Anioł Pitoux/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
ANIOŁ PITOUX
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.
|
Jak długo trwały te zwierzenia, nie umiemy powiedzieć, przedłużyły się jednak bardzo, bo dopiero koło jedenastej godziny w nocy otworzyły się drzwi buduaru królowej, a na progu ukazała się Andrea, prawie na klęczkach, całująca rękę Marji-Antoniny.
Młoda kobieta, powstając, otarła oczy zaczerwienione od łez, a królowa powróciła do pokoju zwolna.
Przeciwnie, Andrea, jakby chciała uciec sama przed sobą, oddaliła się spiesznie.
Od tej chwili królowa pozostała sama. Kiedy dama honorowa weszła, ażeby pomóc jej się rozebrać, zastała ją z okiem zaiskrzonem, chodzącą wielkiemi krokami po pokoju.
Dała prędki znak ręką, mający znaczyć, daj mi pokój.
Dama honorowa odeszła, nie nalegając.
I znowu królowa pozostała sama, rozkazała, ażeby jej nie przeszkadzano, chyba gdyby jakie ważne wieści nadeszły z Paryża.
Królowa napisała kilka listów, przeszła do sąsiedniego pokoju, gdzie spało jej dwoje dzieci pod dozorem pani de Tourzel — i położyła się, nie ażeby zasnąć tak jak król, lecz ażeby marzyć swobodnie.
Ale niebawem, kiedy cisza ogarnęła Wersal, Marja-Antonina, znużona spoczynkiem, czując potrzebę odetchnięcia, zeszła z łóżka, włożyła pantofle aksamitne i owinąwszy się białym penjuarem, poszła do okna, ażeby odetchnąć chłodem, dochodzącym z kaskad, i pochwycić w przelocie te rady, jakie wiatr nocny szepcze czołom rozpalonym, sercom ściśniętym.
Wtedy przebiegła myślą wszystko to, co dzień ten dziwny przyniósł jej szczególnego.
Stanął jej w myśli upadek Bastylji, tej widocznej oznaki władzy królewskiej; to znów niepewność, jaką miotany był Olivier de Charny, ów przyjaciel wierny, ów namiętny niewolnik, którego od tylu lat trzymała w jarzmie — i który dotąd oddychał tylko miłością, a teraz jakby po raz pierwszy oddychał wyrzutem i żalem.
Udręczenia serca stanowił ten głuchy opór Oliviera, stawiany wszechwładztwu ukochanej monarchini. Było to jakby przeczucie, że miłość, nie przestając być wierną i poświęconą, przestaje być ślepą, i może przystąpić do zastanawiania się i nad swą wiernością i nad poświęceniem.
Myśl ta srodze uciskała serce kobiety i napełniła je ta gorzką żółcią, którą nazywamy zazdrością: cierpka to trucizna, a jątrzy tysiączne drobne ranki w duszy skaleczonej.
W każdym razie udręczenie wobec nieszczęścia musiało stanąć niżej.
Rozumowanie też raczej niż sumienie, raczej potrzeba niż instynkta, zniewoliły Marję Antoninę zwrócić poważne myśli najprzód ku niebezpieczeństwu, wynikającemu z położenia politycznego.
Na kogo mogła liczyć? Przed sobą miała nienawiść i ambicję wprost, słabość i obojętność z boku. Nieprzyjaciółmi byli ludzie, którzy począwszy od oszczerstw, chwytali się teraz buntu.
Ludzie więc ci nie cofną się przed niczem.
— Któż ma być obrońcą? Oto ludzie przynajmniej w znacznej części tacy, którzy stopniowo nawykli już do znoszenia wszystkiego, którzy zatem nie będą już odczuwali głębokości rany.
Ludzie więc ci wahać się będą z obroną, ażeby nie wywołać jeszcze większego wzburzenia.
Trzeba więc wszystko pogrzebać w zapomnieniu, udać że się nic nie pamięta, że się przebacza, a nie zapomnieć i nie przebaczyć.
A to nie było godnem królowej Francji, nie było zwłaszcza godnem córki Marji-Teresy, tej kobiety z sercem.
Walczyć! walczyć! oto była jedyna rada wzburzonej dumy królewskiej; ale walczyć, czyż to roztropnie? Czy nienawiść uśmierza się rozlewem krwi? nie jestże strasznem to imię Austrjaczki? Ażeby je uświęcić, czy nie należałoby użyć chrztu, rzezi powszechnej, do jakiej uciekła się Katarzyna Medicis?
Ale powodzenie tego planu, jeśli Olivier prawdę powiedział, powodzenie było wątpliwe.
Wystąpić do walki i przegrać!...
Pod względem politycznym takie oto były cierpienia królowej, która nadomiar w pewnych chwilach rozmyślań czuła wynurzającą się jeszcze z głębi swych cierpień królewskich rozpacz kobiety, że jest mniej kochaną, gdy dawniej kochana była aż nadto.
Olivier de Charny powiedział, cośmy słyszeli, nie tyle z przekonania, ile ze znużenia. I on, równie jak tylu innych, pił do przesytu oszczerstwo z tej samej czary, co i ona piła. Olivier, który poraz pierwszy mówił tak czułemi wyrazami o swej żonie, Andrei, dotąd zupełnie przezeń zapomnianej, czyż spostrzegł nareszcie, iż ta jego żona jest jeszcze młoda a zawsze była tak piękna?
I na samą tę myśl, która paliła ją jak gorące ukąszenie grzechotnika, Marja-Antonina ze zdziwieniem spostrzegała, że nieszczęście jest niczem wobec udręczenia.
Bo czego nieszczęście uczynić nie mogło, udręczenie w niej dokonywało; kobieta zrywała się jak szalona z fotelu, w którem królowa, przyglądając się nieszczęściu, siedziała zimna i chwiejna.
Całe przeznaczenie tej istoty uprzywilejowanej do cierpień, objawiło się tej nocy w stanie jej duszy.
Jak uniknąć zarazem nieszczęścia i udręczenia? — pytała się z goryczą coraz się wzmagającą.
Czyż ma porzucić życie królewskie i żyć szczęśliwie w mierności; czyż ma pędzić dnie w cichym domku w Trianon nad spokojnem jeziorem, czyż ma pozwolić, ażeby cały ten lud podzielił się szmatami królewskości, prócz kilku szczątków, jakie jej pozostaną w uległości kilku wiernych wasalów?
Niestety! tutaj właśnie wąż zazdrości jął kąsać jeszcze głębiej.
Szczęśliwa! obok Oliviera de Charny, który szczęśliwy będzie przy jakiej kobiecie ukochanej, przy swojej żonie może?
I myśl ta zapalała w sercu biednej królowej wszystkie pochodnie gorejące, które paliły Dydonę więcej, niż ogień stosu.
Ale wpośród tej gorączkowej tortury zjawił się przebłysk wytchnienia; radość wpośród ognistego udręczenia.
Andrea zwierzyła się królowej, odsłoniła rywalce hańbę swego życia; Andrea, ze łzami w oczach, z twarzą pochyloną ku ziemi, wyznała Marji-Antoninie, że nie jest godna miłości i szacunku uczciwego człowieka: więc Charny nigdy nie pokocha Andrei.
Ale Olivier nie wie, Olivier nigdy znać nie będzie tej katastrofy w Trianon, oraz jej następstw; więc dla Oliviera katastrofa ta nie istnieje.
Tak rozmyślając, królowa w zwierciadle sumienia patrzyła na swą piękność niknącą, straconą wesołość, odbiegłą świeżość młodości.
Potem wracała myślą do dziwnych przygód, trudnych do uwierzenia, jakie młoda kobieta jej opowiedziała.
Podziwiała magiczne urządzenie tej ślepej fortuny, która w głębi Trianon, w cieniu chałupy i w kałuży wioskowej, wybiera chłopca ogrodniczego, aby go związać z losem panny z wysokiego rodu, związanej znów z dolą królowej.
— Tak oto! mówiła sobie — był zaginiony, w sferach najniższych. Skutkiem kaprysu prądów wyższych, jakaś okruszyna djamentu, ukazuje się nie wiedzieć skąd i stapia się z boskiem światłem gwiazdy.
Ten chłopiec ogrodniczy, ten Gilbert, czyż nie jest żywym symbolem tego, co dzieje się w tej chwili.
Ten Gilbert okryty czarną odzieżą stanu trzeciego, doradca pana Neckera, powiernik króla Francji, dzięki obrotowi rewolucji, staje znów obok tej kobiety, której w nocy, jak złodziej, wydarł cześć niewieścią!
Królowa stając się znowu kobietą i mimowolnego doznając dreszczu na wspomnienie wypadków opowiedzianych przez Andreę, powzięła sobie za obowiązek spojrzeć prosto w oczy temu Gilbertowi, i wyczytać w rysach człowieka, o ile Bóg uwydatnił w nich tak osobliwy charakter.
Przez ten bieg myśli, królowa wróciła znowu do utrapień politycznych — ale teraz już widziała, że odpowiedzialność za wszystko co ucierpiała, ciąży na jednej głowie.
Tak, sprawcę buntu ludowego, który zachwiał powagę królewską, burząc Bastylję, był Gilbert, bo to jego doktryny włożyły broń do ręki takim ludziom jak Billot, Maillard, Eljasz, Hullin.
Gilbert jest więc istotą jadowitą, bo jako kochanek, zgubił Andreę; istotą straszną zarazem, bo dopomógł do zburzenia Bastylji, jako wróg.
Trzeba go więc było poznać, ażeby wiedzieć, jak go uniknąć, a co lepiej, ażeby się przekonać, czy nie można było nim się posłużyć.
Za jakąbądź cenę trzeba było rozmówić się z nim, zobaczyć się z nim i ocenić tego człowieka.
Królowa spędziła całą noc bezsennie, błędny jej wzrok ginął w alejach obrzucanych płowem światełkiem.
Sen ciężki gorączkowy ogarnął zwolna nieszczęśliwą kobietę.
Śniło jej się, że się przebudza w Trianon, wtem z głębi klombu wychodzi gnom z uśmiechem złośliwym — jak w balladach niemieckich, a potworem tym szyderczym jest Gilbert, wyciągający ku niej haczykowate palce.
Wydała okrzyk.
Okrzykowi temu zawtórował drugi i ten ją przebudził.
Drugi ten okrzyk wydała pani Tourzel, która tylko co weszła do królowej, a widząc ją przewróconą na fotelu z rzężeniem w gardle, nie mogła powstrzymać się od okrzyku przerażenia.
— Królowa chora! — zawołała — królowa cierpi!... Czy zawołać lekarza?
Królowa otworzyła oczy. Pytanie pani de Tourzel nastręczało pożądaną sposobność.
— Posłać — odpowiedziała — posłać po doktora Gilberta.
— Co to za doktór Gilbert? — spytała pani de Tourzel.
— Nowy lekarz dworu, mianowany od wczoraj, zdaje mi się, że świeżo przybył z Ameryki!
— Domyślam się o kim mówi Wasza Królewska Mość — wtrąciła jedna z dam dworskich.
— Więc cóż? — zapytała królowa.
— Jest teraz w przedpokoju króla.
— Znasz go więc?
— Znam, Najjaśniejsza Pani — niewyraźnie odpowiedziała dama.
— A skądże go znasz? Z Ameryki powrócił zaledwie przed dziesięcioma dniami, a do wczoraj siedział w Bastylji.
— Znam go...
— Odpowiadaj. Skąd go znasz? — rozkazująco zapytała królowa.
Dama spuściła oczy.
— Czy powiesz wreszcie, skąd go znasz?
— Czytałam jego dzieła, Najjaśniejsza Pani, a ponieważ mnie zaciekawiły, kazałam sobie pokazać autora dziś z rana.
— A! wyrzekła królowa. — Skoro go znasz, powiedz mu, że jestem cierpiącą i że pragnę się z nim zobaczyć.
W kilka minut po tym rozkazie królowej, spełnionym przez damę dworską, Gilbert trochę zdziwiony, trochę niespokojny, wzruszony głęboko, ale tak, że nie znać tego było na nim, przedstawił się Marji-Antoninie.
Chód jego był szlachetny i pewny, dystyngowana bladość męża nauki, dla którego praca umysłowa stała się drugą naturą, okrywała jego oblicze. Biała i delikatna ręka operatora otoczona była mankietem z prostego muślinu; nodze wykwintnej i zgrabnej nikt ze znawców i znawczyń nie mógłby mieć do zarzucenia. Obok tego wszystkiego na twarzy — połączenie lękliwego szacunku dla kobiety, ze spokojną śmiałością względem chorej, ale żadnego uczucia dla królowej. Oto były odcienia charakteru, jakie Marja Antonina, przy swej arystokratycznej inteligencji, umiała wyczytać w obliczu doktora Gilberta, w chwili, gdy otworzyły się drzwi jej sypialni dla przepuszczenia lekarza nadwornego.
Im mniej Gilbert wyzywający był w swej postawie, tem więcej wzrastał gniew królowej.
A kiedy spostrzegła, że to człowiek młody, szczupły, o kształtach wysmukłych i zgrabnych, o twarzy łagodnej, dobrotliwej, zdawało jej się, że człowiek ten popełnia nową zbrodnię, kłamiąc powierzchownością.
Gilbert, człowiek z ludu, niskiego pochodzenia, nieznanego; Gilbert chłop, plebejusz, Gilbert w oczach królowej stał się winnym tego, że ukradł powierzchowność szlachcica i uczciwego człowieka.
Dumna Austrjaczka, zawzięta nieprzyjaciółka kłamstwa w kim innym, oburzyła się i natychmiast powzięła wściekłą nienawiść do nieszczęsnego atomu, który dla tylu rozmaitych powodów stał się jej wrogiem.
Marja Antonina wzrokiem pożegnała wszystkich, nawet panią de Misery.
Wszyscy wyszli.
Królowa czekała, aż drzwi się zamkną za ostatnią osobą, nawet za lokajem, a potem, zwracając wzrok na Gilberta, spostrzegła, że i on patrzeć na nią nie przestał.
Oburzyło ją takie zuchwalstwo.
Wzrok doktora był pozornie niewinny, ale uporczywy, tak, iż Marja Antonina czuła się zmuszoną poskromić to natręctwo.
— I cóż odezwała się szorstko — dlaczego pan tak stoisz przede mną i wpatrujesz się nieustannie, zamiast powiedzieć, co mi jest?...
To energiczne przemówienie, poparte błyskami wzroku, byłoby spiorunowało każdego z dworzan królowej, byłoby rzuciło do nóg Marji Antoniny z prośbą o łaskę każdego marszałka Francji, — bohatera, półboga!...
Ale Gilbert odrzekł spokojnie:
— Lekarz sądzi przedewszystkiem oczami, Najjaśniejsza Pani. Patrząc na Waszą Królewską Mość, która mnie wezwać raczyła, nie zadawalam próżnej ciekawości, ale spełniam powinność, stosuję się do rozkazów.
— Więc pan mnie studjowałeś?
— Ile było w mej mocy, Najjaśniejsza Pani.
— Czy jestem chorą?
— Nie we właściwem znaczeniu tego wyrazu, ale Wasza Królewska Mość doznaje silnego rozdrażnienia.
— A!... — odezwała się Marja Antonina z ironją. — Czemuż pan nie powiesz odrazu, że jestem rozgniewana?
— Wasza Królewska Mość skoro wezwała lekarza, pozwolić raczy, ażeby lekarz używał terminu lekarskiego.
— Zgoda. A skąd to rozdrażnienie?
— Wasza Królewska Mość zbyt wiele posiada rozumu, aby nie wiedzieć, że lekarz odgaduje zło fizyczne, dzięki doświadczeniu i tradycjom nauki; ale nie jest prorokiem, aby zgłębiał za pierwszem spojrzeniem tonie dusz ludzkich.
— To znaczy, że pan za drugim lub trzecim razem — mógłbyś powiedzieć nietylko co cierpię, ale i co myślę?
— Być może, Najjaśniejsza Pani — zimno odpowiedział Gilbert.
Królowa zamilkła; widać było na jej ustach drgające słowo gwałtowne, wrzące.
Ale się powstrzymała.
— Muszę panu wierzyć — rzekła tylko — panu, jako wielce uczonemu.
I nacechowała te słowa ostatnie tak krwawą pogardą, że oko Gilberta zkolei jakby zabłysło ogniem gniewu.
Ale sekunda walki dostateczna była, aby mu zapewnić zwycięstwo.
Z czołem też pogodnem i słowem powolnem, podjął prawie natychmiast:
— Zbyt dobra jest Wasza Królewska Mość, że chce mi przyznawać dyplom uczonego, nie poznawszy mojej wiedzy.
Królowa ukąsiła się w wargi.
— Pojmujesz pan dobrze — rzekła — że nie mogę wiedzieć, czy jesteś uczonym; ale tak powiadają i ja powtarzam tu za innymi.
— Nie wypada, Najjaśniejsza Pani — odparł z szacunkiem Gilbert, kłaniając się niżej jeszcze niż dotąd — nie wypada, ażeby umysł taki, jak Waszej Królewskiej Mości, powtarzał ślepo to, co mówi tłum.
— Chcesz pan powiedzieć, lud? — szydersko odrzekła królowa.
— Tłum, Najjaśniejsza Pani — powtórzył Gilbert z siłą, która poruszyła w głębi serca kobiety coś boleśnie wrażliwego na wzruszenie nieznane.
— Ale nie spierajmy się o to. Powiadają, żeś pan uczony, to dosyć. Gdzie pan się uczyłeś?
— Wszędzie.
— To nie odpowiedź.
— A więc nigdzie.
— Wolę taką. Nie uczyłeś się nigdzie?
— Jak się Waszej Królewskiej Mości podoba — odpowiedział doktór z ukłonem. — A jednak jest to mniej dokładne, niż gdy powiedziałem: wszędzie.
— Odpowiedz pan więc, jak należy — zawołała królowa niecierpliwie — a nadewszystko przez litość, panie Gilbert! oszczędź mi tych frazesów.
Potem, jakby sama do siebie szepnęła:
— Wszędzie! wszędzie! Cóż to znaczy? Jest to odpowiedź szarlatana, lekarza pokątnego. Czy pan myślisz mi zaimponować brzmiącym frazesem?
Postąpiła krok z oczyma rozognionemi i drgającemi ustami.
— Wszędzie! Gdzież to? proszę pana, powiedz...
— Powiedziałem, wszędzie — odrzekł chłodno Gilbert — ponieważ istotnie uczyłem się wszędzie, w pałacu i chatce, w mieście i na pustyni, na ludziach i na zwierzętach, na sobie i na innych, jak przystoi człowiekowi, miłującemu naukę, biorącemu ją zewsząd, gdzie ona się znajduje, a więc wszędzie.
Królowa zwyciężona, rzuciła strasznym wzrokiem na Gilberta, a on ze swej strony, wciąż patrzył na nią z wytrwałością uporczywą.
Poruszyła się konwulsyjnie i w tem poruszeniu wywróciła mały stoliczek, na którym postawiono jej czekoladę w filiżance sewrskiej.
Gilbert widział upadający stolik, tłukącą się filiżankę, ale się z miejsca nie ruszył.
Czerwoność uderzyła do twarzy Marji Antoniny; podniosła zimną i wilgotną rękę do czoła rozpalonego, ale na Gilberta nie śmiała spojrzeć.
Prędko jednak wytłumaczyła sobie tę niechęć pogardą, większą jeszcze, niż szyderstwo.
— A pod jakim mistrzem uczyłeś się pan? — mówiła dalej, powracając znów do tego samego przedmiotu.
— Nie wiem, jak mam odpowiedzieć Waszej Królewskiej Mości, ażeby jej znowu nie urazić.
Królowa poczuła przewagę, jaką dawał jej Gilbert i rzuciła się na nią jak lwica na zdobycz.
— Mnie urazić! pan mnie urazić! — zawołała. — Co też to pan mówisz! urazić królowę? Pan się chyba zapomniałeś. A! panie doktorze Gilbercie, nie uczyłeś się snadź języka francuskiego z tak dobrych źródeł jak medycyny. Osób mojego stanu nikt urażać nie może, może je tylko znudzić.
Gilbert skłonił się i postąpił krok ku drzwiom, ale tak, że królowa nie zdołała odkryć na jego twarzy najmniejszej oznaki gniewu, najmniejszego śladu zniecierpliwienia.
Królowa, przeciwnie, drżała ze złości; porwała się z miejsca jakby dla zatrzymania Gilberta.
Zrozumiał.
— Przepraszam, Najjaśniejsza Pani — rzekł dopuściłem się winy niewybaczonej, zapomniawszy, że jako lekarz przywołany zostałem do chorej osoby. Proszę o przebaczenie, odtąd pamiętać o tem będę...
I zamyślił się.
— Wasza Królewska Mość — podjął znowu — zagrożona jest, zdaje się, atakiem nerwowym. Prosiłbym nie poddawać się, bo wkrótce atak byłby niemożliwym do powstrzymania. W tej chwili puls musi być słabszy, krew napływa do serca; Wasza Królewska Mość cierpi, dusi się i możeby roztropnie było przywołać którą z dam dworskich.
Królowa przeszła się po pokoju i siadając, zapytała:
— Pan nazywasz się Gilbert?
— To moje nazwisko, Najjaśniejsza Pani.
— Dziwna rzecz! Przypomina mi się coś z czasów młodością co „uraziłoby pana“ bardzo, gdybym powiedziała. Mniejsza o to! Urażony, wyleczysz się pan, skoro jesteś niemniej mocnym filozofem jak uczonym lekarzem.
I królowa uśmiechnęła się ironicznie.
— O! tak, to dobrze — rzekł Gilbert, — niech się Wasza Królewska Mość uśmiecha i nerwy swe uśmierza szyderstwem: to jeden z najpiękniejszych przywilejów woli rozumnej. Sądzę, że Wasza Królewska Mość, skoro ma tak dobrą pamięć, przypomina sobie i czasy dawne — rzekł Gilbert. — Było to w roku 1772, jeżeli się nie mylę, kiedy mały ogrodniczek, o którym mówię, kopał ziemię w ogrodach Trianonu, dla zarobienia na życie. Teraz mamy rok 1789. Siedemnaście więc lat upłynęło od tych wypadków o których Najjaśniejsza Pani opowiada. To bardzo wiele, szczególnie w takich czasach w jakich obecnie żyjemy. To więcej czasu, niż potrzeba, ażeby z dzikiego stać się uczonym; dusza i umysł działają szybko w pewnych warunkach, tak, jak prędko rosną kwiaty w cieplarniach; rewolucje, Najjaśniejsza Pani, to cieplarnie dla inteligencji. Wasza Królewska Mość patrzy na mnie, a pomimo bystrości wzroku nie spostrzega, że dziecko szesnastoletnie przemieniło się w mężczyznę trzydziestoletniego. Zbytecznie więc dziwi się, iż ciemny, naiwny Gilbert, przy podmuchu dwóch rewolucji stał się uczonym filozofem.
— Ciemny, na to zgoda; ale skądże naiwny, jak pan powiedziałeś, skądże naiwny?... — ze złością zawołała królowa — bo zdaje mi się, że pan tego małego Gilberta nazwałeś naiwnym?
— Może się omyliłem, Najjaśniejsza Pani, może pochwaliłem tego chłopca za przymiot, jakiego nie posiadał, ale nie domyślam się, jakim sposobem Wasza Królewska Mość wie lepiej ode mnie, że posiadał przymioty wprost przeciwne.
— O! to rzecz inna — rzekła królowa chmurnie — może o tem pomówimy kiedyś: ale tymczasem wróćmy do człowieka doskonałego, którego mam przed oczyma.
Gilbert nie podjął tego wyrazu doskonały. Zbyt dobrze rozumiał, że jest to nowa obelga.
— Powróćmy, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział spokojnie — i niechaj się dowiem w jakim celu Wasza Królewska Mość kazała mi przyjść do siebie.
— Ofiarowałeś się pan na lekarza dworu — rzekła, — pojmujesz chyba zatem, że zanadto ważne jest dla mnie zdrowie mojego małżonka, abym je powierzała człowiekowi, którego nie znam doskonale.
— Ofiarowałem się — odparł Gilbert — i zostałem przyjęty, tak, że Wasza Królewska Mość nie może mieć najmniejszego podejrzenia ani co do moich zdolności, ani co do mojego doświadczenia i umiejętności. Jestem nadewszystko lekarzem politycznym, Najjaśniejsza Pani, poleconym przez pana Neckera. Co do reszty, jeżeliby Najjaśniejszy Pan potrzebował kiedy nauki mojej, będę Mu dobrym lekarzem fizycznym, o tyle, o ile wiedza ludzka może być pożyteczna dziełu Stwórcy. Przedewszystkiem jednak będę królowi, Najjaśniejsza Pani, poza dobrym doradcą i dobrym lekarzem, jeszcze dobrym przyjacielem.
— Dobrym przyjacielem! — zawołała królowa z nowym wybuchem wzgardy — pan! przyjacielem króla?
— Bezwątpienia — spokojnie odpowiedział Gilbert — czemużby nie?
— A tak! — zawsze w moc swej władzy tajemnej, w moc tej swojej nauki skrytej — wymówiła cicho. — Kto wie? może powracamy do wieków średnich! Wskrzeszacie znowu płyny czarnoksięskie i uroki. Rządzić będziecie Francją przez magję; staniesz się pan Faustem albo Flamelem...
— Nie mam do tego pretensji, Najjaśniejsza Pani.
— A dlaczegóż nie? Ileż to potworów straszniejszych niż w ogrodach Armidy, okropniejszych niż Cerber, uśpiłbyś pan na progu naszego piekła?...
— Wymawiając słowo: uśpiłbyś pan, królowa więcej jeszcze badawczo niż dotąd wpatrywała się w doktora.
Na ten raz Gilbert mimowolnie się zarumienił.
Była to radość niewypowiedziana dla Marja Antoniny; czuła, że tym razem wymierzony przez nią pocisk zadał istotną ranę.
— Bo pan usypiasz — mówiła dalej — pan, który uczyłeś się wszędzie i na wszystkiem, uczyłeś się też zapewne i sztuki magnetycznej u usypiaczów naszego wieku, u tych ludzi, którzy ze snu czynią zdradę i czytają tajemnice w śnie innych.
— Istotnie, Najjaśniejsza Pani, uczyłem się długi czas u mistrza Cagliostro.
— Tak, u tego, który i sam się dopuszczał i uczniom swoim dopuszczać się kazał tej kradzieży moralnej, o której tylko co wspomniałam; u tego, który za pomocą snu magnetycznego, jaki ja nazwę zniewagą, zabierał jednym duszę, drugim ciało.
Gilbert zrozumiał znowu, ale teraz zamiast się zarumienić zbladł.
Królowa na to drgnęła radośnie, aż do głębi serca.
— Aha! nędzniku — pomyślała sobie — ja takżem cię ugodziła... i to do krwi...
Ale wzruszenia choćby najżywsze nie na długo dawały się widzieć na twarzy Gilberta.
Podszedł bliżej do królowej, która ucieszona zwycięstwem, patrzyła nań szyderczo.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — niesłusznie zaprzecza ludziom naukowym najpiękniejszego dobytku ich wiedzy, to jest władzy usypiania, nie ofiar, ale pacjentów snem magnetycznym. Niesłusznem zwłaszcza byłoby zaprzeczać im prawa czynienia odkryć, które, gdy będą uznane i usystematyzowane, kto wie, czy nie wstrząsną całym światem. I zbliżywszy się do królowej, Gilbert teraz zkolei patrrzył na nią z tą siłą woli, pod którą upadła nerwowa Andrea.
Królowa czuła, że dreszcz przebiega po jej żyłach za zbliżeniem się tego człowieka.
— Hańba ludziom — zawołała — którzy nadużywają pewnych tajników wiedzy na zgubę dusz i ciał!... Hańba temu Cagiostro!...
— O! — odpowiedział Gilbert tonem przejmującym — niech Wasza Królewska Mość nie sądzi tak surowo błędów, popełnianych przez istoty ludzkie.
— Panie! — Każda istota skłonna jest do błędu; każda istota szkodzi istocie drugiej, i gdyby nie egoizm indywidualny, który zapewnia bezpieczeństwo ogólniejsze, świat byłby tylko jednem polem walki. Pobłażanie tem większe być winno, im sędzia stoi wyżej. Na wysokości tronu Wasza Królewska Mość ma mniej jeszcze prawa, niż ktobądź inny — do surowego sądzenia cudzych błędów. Na tronie ziemskim bądź Wasza Królewska Mość najwyższym pobłażaniem, tak jak na tronie niebieskim — Bóg jest najwyższem miłosierdziem.
— Panie — odrzekła królowa — ja innem okiem niż ty patrzę na swoje prawa a zwłaszcza na obowiązki; poto jestem na tronie, ażeby karać i nagradzać.
— Nie sądzę, Najjaśniejsza Pani. Zdaniem mojem, przeciwnie, Wasza Królewska Mość, jako kobieta i królowa, jesteś na tronie dlatego, ażeby godzić i przebaczać.
— Przypuszczam, że pan nie chcesz wdawać się w morały.
— Słusznie, Najjaśniejsza Pani, ja tylko odpowiadam Waszej Królewskiej Mości. Ten, naprzykład Cagliostro, o którym Wasza Królewska Mość wspomniała przed chwilą i któremu zaprzeczała nauki, przypominam sobie, a jest to przypomnienie dawniejsze od Trianońskich wspomnień Waszej Królewskiej Mości, przypominam sobie, że w ogrodach zamku Taverney, miał sposobność dać delfinowej francuskiej dowód swej nauki, nie wiem jaki, ale który delfinowa musi dobrze pamiętać, dowód ten bowiem sprawił na niej wrażenie tak okrutne, że zemdlała.
Teraz Gilbert rzucił pocisk; prawda, że cisnął na traf, ale traf mu posłużył, bo uderzył tak silnie, że królowa okropnie zbladła.
— Tak — rzekła głosem stłumionym — tak, istotnie, pokazał mi jakby we śnie machinę ohydną; ale dotąd nie wiem, czy ta machina istnieje w rzeczywistości.
— Nie wiem, co pokazał Waszej Królewskiej Mości — odrzekł Gilbert zadowolony z wrażenia — ale to wiem, że nie można zaprzeczać miana uczonego człowiekowi, który na podobnych do siebie ludzi wywiera taką władzę.
— Podobnych?... — pogardliwie szepnęła królowa.
— Tak, mylę się — rzekł Gilbert — ale jego władza tem większą jest, że nagina do swego poziomu, pod jarzmem strachu, głowy królów i władców ziemskich.
— Hańba! hańba! powtarzam jeszcze, tym, co nadużywają słabości i łatwowierności.
— Hańba, powiada Wasza Królewska Mość, tym co używają nauki?
— Mrzonki! kłamstwa! szalbierstwa!
— Co to znaczy? — spokojnie spytał Gilbert.
— To znaczy, że ten Cagliostro to nikczemny szarlatan, a jego rzekomy sen magnetyczny, to zbrodnia.
— Zbrodnia?
— Tak, zbrodnia — mówiła królowa — bo pochodzi on z płynu zadanego, z filtru, trucizny, której twórców będzie musiała dosięgnąć i ukarać sprawiedliwość, przeze mnie reprezentowana.
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się Gilbert z tą samą cierpliwością — pobłażania, jeżeli łaska, dla tych, którzy głód cierpią na tym świecie.
— A! więc przyznajesz się pan do winy?
— Do czego się przyznaję? — rzekł, z rozszerzonemi źrenicami, pod których siłą Marja Antonina zmuszona była spuścić wzrok, tak jak przed promieniami słońca.
Królowa stanęła jak wryta, ale zdobywając się na siłę, rzekła:
— Królowej nie można wypytywać, tak samo jak nie można jej urazić; wiedz pan o tem także, pan, który świeżo dostałeś się na dwór. Ale mówiłeś, zdaje mi się, o tych, którzy uchybili, i żądałeś pobłażania?
— Przebóg! Najjaśniejsza Pani, jestże jaka istota ludzka bez zarzutu, taka, któraby umiała tak się w skorupie swej zamknąć, aby jej ludzkie nie dostrzegło oko? Taki to stan częstokroć nazywają cnotą. Najjaśniejsza Pani bądź pobłażliwa!...
— Więc tym sposobem — odezwała się nieroztropnie królowa — dla pana niema istoty cnotliwej, dla pana, wychowańca tych ludzi, których wzrok doszukuje się prawdy w głębi samych sumień.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
Wybuchła śmiechem, pełnym pogardy.
— Ależ, panie! — zawołała — chciejże pamiętać, przez litość! że nie przemawiasz na placu publicznym do idjotów, do chłopów.
— Wiem ja do kogo przemawiam, niechaj mi wierzy Wasza Królewska Mość — odpowiedział.
— Więcej zatem poszanowania, panie, albo więcej zręczności! Przejrzyj sam całe życie swoje, zgłębij przepaście tego sumienia, które, mimo genjuszu i doświadczenia, wszyscy ludzie uczeni posiadają, zarówno jak wszyscy prości śmiertelnicy; przypomnij sobie dobrze wszystko, co w myślach twoich było niskiem, szkodliwem, występnem, wszystkie, jakie mogłeś popełnić okrucieństwa, występki a nawet zbrodnie. A jak pan wszystko to zesumujesz, panie doktorze, uchyl głowę, ukorz się, nie zbliżaj się z tą pychą zuchwałą do siedziby królów, którzy przynajmniej aż do nowego porządku rzeczy, ustanowieni są przez Boga, ażeby przenikali dusze występnych, zgłębiali zakątki sumień, i bez litości wymierzali karę na winnych.
Radzę panu zatem nie zbliżać się do dworu i wyrzec się pielęgnowania króla w jego chorobach. Masz pan do wyleczenia kogoś, za kogo Bóg ci hojniej zapłaci, niż za obcego: — siebie.
Gilbert zamiast się gniewać za tę propozycję, którą królowa uważała za jeden z najnieprzyjemniejszych dlań wniosków, odpowiedział łagodnie:
— Najjaśniejsza Pani, uczyniłem już to wszystko, co mi Wasza Królewska Mość uczynić radzi.
— I cóż pan uczyniłeś?
— Rozmyślałem.
— O sobie?
— Tak, o sobie.
— Czy to dzięki sumieniu?
— Tak, dzięki memu sumieniu.
— Czy sądzisz pan zatem, że jestem doskonale powiadomiona, co pan tam widziałeś?
— Nie wiem co mi Wasza Królewska Mość chce powiedzieć, ale się domyślam. Ile razy człowiek w moim wieku mógł obrazić Boga?
— Czy pan naprawdę mówisz o Bogu?
— Naprawdę.
— Pan?
— Dlaczego nie?
— Pan jesteś filozof! a czy filozofowie wierzą w Boga?
— Ja mówię o Bogu i wierzę w niego.
— I nie ustąpisz pan stąd?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, pozostanę.
— Strzeż się, panie Gilbercie.
I twarz królowej przybrała wyraz groźby.
— Namyśliłem się dobrze, i namysł doprowadził mnie do przekonania, że jestem wart mniej, niżeli inni: każdy ma swoje grzechy. Przyszedłem do tego pewnika, nie ślęcząc nad książkami, ale przetrząsając sumienia innych.
— Uniwersalny pan jesteś i nieomylny, nieprawdaż? — rzekła królowa z ironją.
— O!... Najjaśniejsza Pani, jeżeli nie uniwersalny ani nieomylny, to przynajmniej wielce świadomy nędz ludzkich z głębokiemi cierpieniami obeznany, do tego stopnia, że na widok tej linji ciągnącej się od jednej brwi do drugiej, na widok tej fałdki u zakątka ust, która się prozaicznie nazywa zmarszczką, mógłbym powiedzieć ile Wasza Królewska Mość przebyłaś prób ciężkich, ile razy serce Wasze biło udręczeniem, ile razy serce to poddało się z ufnością, a ocknęło się z zawodem.
I wszystko to powiem, kiedy Wasza Królewska Mość zechce. Powiem, z tą pewnością, że się nie omylę. Powiem, zatapiając wzrok, który chce i umie czytać. A kiedy Wasza Królewska Mość uczujesz siłę tego wzroku, kiedy uczujesz ołów tej ciekawości, przenikający do głębi swej duszy, tak, jak morze uczuwa ołów zgłębnika, prującego jego fale, wtedy Wasza Królewska Mość zrozumiesz, że ja mogę wiele, i, że jeśli się powstrzymuję, to lepiej wdzięcznym mi być zato, niż wyzywać do wojny.
Mowa ta, podtrzymywana straszną siłą woli, ta wzgarda wszelkiej etykiety wobec królowej, sprawiły wrażenie niewymowne na Marji Antoninie.
Uczuła jakby mgłę spadającą na czoło i mrożącą jej myśli, uczuła nienawiść przechodzącą w trwogę, opuściła ociężale ręce i uczyniła krok wstecz, aby uciec przed tem nieznanem niebezpieczeństwem.
— A teraz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, który widział, co się w niej odbywa — czy Wasza Królewska Mość rozumiesz, że łatwo mi jest wiedzieć, co ukrywasz przed sobą? Czy Wasza Królewska Mość rozumiesz, że łatwo mi jest rzucić cię na to krzesło, którego palce twe szukają instynktownie, aby się o nie wesprzeć?
— O!... — westchnęła królowa przerażona, czując, że jakieś dreszcze nieznane przechodzą jej aż do serca.
— Niech tylko wyrzeknę w sobie samym słowo, którego wyrzec nie chcę — mówił dalej Gilbert — niech natężę wolę, której się zrzekam, a padniesz Wasza Królewska Mość spiorunowana w moc moją. Wątpisz, Najjaśniejsza Pani? O!... nie wątp, bo możebyś mnie zachęciła do próby!... Ale nie, Wasza Królewska Mość nie wątpi, nieprawdaż?
Królowa, nawpół pochylona, dysząca, zawlokła się do poręczy fotelu z energją rozpaczy i wściekłością daremnej obrony.
— O! — mówił dalej Gilbert, wierzaj mi, Najjaśniejsza Pani, że gdybym nie był najpokorniejszy z twoich poddanych, przekonałbym się doświadczeniem okropnem. Ale nie obawiaj się, królowo moja. Ja schylam czoło pokornie, bardziej jeszcze przed kobietą, aniżeli przed królową. Wolałbym raczej dać się zabić, niżeli myślą, myśl Waszej Królewskiej Mości obrażać.
— Panie, panie! — wyrzekła królowa uderzając w powietrze rękami, jakby chcąc odepchnąć Gilberta, który stał o trzy kroki od niej.
— A jednak — mówił dalej Gilbert — kazałaś mnie, Najjaśniejsza Pani, zamknąć w Bastylji, i dlatego tylko żałujesz zdobycia jej przez lud, że on bramy mi jej otworzył. Nienawiść błyska w oczach twych dla człowieka, któremu osobiście żadnego zarzutu uczynić Wasza Królewska Mość nie możesz. I oto, od chwili, gdy osłabiam wpływ, który na cię skierowałem, kto wie, czy Wasza Królewska Mość nie zaczynasz powątpiewać razem z odzyskiwaniem siły.
W istocie, odkąd Gilbert przestał nakazywać jej oczami i ręką, Marja Antonina podniosła się, niemal grożąc, jak ptak zwolniony z pod pneumatycznego dzwonu, próbuje lotu i śpiewu.
— A!... wątpisz, Najjaśniejsza Pani, szydzisz, gardzisz. A więc, czy chcesz Wasza Królewska Mość, ażebym ci powiedział myśl straszną, która mi przeszła przez głowę i której omal nie wprowadziłem w czyn? Chciałem skazać Waszą Królewską Mość, ażebyś mi wyjawiła swe troski najskrytsze, tajemnice najbardziej utajone; zmusiłbym cię do napisania ich własną ręką na tym stole; a po rozbudzeniu przekonałbym Waszą Królewską Mość, jak wcale nie urojona jest ta władza, której zdajesz się przeczyć, jak zwłaszcza rzeczywista jest cierpliwość, a nawet, że tak powiem, wspaniałomyślność człowieka, którego Wasza Królewska Mość znieważasz od godziny, lubo on nie dał ci najmniejszego ku temu pozoru ani prawa.
— Mnie zmusić do uśnięcia, mnie zmusić do mówienia we śnie, mnie!... mnie?... — zawołała królowa blednąc — pan byś to uczynić śmiał?... A czy wiesz co to znaczy?...
Czy pojmujesz doniosłość groźby, którą mi czynisz?... Ależ to zbrodnia obrażonego majestatu, mój panie. Pomnij, że to zbrodnia, za którą ja rozbudzona i przywrócona do przytomności, kazałabym ukarać śmiercią.
— Nie chciej się Wasza Królewska Mość spieszyć z oskarżeniem, a zwłaszcza z groźbą — rzekł Gilbert śledząc wzruszenie królowej. — Uczyniłbym zapewne wszystko to, co powiedziałem, ale nie w takiej okazji jak teraźniejsza, nie w samotnem zejściu się królowej z poddanym. Nie, nie pozwoliłbym sobie tego bez świadka.
— Bez świadka?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, bez świadka, któryby dobrze pojmował wszystkie szczegóły sceny, ażeby później nie pozostało Waszej Królewskiej Mości najmniejsze powątpiewanie.
— A któżby to był tym świadkiem? — zapytała królowa przerażona. — Ależ pamiętaj pan, że wtedy zbrodnia byłaby podwójną, bo w takim razie przybrałbyś pan sobie wspólnika.
— A gdyby tym wspólnikiem był król? — rzekł Gilbert.
— Król!... — zawołała Marja Antonina z przerażeniem, zdradzającem małżonkę więcej jeszcze, niżby to uczynić mogło wyznanie jasnowidzącej. — O!... panie Gilbert!...
— Tak, król — spokojnie odpowiedział Gilbert. — Wasz małżonek, podpora, obrońca naturalny. Król, który po przebudzeniu powiedziałby Waszej Królewskiej Mości, jak byłem zarazem pokorny i dumny, przekonywując o mej nauce najbardziej uwielbianą z monarchiń.
I Gilbert, wyrzekłszy te słowa, pozostawił królowej czas do namyślenia się nad ich głębokością.
Królowa pozostała przez kilka minut w milczeniu, które zamącał tylko szmer jej przerywanego oddechu.
— Panie! — odezwała się nareszcie — po tem wszystkiem co mi powiedziałeś, wnoszę, że jesteś moim wrogiem śmiertelnym....
— Lub przyjacielem bezwarunkowym.
— Niepodobna, panie, przyjaźń nie może żyć obok trwogi lub nieufności.
— Przyjaźń, Najjaśniejsza Pani, idąca od poddanego do królowej, żyć może tylko ufnością, jaką wzbudza poddany. Wasza Królewska Mość powiedziałaś już sobie zapewne, że ten nie jest nieprzyjacielem, komu od pierwszego słowa odejmuje ktoś sposób szkodzenia, zwłaszcza jeżeli on pierwszy wzbrania sobie użytku ze swej broni.
— Czyż mogę wierzyć w to, co pan mówisz? — rzekła królowa, bacznie i niespokojnie patrząc na Gilberta z przejęciem.
— Czemużbyś Wasza Królewska Mość nie miała wierzyć, skoro składam wszystkie dowody szczerości mojej?
— Można się zmienić, mój panie.
— Najjaśniejsza Pani, ja uczyniłem ślub podobny, jak niektórzy rycerze, biegli w robieniu bronią niebezpieczną, czynili przed udaniem się na wyprawę. Nie dla zaczepki, ale dla obrony: oto moje godło.
— Niestety! — rzekła królowa upokorzona.
— Rozumiem Waszą Królewską Mość. Wasza Królewska Mość bolejesz nad tem, że widzisz duszę swą w ręku lekarza, kiedy czasami wzbraniałaś się nawet poddawać mu ciało. Proszę o ufność i odwagę. Ja chcę kochać Waszą Królewską Mość i chcę, aby was inni kochali. Te uwagi, które już podałem królowi, chcę zapoznać z Waszą Królewską Mością.
— Bądź ostrożny, doktorze! — poważnie odezwała się królowa — wziąłeś mnie w zasadzkę: nastraszywszy kobietę, sądzisz, że będziesz mógł rządzić królową.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert — ja nie jestem nędznym spekulantem. Ja mam swoje pojęcia i rozumiem, że Wasza Królewska Mość masz także swoje. Ale od tej chwili protestuję przeciw oskarżeniu, jakie Wasza Królewska Mość wiecznie zwracała ku mnie, żem cię nastraszył, ażeby umysłem twym zawładnąć. Powiadam więcej: Wasza Królewska Mość jesteś pierwszą, osobą, w której znajduję zarazem wszystkie uczucia kobiece i wszystkie męskie zdolności panowania. Może Wasza Królewska Mość być zarazem kobietą i przyjacielem. Podziwiam cię, Najjaśniejsza Pani, i służyć ci będę. Służyć ci będę, nic wzajem nie otrzymując, ażeby cię studjować. Uczynię nawet gwoli twej więcej: w razie gdybym się okazał zbyteczny w pałacu twym sprzętem, w razie gdyby wrażenie sceny dzisiejszej nie mogło się zatrzeć w twej pamięci, proszę i nalegam, oddal mnie, Najjaśniejsza Pani.
— Oddalić pana! — zawołał królowa z radością, która nie uszła uwagi Gilberta.
— Więc, dobrze! Najjaśniejsza Pani — odrzekł Gilbert z zimną krwią, godną podziwienia. — Nie powiem nawet królowi o tem, co miałem powiedzieć i odejdę. Czy daleko mam pójść, tak, ażebyś Wasza Królewska Mość była spokojna?
Spojrzała nań, zdziwiona tem zaparciem własnem.
— Widzę — rzekł Gilbert — co myśli Wasza Królewska Mość. Więcej obeznana, niżby się zdawało z tajemnicami wpływu magnetycznego, które przed chwilą Waszą Królewską Mość przestraszały, mówisz sobie, Najjaśniejsza Pani, że zdala mogę być również niepokojącym i niebezpiecznym, jak zbliska.
— A to jak? — zapytała królowa.
— Tak jest, powtarzam. Ten, ktoby chciał szkodzić komuś sposobami, potępionemi przez Waszą Królewską Mość we mnie i w moich mistrzach, mógłby działanie swe szkodliwe odbywać tak dobrze z odległości mil pięćdziesięciu, czy stu, jak i o trzy kroki. Nie obawiaj się, Najjaśniejsza Pani, ja tego nie uczynię.
Królowa zadumała się przez chwilę, i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć temu osobliwemu człowiekowi, który tym sposobem zachwiał jej postanowienia, jak najbardziej stanowcze.
Naraz odgłos kroków w głębi korytarza, zwrócił uwagę Marji Antoniny...
— Nadchodzi król — rzekła.
— Chciej mi więc odpowiedzieć, Najjaśniejsza Pani, proszę, mam zostać czy odejść?
— Ależ...
— Wasza Królewska Mość raczy się pospieszyć. Mogę uniknąć króla, jeżeli wskazane mi będą drzwi, któremi mam odejść.
— Pozostań pan — odparła królowa.
Gilbert się skłonił, a Marja Antonina usiłowała wyczytać na jego rysach, czy zwycięstwo nie więcej przyczyni się do wyjawień, niż gniew lub niepokój.
Ale Gilbert pozostał nieodgadniony.
Król wszedł żywo i ciężko, według zwyczaju.
Wyglądał zakłopotany i zaciekawiony, co szczególnie odbijało od zimnej sztywności królowej.
Kolory na twarzy nie opuściły go bynajmniej. Zadowolony z dobrego zdrowia, jakiego zaczerpnął z powietrzem porannem, oddychał i szedł tupiąc nogami po posadzce.
— Gdzież doktór? — rzekł — co się stało z doktorem?
— Dzień dobry, Najjaśniejszy Panie. Jak zdrowie dziś z rana? Czy czujesz się bardzo znużonym? — mówiła królowa.
— Spałem sześć godzin, tyle co mi się należy. Mam się bardzo dobrze. Umysł rześki. Ale ty jesteś nieco blada, moja pani. Mówiono mi, że posyłałaś po doktora?
— Oto jest pan doktór Gilbert — rzekła królowa, wskazując na framugę okienną, w którą wsunął się doktór.
Rozjaśniło się czoło króla natychmiast i rzekł:
— A! zapomniałem. Posyłałaś po doktora, byłaś więc słaba?
Królowa się zarumieniła.
— Rumienisz się — mówił Ludwik XVI.
Oblała się purpurą.
— Znowu jakaś tajemnica? — rzekł król.
— Co za tajemnica, Najjaśniejszy Panie? — przerwała królowa wyniośle.
— Nie rozumiesz mnie. Powiadam ci, że skoro masz swych lekarzy ulubionych, chyba nie poco innego wezwałaś doktora Gilberta, tylko ażeby...
— Ażeby co?
— Ażeby, jak zwykle, ukryć przede mną, żeś słaba.
— O! o! — odezwała się królowa z pewną ulgą.
— Tak — mówił dalej Ludwik XVI — ale bądź ostrożna, pan Gilbert jest moim powiernikiem, i co mu rozpowiesz, on mi powtórzy.
Gilbert się uśmiechnął.
— Co do tego, to nie, Najjaśniejszy Panie — rzekł.
— Masz tobie, otóż królowa psuje moich ludzi.
Marja Antonina rozśmiała się krótko i głucho, jak zwykle, kiedy ktoś chce przerwać rozmowę albo dać do zrozumienia, że ona go nuży.
— Więc — odezwał się — ponieważ to królowę bawi, powiedz mi, co mówiła.
— Pytałam doktora — przerwała Marja Antonina — dlaczego Wasza Królewska Mość posłałeś po niego tak wcześnie. Wyznaję, że obecność jego od samego rana zaciekawia mnie i niepokoi.
— Czekałem na doktora — odrzekł król chmurniejąc — ażeby znim pomówić o polityce.
— A! to bardzo dobrze — odparła królowa.
I usiadła, jakby chcąc posłuchać.
— Pójdź, doktorze — powiedział król, kierując się ku drzwiom.
Gilbert głęboko skłonił się królowej i zabierał się do wyjścia z Ludwikiem XVI.
— Dokąd idziesz, Najjaśniejszy Panie? — zawołała królowa — jakto?... odchodzisz?
— Nie o wesołych rzeczach mamy mówić, Najjaśniejsza Pani, lepiej królowej oszczędzić choć jednej troski.
— Troskami nazywasz cierpienia? — majestatycznie zawołała królowa.
— Tembardziej, moja droga.
— Proszę zostać — rzekła — ja chcę. Spodziewam się, panie Gilbercie, że mi będziesz posłuszny.
— Panie Gilbercie! panie Gilbercie! — mówił król bardzo niezadowolony.
— Cóż takiego? — zapytała Marja-Antonina.
— Ej! pan Gilbert, który miał mi poczynić różne uwagi, swobodnie porozmawiać ze mną, według sumienia, teraz, tego nie uczyni.
— Czemuż nie? — zapytała królowa.
— Bo pani będziesz obecna.
Gilbert uczynił ruch, którego królowa zrozumiała znaczenie.
— Jakim sposobem — rzekła, nalegając — narazi się na moje niezadowolenie, jeżeli będzie mówił co mu sumienie dyktuje?
— Łatwo to zrozumieć, Najjaśniejsza Pani — rzekł król — ty masz swoję politykę, a ona nie zawsze jest naszą... tym sposobem...
— Tym sposobem pan Gilbert, mówisz mi to otwarcie, Najjaśniejszy Panie, bardzo się różni ze mną w polityce.
— I tak być musi, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert poważnie — Wasza Królewska Mość, zna moje pojęcia. Ale Wasza Królewska Mość może być pewna, że prawdę wypowiem z równą niezależnością przed nią, jak i przed królem samym.
— A to już coś znaczy! — rzekła Marja Antonina.
— Niezawsze to dobrze mówić prawdę — spiesznie wyrzekł Ludwik XVI.
— A jeżeli użyteczna? — napomknął Gilbert.
— Lub przynajmniej w dobrych zamiarach — dodała królowa.
— O tem nie będziemy wątpili — przerwał król. — Ale dobrzebyś Wasza Królewska Mość uczyniła — dodał — gdybyś pozwoliła doktorowi na całą swobodę słowa, której ja tak potrzebuję.
— Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert — skoro Jej Królewska Mość sama wyzywa prawdę, i ponieważ wiem, że umysł Jej Królewskiej Mości jest zbyt wzniosły i silny, aby się jej obawiać miała, przeto wolę mówić wobec obojga Najjaśniejszych Państwa.
— Ja proszę o to, Najjaśniejszy Panie — nalegała królowa.
— Mam wiarę w mądrość Waszej Królewskiej Mości — odezwał się Gilbert, schylając się przed królową. — Chodzi tu o szczęście i chwałę majestatu.
— Słuszna jest wasza wiara, panie Gilbercie — rzekła królowa. — Proszę zacząć.
— O cóż chodzi? — zapytała królowa, gdy ta narada improwizowana była już niejako zagajoną.
Gilbert spojrzał raz jeszcze na króla, jakby żądając jego upoważnienia do użycia całej swobody słowa.
— Zaczynaj pan, zaczynaj w imię Boże! skoro królowa tak chce.
— Otóż, Najjaśniejszy Panie — rzekł doktór — w krótkich słowach zawiadomię Waszą Królewską Mość o celu moich rannych odwiedzin w Wersalu. Przyszedłem poradzić Jego Królewskiej Mości, ażeby udał się do Paryża...
Iskra padająca na czterdzieści tysięcy funtów prochu, mieszczących się podówczas w ratuszu, nie byłaby sprawiła takiego wstrząśnienia, jakie te słowa zrządziły w sercu królowej.
— Król do Paryża! król! A!
I wydała okrzyk trwogi, który dreszczem przejął Ludwika XVI.
— A co, doktorze? czy nie mówiłem? — rzekł król, spoglądając na Gilberta.
— Król? — wołała królowa — król w mieście zbuntowanem? Szalony jesteś, panie Gilbert, ażeby radzić coś podobnego!
Gilbert spuścił oczy, jak człowiek powstrzymywany szacunkiem, ale nie odpowiedział ani słowa.
Król, poruszony do głębi duszy, obrócił się na krześle, siedząc jakby na torturach.
— Czyż podobna — mówiła dalej królowa — ażeby myśl taka powstała w głowie rozumnej, w sercu francuskiem? — Takto! czyż pan nie wiesz, że mówisz do następcy Ludwika Świętego, do prawnuka Ludwika XIV?
Król uderzał nogą o kobierzec.
— Nie przypuszczam przecież — mówiła wciąż królowa, ażebyś pan chciał odejmować królowi pomoc jego gwardji przybocznej i wojska, ażebyś usiłował wyciągnąć go z pałacu, który jest dlań twierdzą, i rzucić go samego i bezbronnego w ręce wrogów. Wszak pan nie chcesz, ażeby zamordowano króla, nieprawdaż?
— Gdybym mniemał, że Wasza Królewska Mość na chwilę pomyślałeś o mnie, iż zdolny jestem do podobnej zdrady, nie byłbym szaleńcem, ale poprostu nędznikiem. Ale dzięki Bogu, Wasza Królewska Mość tak nie sądzi. Nie, ja przybyłem, ażeby udzielić rady tej królowi mojemu dlatego, że ją uważam za dobrą, a nawet na lepszą od wszystkich innych.
Królowa skurczyła ręce na piersi z taką gwałtownością, że aż batyst zaszeleścił pod naciskiem.
Król wzruszył ramionami z lekkim ruchem niecierpliwości.
— Ależ posłuchaj go pani, na Boga — rzekł — dosyć będzie czasu sprzeciwić się po wysłuchaniu.
— Najjaśniejszy Pan ma słuszność — rzekł Gilbert; — gdyż to, co mam powiedzieć nie jest jeszcze wiadome. Wasza Królewska Mość uważasz się za bezpieczną w pośród armji pewnej, wiernej gotowej umrzeć za nią: to błąd! Pomiędzy pułkami francuskiemi połowa spiskuje z reformatorami na rzecz idei rewolucyjnej.
— Ostrożnie, mój panie! — zawołała królowa — znieważasz armję!.
— Przeciwnie, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert — ja mówię na jej pochwałę. Można szanować królowę i być wiernym królowi, kochać ojczyznę i poświęcić się za jej wolność.
Królowa rzuciła na Gilberta wzrok ognisty, jak błyskawica.
— Panie — rzekła — ta mowa...
— Tak, ta mowa razi Waszą Królewską Mość — rozumiem; — gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa Wasza Królewska Mość słyszysz ją po raz pierwszy.
— Trzeba się jednak będzie do niej przyzwyczaić — powiedział Ludwik XVI z tym zdrowym rozsądkiem rezygnacyjnym, który stanowił główną jego siłę.
— Nigdy! — zawołała Marja Antonina — nigdy!
— Ależ posłuchajmy, posłuchajmy! — ja uważam, że wszystko, co mówi doktór, jest bardzo rozumne.
Królowa usiadła napowrót drżąca.
Gilbert mówił dalej.
— Rzekłem więc, żem widział Paryż, a Wasza Królewska Mość nie widziała nawet Wersalu. Czy wiadomo, Najjaśniejszym Państwu, co w tej chwili Paryż chce uczynić?
— Ja nie wiem — odrzekł król niespokojny.
— Przecież nie zechce drugi raz zdobywać Bastylji — wtrąciła królowa z pogardą.
— Zapewne, że nie — odparł Gilbert; — ale Paryż wie, że jest inna jeszcze twierdza pomiędzy ludem jego i królem. Paryż zamierza zebrać deputowanych ze wszech stron i posłać ich do Wersalu.
— O! niech przyjdą! — zawołała królowa z dziką radością — będą dobrze przyjęci!
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert oni nie przyjdą sami.
— A z kim?.
— Przyjdą z dwudziestu tysiącami gwardji narodowe].
— Gwardji narodowej? — rzekła królowa a to co takiego?
— Niech Wasza Królewska Mość nie mówi lekceważąco o tej instytucji; ona kiedyś stanie się potęgą, budować będzie i burzyć będzie.
— Dwadzieścia tysięcy? — zawołał król.
— E! mój panie — zkolei podjęła królowa — znajdziemy tu dziesięć tysięcy ludzi, którzy starczą za sto tysięcy buntowników. Zawołaj ich, zawołaj!... powiadam. Te dwadzieścia tysięcy zbrodniarzy znajdą tu swą karę i będą przykładem, jakiego potrzebuje cały ten kał rewolucyjny, który wymiotłabym w tydzień, gdyby mnie słuchano choć godzinę.
Gilbert smutno potrząsnął głową.
— O! jakże się myli Wasza Królewska Mość, albo raczej w jaki ją błąd wprowadzono! O! — pomyśl tylko, Najjaśniejsza Pani — wojna domowa wywołana przez królowę! Jedna tylko tego się dopuściła i do grobu tez poniosła z sobą straszny przydomek cudzoziemki.
— Wojna wywołana przez mnie? Jak to pan rozumiesz. Czyż to ja strzelałam do Bastylji bez wyzwania?
— E! pani — rzekł król — zamiast radzić się gwałtowności, posłuchaj naprzód rozsądku.
— Słabości!
— Słuchaj, Antonino — odezwał się kroi surowo; — nie lada jaka to sprawa, owo przybycie dwudziestu tysięcy ludzi, których trzeba będzie kazać skartaczować.
A zwracając się do Gilberta, rzekł:
— Mów pan dalej, doktorze.
— Wszystkie te nienawiści, zagrzewające się przez odległość, wszystkie te fanfaronady zmieniające się przy okazji w odwagę, cały ten wir bitwy, której rezultat niepewny, usuń Wasza Królewska Mość z przed siebie i z przed króla — rzekł doktór. — Wasza Królewska Mość możesz łagodnością powstrzymać ten prąd, który gwałtowność zwiększyć tylko jeszcze zdolna. Tłum chce przybyć do króla, uprzedźmy go; niechaj on, dziś otoczony wojskiem, jutro da dowody śmiałości i ducha politycznego. Te dwadzieścia tysięcy ludzi, o których mówimy, możeby mogły zdobyć króla; niechaj lepiej sam król zdobędzie ich, bo te dwadzieścia tysięcy ludzi, Najjaśniejsza Pani — to lud.
Król nie mógł powstrzymać znaku przyzwolenia, który Marja Antonina pochwyciła w lot.
— Ależ panie! — rzekła do Gilberta — czyż nie wiesz, co znaczyć będzie obecność króla w Paryżu przy podobnych okolicznościach?
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— To znaczy: zgadzam się na wszystko.
To znaczy: dobrzeście uczynili, mordując moich oficerów, ogniem i mieczem pustosząc moję stolicę; dobrzeście uczynili wreszcie, składając mnie z tronu. Dziękuję panam, dziękuję!
I uśmiech pogardliwy przebiegł po ustach Marji Antoniny.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert — Wasza Królewska Mość myli się.
— Panie...
— To znaczyć będzie: było coś sprawiedliwego w boleści ludu. Przyszedłem przebaczyć; jam jest wódz i król; ja stoję na czele rewolucji francuskiej, jak niegdyś Henryk III stanął na czele Ligi. Wasi generałowie są moimi oficerami; wasza gwardja narodowa mojem wojskiem, wasi urzędnicy mojemi sługami. Zamiast mnie potrącać, idźcie raczej za mną, jeśli możecie. Wielkość moich kroków raz jeszcze dowiedzie, że jestem królem Francji, następcą Karola Wielkiego.
— Ma słuszność — smutno odezwał się król.
— O! — zawołała królowa — Najjaśniejszy Panie, przez litość! nie słuchaj tego człowieka, ten człowiek jest twoim nieprzyjacielem!
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert — niech sam Najjaśniejszy Pan powie Waszej Królewskiej Mości, co myśli o moich słowach.
— Ja myślę, panie, — odparł król — żeś ty tylko dotąd ośmielił się powiedzieć mi prawdę.
— Prawdę! — zawołała królowa. — O! co też wyrzekłeś, Najjaśniejszy Panie!
— Tak jest — odparł Gilbert — i niechaj Wasza Królewska Mość wierzy, że prawda jest w tej chwili jedyną pochodnią, mogącą powstrzymać tron i królewskość, ażeby nie padły w przepaść.
Po raz pierwszy królowa wydawała się głęboko wzruszoną. Czy wskutek rozumowania czy pokory doktora?
Król także powstał z wyrazem stanowczości. Myślał o wykonaniu projektu.
Jednak, jako nawykły radzić się we wszystkiem królowej, odezwał się:
— Najjaśniejsza Pani, zgadzasz się, co...
— Trudna rada, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Marja Antonina.
— Nie żądam od ciebie zaparcia się woli — powiedział król niecierpliwie.
— Czego więc żądasz?
— Żądam od ciebie przekonania szczerego, któreby wzmocniło moje przekonanie.
— Żądacie ode mnie przekonania?
— Tak jest.
— O! to jestem mocno przekonana, Najjaśniejszy Panie...
— O czem?
— Że nadeszła chwila, w której monarchja stanie się najopłakańszem i najnikczemniejszem państwem w świecie.
— O! — odparł król — przesadzasz. Że opłakana jest monarchja, przyznaję, ale nikczemna, cóż znowu?
— Najjaśniejszy Pani?, smutny przekazali ci spadek twoi królewscy przodkowie — powiedziała Marja Antonina z żalem.
— Tak — podjął Ludwik XVI — spadek, który z boleścią muszę dzielić z tobą.
— Pozwól, Najjaśniejszy Panie, — wtrącił Gilbert, który litował się w głębi serca nad niedolą królewskiej pary upadłej; — nie ma powodu, dla któregoby Waszej Królewskiej Mości przyszłość przedstawiała się tak przerażająco. — Monarchja despotyczna upadła, zaczyna się państwo konstytucyjne.
— E! panie — rzekł król — czyżem ja zdolny do utworzenia podobnego państwa we Francji?
— Dlaczego nie, Najjaśniejszy Panie? — wtrąciła królowa, nabierająca otuchy ze słów Gilberta.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział król — jestem człowiekiem rozsądnym i światłym. Ale umiem właśnie wszystko to, co mi do rządzenia krajem jest najmniej potrzebne. W chwili, kiedy mnie strącą z wyżyn nietykalności monarchów, panujących samowładnie, w chwili, kiedy odkryją we mnie człowieka prostego, stracę całą sztuczną siłę, która jedynie była potrzebną do rządzenia Francją, bo, prawdę mówiąc, Ludwik XIII, XIV i XV, utrzymywali się dzięki tej sztucznej sile. Czego potrzeba francuzom teraźniejszym? Pana. Ja jestem zdolnym być tylko ojcem. Czego potrzeba rewolucjonistom? Miecza. Nie mam siły do uderzenia.
— Nie czujesz w sobie siły do uderzenia? — zawołała królowa — do uderzenia ludzi, rabujących dobro dzieci twoich ludzi, którzy chcą gruchotać na twem czole jedne po drugich ozdoby korony francuskiej.
— Cóż na to odpowiem? — rzekł Ludwik XVI spokojnie; — odpowiem: „nie?“ Rozniecę w tobie te burze, które moje życie niepokoją. Umiesz nienawidzić. O! tem lepiej dla ciebie. Umiesz być niesprawiedliwa, ale nie czynię ci wymówek: to wielki przymiot u panujących.
— Może masz mnie za niesprawiedliwą względem rewolucji — powiedz?
— Tak, w rzeczy samej.
— Powiedziałeś: „tak“, Najjaśniejszy Panie, powiedziałeś: „tak“!
— Gdybyś była zwykłą obywatelką, droga Antonino, nie mówiłabyś tak jak teraz.
— Nie jestem zwykłą obywatelką.
— Otóż dlatego mam cię za wytłumaczoną, ale to nie znaczy, abym był tego samego zdania. Nie, Najjaśniejsza Pani nie poddaj się; — wstąpiliśmy na tron Francji w krytycznej chwili; trzeba nam siły do ciągnięcia tego wozu uzbrojonego kosą, który zowią rewolucją; a tej siły nam brakuje.
— Tem gorzej! — zawołała Marja Antonina — bo wóz stratuje nasze dzieci.
— Niestety! wiem o tem, ale my z tem wszystkiem, nie posuniemy go naprzód!
— To go cofniemy, Najjaśniejszy Panie.
— O! — wtrącił Gilbert z głębokiem naciskiem — strzeż się, Najjaśniejsza Pani! Wóz cofając się, może was zgnieść bardzo łatwo.
— Panie — odparła niecierpliwie królowa — uważam, że zadaleko posuwasz szczerość rad swoich.
— Umilknę, Najjaśniejsza Pani.
— E! mój Boże! dajże mu mówić — rzekł król — tego, co on głosi, jeżeli nie wyczytał w dwudziestu dziennikach, piszących podobne rzeczy od tygodnia, to dlatego jedynie, że ich chyba czytać nie chciał. Bądź mu za to przynajmniej wdzięczna, że nie zaprawia goryczą prawdy słów swoich.
Marja Antonina umilkła.
Potem dodała z bolesnem westchnieniem:
— Oto treść moich słów, a raczej powtórzenie: wracać do Paryża z własnego popędu, jest to uświęcić wszystko, co się stało.
— Tak — rzekł król — wiem o tem dobrze.
— Upokorzyć się, zaprzeć się swego wojska, gotowego do obrony.
— Oszczędzić krwi francuskiej — dodał doktór.
— Oświadczyć, że odtąd zaburzenie i gwałty mogą rozkazywać i nadawać woli królewskiej kierunek najlepszy dla burzycieli i zdrajców.
— Najjaśniejsza Pani, zdaje mi się, że tylko co byłaś łaskawą wyznać, iż miałem szczęście ją przekonać.
— Tak, wyznaję, rąbek zasłony tylko co odchylił się przede mną. Teraz! o! teraz panie! znowu jestem ślepą, tak jak mówisz, i wolę stokroć widzieć w sobie tę dumę, do której przyzwyczaiło mnie wychowanie, tradycja, historja; wolę się widzieć ciągle królową, niż złą matką tego ludu, który mnie znieważa i nienawidzi.
— Antonino! Antonino! — zawołał Ludwik XVI, przerażony nagłą bladością na licach królowej, zapowiadającą straszny wybuch gniewu.
— O! nie, nie, Najjaśniejszy Panie, będę mówiła — odparła królowa.
— Miej się na ostrożności, Najjaśniejsza Pani.
I oczyma król wskazał jej doktora.
— E! pan wie o wszystkiem, o czem chcę mówić... wie nawet, o czem myślę — dodała z gorzkiem wspomnieniem sceny, zaszłej między nią a Gilbertem; dlaczego mam się przymuszać? Pan doktór zresztą obrany został na naszego powiernika, i nie wiem, czego miałabym się obawiać! Wiem, Najjaśniejszy Panie, że cię porywają, jak nieszczęśliwego księcia w moich ulubionych balladach niemieckich. — Dokąd idziesz? Nic nie wiem. Ale idziesz tam, skąd nigdy nie wrócisz.
— Nie, Najjaśniejsza Pani, jadę tylko do Paryża odpowiedział Ludwik XVI.
Marja Antonina wzruszyła ramionami.
— Masz mnie chyba za szaloną — rzekła głosem głuchym i wzruszonym. Jedziesz do Paryża?... dobrze. Ale skąd wiesz, że Paryż nie jest tą otchłanią, której nie widzę, ale którą przeczuwam. Dlaczegóżby w tłumie, który cię bezwątpienia otoczy, nie mianoby cię zabić? Któż wie, która z pomiędzy stu tysięcy grożących pięści pchnie cię nożem?
— O! co do tego, bądź spokojna, kochają mnie — zawołał król.
— Nie mów tego, Najjaśniejszy Panie, bo litowałabym się nad tobą. Kochają cię, ale zabijają, duszą i mordują przedstawicieli swoich na ziemi; znieważają ciebie i króla!... Ciebie, obraz Boga! Przecie komendant Bastylji był przedstawicielem twoim, reprezentantem króla. Wierz mi, że nie przesadzam: jeżeli zabili de Launay‘a, tego walecznego i wiernego sługę, zabiliby i ciebie, Najjaśniejszy Panie, gdybyś był na jego miejscu. I jeszcze łatwiej niż jego, bo ciebie znają i wiedzą, że zamiast się bronić, nadstawiłbyś piersi.
— Czyś skończyła? — rzekł król.
— Zdaje mi się, że skończyłam.
— Więc mnie zabijają?
— Tak, panie.
— I cóż stąd?
— A dzieci moje! — zawołała królowa.
Gilbert uznał, że teraz nastąpiła dlań pora, ażeby wdać się w tę rozmowę.
— Najjaśniejsza Pani — powiedział — król będzie tak szanowany w Paryżu, i obecność jego takie sprawi uniesienie, że jeżeli się obawiam, to nie o króla, ale o fanatyków gotowych dać się zgnieść kopytami jego koni, jak indyjscy derwisze pod kołami wozu swego bożyszcza.
— O! panie! panie! — zawołała Marja Antonina.
— Ten pochód do Paryża będzie triumfem, Najjaśniejsza Pani.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, nie odpowiadasz?
— Bo jestem potroszę zdania doktora, Najjaśniejsza Pani.
— I niecierpliwie wyglądasz chwili swego triumfu, nieprawdaż? — wybuchnęła królowa.
— Król w tym względzie miałby słuszność, a niecierpliwość dowodziłaby zdrowego rozsądku, z jakim Jego Królewska Mość sądzi o ludziach i rzeczach. Im prędzej Najjaśniejszy Pan pośpieszy, tem triumf będzie większy.
— I pan w to wierzy?
— Jestem tego pewny, bo król, opóźniając się; może stracić całą korzyść inicjatywy. Bo mogłaby ona, pomyśl Najjaśniejsza Pani, mogłaby wyjść skądinąd, a toby zmieniło w oczach paryżan stanowisko króla, to uczyniłoby go poniekąd zależnym od cudzych rozkazów.
— Widzisz — zawołała królowa — doktór mówi, że rozkazanoby tobie. O! Panie, zechciej o tem pomyśleć.
— Doktór nie powiedział, że już mi rozkazano.
— Cierpliwości! cierpliwości! zwlekaj tylko. Najjaśniejszy Panie, a żądanie, czyli raczej rozkaz, prędzej czy później, nastąpi.
Gilbert ściągnął lekko wargi z wyrazem niezadowolenia, który królowa natychmiast pochwyciła.
— Cóżem rzekła?... szeptała do siebie, biedna ja i szalona, mówiłam przeciw sobie...
— Cóż takiego? — zapytał król.
— Mówiłam ci, że zwłoka pozbawi cię korzyści z pośpiechu, a sama jednakże chcę cię prosić o zwłokę.
— O! Najjaśniejsza Pani! — rzekł Gilbert — wymagaj wszystkiego, byle nie zwłoki.
— Antonino — rzekł król, schylając głowę — czyś poprzysięgła sobie mnie zgubić?...
— O! Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa z wyrzutem, malującym wszystkie boleści serca — czy możesz tak do mnie mówić?
— Dlaczegóż więc chcesz abym opóźnił tę podróż? — zapytał król.
— Zważ, Najjaśniejsza Pani — wtrącił doktór — w takich okolicznościach pomyślna pora jest wszystkiem. Zważ, jaką mają doniosłość te upływające w podobnych chwilach godziny, kiedy cały lud rozszalały liczy je w miarę, jak biją na zegarze czasu.
— Ale nie dziś, panie Gilbert; jutro, Najjaśniejszy Panie, o! jutro; zaczekaj do jutra, a przysięgam, nie będę się opierała tej podróży.
— Jeden dzień stracony, szepnął król to...
— Dwadzieścia cztery długich godzin — powiedział Gilbert — rozważ to, rozważ Najjaśniejszy Panie.
— Najjaśniejszy Panie, tak być musi — błagała królowa.
— Jaki masz powód przynajmniej? — pytał król.
— Żadnego nie mam oprócz łez moich, rozpaczy, błagania, Najjaśniejszy Panie.
— Ale czyż wiemy co jutro przyniesie?... odezwał się król, cały wzburzony na widok rozpaczy królowej.
— Cóż się ma stać jutro? — pytała królowa, patrząc na Gilberta proszącym wzrokiem.
— O! — powiedział Gilbert — tam w Paryżu nic jeszcze; nadzieja choćby nikła jak obłok, każe im czekać do jutra — ale...
— Ale tutaj, nieprawdaż? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, tutaj.
— Zgromadzenie?
Gilbert skłonił głową.
— Zgromadzenie, — ciągnął król — które z ludźmi takimi, jak pan Mounier, pan Mirabeau, pan Sieyes, zdolne jest przysłać mi adres, pozbawiający mnie całej korzyści z mojej dobrej woli.
— To lepiej będzie — zawołała królowa z ponurą wściekłością — lepiej, bo wtedy odmówisz, utrzymasz swą godność królewską, nie pojedziesz do Paryża, a jeżeli trzeba będzie podtrzymywać wojnę, to ją popierać będziemy; jeżeli trzeba będzie umrzeć, umrzemy — ale jak królowie, jak panujący, jak chrześcijanie, ufający w Boga, od którego mają koronę.
Ludwik XVI, widząc tę egzaltację królowej, zrozumiał, że w takiej chwili trzeba było ustąpić.
Dał znak Gilbertowi, zbliżył się do Marji Antoniny i biorąc jej rękę, powiedział:
— Uspokój się, Najjaśniejsza Pani, stanie się, jak żądasz. Wiesz dobrze, droga małżonko, że za cenę mego życia, nie chciałbym uczynić nic ci nieprzyjemnego, bo mam najsłuszniejszy szacunek dla kobiety takiej jak ty, cnotliwej i godnej.
I Ludwik XVI z niewysławioną szlachetnością położył nacisk na tych słowach, wszystkiemi siłami podnosząc spotwarzoną królowę i to jeszcze wobec świadka, zdolnego poświadczyć w potrzebie to co usłyszał.
Ta delikatność wzruszyła głęboko Marję Antoninę, która w obu dłoniach ściskając wyciągniętą doń rękę króla, rzekła:
— Więc do jutra, Najjaśniejszy Panie, nie później; to ostatnia zwłoka: ale o nią proszę, jak o łaskę na kolanach; jutro, o której chcesz godzinie, przysięgam na to, pojedziesz do Paryża.
— Strzeż się, Najjaśniejsza Pani, doktór świadkiem — powiedział król z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie, jak wiesz, zawsze dotrzymuję słowa — odparła Marja Antonina.
— Tak, ale wyznam...
— Cóż takiego?
— Że chciałbym bardzo wiedzieć, dlaczego ty, zdecydowana w głębi duszy, prosisz o dwadzieścia cztery godzin opóźnienia. Czy czekasz na jakie wiadomości z Paryża lub z Niemiec? — Czy idzie o?...
— Nie pytaj mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Kaprys — nieprawdaż?
— Kaprys, jeżeli chcesz.
— A! to już prawo najwyższe.
— Tak. Cóż stąd, że go nie ma w polityce i filozofji? Czemuż to nie wolno królom kaprysów politycznych podnieść do godności praw najwyższych?
— Przyjdzie i do tego, bądź spokojna. Co do mnie, tak już postąpiłem — dodał król żartując — więc... do jutra.
— Do jutra — odrzekła smutnie królowa.
— Zatrzymasz doktora przy sobie, Najjaśniejsza Pani? — spytał król.
— O! nie, nie — powiedziała królowa z żywością, która wywołała uśmiech na usta Gilberta.
— Wezmę go z sobą.
Gilbert skłonił się po raz trzeci Marji Antoninie, która tym razem oddała mu ukłon raczej jak kobieta, niż jak królowa.
I poszedł za królem, zwracającym się ku drzwiom.
— Zdaje mi się — mówił idąc przez galerję, — że jesteś dobrze z królową, panie Gilbert?
— Najjaśniejszy Panie — odparł doktór, jest to łaska, którą winien jestem Waszej Królewskiej Mości.
— Niech żyje król! — zawołali dworzanie, napływający do przedpokojów.
— Niech żyje król! — powtórzył w dziedzińcu tłum oficerów i żołnierzy cudzoziemskich, cisnący się do drzwi pałacu.
Te okrzyki przedłużające się i wzmagające, czyniły Ludwikowi XVI przyjemność, jakiej nigdy w podobnych okolicznościach nie doznawał.
Królowa zaś siedziała jak pierwiej w oknie, gdzie tyle strasznych chwil przebyła. Usłyszawszy okrzyki poświęcenia i miłości, przyjmujące przechodzącego króla, a rozchodzące się pod sklepieniami:
— Niech żyje król! — powtórzyła. — O! tak, niech żyje król! Będzie żył, ten król, i to wbrew tobie, niegodny Paryżu, otchłani niecna, przepaści krwawa, nie pochłoniesz tej ofiary!... Wyrwę ci ją, i to patrz! temi rękoma słabemi, które ci grożą w tej chwili, i wydają światu na obrzydzenie, a Bogu na zemstę!
Wymawiając te wyrazy z gwałtowną nienawiścią, która przestraszyłaby najszaleńszych rewolucjonistów, gdyby je mogli widzieć i słyszeć, królowa wyciągnęła słabe ramię, wyglądające z pod koronki, jak błyszczący miecz z pochwy.
Następny ranek zaświtał jasny, pogodny, jak w przeddzień; słońce olśniewające złociło marmury i piaski Wersalu.
Ptaki, siedzące tysiącami gromad na najwyższych drzewach parku, witały ogłuszającym krzykiem nowy dzień gorąca i wesela budzący ich radość.
Królowa wstała o godzinie piątej. Kazała prosić do siebie króla, skoro się tylko obudzi.
Ludwik XVI — trochę zmęczony przyjęciem Zgromadzenia i przybyłej deputacji, której musiał odpowiadać, bo był to początek rozpraw, — spał cokolwiek dłużej, wynagradzając zmęczenie, aby nikt nie powiedział, że stracił na świeżości.
Zaledwie go ubrano, zaledwie przypasał szpadę, gdy usłyszał prośbę królowej: zmarszczył lekko brwi.
— Jakto? — rzekł — królowa wstała już?
— O! oddawna Najjaśniejszy Panie.
— Czy jeszcze chora?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— I czegóż żąda ode mnie, tak wcześnie?
— Jej Królewska Mość tego nie powiedziała.
Król zjadł pierwsze śniadanie składające się z buljonu i wina i poszedł do Marji-Antoniny.
Zastał królowę zupełnie ubraną, jak na uroczystość, piękną, bladą, imponującą. Przyjęła męża z tym zimnym uśmiechem, który błyszczał jak słońce zimowe na licach królowej, w czasie przyjęć u dworu, kiedy trzeba było rzucić promień tłumowi.
Król nie zrozumiał smutku we wzroku i uśmiechu. Zajmowała go jedna rzecz tylko, chciał wiedzieć o prawdopodobnym oporze Marji Antoniny, przeciw zamiarowi, powziętemu wczoraj.
— Jeszcze jakiś nowy kaprys — myślał.
I zmarszczył brwi.
Królowa wzmocniła jego domysły pierwszemi słowami.
— Najjaśniejszy Panie — powiedziała — od wczoraj długo myślałam.
— Otóż jesteśmy na tropie — zawołał król.
— Oddal, proszę, tych, którzy nie są wtajemniczeni.
Król z niezadowoleniem wydał oficerom rozkaz, ażeby się oddalili.
Jedna tylko z kobiet królowej została przy Ich Królewskich Mościach: była to pani Campan.
Wtedy królowa, opierając swe piękne rączki na ręku króla, zapytała:
— Dlaczego jesteś już zupełnie ubrany? — to źle!
— Jakto źle? — Dlaczego?
— Czy nie prosiłam cię, abyś się wcale nie ubierał, przed przyjściem tutaj? Masz na sobie kaftan i szpadę. Myślałam, że przyjdziesz w rannem ubraniu.
Król patrzył na nią zdziwiony.
Ten kaprys królowej zbudził w nim tłum dziwnych myśli.
Pierwszem jego uczuciem była nieufność i niepokój.
— Czego chcesz — rzekł do królowej — czyż zamyślasz opóźnić, lub zupełnie powstrzymać to, cośmy razem postanowili?
— Wcale nie, Najjaśniejszy Panie.
— Bardzo cię proszę, nie rób żartów z ważnego przedmiotu. Muszę i chcę jechać do Paryża; nie mogę się od tego uwolnić. Cały orszak sobie wybrałem; osoby towarzyszące mi, od wczoraj są wyznaczone.
— Najjaśniejszy Panie, ja niczego się nie domagam, ale...
— Pomyśl — mówił król, zapalając się stopniowo, aby nie tracić odwagi — pomyśl, Najjaśniejsza Pani, że wiadomość o mojej podróży doszła do paryżan, że się przygotowali, że mnie czekają, że uczucia przyjazne, przez zapowiedź podróży w ich umysłach rzucone, mogą się zmienić w zabójczą niechęć. Pomyśl nakoniec...
— Ale, Najjaśniejszy Panie, ja nie zaprzeczam wcale tego, co mi łaskawie mówisz; zdecydowałam się wczoraj, zrezygnowana jestem dzisiaj.
— Więc, pani, nacóż ten wstęp?
— Ja nie myślałam o żadnym wstępie.
— Przepraszam! dlaczegóż to pytanie o mój strój, o projekta?
— O strój? tak, to co innego — odpowiedziała królowa, próbując jeszcze tego uśmiechu, który w miarę jak znikał, stawał się bardziej posępny.
— Cóż chcesz od mojego ubrania?
— Chciałbym, Najjaśniejszy Panie, abyś je zrzucił.
— Czy nie wydaje ci się stosowne to jedwabne ubranie koloru fioletowego? Paryżanie przywykli widzieć mię w tem ubraniu; lubili na mnie ten kolor, na którym zresztą niebieska wstęga dobrze odbija. Samaś mi to często mówiła.
— Nie zarzucam nic barwie tego ubrania.
— Więc?
— Tylko podszewce.
— Doprawdy, intrygujesz mnie swoim wiecznym uśmiechem... Podszewka?... co za żart?
— Nie żartuję już... teraz, niestety.
— Teraz znowu dotykasz mej kamizelki, czy ci się i ona nie podoba?...
— Nie mam nic przeciw kamizelce.
— Jakaż ty jesteś dziwna!... Więc ten żabot, ta batystowa koszula haftowana, nie podobają ci się? E! czyż nie mam się wystroić, jadąc z wizytą do mojego drogiego miasta Paryża?
Gorzki uśmiech ściągnął usta królowej; dolna warga szczególniej, ta, którą jej tak zarzucano, jako austrjaczce, odęła się i wysunęła naprzód, jakby pełna jadu, nienawiści i gniewu.
— Ja nie zarzucam nic twemu pięknemu strojowi, Najjaśniejszy Panie, tylko samej podszewce.
— Podszewce?... O wytłumacz się raz przecie!
— A tak! wytłumaczę się. Król, nienawidzony, zawadzający im, mający się rzucić między siedmkroć sto tysięcy paryżan, upojonych triumfami i ideami rewolucyjnemi, król, chociaż nie jest średniowiecznym księciem, powinien jednak wjeżdżać dzisiaj do Paryża w pancerzu żelaznym, pod przyłbicą z dobrej stali medjolańskiej; król powinien się tak zabezpieczyć, ażeby żadna kula, żadna strzała, żaden nóż, żaden kamień, nie znalazł drogi do jego ciała.
— Ta prawda, głęboka prawda — rzekł Ludwik XVI w zamyśleniu — ale, moja droga przyjaciółko, ponieważ nie nazywam się ani Karolem VIII, ani Franciszkiem I, ani nawet Henrykiem IV, ponieważ monarchja dzisiejsza, okrywa się tylko aksamitem i jedwabiem, pójdę mając na sobie cel, wskazujący kulom drogę. Mam blachę z orderów na sercu.
Królowa wydała stłumiony jęk.
— Najjaśniejszy Panie — powiedziała — zaczynamy się rozumieć. Zobaczysz, zobaczysz, że twoja małżonka już nie żartuje.
Dała znak pani Campan, pozostałej w głębi pokoju, a ta wyjęła z szyfonierki królowej, przedmiot szeroki, płaski i podłużny, okryty pochwą jedwabną.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — królewskie serce należy najprzód do Francji, to prawda; ale wierzę w to, że należy także do żony i dzieci. Dlatego nie chcę, aby to serce wystawione było na kule nieprzyjacielskie. Przedsięwzięłam kroki, aby ocalić mego małżonka, mego króla, ojca moich dzieci!...
Jednocześnie rozwijała z jedwabiów, które ją okrywały, kamizelkę z cienkich oczek stalowych, krzyżowanych tak misternie, że można było wziąć je za materję arabską, tak każdy ścieg naśladował morę, tyle było giętkości i elastyczności w tkaninie.
— Co to jest? — spytał król.
— Patrz, Najjaśniejszy Panie.
— Kamizelka, jak mi się zdaje.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Kamizelka do góry zapinana.
— Z małym kołnierzykiem, który, jak widzisz, podsuwa się pod kołnierz od kaftana, lub pod krawat.
Król wziął w ręce kamizelkę i przypatrywał się ciekawie.
Królowa, widząc tę łaskawą uwagę, przejęta była radością.
Zdawało się, że król liczy, uszczęśliwiony, każde oczko tej zadziwiającej sieci, która falowała pod palcami, rozpłaszczając się, jak gdyby tkanina wełniana.
— Ależ — rzekł — to przecudowna stal.
— Nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?
— I robota prześliczna!
— Nieprawdaż?
— Nie wiem, zaiste, skąd mogłaś to dostać.
— Kupiłam wczoraj od człowieka, który ofiarowywał mi ją dawno, w razie, gdybyś szedł na wyprawę.
— To zachwycające! zachwycające! — powiedział król, przypatrując się artystycznem okiem.
— I to ma leżeć tak wybornie, jak kamizelka od twego krawca, Najjaśniejszy Panie.
— Tak sądzisz?
— Spróbuj!...
Król nie opierał się; sam rozpiął swe fioletowe ubranie.
Królowa drżała z radości; pomagała Ludwikowi XVI odpinać ordery, resztę zrobiła pani Campan.
Tymczasem król odpasał szpadę. Ktoby patrzył wtedy w twarz królowej, ujrzałby ją oświeconą najwyższem szczęściem.
Król pozwolił rozebrać się z krawatu, pod który delikatne ręce królowej, wsunęły stalowy kołnierz.
Potem Marja-Antonina sama zapinała haftki tego pancerza, który cudownie przybierał wszystkie formy ciała i zakrywał zgięcia, podszyte wszędzie cienką skórką, przeznaczoną do usunięcia nacisku stali na ciało.
Koszula i kaftan włożone na stan, zasłaniały ją zupełnie. W ruchach nie czyniła najmniejszej przeszkody.
— Czy to bardzo ciężkie? — spytała królowa.
— Nie.
— Widzisz, królu mój, jakie to cudowne, nieprawdaż? — rzekła królowa, klaskając w ręce do pani Campan, która kończyła zapinać guziki u rękawów króla.
Pani Campan objawia radość swą równie naiwnie jak królowa.
— Ocaliłam mego króla! — zawołała Marja-Antonina. — Ten pancerz niewidzialny, niech kto spróbuje przebić nożem, albo przedziurawić kulą, niech spróbuje!...
— O!... — wtrącił król wątpiącym tonem.
— Spróbuj sam!... — powtarzała w uniesieniu.
— Uczynię to chętnie przez ciekawość — rzekł król.
— Nie rób tego, to niepotrzebne, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, niepotrzebne, abym dowiódł doskonałości waszego cudu?...
— A!... ci mężczyźni!... Sądzisz, ażebym polegała tylko na zapewnieniu człowieka obcego, obojętnego, kiedy idzie o życie małżonka, o zbawienie Francji?...
— Zdaje mi się jednak, że liczyłaś na to, Antonino.
Schyliła głowę z prześlicznem przeczeniem.
— Spytajcie — rzekła, wskazując stojącą obok kobietę — spytajcie tej poczciwej Campan, co ona i ja robiłyśmy dziś zrana?...
— Cóż takego? mój Boże! — spytał król mocno zaintrygowany.
— Tego rana, co mówię, dziś w nocy, jak dwie szalone oddaliłyśmy wszelką służbę, i zamknęłyśmy się w jej pokoju, który znajduje się w głębi ostatniego korpusu mieszkania paziów; paziowie wyjechali wczoraj do Rambouillet. Upewniłyśmy się, że nikt nie może nas zejść, przed wykonaniem projektu...
— Boże!... przerażacie mnie na dobre. Jakie zamiary mogłyby mieć te dwie Judyty?
— Judyta mniej uczyniła — ciągnęła królowa — a zwłaszcza mniej uczyniła hałasu. Prócz tego szczegółu porównanie twe byłoby zachwycające. Campan trzymała worek z blachą, ja miałam długi nóż myśliwski jeszcze po moim ojcu; to ostrze niezwalczone, które tylu dzików zabiło.
— Judyta!... prawdziwa Judyta!... — zawołał król ze śmiechem.
— O!... Judyta nie miała tak ciężkiego pistoletu, jaki ja wzięłam z twej zbrojowni, i kazałam nabić Weberowi.
— Pistolet!...
— Tak. Trzeba nas było widzieć we dwie w nocy, jak, drżące przy najmniejszem szeleście, skradałyśmy się, jak dwie myszy łakome, wzdłuż pustych kurytarzy.
Campan zamknęła troje drzwi, poczem, przyczepiłyśmy sam pancerz na ścianie, na manekinie, służącym do zawieszania moich sukien, a ja ręką silną, przysięgam, uderzyłam w pancerz. Ostrze się zgięło, wyskoczyło mi z rąk i utkwiło w posadzce ku wielkiemu naszemu zdumieniu.
— Do pioruna! — rzekł król.
— Czekaj, Najjaśniejszy Panie.
— Nie ma dziury? — spytał Ludwik XVI.
— Czekaj mówię ci. Campan podniosła ostrze i powiedziała: „Nie jesteś dość silna, Najjaśniejsza Pani, może ręka Wasza drżała; ja będę silniejsza, zobaczycie“. Pochwyciła nóż i tak silnie uderzyła w manekin, że biedny mój nóż niemiecki pękł. Patrzcie, oto dwa kawałki, Najjaśniejszy Panie; każę Wam zrobić sztylet z tego, co zostało.
— O!... ależ to bajeczne — rzekł król — i nie ma szczerby w pancerzu.
— Tylko skaza u wyższego łańcuszka; jak ci się podoba?...
— Chciałbym zobaczyć.
— Zobaczysz.
I królowa zaczęła rozbierać króla z zachwycającą szybkością, aby mógł podziwiać jej myśl i wielkie czyny.
— Tutaj, zdaje mi się, jest jakieś miejsce uszkodzone — rzekł król, wskazując lekkie wklęśnięcie na powierzchni, wielkości dużego palca.
— To od kuli z pistoletu, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto!... strzelałaś z nabitego pistoletu... ty?
— Pokażę wam kulę spłaszczoną, poczerniałą jeszcze. Oto jest, czy wierzycie teraz, że życie wasze zabezpieczone?...
— Jesteś Aniołem Stróżem — rzekł król, który powoli zaczął odpinać kamizelkę, aby lepiej obejrzeć znaki od pchnięcia nożem; kuli pistoletowej.
— Osądźcie strach mój, drogi królu, — powiedziała Marja Antonina — kiedy musiałam strzelić do pancerza. Niestety!... to nic nie było jeszcze, że miał powstać straszny hałas, którego się tak boję; ale zdawało mi się, że mierząc w kamizelkę ku twojej obronie przeznaczoną, strzelam do ciebie samego!... Bałam się ujrzeć dziurę w ściegu, bo wtedy moja praca, moje troski, moje nadzieje, nazawsze byłyby stracone...
— Droga moja żono — rzekł Ludwik XVI, odpinając pancerz — ileż winienem ci wdzięczności!...
I położył kirys na stole.
— Ale!... cóż to czynicie? — spytała królowa.
Podniosła kamizelkę, podając ją poraz drugi królowi.
Ale on, z uśmiechem pełnym wdzięku i szlachetności, rzekł:
— Nie, dziękuję.
— O!... daj się uprosić, Najjaśniejszy Panie!...
— Najjaśniejszy Panie! — błagała pani Campan.
— Ależ to zbawienie, to życie!...
— Być może — odparł król.
— Oh!... odmawiasz!... odmawiasz!...
— Tak, odmawiam.
— Ale oni cię zabiją!...
— Moja droga, kiedy szlachcic wychodzi w pole, w osiemnastym wieku, ma na sobie sukienne ubranie, koszulę i kaftan; to dosyć dla kul: kiedy idzie na pojedynek, zatrzymuje tylko koszulę; to dosyć dla szpad. Ja jestem pierwszym szlachcicem mego królestwa; nie uczynią mi mniej ani więcej od moich przyjaciół. Co większa: tam gdzie oni noszą sukno, ja jeden mam prawo być w jedwabiu. Dziękuję, droga moja żono, dziękuję, moja dobra królowo, dziękuję...
— O!... — zawołała królowa, jednocześnie w zachwycie i rozpaczy, — czemuż go wojsko nie słyszy!...
Król skończył się ubierać spokojnie, jakby nie rozumiał, że spełnił czyn bohaterski.
Król wyszedłszy od królowej, został natychmiast otoczony przez wszystkich oficerów i te osoby swojego dworu, którym kazał towarzyszyć sobie do Paryża.
Byli to panowie: de Beauyeau, de Villeroy, de Nesle i d‘Estain.
Gilbert, ukryty w tłumie, czekał aby Ludwik XVI go spostrzegł, choćby dla rzucenia nań okiem w przejściu.
Widoczne było, że wszyscy wątpili o trwałości królewskiego postanowienia.
— Panowie!... po śniadaniu jedziemy — rzekł Ludwik XVI.
Potem, spostrzegłszy Gilberta, dodał:
— A jesteś, doktorze; bardzo dobrze. Wiesz o tem, że biorę cię z sobą?...
— Słucham rozkazu, Najjaśniejszy Panie.
Król przeszedł do swego gabinetu, gdzie dwie godziny pracował.
Wysłuchał mszy z całym swym dworem, następnie około dziewiątej zasiadł do stołu.
Śniadanie odbyło się ze zwykłą ceremonją; tylko królowa, którą już po mszy widziano z oczyma czerwonemi i zapuchłemi, chciała, nie biorąc udziału, obecną być przy posiłku króla, aby dłużej z nim razem pozostać.
Królowa przyprowadziła oboje dzieci, które, już zapewne wzruszone napomknieniami matki, niespokojnie patrzyły to na ojca, to na straż i oficerów.
Dzieci, od czasu do czasu, ocierały zapewne z rozkazu matki łzy, wiszące u ich rzęs, a widok ten rozrzewnieniem przejmował całe zgromadzenie.
Król jadł i zachowywał się po stoicku.
Kilka razy przemówił do Gilberta, nie patrząc na niego, a odzywał się prawie ciągle do królowej i zawsze z głębokiem uczuciem.
Nakoniec wydał rozkazy.
Kończył śniadanie, kiedy mu doniesiono, że gęsta kolumna piechoty od strony Paryża, ukazała się w wielkiej alei, dotykającej placu Broni.
W jednej chwili oficerowie wybiegli z sali, król podniósł głowę, spojrzał na Gilberta, ale widząc, że ten się uśmiecha, jadł dalej spokojnie.
Królowa zbladła i nachyliła się ku panu de Beauveau, proszą go o dowiedzenie się bliższe.
Pan de Beauveau wybiegł prędko na dziedziniec.
Królowa podeszła do okna.
W pięć minut wrócił pan de Beauveau.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — gwardja narodowa paryska, słysząc pogłoskę, jakoby Wasza Królewska Mość miał zamiar odwiedzić paryżan, zebrała się w liczbie dziewięciu tysięcy aby wyjść naprzeciw was, a idąc tak ciągle i widząc opóźnienie, posunęła się aż do Wersalu.
— Takie zamiary mogą mieć? — spytał król.
— Jaknajlepsze w świecie!... — odpowiedział pan de Beauveau.
— Mniejsza o to! — wtrąciła królowa — zamknąć bramy.
— Niech Bóg broni — rzekł król — dość będzie zamknąć drzwi pałacu.
Królowa ściągnęła brwi i rzuciła spojrzenie Gilbertowi.
Ten czekał na to spojrzenie królowej, bo połowa jego przepowiedni już się sprawdziła.
Obiecywał przybycie dwudziestu tysięcy ludzi, było ich już dziesięć tysięcy.
Król zwrócił się do pana de Beauveau:
— Postaraj się pan, — rzekł — aby tym poczciwym ludziom dano coś do zwilżenia gardła.
Pan de Beauveau odszedł po raz drugi, i oznajmił szafarzom rozkaz króla.
Następnie wrócił.
— I cóż? — spytał król.
— Oto, Najjaśniejszy Panie, paryżanie toczą rozprawy z gwardją przyboczną.
— Jakto! — rzekł król — toczą rozprawy?
— O! z prostej grzeczności. Dowiedziawszy się, że Wasza Królewska Mość jedzie za dwie godziny, chcą czekać odjazdu króla i iść za jego karetą.
— Ależ zdaje mi się — spytała zkolei królowa — oni idą pieszo.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— A król ma konie u powozu, i król jedzie prędko, bardzo prędko. Wiesz, panie de Beauveau, że król ma zwyczaj jeździć bardzo prędko.
Te słowa tak wypowiedziane znaczyły:
— Dodajcie skrzydeł do powozu Jego Królewskiej Mości.
Król dał znak ręką, dla przerwania tej rozmowy.
— Pojadę wolno — powiedział.
Królowa wydała westchnienie podobne do wykrzykniku gniewu.
— Niesłusznie byłoby kazać tym dobrym ludziom biec, już i tak się zmęczyli, aby mnie uczcić. Pojadę wolno, nawet bardzo wolno, żeby każdy mógł iść za mną.
Otwarto okno.
Królowa odwróciła się zdziwiona: to Gilbert, z tytułu doktora, używał swego prawa, aby odświeżyć powietrze sali jadalnej, zgęszczone zapachem potraw i oddechem przeszło stu osób. Doktór stanął za firankami otwartego okna, a oknem dochodziły odgłosy tłumu, zgromadzonego na dziedzińcu.
— Co to jest? — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — to gwardja narodowa, na bruku i słońcu, narażona na wielki upał.
— Dlaczegoby ich nie zaprosić na śniadanie razem z królem — szepnął do królowej jeden z jej oficerów ulubionych.
— Trzebaby ich w dzień wprowadzić na marmurowy dziedziniec, do przedsionków wszędzie, gdzie tylko trochę chłodniej — rzekł król.
— Dziesięć tysięcy ludzi w przedsionkach! — zawołała królowa.
— Rozproszeni wszędzie, pomieszczą się — odparł król.
— Rozproszeni wszędzie; ależ Najjaśniejszy Panie, sam wskażesz im drogę do swej sypialni.
Proroctwo przestrachu, które miało się ziścić w Wersalu przed upływem trzech miesięcy.
— Dużo mają dzieci z sobą, Najjaśniejsza Pani — rzekł ciszej Gilbert.
— Dzieci? — spytała królowa.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, wielu ich prowadziło dzieci z sobą, jakby na przechadzkę; dzieci są przebrane za małych gwardzistów narodowych, taki jest zapał do tej nowej instytucji.
Królowa otworzyła usta, ale w tej chwili spuściła głowę.
Miała ochotę rzec dobre słowo, ale duma i nienawiść ją powstrzymały.
Gilbert badał ją uważnie.
— A! — zawołał król — biedne dzieci! Kiedy kto z sobą przyprowadza dzieci, to pewnie bez zamiaru szkodzenia ojcu rodziny; jeden powód więcej, aby ich w cieniu umieścić te biedne maleństwa. Każcie im wejść; każcie wejść.
Gilbert skłonił lekko głowę, jakby mówił do królowej:
— Oto, Najjaśniejsza Pani, co miałaś powiedzieć, wskazałem ci stosowną porę. Słowo byłoby powtórzone i zjednałoby ci na dwa lata popularność.
Królowa zrozumiała tę niemą mowę Gilberta, i rumieniec pokrył jej czoło. Poznała swą winę i z wymówką przesłała w odpowiedzi Gilbertowi spojrzenie dumy i oporu.
Przez ten czas pan de Beauveau spełniał polecenia króla względem gwardji narodowej.
Wtedy usłyszano okrzyki radości i błogosławieństwa tego wojska, wprowadzonego za królewskim rozkazem do wnętrza pałacu.
Okrzyki, życzenia, wiwaty, dochodziły z powiewem wiatru do dwojga małżonków, uspokojonych co do usposobienia paryżan.
— Najjaśniejszy Panie, jakie rozkazy wydaje Wasza Królewska Mość swemu orszakowi? — zapytał pan de Beauveau.
— A te rozprawy gwardji z mymi oficerami?
— O! Najjaśniejszy Panie, ucichły; poczciwi ludzie tak są szczęśliwi, że mówią teraz: „Pójdziemy, dokąd nam każą. Król tak dobrze do nas jak i do innych należy; dokądkolwiek pójdzie zawsze naszym będzie.
Król spojrzał na Marję Antoninę. Marja Antonina ściągnęła wargi ironicznym uśmiechem.
— Powiedz gwardzistom, że mogą się rozmieścić, gdzie im się podoba — rzekł Ludwik XVI.
— Wasza Królewska Mość — zauważyła królowa — nie zapomni, że jest obowiązkiem nieodwołalnym straży przybocznej towarzyszyć waszej karecie.
Oficerowie, widząc niepewność króla, zbliżyli się, aby poprzeć królowę.
— Masz słuszność — rzekł król. — Zobaczymy.
Pan de Beauveau i pan de Villeroy, wyszli aby wydać rozkazy.
Dziewiąta biła w Wersalu.
— Chodźmy — rzekł król — będę pracował jutro. Ci dobrzy ludzie czekać nie powinni.
Król powstał.
Marja Antonina otworzyła ramiona i przyszła uściskać króla. Dzieci, płacząc, zawiesiły się u szyi ojca, Ludwik XVI rozrzewniony, starał się uwolnić z ich uścisku; chciał ukryć coraz wyraźniej wzrastające wzruszenie.
Królowa zatrzymała wszystkich oficerów.
— Panowie! panowie! — mówiła.
A tym wymownym wykrzyknikiem polecała im króla, który już wychodził. Wszyscy położyli rękę na sercu i na mieczu.
Królowa dziękowała z uśmiechem.
Gilbert był jednym z ostatnich.
— Panie — rzekła doń królowa — pan radziłeś tę podróż królowi, pan skłoniłeś króla, mimo próśb moich. Pomyśl, że wziąłeś na siebie wielką odpowiedzialność przed żoną i przed matką!
— Wiem o tem, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert obojętnie.
— I oddasz mi pan króla zdrowego i całego — rzekła królowa uroczystym tonem.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Pomyśl pan, że odpowiesz za niego głową!
Gilbert skłonił się.
— Uważaj pan na swoją głowę! — powtórzyła Marja Antonina z groźbą i nielitościwą surowością królowej samowładnej.
— Na mą głowę — rzekł doktór, kłaniając się; — tak, Najjaśniejsza Pani, a zakład ten uważałbym za okup zbyt małej wartości, gdyby król był zagrożony. Jednakże gotów jestem powiedzieć Wam, Najjaśniejsza Pani, że prowadzę Jego Królewską Mość na triumf.
— Chcę mieć wiadomość za godzinę — dodała królowa.
— Będziesz ją miała, Najjaśniejsza Pani, przysięgam.
— Jedź pan teraz, słyszę bębny; król wybiera się w drogę.
Gilbert skłonił się i odchodząc głównemi schodami, spotkał adjutanta dworu królewskiego, który go szukał z rozkazu Jego Królewskiej Mości.
Kazano mu wsiąść do karety pana de Beauveau, marszałka dworu.
Gilbert uśmiechnął się, widząc się sam w tej herbowej karecie, ponieważ pan de Beauveau harcował na koniu przy królewskim pojeździe.
Potem przyszło mu na myśl, że śmieszne jest dla niego jechać w powozie z koroną i herbami.
Skrupulizował jeszcze, kiedy z pośród tłumu gwardzistów narodowych, otaczających karety, usłyszał szeptem wymówione te słowa przez ludzi ciekawie nachylających się, aby go zobaczyć.
— A! to, książę de Beauveau!
— E! — odparł jeden z towarzyszów — mylisz się.
— Ale kiedy kareta z herbami księcia.
— Z herbami... z herbami... Mówię ci, że to nic nie znaczy.
— Tak? cóż to dowodzi?
— To dowodzi, że jeżeli na karecie są herby pana de Beauveau, to wewnątrz siedzi pan de Beauveau.
— Pan de Beauveau, czy to patrjota? — spytała jedna z kobiet.
— Ho! ho! — rzekł gwardzista.
Gilbert uśmiechnął się jeszcze.
— Ale powiadam ci — rzekł pierwszy z przeczących — to nie książę; książę jest tłusty a ten chudy: książę ma strój dowódcy straży; ten zaś jest w czarnem ubraniu — to intendent.
Nieprzychylny szmer otoczył Gilberta na ten tytuł niepochlebny.
— Ale nie! do djabła! — krzyknął gruby głos, na którego dźwięk wstrząsnął się Gilbert; głos człowieka, który łokciami i pięścią torował sobie drogę do powozu; — nie, to nie jest ani pan de Beauveau, ani jego intendent, to sławny i poczciwy patrjota, a nawet najsławniejszy z patrjotów! E! panie Gilbert, co u djabła robisz w książęcej karecie?
— Co to — to ty ojcze Billot? — zawołał doktór.
— Na Boga! — strzegłem się dobrze, aby nie ominęła mnie okazja — odpowiedział wieśniak.
— A gdzież jest Pitoux? — spytał Gilbert.
— O! niedaleko stąd. Hola! Pitoux, przybliż się, chodźno tu zaraz.
I Pitoux na to zaproszenie, wśliznął się dzięki prawowitym barkom aż do boku Billota i ukłonił się zachwycony Gilbertowi.
— Dzień dobry, panie Gilbert; — powiedział.
— Dzień dobry Pitoux, mój przyjacielu!...
— Gilbert! Gilbert! kto to jest? — pytał tłum.
— Otóż to jest sława! — myślał doktór. — Dobrze znają mnie w Villers-Cotterets, ale w Paryżu!... niech żyje popularność!
Wysiadł z karety, która znów szła wolno, i wspierając się na ramieniu Billota, odbywał dalszą drogę pieszo wśród tłumu.
Opowiedział wtedy w krótkich słowach wieśniakowi o odwiedzinach swych w Wersalu, oraz o dobrem usposobieniu króla i jego rodziny.
Uczynił w chwil kilka taką propagandę rojalizmu koło siebie, że naiwni i zachwyceni poczciwi ludziska, łatwo jeszcze wszelkim wrażeniom podlegający, wydali przeciągły okrzyk: niech żyje król! który wzmagając się w przednich warstwach tłumu, dobiegł do Ludwika XVI.
— Chcę widzieć króla — rzekł Billot gwałtownie — muszę go widzieć zbliska. Na to szedłem kawał drogi. Chcę go z twarzy osądzić, okiem uczciwego człowieka. Zbliżmy się, zbliżmy, panie Gilbercie; dobrze?...
— Wstrzymaj się; ułatwią to nam, bo widzę adjutanta pana de Beauveau, który szuka kogoś w tej stronie.
W rzeczy samej jakiś jeździec, manewrując z największą ostrożnością pomiędzy masą tych pielgrzymów zmęczonych ale wesołych, starał się dotrzeć do drzwi karety, którą opuścił Gilbert.
Gilbert przywołał go.
— Czy nie szukasz pan czasem doktora Gilberta? — spytał.
— Tak — odparł adjutant.
— W takim razie ja nim jestem.
— Doskonale! pan de Beauveau kazał mi przywołać pana z polecenia króla.
Gilbert posunął się, dalej za nim Billot i Pitoux, a wszyscy za kawalerzystą, który powtarzał:
— Ustąpcie się panowie, ustąpcie; proszę dać przejść, w imię króla, panowie! ustąpcie się.
Popychani, idąc jednak za adjutantem pana de Beauveau: Gilbert, Billot i Pitoux przybyli do karety, w której król w towarzystwie panów d‘Estaing i de Villequier, jechał wolno wśród rosnącego tłumu.
Był to widok ciekawy, nadzwyczajny, nieznany, bo poraz pierwszy się przedstawiający. Wszyscy gwardziści narodowi miejscy, ci zaimprowizowani żołnierze, z okrzykami radości biegli tam, dokąd król jechał, pozdrawiając go swemi błogosławieństwy, próbując być widzianymi i zamiast wracać do siebie, zajmowali miejsce w orszaku i towarzyszyli w drodze królowi.
Dlaczego? Nikt nie mógłby odpowiedzieć, czy szli za popędem instynktu?... Widzieli już, i chcieli raz jeszcze ujrzeć tego ukochanego monarchę.
Bo w epoce tej Ludwik XVI był uwielbianym królem, któremu francuzi wystawialiby ołtarze, gdyby Wolter nie był ich natchnął tak głęboką ku ołtarzom niechęcią.
Ludwik XVI spostrzegł Gilberta, opartego na ramieniu Billota; za nim szedł Pitoux, ciągnąc swój wielki pałasz.
— A! doktorze, piękny czas i lud piękny!
— Widzisz, Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert.
Potem pochylając się do króla, rzekł:
— Cóżem obiecał Waszej Królewskiej Mości?...
— Tak, panie, tak, i godnie dotrzymałeś słowa.
Król podniósł głowę i wyrzekł, chcąc być słyszany:
— Jedziemy bardzo wolno, ale zdaje mi się, że jeszcze za prędko, jak nato, co dziś jest do widzenia.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział pan de Beauveau — tak, jak jedziemy teraz, Wasza Królewska Mość robi milę na trzy godziny. Trudno jechać wolniej.
W rzeczy samej, konie zatrzymywały się co chwila, przemowy i odpowiedzi trwały ciągle, gwardja narodowa bratała się (wyraz niedawno wynaleziony) z gwardją Jego Królewskiej Mości.
— Panie Gilbert — odezwał się Billot półgłosem — dobrze ja patrzyłem na króla i dobrze go słuchałem. Wiesz pan co — mojem zdaniem, król jest zacnym człowiekiem.
I zapał zdziałał to, że Billot wymówił tak głośno ostatnie wyrazy, iż usłyszeli je król i cały sztab.
Sztab począł się śmiać.
Król uśmiechnął się, poczem wyrzekł:
— Takie pochwały lubię.
Słowa te głośno wyrzeczone, usłyszał Billot.
— O! masz słuszność, Najjaśniejszy Panie, bo nie każdego niemi obdarzam — odparł Billot, rozpoczynając z królem rozmowę, jak niegdyś Michaud z Henrykiem IV-tym.
— Pochlebiają mi one tembardziej — rzekł król zmieszany, nie wiedząc jak pogodzić godność królewską, z mową, jaka przystała dobremu patrjocie.
Niestety! biedny monarcha, nie przywykł jeszcze nazywać się królem francuzów.
Uważał się jeszcze za króla Francji.
Billot mocno uradowany, czytał w rysach królewskich wielką miłość dla monarchji konstytucyjnej i mówił o tem do Pitoux, który przepełniony miłością własną i nadmiarem miłości dla Billota, wyrażał to wszystko nazewnątrz, najprzód w okrzykach głośnych, a potem piskliwych.
— Niech żyje król! Niech żyje ojciec narodu!
Ta modulacja głosu następowała w miarę jak bardziej chrypł.
Pitoux był już zupełnie zachrypnięty, kiedy orszak przybył do Point-du-Jour, gdzie pan Lafayette na sławnym białym wierzchowcu, trzymał pod bronią niekarne i ruchliwe kohorty gwardji narodowej, ustawione tam od godziny piątej z rana dla spotkania króla.
Była wtedy godzina druga.
Widzenie się króla z nowym wodzem siły zbrojnej we Francji, odbyło się zadawalająco dla patrzących.
Król jednak zmęczył się już bardzo, nie mówił już nic, uśmiechał się tylko.
Ze swej strony, naczelny wódz milicji paryskiej już nie wydawał rozkazów, ale tylko ruchy.
Król miał tę przyjemność, iż słyszał jak wołano równocześnie: „Niech żyje król!“ i obok: „Niech żyje Lafayette!“ Niestety! tego zadowolenia miłości własnej doznać miał już po raz ostatni.
Gilbert był ciągle przy karecie królewskiej, Billot przy Gilbercie, a Pitoux przy Billocie. Gilbert, wierny obietnicy, zdołał już, odkąd opuścił Wersal, wyprawić czterech posłańców do królowej.
Posłańcy ci dobre tylko przynosili nowiny, bo wszędzie przyjmowano króla wyrzucaniem czapek w górę; ale przy tych wszystkich czapkach przypięte były kokardy z barwami narodowemi, co było jakby manifestacją przeciw białym kokardom gwardji królewskiej i przeciw samemu królowi.
Nagle zatrzymano się; przybyli już do Cours-la-Reine, do dawnej bramy de la Conference, wreszcie na pola Elizejskie.
Tam, deputacja z wyborców i urzędników miejskich z nowym merem, p. Bailly, na czele, stała w pięknym porządku, ze strażą trzystu ludzi, dowodzonych przez jednego pułkownika, i najmniej trzystu członków Zgromadzenia Narodowego ze stanu trzeciego.
Dwaj wyborcy dokładali siły i zręczności, aby utrzymać w równowadze tacę ze srebra pozłacanego, na której spoczywały dwa ogromne klucze, klucze miasta Paryża z czasów Henryka IV.
Na ten imponujący widok, ucichły wszystkie rozmowy, a każdy, czy to w tłumie, czy w szeregach, gotował się usłyszeć okolicznościowe mowy.
Bailly, godny uczony, zacny astronom, którego mimowoli uczyniono deputowanym, mimowoli prezydentem, mimowoli mówcą, przygotował długą mowę pochwalną. Mowa ta, podług ścisłych praw retoryki, zawierała na wstępie pochwałę króla, od początku władzy pana Turgot, aż do zdobycia Bastylji. Mało brakowało, aby królowi nie przypisano inicjatywy wypadków.
Bailly był nadzwyczaj zadowolony ze swojej mowy, kiedy traf, (opowiada on sam o tem w swych pamiętnikach) dostarczył mu innego wstępu więcej malowniczego, który pozostał na zawsze w pamięci ludu, gotowego zawsze zapamiętać dobre a szczególniej piękne zdania, na rzeczywistości oparte!
Bailly idąc z wyborcami i urzędnikami, utyskiwał na ciężkość kluczy, które miał złożyć królowi.
— Czy myślicie — zawołał śmiejąc się — że gdy pokażę tę pamiątkę królowi, będę ją do Paryża jeszcze odnosił?
— A cóż pan uczynisz? — spytał jeden z wyborców.
— Albo oddam wam klucze, albo wrzucę gdzie w rów pod drzewo.
— O! nie czyń pan tego — zawołał urzędnik zgorszony. — Czyż nie wiecie, że to te same klucze, które Paryż ofiarował Henrykowi IV po oblężeniu: one są szacowne; to starożytny zabytek nieoceniony.
— Macie słuszność — rzekł Bailly; — klucze podane Henrykowi IV, zdobywcy Paryża, ofiaruje Ludwikowi XVI, który... Ależ — rzekł do siebie zacny prezydent — to piękna antyteza do zużytkowania.
I biorąc zaraz ołówek, napisał nad mową przygotowaną wstęp taki:
„Najjaśniejszy Panie, przynoszę Waszej Królewskiej Mości klucze zacnego miasta Paryża: te same, które były ofiarowane Henrykowi IV. On odzyskał swój naród, dziś naród odzyskał swego króla“.
Zdanie było dobre, trafne, wyryło się też w umyśle paryżan, i z całej przemowy Bailly‘ego, ze wszystkich jego dzieł — to jedno go przeżyło.
Co zaś do Ludwika XVI, ten potwierdził je skinieniem głowy, ale, czerwieniąc się, bo uczuł szyderczą ironję, pokrytą szacunkiem i kwiatami krasomówczemi.
Potem szepnął zcicha:
— Marja Antonina nie dałaby się zwieść fałszywej czci pana Bailly i odpowiedziałaby zupełnie inaczej nieszczęśliwemu astronomowi.
To było przyczyną, że Ludwik XVI, usłyszawszy zbyt wiele z początku przemowy pana Bailly‘ego, nie słuchał wcale końca; równie jak i mowy pana Delavigne, prezesa wyborców, której ani początku, ani końca nie słyszał.
Jednakże, gdy ukończono przemówienia, król z obawy, ażeby nie okazać się za nadto uradowanym z usłyszenia tylu przyjemnych rzeczy, odpowiedział z godnością, że hołdy miasta Paryża i wyborców sprawiają mu wielką przyjemność.
Poczem wydał rozkaz odjazdu.
Ale przed wyruszeniem w dalszą drogę, pożegnał straż swoją, aby uprzejmem zaufaniem odpłacić za grzeczności, jakie mu władza miejska w osobie pana Bailly i wyborców wyświadczyła.
Wtedy karoca królewska sama jedna wśród ogromnej masy gwardzistów i ciekawych widzów, szybciej się już posuwała.
Gilbert z towarzyszącym mu Billotem trzymali się ciągle przy prawych drzwiczkach powozu.
W chwili przejazdu przez plac Ludwika XV usłyszano wystrzał po drugiej stronie Sekwany, a dym biały, jak obłok kadzidła uniósł się w górę i zginął w niebieskiej przestrzeni!
Jakby odgłos tego strzału odbił się echem w jego sercu, Gilbert uczuł gwałtowne wstrząśnienie.
Ale z czyjej ręki pochodził ten wystrzał?
Tego nie dowiedziano się nigdy.
Billot blady, z oczyma w rozdarte ubranie Gilberta wlepionemi, zmusił Pitoux do powtórzenia okrzyków: Niech żyje ojciec francuzów!
Wypadki były zresztą tak ważne, że o tym epizodzie prędko zapomniano.
Nakoniec Ludwik XVI dotarł do Ratusza, pozdrowiony na Pont-Neuf grzmotem armat nabitych tylko prochem.
Na froncie Ratusza zawieszony był napis z wielkich czarnych liter, które wieczorem miały być oświecone. Napis ten był owocem genjalnych mozołów władzy miejskiej.
Oto co przedstawiał:
„Ludwikowi XVI, ojcu francuzów, królowi wolnego narodu“.
Była to druga antyteza, ważna w swoim rodzaju, a która zachwycała paryżan zgromadzonych na placu.
Napis ten zwrócił uwagę Billota.
Ale ponieważ czytać nie umiał, kazał go sobie przeczytać Pitoux.
Billot prosił o powtórzenie, jakby, nie dosłyszał dobrze Potem, kiedy Pitoux powtórzył mu co do słowa, zawołał:
— Więc to to tak brzmi?
— Tak — odparł Pitoux.
— Władza miejska napisała, że król jest królem wolnego narodu!
— Tak, ojcze Billot.
A więc, jeżeli naród jest wolny, ma prawo ofiarować królowi swoję kokardę.
I, jednym skokiem stając przed Ludwikiem XVI, wysiadającym z karety pod Ratuszem, powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, widziałeś Wasza Królewska Mość na Pont-Neuf Henryka IV z trójkolorową kokardą.
— I cóż stąd? — spytał król.
— A więc! Najjaśniejszy Panie, to i wy nosić ją możecie.
— Zapewne — odparł Ludwik XVI zmieszany — gdybym ją miał...
— Oto jest! — rzekł Billot, podnosząc głos i rękę: — w imieniu ludu ofiarują Wam tę kokardę w miejsce Waszej, przyjmijcie ją!
Wdał się w to Bailly.
Król blady był. Zaczynał podejrzewać podstęp. Patrzył pytająco na Bailly‘ego.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł tenże — to godło każdego francuza.
— W takim razie biorę — odezwał się król, przyjmując z rąk Billota kokardę.
Białą wstążkę odrzucił — a nową przypiął do kapelusza.
Ogromny, triumfujący okrzyk rozległ się po placu.
Gilbert odwrócił się głęboko dotknięty.
Uważał, że lud postępuje w prawach swych nadto szybko, a król niedość się opiera.
— Niech żyje król! — krzyknął Billot, dając powód do nowej salwy oklasków.
— Król umarł! — szepnął Gilbert. — Niema króla we Francji!...
Utworzono stalowe sklepienie z tysiąca mieczów, od miejsca w którem król wysiadał, aż do sali gdzie go oczekiwano.
W ratuszu doznał król przyjęcia bardzo pochlebnego; nazwano go „Odnowicielem wolności“.
Gdy go proszono, aby mówił, bo zapał do rozpraw był codzień silniejszy, Ludwik XVI położył rękę na sercu i wyrzekł tylko:
— Panowie, możecie liczyć zawsze na moją miłość.
Kiedy król słuchał w ratuszu projektów rządu, bo od dnia tego ustanowiono rząd prawdziwy we Francji, obok tronu i Zgromadzenia Narodowego, lud na zewnątrz zaznajamiał się z pięknemi końmi, złoconą karetą i ludźmi Jego Królewskiej Mości.
Pitoux od czasu wejścia króla do ratusza, dzięki luidorowi ojca Billot, robił z wstążek trójkolorowych mnóstwo kokard narodowych, któremi stroił uszy końskie, zaprzęgi i cały powóz.
Tłum widząc to, wnet jął go naśladować i przekształcił karetę jego Królewskiej Mości w magazyn kokardek.
Woźnica i lokaje ozdobieni niemi byli szczodrze.
Nawet do wnętrza karety wrzucono kilka tuzinów.
Pan de Lafayette, przyznać mu to trzeba, pozostawszy konno na placu, usiłował wprawdzie powstrzymać tę gwałtowną propagandę barw narodowych, ale mu się to nie udało.
To też król przy wsiadaniu do karety, patrząc na tę pstrokaciznę, pomruknął:
— Ho! ho! ho!...
Potem skinął ręką na pana de Lafayette, który zbliżył się opuszczając szpadę.
— Panie de Lafayette — rzekł do niego król — czekałem, aby ci powiedzieć, że cię zatwierdzam w stopniu dowódcy gwardji narodowej.
I wsiadł do karety wśród powszechnego zadowolenia.
Gilbert uspokojony co do króla, pozostał w sali posiedzeń z wyborcami i z Baillym.
Jeszcze swoich spostrzeżeń nie ukończył.
Słysząc jednak okrzyki, witające króla, podszedł do okna i rzucił ostatni raz okiem na plac, aby czuwać nad postępowaniem swych dwóch wieśniaków.
Byli oni zawsze, a przynajmniej tak się zdawało, najlepszymi przyjaciółmi króla.
Nagle od strony ulicy Pelletier ujrzał Gilbert pędzącego jeźdźca, kurzem okrytego, przed którym łagodne tłumy z uszanowaniem się rozstępowały.
Dnia tego lud był dobry, uprzejmy i dlatego z uśmiechem powtarzał:
— Oficer króla! oficer królewski.
I okrzyki: „Niech żyje król!“ pozdrawiały tego oficera, a ręce kobiet głaskały spienionego konia.
Oficer dotarł do karety w chwili, gdy zamykano drzwiczki za królem.
— A! to ty, hrabio Charny — rzekł Ludwik XVI.
Potem spytał ciszej:
— Cóż się u was dzieje?
I ciszej jeszcze:
— Cóż królowa?
— Bardzo niespokojna, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział oficer, wsuwając głowę do karety.
— Wracasz teraz do Wersalu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To uspokój przyjaciół naszych, że wszystko odbyło się nadspodziewanie dobrze.
Charny skłonił się, podniósł głowę i ujrzał przyjazne skinienie, jakie mu przysyłał pan de Lafayette.
Król kazał jechać wolno do placu Ludwika XV, gdzie z niecierpliwością czekała na jego powrót straż przyboczna; niecierpliwość ta udzieliła się wszystkim, a konie biegły z większą szybkością w miarę jak się do Wersalu zbliżały.
Gilbert zrozumiał przybycie tego jeźdźca, jakkolwiek nie znał go wcale. Pojmował w jakiej niespokojności pozostawać musiała królowa, ponieważ od trzech godzin niepodobna było wyprawić posłańca, bez obudzenia w tłumie podejrzeń, bez zdradzenia się z obawami. I żadną miarą nie mógł zdać sobie sprawy ze wszystkiego, co się działo w Wersalu.
Przeniesiemy tam czytelnika, opowiadając wszystko w krótkości.
Królowa otrzymała ostatnią wiadomość od króla o godzinie trzeciej.
Gilbert miał możność przesłać ją królowej, gdy król pod stalowem sklepieniem wchodził zdrów i cały do ratusza.
Przy królowej znajdowała się hrabina de Chamy, która się zaledwie zwlekła z łóżka, gdzie ciężka niemoc trzymała ją od wczoraj.
Bardzo blada była jeszcze, a bezsilne powieki opadały wciąż pod ciężarem wstydu czy boleści.
Królowa spostrzegłszy ją, uśmiechnęła się, ale tym uśmiechem, z nawyknienia zjawiającego się na ustach panujących.
Potem, przejęta radością, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi Ludwikowi XVI, rzekła do otaczających:
— Jeszcze jedna dobra nowina, o! gdyby cały dzień tak przeszedł!
— Najjaśniejsza Pani — ozwał się któryś z dworzan — Wasza Królewska Mość nadto się niepokoi, paryżanie wiedzą, jaka na nich ciąży odpowiedzialność.
— Ale, Najjaśniejsza Pani — rzekł drugi dworzanin mniej dowierzający — czy Wasza Królewska Mość pewna jest tych wiadomości?
— O! pewna jestem — odrzekła królowa — ten, który mi je daje, odpowiada za króla własną głową; zresztą, to przyjaciel.
— O! jeżeli to przyjaciel — odparł dworzanin, kłaniając się — to co innego.
Pani de Lambaile, stojąca o kilka kroków, zbliżyła się w tej chwili.
— Wszak to — spytała Marji Antoniny — nowy doktór króla, nieprawdaż?.
— Gilbert; tak — odpowiedziała z roztargnieniem królowa, nie domyślając się, jaki cios zadaje niedaleko od siebie.
— Gilbert! — krzyknęła Andrea, jakby przez żmiję w ręce ukąszona. — Ten człowiek przyjacielem Waszej Królewskiej Mości?...
Andrea odwróciła się; z okiem płonącem, z rękami ze złości i wstydu zaciśniętemi, dumnie oskarżała królowę wzrokiem i całą postawą.
— Ależ... — rzekła królowa z wahaniem.
— O! Najjaśniejsza Pani! — szepnęła Andrea z gorzką wymówką.
Śmiertelna cisza zaległa pokój i pokryła ten tajemniczy wypadek.
Wśród tej ciszy ozwały się dyskretne kroki w sąsiednim pokoju.
— Pan de Charny! — rzekła półgłosem królowa, ostrzegając Andreę.
Charny wszystko słyszał, Charny wszystko widział, tylko nic nie rozumiał.
Spostrzegł bladość i zmieszanie Marji Antoniny.
Nie do niego należało badać królowę, ale Andrea była jego żoną, miał prawo ją zapytać.
Zbliżył się do niej i głosem przyjacielskiego współczucia, powiedział:
— Co się stało?
Andrea przemogła się.
— Nic, hrabio — odpowiedziała.
Charny zwrócił się wtedy do królowej, która przy całej pewności siebie, nie mogła się jednak zmusić do uśmiechu..
— Wątpiłaś pani o poświęceniu doktora Gilberta — rzekł do Andrei — czy miałabyś powody podejrzewać jego wierność?
Andrea milczała.
— Powiedz, proszę — nalegał Charny.
A gdy Andrea milczała ciągle, wyrzekł:
— O! mów pani — rzekł — ta delikatność nie jest na miejscu, idzie tu o dobro naszych władców.
— Nie wiem dlaczego pan to mówisz... odparła Andrea.
— Przecie powiedziałaś pani, a ja słyszałem... księżna świadkiem... I Charny skłonił się pani de Lamballe. Powiedziałaś pani, krzyknąwszy: „O! ten człowiek! ten człowiek! waszym przyjacielem“.
— To prawda — powiedziałeś to moja droga — wtrąciła księżna de Lamballe ze swoją naiwną dobrodusznością.
I podchodząc do Andrei, dodała:
— Jeżeli wiesz o czem, pan de Charny ma słuszność, że prosi abyś wyjawiła.
— Litości, pani, litości! — szepnęła Andrea tak cicho, że księżna ją dosłyszała.
I księżna odeszła.
— E! mój Boże! to drobnostka — wtrąciła królowa, która czuła, że gdyby się w to nie wdała, dowiodłaby braku szlachetności — hrabina wyraziła obawę, nieuzasadnioną zapewne; mówiła, że trudno, aby rewolucjonista amerykański, przyjaciel pana de Lafayette, był naszym przyjacielem.
— O! tak, nieuzasadnioną obawę... — machinalnie powtórzyła Andrea — zgoła nieuzasadnioną.
— Właśnie obawę taką samą wyrazili przedtem ci panowie — podjęła Marja Antonina.
I wskazała okiem dworzan, którzy dali powód do tego wypadku.
Ale Charny nie dał się byle czem przekonać. Zmieszanie, jakie dostrzegł przy wejściu swem, naprowadziło go na ślad tajemnicy.
Nalegał jeszcze.
— Mniejsza o to — rzekł — ale zdaje mi się, że byłoby obowiązkiem pani, dokładnie określić nieuzasadnioną obawę.
— Cóż znowu! — odezwała się ostro królowa — jeszcze pan do tego powracasz?
— Najjaśniejsza Pani!...
— Przepraszam, ale słyszę, że pan badasz ciągle panią hrabinę de Charny...
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — ale to dla...
— Dla waszej miłości własnej, nieprawdaż? O! panie de Charny — dodała królowa z ironją, którą hrabia odczuł dobrze — powiedz otwarcie jesteś pan zazdrosny.
— Zazdrosny! — zawołał, czerwieniąc się Charny — ale zazdrosny o co, Najjaśniejsza Pani?
— O swoją żonę, zapewne — ciągnęła królowa z goryczą.
— Najjaśniejsza Pani — szeptał Charny, zdziwiony tą napaścią...
— To bardzo naturalne — podjęła sucho Marja Antonina — przecie hrabina tego warta.
Charny rzucił na królowę wejrzenie ostrzegające.
Ale daremny to był trud, próżna ostrożność. Kiedy w tej lwicy ranionej boleść rozjątrzała ranę, nic nie wstrzymywało kobiety.
— Tak, rozumiem, że jesteś zazdrosny, panie de Charny, zazdrosny i niespokojny. To zwykły stan duszy, która kocha, a tem samem i czuwa.
— Najjaśniejsza Pani! — powtórzył Charny.
— I ja — ciągnęła królowa — doznaję teraz tegoż samego, jak i pan, uczucia zazdrości i niepokoju.
Uczyniła nacisk na wyrazie: zazdrości.
— Król w Paryżu, a ja ledwie żyję.
— Ależ — rzekł Charny, nie pojmując tej burzy, ciskającej coraz silniejsze błyskawice i pioruny — Najjaśniejsza Pani odebrała niedawno wiadomości o królu, są one dobre, i powinny byłyby uspokoić.
— Czyż się pan uspokoiłeś, gdyśmy z hrabiną co tylko obie cię uspakajały?
Charny przygryzł wargi.
Andrea zaczynała podnosić głowę, zdziwiona tem, co słyszała, a przestraszona tem, co jej się wydawało.
Cisza, która powstała z jej powodu, przy pierwszem zapytaniu Oliviera, teraz otoczyła królowę...
— W rzeczy samej — odezwała się wreszcie królowa z pewną złością — przeznaczone jest ludziom, którzy kochają, myśleć tylko o przedmiocie ich uczucia; biedne te serca poświęciłyby nielitościwie i z radością wszystko dla uczucia, które niemi rządzi. Mój Boże! jakże się trwożę o króla!
— Najjaśniejsza Pani — ośmielił się wtrącić jeden z dworzan — inni jeszcze kurjerzy przybędą.
— O! czemuż nie jestem teraz w Paryżu! o czemuż przy królu nie jestem! — rzekła Marja Antonina, widząc zalęknionego pana de Charny, odkąd mu wlała tę zazdrość, którą sama uczuwała tak gwałtownie.
Charny się skłonił.
— Jeżeli o to idzie, Najjaśniejsza Pani, pójdę tam, skoro Wasza Królewska Mość sądzi, iż król jest w niebezpieczeństwie. Jadę więc.
Rzeczywiście, skłonił się, zabierając do wyjścia.
— Panie! — krzyknęła Andrea, rzucając się ku niemu — oszczędzaj się pan!
Brakowało tylko wybuchu obaw Andrei.
Dlatego, skoro tylko Andrea z uniesieniem, wbrew zwyczajnemu chłodowi, wymówiła te słowa nierozważne i okazała niezwykłą troskliwość, królowa zbladła straszliwie.
— Oh! pani — powiedziała do Andrei — jakże to być może, abyś przywłaszczyła sobie tutaj rolę królowej.
— Ja?... Najjaśniejsza Pani — wyjąkała Andrea, pojmując, że po raz pierwszy pozwoliła wytrysnąć na usta płomieniom, oddawna palącym jej duszę.
— Jakto? — ciągnęła Marja Antonina — mąż pani jest w służbie królowej, jeśli się naraża, to dla króla, a ty, kiedy właśnie idzie o to, błagasz pana de Charny, aby się oszczędzał.
Na te piorunujące słowa, Andrea straciła przytomność, zachwiała się i byłaby upadła na posadzkę, gdyby Charny nie podtrzymał ją w objęciu. Oburzenie, którego Charny nie był panem, doprowadziło Marję Antoninę do rozpaczy, która uważała się za rywalkę dotkniętą, a była tylko niesprawiedliwą panią.
— Królowa ma słuszność — rzekł w końcu Charny z wysiłkiem i wybuch twój, pani hrabino, przyszedł nie wporę; nie masz pani męża, skoro idzie o sprawę króla. Ja to pierwszy powinienbym był rozkazać ci, abyś oszczędzała swą tkliwość, gdybym wiedział, że raczysz okazać jakąkolwiek o mnie obawę.
Potem zwracając się do Marji Antoniny, rzekł zimno:
— Jestem na rozkazy królowej i jadę. Ja sam dam ci, Najjaśniejsza Pani, wiadomość o królu. Wiadomość dobrą, albo żadną.
Te słowa wymówiwszy, skłonił się głęboko i wyszedł, zanim królowa, przejęta strachem i gniewem, pomyślała o tem, aby go zatrzymać. W chwilę potem usłyszano na dziedzińcu pałacowym tętent kopyt konia, pędzącego galopem.
Królowa była nieruchoma; miotało nią wewnętrzne wzruszenie, tem dotkliwsze, że usiłowała je ukryć.
Każdy, nie rozumiejąc, a nawet pojmując przyczynę tego wzruszenia, usunął się, aby uszanować spokój swej pani.
Zostawiono ją samą.
Noc nadeszła, prowadząc za sobą szereg nowych obaw i ponurych przywidzeń, gdy pod pałacem ozwały się okrzyki.
Królowa zadrżała i otworzyła najbliższe okno. Prawie w tej samej chwili słudzy uniesieni radością, weszli do komnaty Jej Królewskiej Mości wołając:
— Kurjer, Najjaśniejsza Pani! kurjer!
W trzy minuty potem jakiś huzar wpadł do przedpokoju.
Był to porucznik, wyprawiony przez pana de Charny. Przybywał z Sevres galopem.
— A król? — spytała królowa.
— Jego Królewska Mość będzie tu za kwadrans — odpowiedział oficer, a zaledwie mógł mówić.
— Zdrów i cały?
— Zdrów, cały i uśmiechnięty, Najjaśniejsza Pani.
— Widziałeś go pan, nieprawdaż?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, ale pan de Charny mówił mi to, gdy wysyłał.
Na to imię, królowa znowu zadrżała. Los króla łączył się z tem imieniem...
— Dziękuję panu; odpocznij — rzekła do szlachcica.
Młodzieniec skłonił się i wyszedł.
Królowa, biorąc dzieci za ręce, udała się ku wielkiemu tarasowi, na którym stali już słudzy i dworzanie.
Przenikliwe oko królowej ujrzało na pierwszym stopniu, młodą kobietę w bieli, łokciami opartą o kamienną balustradę i zagłębiającą wzrok w ciemności nocy.
Była to Andrea, której obecność królowej, od tego zajęcia oderwać nie mogła.
Widocznie ona, zawsze do boku królowej spiesząca, nie widziała teraz swej pani, lub nie chciała jej widzieć.
Miała więc żal do Marji Antoniny, żal za jej okrucieństwo, które w dniu tym, tyle jej cierpień zadało.
A może uniesiona uczuciem niepokoju, z własnego popędu wyglądała męża, któremu tyle okazała tkliwej obawy.
Podwójne było to więc pchnięcie sztyletem, rozdrażniające krwawiącą się ranę królowej.
Słuchała z roztargnieniem powinszowań i wybuchów radości z ust swych innych przyjaciółek i dworzan.
Uczuła nawet w jednej chwili, jak ból cały wieczór dolegający, ustępował miejsca niepokojowi o króla, przez tylu nieprzyjaciół zagrożonego.
I siłą woli, królowa odepchnęła od siebie wszelkie nieszlachetne uczucie. Złożyła u stóp Boga zazdrość swoją, uczyniła ofiarę z gniewu i tajemnej radości, na ołtarzu świętej przysięgi małżeńskiej.
Bóg to zapewne zsyłał jej na odpoczynek i podporę, zbawienną możność kochania króla małżonka swego, nad wszystko na świecie. Przynajmniej w owej chwili czuła to, lub sądziła, że czuje. Królewska duma uniosła ją ponad wszystkie ziemskie namiętności, miłość dla króla była jej egoizmem.
Odepchnęła więc zupełnie od siebie i drobne urazy kobiece i kokieterję kochanki, gdy pochodnie orszaku ukazały się w głębi alei. Ognie te zwiększały się co sekunda, w miarę jak podjeżdżał powóz.
Słyszano rżenie i sapanie koni. Wśród cichości nocy, ziemia drżała pod miarowym ciężarem jadących szwadronów.
Brama się otworzyła. Kareta z turkotem zajechała na wielki dziedziniec.
Olśniona, zachwycona, oczarowana, upojona tem, czego doświadczyła i co jeszcze uczuwała, królowa zbiegła po schodach na spotkanie króla.
Ludwik XVI, wysiadłszy z powozu, dążył szybko po schodach pośród oficerów, wzruszonych wypadkami i triumfem, a na dole gwardja, mieszając się ze stajennymi ludźmi, odrywała z karety i uprzęży narodowe kokardy, które umieścił tam zapał paryżan.
Kroi i królowa spotkali się na placyku marmurowym. Królowa radośnie, z krzykiem miłości, uściskała króla kilka razy.
Szlochała, jakby odzyskując króla, bo nie miała po odjeździe nadziei jeszcze go zobaczyć.
Cała temu uczuciu oddana, nie widziała tajemnego rąk uścisku, jaki Andrea i Charny w ciemności zamienili.
Było to tylko uściśnienie rąk, ale Andrea pierwsza była u stopni i ją pierwszą Charny ujrzał i uścisnął.
Królowa, pokazawszy królowi dzieci, kazała mu je uściskać, a wtedy Delfin ujrzawszy u kapelusza ojca nową kokardę, na którą pochodnie krwawe rzucały światło, zawołał w dziecinnem zdumieniu:
— Ojcze, co ty masz na swej kokardzie, krew?
Była to czerwona barwa narodowa.
Królowa spojrzała z krzykiem.
Król schylił głowę dla ucałowania córki i ukrył wstyd.
Marja Antonina gwałtownie zerwała kokardę, nie wiedząc w gniewie szlacheckim, że zraniła serce narodu, który potem zemścić się umiał.
— Rzuć to, Najjaśniejszy Panie, rzuć! — powiedziała.
I cisnęła na schody kokardę, po której przeszły nogi całego orszaku, przeprowadzającego króla do jego pokojów.
To szczególne zajście stłumiło u królowej cały zapał dla męża. Oczyma nieznacznie szukała Oliviera, który stał w szeregu jak żołnierz.
— Dziękuję ci, panie — rzekła doń, gdy po chwilach wahania ze strony hrabiego, oczy ich się spotkały — dziękuję, dotrzymałeś dzielnie obietnicy.
— Do kogo mówisz, Najjaśniejsza Pani? — spytał król.
— Do pana de Charny — odparła odważnie.
— Tak, biedny Charny, dużo się napracował zanim dotarł do mnie. Ale... gdzie Gilbert, nie widzę go — dodał.
Królowa, pamiętając, co się stało wieczorem, rzekła.
— Chodźmy na wieczerzę, Najjaśniejszy Panie — umyślnie zmieniła rozmowę. — Panie de Charny — dodała — poszukaj hrabiny de Charny, niech przyjdzie z tobą. Będziemy wieczerzali w domowem kółku.
Billot rozpływał się z radości.
Zdobył Bastylję, wrócił wolność Gilbertowi, wyróżniony został przez Lafayette‘a, który go nazywał po imieniu.
Wreszcie widział pogrzeb Foulona.
Mało ludzi w owym czasie było tak nienawidzonych, jak Foulon: może jeden tylko zięć jego, pan Berthier de Savigny.
Dlatego też obudwom poszczęściło się nazajutrz po wzięciu Bastylji.
Foulon umarł, Berthier się ocalił.
Popularność Foulona, wzmogło jeszcze bardziej to, że po usunięciu pana Neckera, zajął miejsce cnotliwego genewczyka, jak go wtedy nazywano, i przez trzy dni był kontrolerem generalnym.
Dlatego tańczono i śpiewano na jego pogrzebie.
Chwilowo nawet miano myśl wyciągnąć trupa z trumny i powiesić; ale Billot wszedłszy na słupek, przemówił słów parę o poszanowaniu dla zmarłych, i wóz żałobny spokojnie dalszą odbywał drogę.
Pitoux tymczasem stał się bohaterem.
Pitoux był przyjacielem panów Eljasza i Hullina, którzy raczyli mu udzielać różnych zleceń.
Pitoux był nadto jeszcze przyjacielem Billota, odznaczonego przez Lafayette‘a, i często dzięki szerokim plecom i herkulesowym pięściom pełnił straż przy Lafayecie.
Od czasu podróży króla do Paryża, Gilbert zapoznawszy się przez Neckera z głównymi przedstawicielami Zgromadzenia Narodowego i rady miejskiej, pracował bez wytchnienia nad kształceniem tej rewolucji w pieluchach.
Zaniedbywał też Billota i Pitoux, którzy znów wielce gorliwie uczęszczali na zebrania mieszczańskie, gdzie roztrząsano kwestje polityki wyższej.
Dnia pewnego, gdy Billot, mówiąc do wyborców przez godziny o zaopatrzeniu w żywność Paryża, zmęczony gadaniem, i dumny z tytułu mówcy, z lubością odpoczywał przy monotonnym szmerze późniejszych mówców, wpadł Pitoux pomieszany, wśliznął się jak węgorz do sali posiedzeń w ratuszu, i głosem wzruszonym, wprost sprzecznym ze zwykłym jego chłodem, zawołał:
— O!... panie Billot!... kochany panie Billot!
— Cóż tam?...
— Wielka nowina!...
— Dobra nowina?...
— Świetna nowina!...
— Cóż takiego?...
— Wiesz pan, że poszedłem do klubu Cnoty, przy rogatce Fontaineblau...
— Tak. No i cóż?...
— Szczególne tam mówiono rzeczy.
— Jakie?...
— Wiesz pan, że ten zbrodniarz Foulon udał, że umarł i nibyto kazał się pochować?
— Jakto!... on udał śmierć?... Jakto!... on niby kazał się pochować?... Ależ, na Boga, przecie doprawdy umarł, bo sam widziałem jego pogrzeb.
— Otóż, panie Billot, on żyje!...
— Żyje?...
— Żyje tak jak pan i ja.
— Zwarjowałeś?
— Kochany panie Billot, wcale nie zwarjowałem. Zdrajca Foulon, nieprzyjaciel ludu, pijawka Francji, ten skąpiec nie umarł.
— Ależ mówię ci, że go pochowano, a skonał na apopleksję, powtarzam, że widziałem jego pogrzeb, nawet przeszkodziłem wyciągnięciu go z trumny i powieszeniu.
— A ja go widziałem żyjącego, to więcej!...
— Ty?...
— Tak, jak ciebie widzę, panie Billot. Zapewne który ze służących umarł, zbrodniarz kazał mu wyprawić pogrzeb arystokraty. O!... wszystko się wykryło: on to uczynił, obawiając się zemsty ludu.
— Opowiedz mi to, Pitoux.
— Chodź do sieni, panie Billot, tam będziemy swobodniejsi.
Wyszli z sali do przedsionka.
— Ale najpierw — rzekł Pitoux — trzeba wiedzieć czy jest tu pan Bailly.
— Mów, mów, jest.
— Dobrze. Byłem w klubie Cnoty, gdzie słuchałem mowy pewnego patrjoty. Jakże on kiepsko mówił po francusku! Widocznie nie uczył się u ojca Fortier.
— Cóż dalej?... wtrącił Billot — wiesz, że można być dobrym patrjotą nie umiejąc czytać ani pisać.
— Prawda odrzekł Pitoux. — Nagle człowiek jakiś zadyszany przybiegł, wołając: Zwycięstwo!... Zwycięstwo!... Foulon nie umarł, Foulon żyje: odkryłem go, znalazłem!... Tak, jak ty, ojcze Billot, nie chciano zrazu wierzyć. Jedni mówili: — Co!... Foulon?... Tak. Inni: E!... Cóż znowu!... Cóż znowu!... — Inni jeszcze mówili: — Trzeba ci było wyszukać i jego zięcia, pana Berthier.
— Berthier! — zawołał Billot.
— Tak Berthier de Savigny. Wiesz pan, nasz intendent w Compiegne, przyjaciel pana Izydora de Charny.
— Ten, który taki ostry był dla wszystkich, a tak uprzejmy dla Katarzyny.
— Ten sam rzekł Pitoux — ad eventum festina — co znaczy; kochany panie Billot: spiesz się z rozwiązaniem. Idę więc dalej; ten człowiek cały zadyszany przybywa do klubu Cnoty, krzycząc: znalazłem Foulona, znalazłem!...
Na to okrzyk ogromny.
— Mylił się! — rzekła twarda głowa Billota.
— Ale nie mylił się, bo go sam widziałem.
— Ty go widziałeś, Pitoux?...
— Własnemi oczami. Czekaj pan.
— Czekam, ale mnie ugotujesz.
— O!... słuchaj pan więc, mnie także dość gorąco... Mówię, że się podał za umarłego, i pochowano jednego z jego lokajów w to miejsce. Szczęściem Opatrzność czuwała.
— Opatrzność!... — powtórzył, z pogardą filozof Billot.
— Chciałem powiedzieć, naród — rzekł Pitoux pokornie; — ten dobry obywatel, zadyszany patrjota, poznał go w Viry, gdzie się ukrył.
— O!... o!...
— A poznawszy go, zaraz dał znać, i syndyk, niejaki pan Rappe, aresztować go kazał natychmiast.
— A jak się nazywa ten zacny patrjota, który ośmielił się na czyn podobny?
— Na denuncjowanie Foulona?
— Tak.
— Nazywają go panem Saint Jean.
— Saint Jean; to nazwisko lokajskie.
— Bo też to lokaj tego zbrodniarza Foulona. Arystokrata, dobrze mu tak, poco ma lokajów.
— Pitoux, zaciekawiasz mnie — rzekł Billot, zbliżając się do opowiadającego.
— Jesteś bardzo dobry, panie Billot. Otóż Foulon jest denuncjowany i uwięziony; prowadzą go do Paryża; denuncjator biegnie przodem, aby opowiadać nowinę i dostać nagrodę, a za nim Foulon dociera już do rogatki.
— I tam go widziałeś?...
— Tak, miał zabawną minę; włożono mu naszyjnik z pokrzyw zamiast krawata.
— A dlaczego z pokrzyw?...
— Bo podobno zbrodniarz ten — miał powiedzieć, że chleb dobry jest dla ludzi, siano dla koni, a pokrzywy dla ludu.
— On to powiedział nędznik!...
— Tak mówił, panie Billot, do stu piorunów!...
— Dobrze!.. już nauczyłeś się kląć.
— Ba! — rzekł Pitoux wesoło — to uchodzi między wojskowymi!... Owoż, zbrodniarz szedł pieszo, a bito go wciąż to po krzyżu, to po głowie.
— O!... o!... — wtrącił Billot z mniejszym zapałem.
— To było bardzo zabawne; ale nie każdy mógł go uderzyć, bo dziesięć tysięcy było ludzi koło niego.
— I cóż dalej? — rzekł Billot, zaczynając się zamyślać.
— Potem zaprowadzono go do naczelnika obwodu Saint-Marcel, wiesz pan?...
— Tak, do pana Acloque.
— Acloque?... ten sam, który kazał go do ratusza zaprowadzić, bo nie wiedział, co z nim począć. Tym sposobem pan go zobaczysz.
— A dlaczegóż donosisz o tem ty pierwszy, a nie sławetny Saint Jean?...
— Bo mam nogi sześć cali dłuższe od niego. Poleciał przede mną, dogoniłem go i przegoniłem, chciałem pana uprzedzić, a pan, pana Bailly.
— Jakie ty masz szczęście, Pitoux.
— Będę miał jeszcze większe jutro.
— Skąd o tem wiesz?...
— Bo ten sam Saint Jean, zaproponował schwytanie uciekającego pana Berthier.
— On wie, gdzie się znajduje?...
— Tak, zapewne posiadał ich zaufanie, ten dobry Saint Jean, i dostał dużo pieniędzy od teścia i zięcia, którzy go chcieli mieć po swojej stronie.
— I wziął pieniądze?...
— Naturalnie; pieniądz arystokraty zawsze jest do wzięcia; ale powiedział sobie: Dobry patrjota za pieniądze nie zdradzi kraju.
— Tak mruknął Billot — tylko zdradza swoich panów: Wiesz Pitoux, musi to być wielki łotr ten twój Saint Jean?...
— Być może, ale mniejsza o to, złapią pana Berthier, tak jak pana Foulon i powieszą ich naprzeciw siebie. Dopiero ładną minę będą mieli, co?...
— I dlaczegóż ich powieszą? — spytał Billot.
— Bo to zbrodniarze i nienawidzą ich.
— Pan Berthier, który przychodził na folwark — pan Berthier, który jadał mleko u nas, który przysłał z Paryża Katarzynie złote kolczyki?... O!... nie!... nie!... nie powieszą go.
— E!... — rzekł dziko Pitoux, — to był arystokrata, uwodziciel.
Billot patrzył na Pitoux w osłupieniu.
Pitoux po tym wzrokiem zaczerwienił się po białka oczu.
Nagle szlachetny wieśniak ujrzał pana Bailly, przechodzącego z sali do swego gabinetu; posunął się ku niemu i opowiedział nowinę.
Teraz Billot trafił na niedowiarka.
— Foulon?... Foulon?... — zawołał mer — szaleństwo!..
— Oto, panie Bailly — rzekł wieśniak — jest Pitoux, który go widział.
— Widziałem go, panie Bailly — powiedział Ludwik, kładąc rękę na piersi i kłaniając się jednocześnie.
I opowiedział Bailly‘emu rzecz całą.
Wtedy zbladł biedny Bailly, pojmując doniosłość wypadku.
— I pan Acloque przysyła go tutaj? — szepnął.
— Tak, panie prezydencie.
— Ale jak go przysyła?...
— O! — bądź pan spokojny — rzekł Pitoux, który źle pojął niepokój Bailly‘ego — Są ludzie do pilnowania więźnia; nie puszczą go w drodze.
— Dałby Bóg, aby puścili — mruknął Bailly.
Potem, zwracając się do Pitoux, rzekł:
— Ludzie... co rozumiesz przez to, mój przyjacielu?
— Rozumiem lud przecie!...
— Lud?...
— Przeszło dwadzieścia tysięcy ludzi, nie licząc kobiet — rzekł Pitoux, triumfująco.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Bailly. — Panowie!... panowie wyborcy!...
I rozpaczliwym głosem zwołał — wszystkich ławników.
Przy jego opowiadaniu, ozwały się okrzyki ubolewania.
Zapanowała straszna cisza, pośród której hałas oddalony, pomieszany, głuchy, dał się słyszeć w ratuszu, podobny do szmeru krwi w chorobach mózgowych.
— Co to jest — spytał jeden z wyborców.
— Do pioruna!... wrzawa tłumu!... — odpowiedział drugi.
Nagle powóz jakiś szybko zatoczył się na plac; wysiedli z niego dwaj ludzie uzbrojeni i trzeci drżący, blady.
Za powozem prowadzonym przez zmęczonego Saint Jean, biegło ze stu młodych chłopców od lat dwunastu do osiemnastu, wynędzniałych z pałającemi oczyma.
Krzyczeli, biegnąc prawie równo z końmi: „Foulon... Foulon!...“
Dwaj ludzie uzbrojeni mieli jednak czas wepchnąć Foulona do ratusza, a drzwi szybko się zamknęły przed ulicznikami, zgromadzonymi zewnątrz.
— Nakoniec, mamy go — powiedzieli do wyborców czekających na górze. — O!.. do kata, nie bez trudu.
— Panowie!.. panowie!... — zawołał, drżąc Foulon — ocalcie mnie!...
— A!… panie — odrzekł Bailly z westchnieniem — jesteś bardzo winny.
— Jednakże — spytał Foulon coraz więcej przerażony — sprawiedliwość mnie obroni?
W tej chwili hałas zewnątrz się powiększył.
— Ukryjcie go szybko! — zawołał Bailly do ludzi go otaczających — albo...
Zwrócił się do Foulona.
— Słuchaj pan — powiedział. — Chcesz pan próbować ucieczki zapewne czas jeszcze — tylnem wyjściem z ratusza?
— O! nie! — zawołał Foulon; — poznają mnie, zamordują!
— Wolisz zostać z nami? Ja i ci panowie uczynimy wszystko, co w naszej mocy będzie dla ocalenia pana: nieprawdaż, panowie?
— O! wolę z panami pozostać. Panowie minie nie opuszczą.
— Powiedziałem ci, panie, — odparł Bailly z godnością — że dla ocalenia cię uczynimy wszystko, co będzie w naszej mocy.
W tej chwili wielki okrzyk, rozlegający się w powietrzu, doszedł otwartem oknem do ratusza.
— Słyszysz pan? słyszysz? — szepnął Foulon, blednąc.
W rzeczy samej, tłum, wyjąc przerażająco, walił ze wszystkich ulic przyległych do ratusza, a szczególniej z ulic Pelletier i de la Vannerie.
Bailly zbliżył się do jednego z okien.
Oczy, noże, piki, kosy i muszkiety błyszczały na słońcu. W niecałe minut dziesięć plac pusty napełnił się ludem. Był to orszak Foulona, o którym mówił Pitoux zwiększony jeszcze mnóstwem ciekawych, którzy, słysząc jakiś hałas, przybiegli na plac Greve.
Wszystkie te głosy, a było ich przeszło dwadzieścia tysięcy — wołały:
— Foulon! Foulon!
Wtedy ujrzano przeszło stu ludzi, wskazujących wyjącemu tłumowi drzwi, któremi wszedł Foulon; drzwi te były natychmiast zagrożone, zaczęto wybijać je nogami, kolbami od strzelb i drągami.
Nagle się roztworzyły.
Straż ratuszowa podeszła i posunęła się przeciw napastnikom, którzy cofnęli się zrazu przed bagnetami. Straż ta zajęła stopnie i trzymała się dobrze.
Oficerowie zresztą zamiast gróźb, przemawiali uprzejmie do tłumów i usiłowali je uspokoić.
Bailly tracił głowę. Po raz pierwszy biedny astronom znajdował się wobec wielkiej burzy ludowej.
— Co robić? — pytał wyborców — co czynić?
— Sądzić go! — wołało kilka głosów.
— Nie ma sądu pod naciskiem tłumów — odparł Bailly.
— Ani słowa! — rzekł Billot — a macie dosyć żołnierzy do obrony?
— Mamy zaledwie dwustu.
— W takim razie trzeba posiłków.
— O! gdyby można uprzedzić pana de Lafayette! — zawołał Bailly.
— To go uprzedźcie.
— Kto go uprzedzi? Kto przejdzie te fale, i te tłumy?
— Ja! — powiedział Billot.
I gotował się do wyjścia.
Bailly go zatrzymał.
— Szalony — rzekł doń — spojrzyj na ten ocean. Zgniotą cię jego bałwany. Jeżeli chcesz iść do pana de Lafayette, ja w żadnym razie nie odpowiadam za ciebie, ale wyjdź chociaż tylnemi drzwiami. Idź.
— Dobrze — odparł zlekka Billot.
Tymczasem, jak tego dowodził ruch wśród tłumu, umysły rozogniały się na placu. Nie była to już nienawiść, ale zgroza; nie grożono już ale się pieniono.
Krzyki: Precz z Foulonem! Śmierć Foulonowi! krzyżowały się, jak śmiertelne pociski w bombardowaniu; tłum rosnący gniótł straż na stanowiskach.
I w tym tłumie krążyły i zwiększały się odgłosy, które upoważniają do gwałtów. Odgłosy te groziły nietylko Foulonowi, ale i ochraniającym go wyborcom.
— Dali uciec więźniowi — mówili jedni.
— Wejdźmy! wejdźmy! — wołali inni.
— Podpalmy ratusz!
— Naprzód! Naprzód!
Bailly zrozumiał, że tylko jeden środek pozostaje, skora pan Lafayette nie przybywał; postanowił, aby wyborcy zeszli, wmieszali się do grup, uspakajając najszaleńszych.
— Foulon! Foulon!
Był to krzyk nieustający, szemranie bez wytchnienia tych fal szalonych.
Napad ogólny się przygotowywał, mury niebyłyby się oparły.
— Panie — rzekł Bailly do Foulona — jeżeli się nie pokażesz ludowi, będą myśleć, żeśmy ci dali umknąć; wywalą drzwi, a jak już tu wejdą, za nic nie odpowiadam.
— O! nie sądziłem, że mnie tak bardzo nienawidzą — rzekł Foulon, opuszczając bezwładne ręce.
I podtrzymywany przez Baillego, powlókł się do okna.
Straszny krzyk rozległ się na jego widok. Straże rozpędzono, drzwi wyparto; potok wpadł na schody, na korytarze, a sale w jednej chwili zapełniono.
Bailly otoczył więźnia całą strażą, jaką mógł dowodzić i począł przemawiać do ludu.
Chciał dać do zrozumienia tym ludziom, że mord jest czasem usprawiedliwiony, ale nie wymierza on sprawiedliwości.
Dopiął nareszcie celu po bezskutecznych usiłowaniach i narażając przynajmniej dwadzieścia razy własną głowę.
— Tak! tak! niech sądzą, ale niech go powieszą — wołali, nalegając.
Rozprawiali w ten sposób, gdy przybył pan de Lafayette, prowadzony przez Billota.
Widok jego trójkolorowej kity, stłumił krzyki i gniewy.
Dowódca naczelny gwardji narodowej powtórzył jeszcze energiczniej od Baillego to, co ten był powiedział.
Mowa jego porwała wszystkich zebranych, i sprawa Foulona ocalała w sali wyborców.
Ale zewnątrz dwadzieścia tysięcy szaleńców nie słyszało pana de Lafayette; ci trwali niewzruszalnie w swej wściekłości.
— Tak! — skończył Lafayette, sądząc naturalnie, że wrażenie uczynione na obecnych rozejdzie się i zewnątrz — ten człowiek ma być sądzony.
— Tak! — krzyczał tłum.
— Dlatego rozkazuję zaprowadzić go do więzienia.
— Do więzienia! do więzienia! — zawył lud.
Generał dał znak, aby przyprowadzono więźnia.
Tłum rozumiał, że oddają mu zdobycz.
Nie myślał nawet, aby kuszono się mu ją odebrać.
Czuł, jak to mówią, zapach świeżej krwi na schodach.
Billot stanął w oknie z Baillym i kilkoma wyborcami, aby widzieć, jak więzień pod strażą przebywał plac.
Foulon idąc, przemawiał tu i owdzie słowami daremnemi, które pod pełnemi ufności oświadczynami, wskazywały jedynie źle ukrytą trwogę.
— Szlachetny ludu! — mówił — nie boję się niczego; jestem wśród swoich współobywateli.
A śmiechy i obelgi wzmagały się koło niego.
Nagle z pod ciemnego sklepienia wydostał się na słońce i powietrze, stojąc na schodach, wychodzących na plac Wtedy jeden krzyk, krzyk wściekłej groźby i nienawiści huknął z dwudziestu tysięcy piersi. Na ten wybuch straż amie się i tysiące rąk chwyta Foulona, porywa i niesie pod latarnię, niecną i brutalną szubienicę, którą lud zadość czyniąc swej zemście, zwał sprawiedliwością.
Tłum igrał ze swą ofiarą, jakby stado tygrysów z bezbronną zdobyczą.
Wszyscy sobie wydzierali Foulona. Wreszcie zrozumiano, że trzeba było podzielić się rolami.
Gdyby nie to, byłby już rozszarpany w kawałki.
Jedni porwali Foulona, który nie miał już siły krzyczeć.
Inni, podarłszy mu ubranie, założyli sznur na szyję.
Na chwilę uniesiono Foulona w górę i pokazano go tłumowi, ze sznurem na szyi z rękami w tył związanemi.
Potem, kiedy tłum do syta napatrzył się na skazańca i naklaskał się do woli, na dany znak Foulon blady i pokrwawiony przyniesiony został do latarni, wśród wrzawy piekielnej.
Nowe ozwały się krzyki, ale tym razem przeciw katom, bo nie chciano, ażeby ofiara umierała tak prędko?
Kaci wzruszyli ramionami i tylko wskazali sznur.
Sznur był zniszczony, można było z łatwością dojrzeć, że cały w strzępkach. Przy szarpaniu się Foulona, sznur rwał się coraz bardziej, wreszcie pękł i Foulon nawpół uduszony, upadł na bruk. Znajdował się dopiero na wstępie tortur, znajdował się dopiero w przedsionku śmierci.
Każdy rzucił się ku skazańcowi; nie lękano się, aby uciekał — upadając złamał sobie nogę w kolanie.
A jednakże dało się słyszeć kilka przekleństw, kilka obelg potwornych i oskarżono wykonawców, posądzano ich o brak zręczności. A oni właśnie byli pomysłowi, oni umyślnie wybrali sznur tak stary i tak zniszczony, w nadziei, że się z pewnością zerwie.
Nadzieja, jak widzimy nie była płonna.
Związano sznur i znów założono na szyję nieszczęśliwego, który nawpół umarły, z dzikiem wejrzeniem, głosem zdławionym, szukał wokoło siebie, w mieście, zwanem środkiem cywilizacji, czy jaki bagnet króla, którego był ministrem i który posiadał ich sto tysięcy, nie zrobi otworu w tej hordzie ludożerców.
Ale dokoła niego była tylko nienawiść, zniewaga, śmierć.
— Zabijcie mnie, ale nie dajcie cierpieć tak okrutnie! — zawołał Foulon zrozpaczony.
— Ciekawym, dlaczego mielibyśmy twoje skracać męczarnie?... — rzekł głos jakiś — kiedyś ty nasze przedłużał.
— A zresztą — dodał drugi — nie miałeś czasu jeszcze strawić swoich pokrzyw.
— Czekajcie! czekajcie — wołał trzeci przyprowadzą jego zięcia, Berthiera: jest jeszcze miejsce naprzeciw latarni.
— Zobaczymy, jak wyglądać będą, teść i zięć — dodał znów inny.
— Skończcie ze mną! skończcie! — wołał nieszczęśliwy.
Bailly i Lafayette jednocześnie proszą, zaklinają, próbują wzruszyć tłum; nagle Foulona znów sznur unosi, i znów się rwie, a prośby, błagania i, jak i męczarnie skazanego, mieszają się ze śmiechem ogólnym, jaki temu drugiemu upadkowi towarzyszy.
Baillego i Lafayetta, który przed trzema dniami byli samowładnymi panami sześciu tysięcy Paryżan — dziś dzieci słuchać nie chcą. Szemrzą na nich, bo przeszkadzają, przerywając widowisko.
Billot napróżno siły swej próbował; tęgi atleta odepchnął dwudziestu ludzi, ale aby dotrzeć do Foulona trzeba było odepchnąć ich pięćdziesięciu, stu, dwustu, sił mu braknie. A gdy się odwraca, aby otrzeć pot wraz z krwią z czoła spływającą, Foulona podnoszą po raz trzeci aż na wierzch latarni.
Tym razem z litości dano sznur nowy.
Wreszcie skazany umarł. Ofiara nie cierpi już.
Tygrys zabił, teraz może pożreć. Trupa zrzuconego z latarni, zanim ciało dotknęło ziemi, rozszarpano w kawałki.
Głowę w ciągu sekundy od kadłuba oddzielono i w przeciągu sekundy zatknięto na lancę. Modą było wówczas głowy nieprzyjaciół w ten sposób obnosić.
Na ten widok Bailly osłupiał. Była to dla niego głowa starożytnej Meduzy.
Lafayette blady, ze szpadą w ręku, odsuwał ze wstrętem straż, uniewinniającą się ze swej bezsilności.
Billot tupiąc nogami ze złości, rzucając się w tę i ową stronę, jak dziki perszeron wrócił do ratusza, aby już nie patrzeć na to, co się dzieje na tym krwawym placu.
Co do Pitoux, ten jednym tchem dostał się na brzeg rzeki, gdzie zamknął oczy i uszy, aby nic nie widzieć i nie słyszeć.
Przygnębienie w ratuszu było ogromne, członkowie rady miejskiej pojęli, że stracili władzę nad ludem. Nagle, kiedy rozszalały lud ciągnie do wody ciało Foulona, nowy okrzyk grozy rozlega się poza mostem.
Wpada kurjer. Tłum wie, jaką mu wieść przynosi. Odgadł ją z ruchów swych hersztów, tak, jak psiarnia odnajduje ślad po kierunku najbieglejszego z gończych.
Tłum zbiera się koło posłańca, czuje, że mu się nowa zdobycz nawija, wietrzy, że idzie tu o pana Berthier.
Tak w istocie.
Przez dziesięć tysięcy ust, zapytany kurjer odpowiada:
— Pan Berthier de Savigny — został aresztowany w Compiegne.
Potem wbiega do ratusza, oświadczając to samo panom Bailly i de Lafayette.
— Dobrze, wiedziałem o tem — rzekł Lafayette.
— Wiedzieliśmy — dodał Bailly — i wydano, rozkaz, aby go tam zatrzymano.
— Tam? — powtórzył kurjer.
— Tak; posłałem dwóch komisarzy z odpowiednią eskortą.
— Z eskortą dwustu pięćdziesięciu ludzi, nieprawdaż? — spytał jeden z radców — to więcej niż potrzeba.
— Panowie — rzekł kurjer — właśnie miałem oznajmić, że eskorta została rozproszoną, a więźnia tłum porwał.
— Porwał?... — krzyknął Lafayette. — Eskorta pozwoliła porwać sobie więźnia.
— Nie obwiniajcie jej, generale, czyniła wszystko co mogła.
— Ale pan Berthier? — spytał z obawą Bailly.
— Prowadzą go do Paryża, jest już w Bourget.
— Jeżeli się tu dostanie, zgubiony — zawołał Billot.
— Prędko! prędko! — krzyknął Lafayette — pięciuset ludzi do Bourget. Niech tam pana Berthiera zatrzymają; przez noc coś obmyślimy.
— Ale kto się ośmieli wiadomość tą zanieść — rzekł kurjer, patrząc ze zgrozą na to morze wzburzone, którego każdy bałwan niósł okrzyk śmierci.
— Ja! — zawołał Billot — ja go ocalę.
— Ależ pan zginiesz — rzekł posłaniec — droga czerni się ludźmi.
— Biegnę — odparł wieśniak.
— Napróżno — mruknął Bailly, nadsłuchując. — Słuchajcie! Słuchajcie.
Od strony bramy św. Marcina usłyszano hałas podobny do ryku morza uderzającego o głazy.
Szalony zgiełk wznosił się ponad domami jak para, wydobywająca się z kotła.
— Za późno! — rzekł Lafayette.
— Idą! idą! — szepnął kurjer; słyszycie panowie?
— Żołnierzy! żołnierzy! — krzyknął Lafayette z tym szlachetnym szałem ludzkości, który najświetniejszą stronę jego charakteru stanowił.
— Ej do djabła! — zawołał Bailly, klnąc może po raz pierwszy — zapominasz pan, że armja nasza to właśnie ten tłum, z którym chcesz wojować?
I ukrył twarz w ręku.
Wtedy ci, którzy znieważali smutne szczątki Foulona, opuścili krwawą zabawę, aby rozpocząć nową zemstę.
Z ulic przyległych do placu wypłynęła większa część tłumu i popędziła z podniesionemi nożami i grożącą pięścią na spotkanie nowego orszaku w stronę ulicy św. Marcina.
Połączenie tłumu nastąpiło niebawem.
A wtedy cóż się stało?
Niektórzy z nikczemników, widzianych na placu Greve, przynieśli zięciowi na ostrzu piki, głowę teścia.
Pan Berthier, jadąc przez ulicę św. Marcina z komisarzem, był wtedy na rogu St.-Merry. Jechał w kabrjolecie, nadzwyczaj arystokratycznym i modnym w owe czasy, a nienawidzonym przez lud, na który często najeżdżały szalone konie, kierowane przez złotą młodzież lub tancerki.
Berthier wśród krzyków, wycia i gróźb, jechał krok za krokiem, rozmawiając spokojnie z deputowanym Riviere, komisarzem, wysłanym dla ocalenia go do Compiégne, a który sam zaledwie ocalić się zdołał.
Lud rozbił pudło kabrjoletu, a Berthier i jego towarzysze zostali wystawieni na wszelkie ciosy i spojrzenia.
Jadąc słyszał, jak opowiadano jego zbrodnie z komentarzami i przesadą, jaką paryżan natchnęła nienawiść.
— Chciał zagłodzić Paryż.
— Kazał zboże zielone jeszcze pozrzynać, ażeby przez podwyżkę cen zebrać ogromne sumy.
— On nawet spiskował.
— Znaleziono jego pugilares z rozkazami rzezi, i już dziesięć tysięcy kartaczów rozdano jego agentom.
Głupstwa to były potworne, ale jak wiadomo, tłum w gniewie najszaleńsze wiadomości podaje za prawdę.
Ten, którego o to wszystko obwiniano, był młodym człowiekiem około trzydziestu dwóch lat mającym. Elegancko ubrany, prawie uśmiechnięty, wśród klątw i pocisków patrzył wkoło z zupełną obojętnością na bezczelne piśmidła, jakie mu pokazywano z oskarżeniem o zbrodnie i rozmawiał z Rivierem spokojnie.
Dwaj ludzie oburzeni jego spokojem, chcieli go przestraszyć i znieważyć. Każdy z nich skoczył na stopień kabrjoletu, i na piersiach Berthiera oparły się dwa bagnety.
Ale Berthier odważny aż do zuchwalstwa, nie zląkł się tak małej rzeczy; ciągnął dalej rozmowę z komisarzem, jakby te dwa karabiny były tylko przybraniem powozu.
Tłum, głęboko wzburzony tą wzgardą, taką sprzeczność stanowiącą z bojaźnią Foulona, mruczał koło kabrjoletu i niecierpliwie czekał chwili, w której zamiast groźby, miał dać uczuć boleść.
Wtem Berthier utkwił wzrok swój w jakimś przedmiocie bezkształtnym i zakrwawionym, jaki poruszano przed jego oczyma i poznał głowę teścia, którą do ust jego pochylono.
Chciano, aby ją pocałował.
Pan Riviere, oburzony, odsunął pikę rękami.
Berthier podziękował mu gestem i nie raczył nawet obrócić się, aby spojrzeć na ten ohydny trofej, który katowie nieśli za kabrjoletem ponad jego głową.
Tak przybyli na plac Greve, a więzień po szalonych wysiłkach gwardji, oddany został radcom w ratuszu.
Niebezpieczne to polecenie, straszna odpowiedzialność, wywołały bladość na licu Lafayetta i ścisnęły serce prezydentowi Paryża.
Tłum, poturbowawszy kabrjolet zostawiony na placu, zabezpieczył wszystkie wyjścia, wydał rozkazy i przy latarniach nowe przygotowywał sznury.
Billot widząc pana Berthiera, spokojnie idącego po wielkich schodach ratuszowych, nie mógł się powstrzymać od gorzkiego płaczu.
Pitoux, który upewniwszy się, że męki Foulona skończone, opuścił wybrzeże, Pitoux osłupiały pomimo nienawiści dla Berthiera, któremu poczytywał za największą zbrodnię przysłanie kolczyków Katarzynie, Pitoux ukryty za ławką, począł szlochać.
Przez ten czas Berthier, jakby tu szło o kogo innego, wszedł do sali narad i rozmawiał z radcami. Znał ich wszystkich po większej części, z niektórymi był nawet w bliższych stosunkach.
Ci oddalali się od niego z przestrachem, aby nie dotknąć człowieka niepopularnego.
Dlatego Berthier znalazł się wkrótce sam z Baillym i Lafayettem.
Prosił o szczegółowe opowiedzenie sobie męki Foulona potem wzruszając ramionami, rzekł:
— Tak, rozumiem. Nienawidzą nas, bo jesteśmy narzędziami, któremi monarchja torturowała lud.
— Zarzucają wam wielkie zbrodnie — rzekł surowo Bailly.
— Panie odparł Berthier — gdybym wszystkie zarzucane mi zbrodnie popełnił, byłbym chyba dzikim potworem, lub złym duchem; ale zdaje mi się, iż mnie sądzić będą i sprawa się wyjaśni.
— Bezwątpienia — rzekł Bailly.
— O! ciągnął Berthier, — tyle mi tylko potrzeba. Mają moje listy i przekonają się, czyich słuchałem rozkazów, wtedy na rzeczywistego winowajcę spadnie odpowiedzialność.
Radcowie spojrzeli na plac, skąd dochodziły krzyki.
Berthier pojął odpowiedź.
Wtedy Billot przecisnąwszy się i wyciągając rękę, rzekł:
— Dzień dobry, panie de Savigny!
— A! to ty Billot — zawołał Berthier, śmiejąc się i ściskając podaną dłoń — przychodzisz więc robić zaburzenia w Paryżu, poczciwcze, ty, co sprzedajesz tak spokojnie zboże na jarmarkach w Villers-Cotterets, Crepy i Soissons?
Billot mimo swoich pojęć demokratycznych musiał podziwiać spokój człowieka, żartującego swobodnie w chwili, gdy życie jego wisi na włosku.
— Zajmijcie miejsca, panowie — rzekł Bailly do radców — zaczniemy badać oskarżonego.
— Niech i tak będzie — rzekł Berthier — ale muszę was uprzedzić panowie, że jestem ogromnie zmęczony; od dwóch dni nie spałem; a dziś w drodze z Compiegne do Paryża potrącano mnie, bito, szarpano; kiedy chciałem jeść, dano mi siana, co wcale pożywne nie jest; pozwólcie mi choć gdziekolwiek przespać godzinkę.
W tej chwili Lafayette wyszedł z sali dla powzięcia wiadomości. Wrócił bardziej, niż przedtem zgnębiony.
— Mój kochany Bailly — przemówił do mera — rozjątrzenie umysłów dochodzi do najwyższego stopnia; zatrzymać pana Berthier tutaj, jest to narazić się na oblężenie; bronić ratusza, to znaczy dać szalonym powód, którego żądają: nie bronić się, to znaczy ustępować przy każdym napadzie.
Tymczasem Berthier położył się na ławce.
Gotował się do spania.
Wściekłe krzyki dolatywały go, nie przeszkadzając mu wcale; na twarzy jego malował się spokój człowieka, który o wszystkiem zapomina, aby się do snu ukołysać.
Bailly z Lafayettem i radcami rozmyślał.
Billot patrzył na Berthiera.
Lafayette zebrał prędko głosy i zwrócił się do więźnia, który poczynał usypiać.
— Panie — rzekł doń — bądź gotów.
Berthier westchnął i podnosząc się na łokciu, zapytał:
— Gotów?... do czego?...
— Ci panowie postanowili, że będziesz odstawiony do Abbaye.
— Do Abbaye; dobrze — rzekł intendent. Ale — dodał, patrząc na radców zakłopotanych, — tak czy owak, raz trzeba skończyć.
Wybuch gniewu i niecierpliwości długo tłumionej zawył od strony Greve.
— Nie, panowie, nie — zawołał Lafayette, — nie damy mu jechać w tej chwili.
Bailly powziął postanowienie i zdobywszy się na odwagę, zeszedł z dwoma radcami na plac i zalecił spokojność.
Lud wiedział dobrze z czem przychodzi; ponieważ czuł żądzę popełnienia jeszcze jednej zbrodni, nie chciał nawet słyszeć objaśnień i gdy Bailly otwierał usta, krzyk ogromny rozległ się, tłumiąc głos jego, zanim się jeszcze dał słyszeć.
Bailly wrócił do ratusza, ścigany okrzykami: Berthier! Berthier!
Pośród nich przebijały się inne głosy, podobne da dźwięków ostrych, jakie odzywają się w chórach djabelskich u Webera lub Meyerbeera i wołały: Na latarnię! na latarnię!
Lafayette, widząc powracającego Baillego, rzucił się ku tłumowi. On młody, był cierpliwy, kochany. To, czego popularny starzec otrzymać nie mógł, on, przyjaciel Waszyngtona i Neckera z pewnością otrzyma.
Ale napróżno przywódca narodu, wchodząc między najzagorzalszych, przemawiał w imieniu prawa i ludzkości, napróżno odgadując głównych burzycieli, błagał, ściskając ich za ręce, aby wstrzymali swe zapędy.
Nie usłyszano żadnego jego słowa, nie zrozumiano żadnego ruchu, żadnej łzy nie dostrzeżono.
Pchany coraz o jeden stopień wyżej, ukląkł na ganku ratuszowym, błagając raz jeszcze tygrysów, zwących się jego współobywatelami, aby szanowali honor narodu i swój własny, i nie czynili męczennikami winowajców, zasługujących z prawa na karę, ale i na litość.
Kiedy nie przestawał nalegać, zaczęto mu grozić, ale, on oparł się groźbom. Kilku rozwścieczonych ukazało mu pięści i dobyło broni.
Poszedł naprzeciw ciosom, a broń im z ręki wypadła.
Ale tem więcej zagrożony był Berthier.
Lafayette zwyciężony, wrócił za Baillym do ratusza. Wszyscy widzieli, że nie mógł poradzić tej burzy; ostatnia ich nadzieja spełzła.
Postanowiono, że straż ratuszowa odstawi Berthiera do Abbaye.
Był to nań wyrok śmierci.
— Nareszcie! — rzekł Berthier, wysłuchawszy decyzji.
I, spoglądając na tych wszystkich ludzi z głęboką pogardą, podziękował gestem Baillemu i Lafayettowi, i uścisnął rękę Billotowi.
Bailly odwrócił oczy pełne łez, Lafayette wzrok pełen oburzenia.
Berthier wychodził z ratusza tak spokojnie jak doń wchodził.
W chwili, gdy stanął na ganku, straszliwy okrzyk na placu wzruszył w posadach taras i kamienne schody.
A on obojętnie i pogardliwie, patrząc na te wszystkie oczy płonące, spokojnie, wzruszając ramionami, zapytał:
— Jakiż to lud śmieszny! Czegóż on tak wyje?
Nie skończył jeszcze, kiedy już należał do tego ludu. Jeszcze stał na ganku, a już po niego wyciągnęły się ręce pomimo straży. Pociągnęły go żelazne haki, noga mu się usunęła i upadł w ramiona wrogów, którzy rozpędzili straż w przeciągu sekundy.
Potem potok gwałtowny pociągnął więźnia na krwawą drogę, którą Foulon dwie godziny temu przebywał.
Ale do Berthiera przyczepił się ktoś inny. Człowiek ten z wściekłością bił i przeklinał katów, wołając w gorączce:
— Nie weźmiecie go! nie zabijecie!
Tym człowiekiem był Billot, którego rozpacz uczyniła szalonym, silnym za dwudziestu.
Do jednych wołał:
— Jestem zdobywcą Bastylji!
I niektórzy poznając go, miarkowali się w zapędzie.
Innym mówił:
— Pozwólcie go osądzić! ręczę za niego; jeżeli mu dadzą umknąć, powiesicie mnie na jego miejscu.
Biedny Billot! biedny, poczciwy! Wir unosił Berthiera wraz z nim, jak trąba powietrzna unosi piórko i słomkę.
Szedł, nic nie wiedząc. Doszedł nareszcie!
Piorun byłby mniej szybszy.
Berthier porwany, uniesiony w górę, spostrzegł, że się zatrzymano, podniósł oczy i ujrzał fatalną pętlicę nad swoją głową.
Wysiłkiem gwałtownym i niespodzianym oswobodził się z uścisku, wyrwał strzelbę jednemu z gwardzistów i z bagnetem wpadł na swoich katów.
Ale w tej chwili tysiąc ciosów dosięgło go w plecy; upadł, a tysiąc innych ciosów spadło na niego.
Billot znikł także pod stopami morderców.
Berthier nie miał czasu cierpieć. Krew i życie uciekły odrazu mnogiemi ranami.
Wtedy Billot ujrzał widok najohydniejszy ze wszystkiego, co widział dotąd. Jakiś człowiek zanurzył rękę w rozdartej piersi trupa i wyrwał z niej gorące jeszcze serce.
Billot, żelazny człowiek, widząc to, padł o dziesięć kroków od fatalnej latarni.
Następnie serce to zatknięto na pikę, zaniesiono do ratusza i złożono na stole w sali obrad.
Lafayette widząc tę obelgę dla władzy swej uczynioną i dla rewolucji, którą zdawał się kierować, złamał swoją szpadę i rzucił ją na głowy morderców.
Pitoux tymczasem podniósł z ziemi Billota i uprowadzając, szeptał:
— Ojcze Billot! strzeżcie się, gdyby zobaczyli, że mdlejecie, zabiliby was! A byłoby szkoda... z was taki dobry patrjota!
Billot, który wraz z Pitoux we wszystkich sławnych triumfach uczestniczył, począł spostrzegać gorycz na dnie kielicha.
Kiedy go orzeźwił chłód rzeki, rzekł doń Pitoux:
— Panie Billot, ja żałuję Villers-Cotterets; a pan?
Te słowa, będące wyrazem cnoty i pokoju, obudziły Billota i dały mu tyle siły, że przecisnął się przez tłum i oddalił się od tej jatki.
— Chodź — rzekł do Pitoux — masz słuszność.
Postanowił iść do Gilberta, mieszkającego w Wersalu, który, nie wróciwszy do królowej od podróży króla, stał się prawą ręką Neckera przywróconego do ministerjum i zaniechał romansu własnego życia dla historji narodu.
Pitoux towarzyszył mu jak zawsze.
Obu wprowadzono do gabinetu, gdzie pracowały doktór.
— Doktorze — rzekł Billot — wracam na wieś.
— A to dlaczego? — spytał Gilbert.
— Bo nienawidzę Paryża.
— A! rozumiem — rzekł zimno doktór — masz go dosyć.
— Jestem znękany.
— Nie lubisz już rewolucji?
— Chciałbym ujrzeć jej koniec.
Gilbert smutnie się uśmiechnął.
— To zaledwie początek — rzekł.
— O! — westchnął Billot.
— Dziwi cię to, Billocie? — spytał Gilbert.
— Mnie dziwi pańska zimna krew.
— Mój przyjacielu — spytał Gilbert Billota — a czy wiesz skąd ta zimna krew pochodzi?
— Może pochodzi z przekonania?
— Rzeczywiście.
— Jakie jest pańskie przekonanie?
— Zgadnij.
— Że wszystko dobrze się skończy.
Gilbert jeszcze smutniej się uśmiechnął.
— Przeciwnie, mówię z przekonania, że wszystko się skończy.
Billot wyraził zdziwienie.
Pitoux wytrzeszczył oczy, rozumowanie wydało mu się nielogiczne.
— Wytłumacz mi pan to — rzekł Billot, drapiąc się w ucho ogromną ręką — bo zdaje mi się, że tego wcale nie rozumiem.
— Weź krzesło, Billocie — rzekł Gilbert — i usiądź przy mnie.
Billot usiadł.
— Bliżej, jeszcze bliżej, aby prócz ciebie nikt nie słyszał.
— A ja, panie Gilbert — spytał nieśmiało Pitoux, gotując się do wyjścia, przy najmniejszem skinieniu Gilberta.
— O! nie, zostań — rzekł doktór. — Jesteś młody, słuchaj.
Pitoux otworzył uszy i oczy jednocześnie i usiadł na ziemi, przy krześle Billota.
Oryginalnie wyglądało to posiedzenie trzech ludzi w gabinecie Gilberta, przy biurku, zarzuconem listami, papierami, drukami, o cztery kroki ode drzwi, obleganych przez interesantów, powstrzymywanych przez starego, prawie ślepego i jednorękiego sługę.
— Słuchaj? — rzekł Billot — wytłumacz mi pan, dlaczego wszystko źle się skończy?
— Oto, wiesz Billot, co robię w tej chwili?
— Piszesz pan kreski.
— Ale co znaczą te kreski, Billocie?
— Jakże mam odgadnąć, kiedy nawet czytać nie umiem.
Pitoux nieśmiało podniósł głowę, rzucając wzrokiem na papier, leżący przed doktorem.
— To są cyfry — powiedział.
— Tak, to są cyfry, a te cyfry są razem upadkiem i zbawieniem Francji.
— Patrzaj-no! — rzekł Billot.
— O! — odezwał się Pitoux.
— Te cyfry, wydrukowane jutro — ciągnął doktór — udadzą się do pałacu króla, do szlacheckiego zamku i do chaty ubogiej, żądając od każdego czwartej części dochodów.
— Co? — spytał Billot.
— O! jakże się skrzywi biedna ciotka Aniela — mruknął Pitoux...
— Cóż ty na to poczciwcze? — ciągnął Gilbert. — Robią się rewolucje, ale za nie płacić trzeba.
— To słusznie — odparł bohatersko Billot — zapłacimy.
— Do kata! — rzekł Gilbert — jesteś jakoś przekonany o słuszności, i twoja odpowiedź nie dziwi mnie wcale; ale co uczynią ci, którzy są innego zdania?
— Opierać się będą — rzekł Billot, tonem dowodzącym, jakby on silnie się opierał oddaniu czwartej części dochodu na cel nie godzący się z jego przekonaniem.
— To wtedy nastąpi walka — wyrzekł Gilbert.
— Ależ większość... — wtrącił Billot.
— Dokończ, mój przyjacielu.
— Większość jest od tego, ażeby narzuciła swą wolę.
— Zatem wszystko robić się będzie pod naciskiem.
Billot spojrzał na Gilberta zrazu z powątpiewaniem, potem światło rozumne błysnęło w jego oku.
— Czekaj, Billocie — rzekł doktór wiem co mi powiesz. Szlachta i duchowieństwo mają wszystko, nieprawdaż?
— To pewna — odparł Billot — ależ i klasztory...
— Klasztory?
— Klasztory opływają w dostatkach.
— Notum certumque — mruknął Pitoux.
— Szlachta nie płaci odpowiedniego podatku. Naprzykład ja, dzierżawca, płacę dwa razy tyle, co moi sąsiedzi trzej bracia Charny, mający przeszło dwakroć sto tysięcy franków dochodu.
— Ale czy sądzisz — ciągnął Gilbert — że szlachta i księża gorszymi od ciebie są francuzami?...
— Nie wierzysz temu, nieprawdaż?... Mój przyjacielu, nie możesz przypuścić, aby ta szlachta i duchowieństwo, wszystko biorąc a nic nie oddając, mieli tyle patrjotyzmu co ty...
— To prawda.
— Mylisz się, mój drogi, mylisz. Mają go więcej jeszcze, zaraz ci dowiodę.
— O!... ciekawym — zawołał Billot — bo mnie się nie zdaje.
— Chodzi ci o przywileje, nieprawdaż?
— Rozumie się.
— Poczekaj.
— O!... czekam.
— Otóż, zaręczam ci, Billocie, że za trzy dni człowiekiem najbardziej uprzywilejowanym we Francji, będzie ten, który nic nie posiada.
— To chyba ja — rzekł poważnie Pitoux.
— Tak, ty!...
— Jakim to sposobem? — spytał dzierżawca.
— Posłuchaj, Billot: szlachtę i duchowieństwo porywa gorączka patrjotyzmu, która obiegnie całą Francję. W tej chwili, jak barany nad rowem, zbierają się, rozprawiają, najśmielszy skoczy pojutrze, jutro, dziś może jeszcze, a za nim wskoczą wszyscy.
— Co to znaczy, panie Gilbert?...
— To znaczy, że bez względu na przywileje, panowie feodalni usamowolnią włościan, właściciele ziemscy porzucą swoje folwarki i daniny.
— Ho! ho!... — rzekł Pitoux zdziwiony — sądzisz pan, że usamowolnią to wszystko.
— Ho!... ho!... — zawołał Billot objaśniony — to będzie świetna wolność!...
— A jak będziemy wolni, to co uczynimy?...
— Ani słowa!... — rzekł Billot zakłopotany — co uczynimy?... no.... zobaczymy.
— A!... otóż słowo ostatnie! — zawołał Gilbert. — Zobaczymy!...
Wstał i smutno zamyślony, milczący przeszedł się kilka chwil, potem, wracając do dzierżawcy i dłoń jego spracowaną ujmując, rzekł doń surowo, tonem groźby:
— Tak, zobaczymy. Zobaczymy wszyscy, i ty, i ja, i on. O tem właśnie przed chwilą myślałem.
— Przestraszasz mnie pan!... lud zjednoczony, łączący się dla dobra ogólnego, przedmiotem jest pańskiego smutku, panie Gilbert?...
Ten wzruszył ramionami.
— Cóż więc powiesz pan o sobie — ciągnął pytająco Billot — jeżeli zaczynasz wątpić, przygotowując do wolności Świat Stary i dając już ją Światu Nowemu.
— Billocie — rzekł Gilbert — nie domyślając się, wymówiłeś słowo, będące rozwiązaniem zagadki. Tego słowa, powtarzanego przez Lafayetta, począwszy od niego samego, nikt nie rozumie. Tak jest, daliśmy wolność Światu Nowemu.
— My, francuzi. To bardzo piękne.
— To bardzo pięknie, ale i bardzo drogo, — rzekł smutnie Gilbert.
— Ba!... pieniądze na stół, rachunek załatwiony — radośnie zawołał Billot. — Trochę złota, dużo krwi i dług spłacony.
— Ślepy!... — rzekł Gilbert — ślepy, który nie widzi w tej jutrzence Zachodu, zarodka naszej zguby, niestety!... Mamże ich obwiniać, ja niewidzący dalej od nich. Ta wolność dana Nowemu Światu, obawiam się, Billocie, aby nie była zgubą Starego.
— Rerum novus nascitur ordo — rzekł Pitoux z rewolucyjną pewnością siebie.
— Cicho... dziecko!... — odparł Gilbert.
— Czyż nie byłoby łatwiejszem pobić anglików, niż uspokoić francuzów?... — spytał Billot.
— Świat Nowy — powtórzył Gilbert — to znaczy miejsce czyste, tablica gładka, bez praw, ale i bez nadużyć — bez idei, ale i bez przesądów. We Francji na trzydzieści miljonów ludzi jest trzydzieści tysięcy mil kwadratowych, co w razie podziału każdemu daje miejsce na grób i kolebkę. W Ameryce dwakroć sto tysięcy mil kwadratowych na trzy miljony ludzi, granice idealne z pustynią, pustyni z morzem, czyli z nieskończonością; rzeki tysiącem mil do żeglugi podatne, lasy dziewicze, których głąb Bóg tylko zna, wszystko to pierwiastki życia, cywilizacji i przyszłości. O!... Billocie, jakże to łatwo, będąc Lafayettem i mając wprawę w mieczu, będąc Waszyngtonem i mając wprawę w myślach, jakże to łatwo wznosić ściany z drzewa, z ziemi, z kamienia lub z ciała ludzkiego. Ale kiedy zamiast wznosić — niszczymy, kiedy, napadając na stary porządek rzeczy, — za ruinami dawnych idei widzimy tylu chroniących się ludzi i tyle interesów, kiedy, znalazłszy nową ideę, chcąc ją ludowi zaszczepić — musimy lud ten od starca do dziecka dziesiętkować, o!... wtedy, Billocie, drżą ci, którzy patrzą dalej. I ja drżę, bo mam dobry wzrok.
— Wybacz, panie, — rzekł Billot, kierując się swym zdrowym rozsądkiem — potępiałeś pan mnie niedawno, że znienawidziłem rewolucję, a sam mi ją obrzydzasz.
— Ale czyż ja powiedziałem ci, że odstępuję od rewolucji?...
— Errare humanum est — mruknął Pitoux, sed perseverare diabolicum.
— Ostawać jednak będę przy swojem, ciągnął Gilbert — bo jakkolwiek widzę trudności, widzę i cel, a cel jest świetny, Billocie. Nie tylko o wolności Francji, ale marzę i o wolności świata całego, nie o fizycznej równości, ale o równości przed prawem; nie o braterstwie współobywateli, ale o braterstwie narodów. Stracę tu może ciało i duszę, ale mniejsza o to, żołnierz, idący zdobywać twierdzę, widzi armaty, widzi kule i lont przyłożony, widzi nawet w którą stronę się zwracają, że ten czarny kawał żelaza przeszyje mu piersi, ale niemniej przeto idzie, bo twierdza musi być zdobyta. Wszyscy żołnierzami jesteśmy, ojcze Billot!... Naprzód!... niech po drodze, naszemi ciałami usłanej, postępują przyszłe pokolenia, których chłopiec ten jest poprzednikiem.
— Nie wiem czemu rozpaczasz, panie Gilbert, czy dlatego, że jednego nieszczęśliwego uduszono na placu Greve?
— Dlaczegóż i ty czujesz wstręt?... Idź, Billocie, duś także!...
— O!... co pan mówi, panie Gilbert!...
— Ani słowa!... trzeba być konsekwentnym. Ty, taki silny i odważny, przyszedłeś tu blady i drżący, i powiedziałeś: Jestem znękany; rozśmiałem ci się w oczy, Billocie. A kiedy ci tłumaczę czemu byłeś blady i drżący, ty się śmiejesz ze mnie.
— Mówcie!... mówcie!.. ale najprzód zostawcie mi nadzieję, że wrócę na wieś uleczony i pocieszony.
— We wsiach cała nasza nadzieja, Billocie. Wieś, to rewolucja drzemiąca, która porusza się co tysiąc lat i sprawia tronom zawrót głowy za każdem swem poruszeniem.
Wieś poruszy się, gdy przyjdzie na nią kolej odzyskać dobra, źle nabyte, które tuczą szlachtę i duchowieństwo. Ale aby pchnąć wieś na żniwo idei, potrzeba przedtem pchnąć wieśniaków na zdobycie ziemi. Człowiek, stając się właścicielem, staje się wolny, a stając się wolny, staje się lepszy. Na was więc robotnikach uprzywilejowanych, przed którymi Bóg uchyla zasłonę przyszłości, polega praca straszna, która dając ludowi wolność — da mu i własność. Tu, Billocie, będzie dzieło wielkie, dzieło potężne, pełne wesela i boleści, pełne chwały i obelg, ale nagroda mała; tam — sen zimny i bezsilny, w oczekiwaniu na przebudzenie, które nastąpić ma na nasze wołanie, w oczekiwaniu na jutrzenkę, która od nas wyjdzie.
Kiedy wieś się obudzi i nasza praca krwawa się skończy, wtedy zacznie się trud jej cichy i spokojny.
— Jakąż dajesz mi radę, panie Gilbert?...
— Chcesz być użyteczny krajowi twemu, narodowi i braciom na świecie, to zostań tu, Billocie; weź młot i pracuj w tej kuźni Wulkana, która wyrabia pioruny dla świata!
— Zostać mam, aby patrzeć jak duszą i aby w końcu samemu dusić i mordować?
— Cóż to — rzekł Gilbert, ze słabym uśmiechem, — ty masz mordować?... cóż znów mówisz, Billocie?...
— Mówię, że jeśli za radą pańską tu pozostanę — zawołał Billot drżąc cały — pierwszego którego ujrzę przyczepiającego sznur do latarni, powieszę temi oto rękami.
Gilbert dokończył słów subtelnym uśmiechem.
— A!... — rzekł, — rozumiesz mnie zatem i stajesz się także dusicielem.
— Tak, dusicielem morderców.
— Powiedz mi, Billocie, wszak widziałeś mordowanych: de Losmes‘a, de Launay, Flessela, Foulona i Berthiera?...
— Tak.
— Jak mordercy nazywali tych, których zabijali?...
— Zbrodniarzami!...
— O!... to prawda — rzekł Pitoux — nazywali ich zbrodniarzami.
— Tak, ale ja mam słuszność, — rzekł Billot.
— Jeżeli wieszasz, masz słuszność, jeżeli sam wisisz, to jej nie masz?...
Billot spuścił głowę pod ciężkim ciosem, potem podnosząc ją, rzekł ze szlachetnością:
— Utrzymujecie może, że ci, którzy zamordowali ludzi bezbronnych, pod straż honoru publicznego oddanych, są takimi, jak ja francuzami?...
— Ah! — rzekł Gilbert — to co innego. Ma Francja kilka rodzajów francuzów. Ma lud, z którego pochodzimy ja, ty i Pitoux; jest duchowieństwo i jest szlachta francuska, trzy oddzielne gatunki francuzów we Francji, nie licząc naturalnie króla Francji, francuza w swoim znowu rodzaju. Na tej to różnicy francuzów, polega rewolucja, ojcze Billot. Tyś inny francuz, niż ksiądz Maury, on inny niż Mirabeau, a ten nareszcie jeszcze inny niż król. A więc Billocie, najlepszy przyjacielu, człowieku z prostem sercem i zdrowym rozumem, wchodzisz w zakres drugiej części kwestji nad którą pracuję. Bądź łaskaw, rzuć na to okiem.
Powiedziawszy to Gilbert, podał dzierżawcy papier zadrukowany.
— Co to jest? — rzekł Billot, biorąc papier.
— Czytaj.
— Ja przecie czytać nie umiem.
— Niechże ci więc Ludwik przeczyta.
Pitoux wspiął się na palcach i spojrzał przez plecy dzierżawcy.
— To nie po francusku, nie po łacinie, i nie po grecku — oświadczył.
— Po angielsku!... — odparł Gilbert.
— Nie umiem po angielsku — rzekł dumnie Pitoux.
— Ale ja umiem — powiedział Gilbert i zaraz wam przetłumaczę, tylko przeczytajcie nadpis.
— Pitt... — przeczytał Ludwik — co to jest Pitt?
— Pitt... — zaczął Gilbert, — to syn Pitta.
— Niechże cię!... — zawołał Pitoux, — to tak jak w Piśmie Świętem. Jest zatem Pitt pierwszy i Pitt drugi?..
— Tak... i ten Pitt pierwszy... słuchajcie co wam mówić będę o nim...
— Słuchajmy! — odezwali się Billot i Pitoux jednocześnie.
— Pitt pierwszy, był przez lat trzydzieści zaciętym nieprzyjacielem Francji, był nim z głębi swego gabinetu, w którym go podagra trzymała. Bił Montcalma i Vaudreuila w Ameryce, Suffrena i d‘Estainga na morzu, Noaillesa i Brogliego na lądzie stałym. Pitt pierwszy wziął sobie za zasadę wytępić francuzów w Europie. Co rok przez lat trzydzieści odbierał nam po jednej kolonji, zagarnął całe wybrzeże indyjskie i siedemset mil w Kanadzie, a gdy Francja już w trzech czwartych była zniszczona, nastąpił po nim syn jego, aby zgubę naszą uzupełnić.
— O! o! o!... — zawołał Billot widocznie zajęty — więc Pitt, którego mamy...
— Jest synem Pitta poprzedniego, którego znasz i ty, i Pitoux, i świat cały. Pitt ten w maju skończył lat trzydzieści.
— Trzydzieści?
— Pitt ten, jak przekonaliśmy się, czasu na marne nie zużywał. Od siedmiu lat rządzi Anglją i przeprowadza teorje swego ojca.
— Mamy więc Pittów jeszcze na czas jakiś, wtrącił Billot.
— Tak, tem więcej, że ludzie to ogromnych zasobów żywotnych — rzekł Gilbert. — Dam wam zaraz dowód.
Pitoux i Billot dali znać skinieniem głowy, że słuchają z uwagą. Gilbert ciągnął:
— W roku 1778, dogorywał ojciec naszego nieprzyjaciela. Doktorzy uznali, że życie jego wisiało na włosku, że najmniejszy wysiłek zerwać je może. W parlamencie agitowała się wtedy kwest ja pozostawienia niepodległości kolonjom amerykańskim i powstrzymania w ten sposób wojny, która podniecana przez francuzów, groziła zatratą wszystkim żołnierzom i całemu skarbowi Wielkiej Brytanji.
Było to w chwili, gdy Ludwik XVI, nasz dobry król, któremu nadano tytuł ojca wolności francuskiej, uznał uroczyście niepodległość Ameryki. Natychmiast tam, tak na polu bitwy, jak i w radzie państwa, przemógł miecz i genjusz francuzów. Anglja ofiarowała Waszyngtonowi, dowódcy powstańców, wdzięczność mieszkańcom Ameryki, gdyby dał się skłonić do łącznego przeciwko francuzom działania.
— Ależ — rzekł Billot — zdaje się, że to propozycja bardzo nieszlachetna.
— Mój drogi Billot, w dyplomacji i w świecie politycznym, propozycje takie mają duże poszanowanie. Jakkolwiek uważacie to za rzecz niemoralną, kto wie, gdyby nie Waszyngton, najuczciwszy z ludzi, jak znaleźliby się Amerykanie.
Ale lord Chatam, ojciec Pitta, ów chory, skazany na śmierć, owe widmo zstępujące do grobu, ów słowem jednem Chatam, który błagał tylko o spokój przed snem wiecznym, kazał się ponieść do parlamentu, gdzie sprawa była rozbieraną.
Opierał się na ręku syna Wiliama Pitta dziewiętnastoletniego wtedy młodzieńca, a przybrany był w strój paradny. Blady, jak widmo, z okiem przygasłem, kazał się prowadzić do ławki swojej, a wszyscy lordowie zdumieni niespodziewanem zjawiskiem, kłaniali mu się i podziwiali go, jakby podziwiał był senat rzymski powrót Tyberjusza zmarłego i zapomnianego.
Lord Chatam słuchał w milczeniu i z głębokiem skupieniem mowy lorda Richmond, wnioskodawcy, a następnie wstał, ażeby mu odpowiedzieć.
I wtedy ten człowiek, umierający, znalazł w sobie dość siły na to, aby mówić przez trzy godziny, znalazł dość ognia w sercu, aby zapalić wzrok, znalazł w duszy dosyć sposobów do poruszania serc wszystkich.
Prawda, że mówił przeciw Francji, że niecił nienawiść w anglikach, prawda, że całą siłę i cały ogień wyczerpał, aby zniszczyć i pogrążyć kraj nienawistny, współzawodniczący z Anglją, prawda, że zabronił uznać Amerykę za niepodległą, że zabronił wszelkich układów, że krzyczał: „Wojna! wojna!“ Prawda — ale mówił jak Hannibal przeciw Rzymowi, jak Katon przeciw Kartaginie. Oświadczył, że obowiązkiem każdego prawego anglika jest raczej zginąć, niż dopuścić, aby choć jedna kolonja oderwała się od matki ojczyzny.
Skończył przemowę, rzucił ostatnią groźbę i padł spiorunowany.
Nie miał już co robić na tym świecie, wyniesiono go umierającego.
W kilka dni już nie żył.
— O! o! — krzyknęli razem Billot i Pitoux, co to za człowiek ten lord Chatam.
— Był to ojciec zajmującego nas obecnie trzydziestoletniego człowieka. Chatam umarł w 70 roku życia, jeżeli syn dożyje tego samego wieku, będziemy musieli jeszcze lat czterdzieści znosić Wiliama Pitta. Oto z kim mamy do czynienia, Billocie, oto człowiek, który rządzi Wielką Brytanją, oto ten co pamięta imiona de Lameth, de Rochambeau, de Lafayette, który zna w obecnej chwili wszystkie nazwiska Zgromadzenia Narodowego, ten co śmiertelną nienawiść poprzysiągł Ludwikowi XVI, oto autor traktatu z roku 1779, oto ten wreszcie, co nie odetchnie swobodnie, póki będzie jedna strzelba nabita, jedna kieszeń pełna we Francji. Rozumiecie mnie?...
— Rozumiem, że nienawidzi Francji, ale wszystkiego jeszcze nie rozumiem — odezwał się Billot.
— Ani ja — wtrącił Pitoux.
— A więc przeczytaj te cztery słowa.
I podał papier Ludwikowi
— Po angielsku? — spytał tenże.
— Don’t mind the money — rzekł Gilbert.
— Słyszę, rzekł Pitoux, ale nic a nic nie rozumiem.
— Nie róbcie sobie nic z pieniędzy — objaśnił doktór. — A dalej jeszcze, pod tem samem zaleceniem: „Powiedzcie im, aby nie oszczędzali pieniędzy i aby nie zdawali mi wcale rachunku“.
— Więc się uzbrajają? — rzekł Billot.
— Nie, przekupują.
— Do kogóż ten list?
— Do wszystkich i do nikogo. Te pieniądze, które rozdają i rozsypują, dostają się wieśniakom, robotnikom, nędzarzom i tym wszystkim, którzy nam zepsują rewolucję.
Billot schylił głowę. Słowa te wyjaśniały mu wiele rzeczy.
— Czy powaliłbyś de Launaya uderzeniem strzelby, Billocie?
— Nie.
— Czy strzeliłbyś do Flessella?
— Nie.
— Czy powiesiłbyś Foulona?
— Nie.
— Czy poniósłbyś zakrwawione serce Berthiera do sali wyborców?
— Nigdy! — zawołał Billot. — Choćby najwinniejszy był ten człowiek, dałbym się pokrajać w kawałki za jego ocalenie, byłem przecie raniony stając w jego obronie i gdyby nie Pitoux, który pociągnął mnie nad brzeg rzeki...
— Prawda — rzekł Pitoux — złą przebył ojciec godzinę.
— A więc widzisz Billocie, jest wielu ludzi na świecie, którzy postąpią tak jak ty jeśli czuć będą z której bądź strony poparcie; inni jednak wskutek złych przykładów staną się złymi, potem dzikimi, następnie wściekłymi, a skoro złe się stanie, stało się.
— Domyślam się — zauważył Billot — przypuszczam, że pan Pitt, a raczej jego pieniądze, odegrały jakąś rolę przy śmierci panów Flesselles, Foulon i Berthier, cóż on jednak może mieć w tem za interes?...
Gilbert począł się śmiać tym śmiechem, który zadziwia prostaczków, a myślicieli dreszczem przejmuje.
— Pytasz co miał wtem za interes? — rzekł.
— Tak, pytam się o to.
— Powiem ci zaraz. Szanujesz rewolucję, ty, który brodziłeś we krwi dla zdobycia Bastylji, nieprawdaż?
— Tak, panie doktorze...
— No, a teraz mniej ją już szanujesz?... Teraz żałujesz takich ustroni jak Villers-Cotterets i Pisseleux, żałujesz spokoju waszych płaszczyzn, wzdychasz do cienia waszych lasów?
— Frigida tempe — szepnął Pitoux.
— Tak jest panie doktorze — odpowiedział Billot.
— Więc ty, ojcze Billot, ty dzierżawca, właściciel, dziecię prowincji Ile-de-France, a przeto stary francuz, ty który przedstawiasz stan średni i większość, jesteś jednakże zniechęcony?
— Przyznaję... panie doktorze...
— Większość jest zatem także zniechęcona...
— A więc?...
— A więc pewnego dnia, wyciągniecie radośnie ręce do żołnierzy pana de Brunswick albo pana Pitta, którzy przyjdą w imieniu tych dwóch oswobodzicieli Francji, aby wam spokój zapewnić...
— Nigdy... doktorze...
— Poczekajno tylko...
— Flesselles, Berthier i Foulon, byli w gruncie rzeczy zbrodniarzami — zauważył Pitoux.
— Tak samo jak pan de Sartines i pan de Maurepas, jak pan de d‘Argenson i pan Philipeaux; takimi samymi zbrodniarzami byli, pan Law, pan Duverney, panowie Leblanc, de Paris, jak Fouquet, Mazarini, Semblancey, Enguerrand de Marigny. Takim samym zbrodniarzem był pan de Brienne dla pana Colonne, jak pan Colonne jest dla pana Neckera, jak pan Necker będzie zbrodniarzem dla ministerstwa za dwa lata.
— O! o! doktorze — szepnął Billot — Necker zbrodniarzem, nigdy!...
— I ty, staniesz się także zbrodniarzem, mój dobry Billocie, zbrodniarzem dla tego oto Pitoux, gdy agent pana Pitta nauczy go pewnych teoryj przy kieliszku wódki i doda codzień po dziesięć franków. Ten wyraz „zbrodniarz“ w rewolucji oznacza człowieka, myślącego inaczej niż my, i służy wspólnie nam wszystkim. Jednym rodacy na grobie go wypiszą, innym potomność dopiero nada ten przydomek. Oto, kochany Billot, co widzę ja, a czego wy nie widzicie. Pamiętaj, Billot, że poczciwi ludzie usuwać się od sprawy nie powinni.
— Et! — rzekł Billot — choćby się też nawet usunęli, rewolucja pójdzie już dalej, skoro ją raz w ruch puszczono.
Nowy uśmiech zjawił się na ustach Gilberta.
— Stary dzieciak z ciebie — powiedział — rozumujesz w oryginalny doprawdy sposób. Czy gdybyś porzucił rękojeść pługa i wyprzągł z niego konia, czy sam ten pług opuszczony zaorałby ci zagon?... Chyba że nie, tak mi się zdaje. Rewolucję zrobili uczciwi ludzie — czy tak?
— Spodziewam się doktorze. Francja dumną jest z uczciwości de Lafayetta, Neckera, Eljasza, Hulin‘a, Maillarda i...
— A więc kochany Billot, jeżeli uczciwi ludzie, jeżeli ja, ty, Maillard, Hullin, Eljasz, Necker, Bailly i Lafayette usuniemy się, któż robić za nas będzie? Nędznicy, mordercy, zbrodniarze, agenci agentów pana Pitta.
— Święta prawda, ojcze Billot — rzekł Pitoux przekonany.
— Gdyby się to stało — rzekł Billot — uzbroilibyśmy się i strzelali jak do psów, do tych łotrów.
— Ktoby się uzbroił?
— Wszyscy.
— Mój Billot, pamiętaj też o jednej rzeczy, pamiętaj, jak się nazywa, to, czem się tu teraz zajmujemy?
— Polityką, panie Gilbercie.
— A więc w polityce nie ma zbrodni bezwzględnych, jest się albo zbrodniarzem albo uczciwym człowiekiem, stosownie do tego, czy się przeszkadza, czy służy interesom tych, który nas sądzą. Ci, których nazywamy zbrodniarzami, potrafią usprawiedliwić zbrodnie swoje — i w oczach wielu uczciwych ludzi, którzy jakikolwiek mieli interes w tem, iżby się te zbrodnie spełniły, będą bardzo uczciwymi ludźmi. W takiej chwili, strzeżmy się Billot, strzeżmy się. Oto są ludzie przy rękojeści i konie przy uprzęży u pługa. Idzie on, idzie nawet bez nas.
— To przerażające!... rzekł dzierżawca. Ale jeżeli iść będzie bez nas, dokąd zajdzie?
— Bóg jeden wie! — odparł Gilbert — ja nie wiem.
— Jeżeli pan tego nie wie, pan, taki uczony, panie Gilbercie, to ja tem mniej, jako prostak. Wnoszę jednak...
— Co wnosisz, kochany Billot?
— Wnoszę, że Pitoux i ja zrobimy najlepiej, jeżeli do Pisseloux wrócimy, jeżeli weźmiemy się do pługa.
którzy orze ziemię, ale nie tkniemy pługa, który się narodem francuskim nazywa. Będziemy siać zboże, zamiast krew rozlewać, będziemy żyć wolni i szczęśliwi, jak panowie. Chodź pan, chodź panie Gilbert. Ja, do djabła! rad zawsze jestem wiedzieć, dokąd idę!
— Chwilkę!... prawy i dzielny człowieku — rzekł Gilbert — ja naprawdę nie wiem dokąd idę, ale pójdę. Obowiązek mój rozumiem, życie składam w ręce Boga, a dzieła moje uważam za długi należne ojczyźnie. Jeżeli sumienie mówi mi: Idź Gilbercie! jesteś na dobrej drodze! idę, na nic nie zważając. Jeśli błądzę, ludzie mnie ukarzą, ale mi Bóg przebaczy.
— Niekiedy ludzie karzą nawet tych, co się nie mylą. Wszak powiedziałeś pan to przed chwilą.
— I nie cofam tego zdania, ale czy źle, czy dobrze robię — idę dalej. Niech mnie Bóg broni, abym mówił, że mi wypadki nie dowiodą bezsilności mojej. Spójrz na Lafayetta w Ameryce i we Francji; już trzeciego białego konia zużywa, a Bóg wie, wiele ich jeszcze zapotrzebuje. Bailly zużywa płuca, król popularność. No, no, Billot, nie bądź tylko samolubem, zostań ze mną, mój przyjacielu.
— Ale poco? Czy potrafimy przeszkodzić złemu?...
— Nie powtórz mi nigdy tego zdania, bobym cię mniej szanować musiał. Kopano cię nogami, bito pięściami i kłuto bagnetami, gdy chciałeś ocalić Foulona i Berthiera.
— Tak jest!... odparł dzierżawca — przesuwając rękę po bolących jeszcze członkach.
— Ja miałem prawie wybite oko — wtrącił Pitoux.
— I wszystko na nic — rzekł Billot.
— Gdyby... moje dzieci, gdyby zamiast dziesięciu, piętnastu, dwudziestu takich jak wy, było ich stu, dwustu, trzystu, wyrwalibyście nieszczęśliwego okrutnej śmierci; oszczędzilibyście jednego ciężaru narodowi. Oto dlaczego nie chcę, ażebyś odjeżdżał na wieś, oto dlaczego wymagam o ile mi wymagać wolno, żebyś pozostał w Paryżu, żebym miał w tobie ramię silne i serce prawe; żebym na kamieniu probierczym twojego zdrowego rozsądku i czystego patrjotyzmu, mój rozum wypróbował; — żebyś zagrzewany miłością ojczyzny i dobra ogólnego, był agentem moim przy tłumie nieszczęśliwych i obłąkanych; żebyś był moim kijem, gdy się poślizgnę, moim kijem, gdy będę potrzebował uderzyć.
— Psem ślepego — rzekł Billot z niesłychaną prostotą.
— To właśnie!... rzekł Gilbert — to właśnie, mój kochany.
— A no, to dobrze, to przyjmuję — rzekł Billot, — będę psem twoim, doktorze.
— Wiem, że opuszczasz wszystko: majątek, żonę, dziecię, szczęście, ale bądź spokojny, mój bracie. To nie na długo.
— A ja? — rzekł Pitoux — co ja będę robił?
— Ty? — odparł Gilbert, patrząc na naiwnego i barczystego chłopca — ty powrócisz do Pisseloux pocieszać rodzinę Billota i wytłumaczyć jej święte posłannictwo, którego się on podjął.
— Dobrze — zawołał Pitoux drżąc z radości na myśl powrotu do Katarzyny.
— Billot — odezwał się Gilbert — wydaj mu rozporządzenia.
— Oto są — rzekł Billot.
— Słucham.
— Katarzyna ma być panią domu. Słyszysz?
— A pani Billot? — spytał Pitoux zdziwiony tą detronizacją matki na rzecz córki?...
— Pitoux — rzekł Gilbert — czy ty znasz arabskie przysłowie? Usłyszeć, to usłuchać.
Pitoux zaczerwienił się; zdawał się pojmować swoją niedyskrecję.
— Katarzyna jest duchem rodziny — rzekł Billot poprostu, dla uwydatnienia myśli swojej.
Gilbert skinął głową potakująco.
— Czy to wszystko? — spytał Pitoux.
— Dla mnie wszystko.
— Ale nie dla mnie — wtrącił Gilbert.
— Słucham — rzekł Pitoux, chcąc przysłowie arabskie zastosować w praktyce.
— Udasz się z listem ode mnie do kolegjum Ludwika Wielkiego, do księdza Berardier — i zabierzesz Sebastjana. Przyprowadzisz go do mnie, a gdy go ucałuję, pójdziesz z nim do Villers-Cotterets i oddasz panu Fortier, aby nie tracił czasu. W niedziele i czwartki będzie wychodził z tobą; chodź z nim bez obawy na błonia i lasy. Lepiej będzie dla mojej spokojności i jego zdrowia, aby tam pozostał.
— Zrozumiałem!... zawołał Pitoux, zachwycony odnalezieniem przyjaciela z lat dziecinnych i wezbraniem nie określonych, a dojrzałych uczuć, które w nim imię Katarzyny obudzało.
Podniósł się, pożegnał uśmiechniętego Gilberta i zadumanego Billota.
Potem pobiegł do księdza Berardier, po Sebastjana Gilberta, swego mlecznego brata.
Po strasznych wstrząśnieniach moralnych i politycznych, któreśmy przed oczyma czytelnika stawili, nastąpił pewien spokój w Wersalu.
Król rozmyślając nad tem, jak bohaterska jego duma cierpiała w podróży do Paryża, pocieszał się odzyskaną popularnością — którą tymczasem pan de Necker tracił powoli.
Szlachta zaczynała przygotowywać opór.
Lud czuwał i czekał.
Królowa skupiona w sobie, przekonana, że jest celem wszystkich nienawiści, siedziała cicho.
Od podróży króla zaledwie raz widziała Gilberta.
Pewnego razu spotkała go w przedsionku gabinetu monarchy.
I pierwsza rozpoczęła rozmowę.
— Dzień dobry panu, idziesz do króla?... rzekła — a zaraz potem z ironją dodała:
— Czy jako doradca, czy jako lekarz?
— Jako lekarz, Najjaśniejsza Pani — odrzekł Gilbert. — Mam służbę na dzisiaj wyznaczoną.
Dała znak, aby szedł za nią. Gilbert usłuchał.
Weszli do saloniku poprzedzającego gabinet królewski.
— No i cóż, mój panie — powiedziała — widzisz, żeś mnie zwodził mówiąc, iż król nie był zagrożony w podróży do Paryża.
— Ja, Najjaśniejsza Pani? — odrzekł Gilbert zdziwiony.
— No, czy nie strzelano do Jego Królewskiej Mości?...
— Kto mówił?
— Wszyscy, a przedewszystkiem ci, co widzieli nieszczęśliwą kobietę, padającą pod kołami królewskiego pojazdu. Mówił pan de Beauveau i pan d‘Estaing, mówili...
— Najjaśniejsza Pani!
— Kula tak dobrze mogła zabić króla, jak tę nieszczęśliwą kobietę, bo przecież nie pana i nie tę kobietę chcieli dosięgnąć mordercy.
— Nie wierzę w zbrodnię, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z wahaniem.
— Ale ja wierzę — rzekła królowa nie spuszczając oczu z Gilberta.
— W każdym razie zbrodni tej ludowi przypisywać nie należy.
Królowa bystrzej się patrzeć poczęła.
— Komuź ją zatem przypisywać? — spytała.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, spuszczając głowę, od niejakiego już czasu przyglądałem się ludowi i studjuję go bardzo uważnie. Lud, kiedy morduje podczas rewolucji, zabija własnemi rękami, jest wściekłym tygrysem, jest lwem rozdrażnionym. Tygrys, tak jak i lew, nie używa pośredników między siłą a ofiarą, zabija aby zabijać, aby zatapiać w ofierze zęby i pazury.
— Dowodem Foulon i Berthier, nieprawdaż? Ale czy nie od strzału padł Flesselles? A może to nieprawda?... — dodała królowa ironicznie — my, głowy koronowane, jesteśmy otoczeni tylu pochlebcami.
Gilbert zkolei utkwił wzrok w królowej.
— W to, że nie lud zabił Flessella, wierzysz, Najjaśniejsza Pani, tak dobrze jak i ja. Byli ludzie w jego śmierci interesowani.
Królowa się zamyśliła.
— W rzeczy samej — oświadczyła — i to możliwe.
— A więc? — rzekł Gilbert, kłaniając się, jakby z zapytaniem, czy odejść może.
— Zaraz panie — powiedziała, zatrzymując go Maria Antonina gestem prawie przyjacielskim. — Cokolwiek bądź, muszę uprzedzić pana, że nie ocalisz króla nauką, jak ocaliłeś go piersiami trzy dni temu.
Gilbert skłonił się po raz drugi, a widząc, że królowa została, pozostał i on.
— Powinieneś pan był zobaczyć się ze mną po powrocie — zaczęła po chwilowej pauzie.
— Wasza Królewska Mość już mnie nie potrzebowała.
— Jesteś pan zanadto skromny.
— A nie chciałbym, Najjaśniejsza Pani.
— Dlaczego?
— Bo nie będąc zbyt skromnym, umiałbym lepiej służyć moim przyjaciołom, a szkodzić wrogom.
— Dlaczego mówisz pan: moim przyjaciołom, a nie mówisz wyraźnie moim wrogom.
— Bo nie mam wrogów osobiście, a raczej bo nie chcę wiedzieć, że ich posiadam.
Królowa spojrzała zdziwiona.
— Chciałem powiedzieć — objaśnił Gilbert — że moimi wrogami są ci, co mnie nienawidzą, ja zaś nie nienawidzę nikogo.
— Ponieważ?...
— Ponieważ nie kocham już nikogo, Najjaśniejsza Pani.
— Jesteś ambitny, panie Gilbert.
— Kiedyś miałem nadzieję stać się ambitny.
— I...
— I ta namiętność — jak wszystkie inne, spełzła na niczem.
— Pozostała ci jedna jeszcze, jednakże, zauważyła królowa z ironją.
— Jaka... Najjaśniejsza Pani?...
— Patrjotyzm...
Gilbert skłonił się nisko.
— O, to prawda, uwielbiam ojczyznę i gotów jestem poświęcić dla niej wszystko.
— Niestety! — zawołała królowa z nieopisanym wdziękiem melancholijnym — minął czas, w którym dobry francuz — nigdyby tej myśli w takich słowach nie wyraził.
— Jakto, Najjaśniejsza Pani?... — spytał Gilbert z uszanowaniem.
— W tamtych czasach, niepodobna było kochać ojczyzny, nie kochając króla i królowej, odpowiedziała Marja Antonina.
Gilbert zaczerwienił się i uczuł w sercu owo drgnienie, jakby prądu elektrycznego, jakie w chwilach pewnych szło od królowej.
— Nic mi pan nie odpowiadasz na to — odezwała się królowa.
— Najjaśniejsza Pani!... rzekł Gilbert — kocham monarchję nadewszystko.
— Żyjemy w czasie, w którym słowa nie wystarczają, czynów potrzeba...
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert zdziwiony, — niechaj Wasza Królewska Mość raczy wierzyć, że wszystko, co rozkaże król lub królowa...
— Chętnie pan spełnisz, nieprawdaż?...
— Z pewnością, Najjaśniejsza Pani.
— Ale spełnisz — rzekła królowa nabierając mimowoli zwyczajnej wyniosłości — spełnisz jako obowiązek swój jedynie...
— Najjaśniejsza Pani...
— Bóg, dając królom wszechwładztwo — ciągnęła królowa — uwolnił ich od wdzięczności za sam tylko obowiązek.
— Niestety!... niestety!... Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert — zbliża się czas, w którym słudzy wasi zasłużą na coś więcej niż na wdzięczność, jeżeli wypełnią swój obowiązek choćby tylko...
— Co to znaczy, mój panie?...
— To znaczy, Najjaśniejsza Pani, że w dniach zaburzeń, napróżno szukać będziecie przyjaciół w tych których za sługi swoje uważacie. Proście, proście Boga, Najjaśniejsza Pani, aby wam zesłał inne usługi, inne podpory, innych przyjaciół...
— Znasz pan tych innych?...
— Znam, Najjaśniejsza Pani.
— Wskaż mi ich zatem...
— Ja, Najjaśniejsza Pani, byłem wczoraj waszym nieprzyjacielem.
— Nieprzyjacielem!.. a to dlaczego?...
— Bo kazaliście mnie uwięzić.
— A dzisiaj?...
— Dzisiaj, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z ukłonem — jestem sługą Waszej Królewskiej Mości.
— A cel?...
— Najjaśniejsza Pani...
— W jakim celu zostałeś pan sługą moim? Zmiana zdania i uczucia, nie leży bynajmniej w charakterze pana. Masz wiele wspomnień, panie Gilbert i urazy długo pamiętasz. Powiesz mi pan, skąd zaszła ta zmiana w tobie?..
— Najjaśniejsza Pani wymawiała mi przed chwilą, że zanadto kocham ojczyznę...
— Nigdy nadto tej miłości, idzie tylko o to jak się kocha. Ja kocham moją ojczyznę... (Gilbert uśmiechnął się). O!... bez fałszywych tłumaczeń, mój panie, ojczyzną moją jest Francja. Niemka z krwi, sercem jestem francuską. Kocham Francję; ale kocham ją przez króla, przez miłość ku Bogu, który nas namaścił. Na pana kolej teraz...
— Na mnie, Najjaśniejsza Pani?...
— Tak, na pana. Rozumiesz to, nieprawdaż?... Pan kochasz Francję tylko dla Francji.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z ukłonem — nieszczerość dowodziłaby braku szacunku dla Waszej Królewskiej Mości.
— O!... — zawołała królowa — straszna to, straszna epoka, w której ludzie uczciwi rozdzielają dwie rzeczy nie znoszące rozdziału, dwie zasady zawsze dotąd w parze chodzące: Francję i jej króla. Czy nie znasz pan jednej tragedji któregoś z poetów, w której królowa opuszczona przez wszystkich, na pytanie: Kto ci zostaje?... odpowiada: Ja!... A więc!.. ja jestem Medeą, sama zostaję i zabaczymy.
I odeszła gniewna pozostawiając Gilberta w zdumieniu.
Uchyliła przed nim w przystępie gniewu, róg zasłony, pod którą wyrabiało się całe dzieło kontr-rewolucyjne.
— Aha! — pomyślał Gilbert, wchodząc do króla — królowa coś zamyśla.
— Aha! — powiedziała królowa powracając od siebie — na tego człowieka wcale liczyć nie można. Jest silny, ale poświęcić się nie potrafi.
Gilbert wrócił do Neckera, widząc króla o tyle spokojnym, o ile niespokojną była królowa.
Król zaokrąglał perjody, król budował rachunki, król myślał o reformie prawa.
Ten człowiek dobrej woli, z duszą prostą i ze słodkiem wejrzeniem, z sercem jedynie przesądami spaczonem, ten człowiek upierał się przy fraszkach, kiedy mu główne rzeczy odbierano. Pragnął przejrzeć horyzont krótkim wzrokiem, kiedy przepaść roztwierała mu się pod nogami.
Człowiek ten przejmował litością Gilberta.
Z królową było całkiem inaczej: mimo zobojętnienia swego, poznał Gilbert, że tę kobietę albo trzeba kochać namiętnie albo śmiertelnie nienawidzieć.
Powróciwszy do siebie, Marja Antonina poczuła okropny ciężar na sercu.
W rzeczy samej ani jako kobieta, ani jako królowa, nie miała ona koło siebie nikogo, na którego liczyćby mogła.
Widziała wszędzie zwątpienie i wahanie.
Widziała krewnych i przyjaciół, myślących o ucieczce.
Widziała człowieka najszlachetniejszego i najdroższego, Oliviera de Charny, zranionego kaprysem i dręczonego zwątpieniem.
To położenie drażniło kobietę, będącą uosobieniem instynktu i przenikliwości.
Dlaczego Charny, ten człowiek tak szlachetny, to serce takie czyste tak się nagle odmienił. Nie, nie zmienił się jeszcze — odpowiadała sobie wzdychając — ale się zmieni z pewnością.
Zmieni się!... Straszne to słowo dla kobiety kochającej namiętnie, nieznośne dla kobiety kochającej z dumą.
Królowa kochała Oliviera z namiętnością i dumą.
Cierpiała podwójnie.
A jednak w chwili gdy spostrzegła, że wyrządziła krzywdę, że uczyniła źle, miała jeszcze czas na poprawę.
Nie umiała jednak być giętką. Nie zdolną była ugiąć się nawet w niesprawiedliwości. Przed kimś obojętnym — możeby zechciała pokazać wielkość duszy i przeprosiłaby może.
Ale temu, którego zaszczyciła uczuciem żywem i czystem, któremu, zwierzyła najskrytsze myśli swoje, temu najmniejszego ustępstwa uczynić nie chciała.
Dla królowych, które zniżają się do pokochania poddanego, największem nieszczęściem jest to, że kochają nie jak kobiety, ale jak królowe.
Marja Antonina, ceniła się tak wysoko, że nie sądziła, aby coś ludzkiego mogło spłacić jej miłość: nawet krew, nawet łzy.
W chwili gdy się uczuła zazdrosną o Andreę, poczęła się zniżać moralnie.
To spowodowało kaprysy.
Kaprysy gniew wywołały.
Skutkiem gniewu, przyszły złe myśli i złe czyny.
Charny nic o tem wszystkiem nie wiedział, ale był mężczyzną i zrozumiał, że Marja Antonina niesprawiedliwie jest o żonę jego zazdrosną. On nigdy nie spojrzał przecie nawet na tę żonę.
Nic tak, jak posądzenie o zdradę, nie oburza serca niezdolnego do zdrady.
Nic tak nie zwraca uwagi, jak zazdrość, którą ktoś jest zaszczycony. Zwłaszcza zazdrość niesprawiedliwa. Wtedy posądzany zaczyna się zastanawiać.
Rozpatruje uważnie zazdrosne serce i osobę zazdrosną.
Im zazdrosny ma duszę wznioślejszą, tem większe jest niebezpieczeństwo.
Bo jakże przypuścić, aby serce szlachetne, aby wysoki rozum, duma wrodzona, niepokoiły się o coś małego. Dlaczego kobieta piękna jest zazdrosna?... Dlaczego zazdrosna jest kobieta potężna, rozumna. Czyż podobna, ażeby to wszystko było następstwem jakiejś przyczyny błahej?...
Charny wiedział, że panna Andrea de Taverney, była przyjaciółką królowej, że była lubianą wyjątkowo. Dlaczego Marja Antonina jest o nią zazdrosna?...
Znalazła więc w niej coś, czego Charny nie spostrzegł, bo nie szukał zapewne...
Uczuła, że Charny może patrzeć na tę kobietą i, że ona, królowa, może stracić na tem patrzeniu!...
Albo spostrzegła może, iż Charny, bez wyraźnej przyczyny mniej ją kocha obecnie.
Nic fatalniejszego dla zazdrosnych niż świadomość, jaką sami dają komuś o temperaturze tego serca, które chcieliby utrzymać najpłomienniejszem.
Zdarza się nieraz, że ukochany, dopiero przez wymawianie mu oziębłości, dowiaduje się o niej.
O!... niezręczności kochanków!... Chociaż to prawda, że gdzie jest zręczność, tam nie ma miłości.
Marja Antonina sama wymówkami i niesprawiedliwością odkryła Olivierowi, że mniej on już jest w niej zakochany.
A skoro się dowiedział o tem, jął szukać koło siebie przyczyny zazdrości i natrafił na nią.
To Andrea, biedna Andrea... małżonka... nie będąca żoną...
Zaczął żałować Andrei.
Scena powrotu z Paryża odkryła mu głęboką, tajemną zazdrość, dla wszystkich oczu ukrytą.
Królowa wiedziała także, iż wszystko się odkryło; a ponieważ nie chciała ugiąć się przed Charnym, użyła innego środka, który ją miał doprowadzić do tego samego celu.
Zaczęła się dobrze obchodzić z Andreą.
Przypuściła ją do wszystkich przechadzek, poczęła pieścić i uczyniła przedmiotem zazdrości innych kobiet. Andrea pozwalała na wszystko ze zdziwieniem, ale bez wdzięczności. Powiedziała sobie oddawna, że należy do królowej, i że królowa może z nią robić, co się jej żywnie podoba.
Ponieważ jednak wzburzenie kobiety spaść musiało na kogoś, królowa zaczęła bardzo się źle z Charnym obchodzić. Nie mówiła doń; tyranizowała go. Przechodziły wieczory, dnie, tygodnie, a nie zauważyła jego obecności.
Jej ramię, rozkaz, uśmiech, były dla pierwszego lepszego.
Ten pierwszy lepszy był naturalnie zawsze piękny i dystyngowany.
Królowa raniąc Oliviera, chciała sama uleczyć się z rany.
Charny cierpiał i milczał. Umiał on panować nad sobą. Ani jednym wybuchem gniewu lub niecierpliwości nie zdradził strasznych męczarni.
Andrea wiedziała jakie przechodził katusze, a że kochała go miłością anielską, nie znającą nigdy nadziei, żałowała go i okazywała mu to chętnie.
Współczucie spowodowało zbliżenie. Próbowała pocieszać Oliviera, nie dając mu poznać, że wie o tem iż potrzebuje pociechy.
Czyniła wszystko z tą delikatnością, do jakiej kobiety są tylko zdolne.
Marja Antonina spostrzegła to mimowolne zbliżenie się dusz, które rozłączyć pragnęła.
Po nocach oddawała się przerażającej rozpaczy i byłaby z pewnością upadła pod ciężarem cierpienia, gdyby nie polityka. Nie uskarża się na twarde łoże człowiek zmęczony.
W takiem usposobieniu znajdowała się królowa od chwili powrotu króla do Wersalu, do dnia, w którym na serjo pomyślała o odzyskaniu władzy swej politycznej.
Dla tego umysłu ruchliwego pomyśleć, znaczyło zrobić.
Wzięła się do dzieła nie tracąc ani chwili.
Wszystkie wydarzenia na jakieśmy patrzyli, były faktami, którym ręka silna i przemyślna zaradzićby mogła skutecznie. Szło tylko o taką rękę.
Królowa widząc paryżan zorganizowanych i żądnych wojny, chciała im pokazać, czem jest wojna prawdziwa.
— Dotąd — mówiła — mieli do czynienia z Inwalidami Bastylji, ze źle uzbrojonymi szwajcarami; teraz pokaże się im, czem są pułki królewskie, dobrze wyćwiczone.
Jest gdzie zapewne taki pułk, co już uspakajał wzburzenie, co rozlewał krew w wojnach domowych. Każe się sprowadzić jeden z pułków takich. Paryżanie pojmą wtedy, że jedynym środkiem ocalenia będzie pokora.
Było to po kłótniach Zgromadzenia i króla o veto. Król walczył przez dwa miesiące, aby odzyskać cokolwiek władzy, starał się przy pomocy ministerstwa i Mirabeau zneutralizować zapędy republikańskie pragnące zniweczyć króla upadającego.
Król stracił całą władzę i popularność. Królowa otrzymała przezwisko.
Było to jedno ze słów obcych ludowi, a przez to samo bardziej go jeszcze łechcących; słowo, które nie było dotąd obelgą, ale stało się z czasem obelgą najkrwawszą. Nazwano ją panią Veto.
Przezwisko to, na skrzydłach piosenek rewolucyjnych doszło do Niemiec, do uszu przyjaciół i sług tych osób, które posyłając Francji królowę niemkę, miały prawo dziwić się, że ją obelżywie Austrjaczką przezywano.
Nazwa ta w dniach mordu w Paryżu, towarzyszyć miała ostatnim tchnieniom ofiar nieszczęśliwych.
Nazywano Marję Antoninę panią Veto, do dnia w którym ją wdową Capet przezywać zaczęto.
Po raz trzeci już zmieniała imię.
Po przezwisku Austrjaczki, przezwano ją panią Deficit.
Po usiłowaniach zainteresowania swych przyjaciół bliskością grożącego i im samym niebezpieczeństwo, dowiedziała się tylko, że podano sześćdziesiąt tysięcy próśb o pasporty.
Sześćdziesiąt tysięcy znaczniejszych osób wyjechało z Paryża i Francji zagranicę, za krewnymi i przyjaciółmi królowej. Uderzyło to Marję Antoninę.
Odtąd myślała tylko o ucieczce, o ucieczce mającej na celu ocalenie, to jest ułatwienie ukarania rewolucjonistów.
Plan zły nie był. I byłby się udał niezawodnie, gdyby nad królową zły duch nie czuwał.
Dziwne przeznaczenie! Kobieta, znajdująca tyle koło siebie poświęcenia, nie znalazła nigdzie dyskrecji.
O tem, że chciała uciekać, wiedziano w Paryżu nim się jeszcze na to zdecydowała.
Od chwili gdy się o tem dowiedziano, zamiar stał się niewykonalny.
Tymczasem pułk znany z usposobień monarchicznych, pułk Flandryjski, ciągnął do Paryża marszem forsownym.
Wezwany został przez municypalność Wersalu, która wycieńczona czuwaniem nad ciągle zagrożonym zamkiem, ciągłemi wzruszeniami, potrzebowała innej pomocy, niż gwardja narodowa i milicja.
Pułk Flandryjski nadciągał, żeby zaś odrazu nabrał potrzebnego znaczenia, postanowiono przyjąć go uroczyście i ściągnąć nań uwagę ludu.
Admirał d’Estaing zebrał wszystkich oficerów tak z gwardji narodowej jak i z innych broni, znajdujących się w Wersalu i wyszedł naprzeciw flandryjczyków. Wjazd był uroczysty — z armatami, furgonami i konwojem.
Koło wojsk grupowali się ludzie młodzi, nie należący do siły zbrojnej.
Nakładają na siebie mundury, łączą się z oficerami, nie będącymi w szeregach, z kawalerami orderu Św. Ludwika, których niebezpieczeństwo lub przezorność do Wersalu sprowadziły, rozpraszają się po Paryżu i miasto ogląda nowych nieprzyjaciół, świeżych, zuchwałych, kryjących jakąś tajemnicę.
Teraz zatem król mógłby był swobodnie wyjechać zagranicę. Możeby nawet sam Paryż nieświadomy jeszcze, a źle przygotowany, pozwolił na ten wyjazd.
Ale zły duch Austriaczki czuwał ciągle.
Miasto Liege we Flandrji zbuntowało się przeciwko cesarzowi, a sprawa ta tyle przyczyniła zajęcia Austrji, że nie mogła myśleć o królowej Francji.
Wypadki zaczęły następować z szybkością błyskawiczną.
Po owacjach uczynionych pułkowi Flandryjskiemu, gwardja przyboczna umyśliła dać obiad dla oficerów.
Naznaczono ucztę na pierwszy dzień października Wszystkie znaczniejsze osoby z miasta przybyły. O co szło? Czy o pobratanie się z żołnierzami flandryjskimi? Dlaczegóż żołnierze nie mieli bratać się między sobą, skoro się bratały prowincje?
Czy konstytucja broniła bratania się szlachcie?
Król był jeszcze panem swych pułków i sam niemi dowodził. Posiadał zamek w Wersalu i miał prawo przyjmować kogo mu się podobało. Dlaczego nie miał przyjąć dzielnych żołnierzy i zacnych szlachciców, wracających z Douai, gdzie się dobrze sprawili?
Nic naturalniejszego na świecie. Nikt się nie myślał dziwić, ani niepokoić. Zresztą, czy król wiedział o co się umówiono?
Od owych wypadków, król wolny, dzięki poczynionym ustępstwom, niczem się nie zajmował; uwolniono go od ciężaru interesów. Nie chciał panować, bo panowano za niego, ale się nie chciał nudzić codziennie. To też, gdy Zgromadzenie cięło i gryzło podstępnie, on polował.
Kiedy panowie, szlachta i biskupi pozbywali się swych praw feodalnych i pergaminów, król chcąc ponieść tyleż ofiar co i wszyscy, zniósł swe przywileje myśliwskie, ale pomimo to polować nie przestawał.
Postanowiono urządzić tak, że kiedy król będzie na polowaniu, podadzą obiad dla wojskowych z pułku flandryjskiego i gwardji przybocznej a nim wróci zbiorą szczątki ze stołu.
Takby to mało uczyniło zachodu, że myślano prosić królowej o pozwolenie zamku na ucztę.
Królowa nie widziała powodu odmawiać gościnności wojskowym flandryjskim.
Oddała salę widowisk, w której miano na ten dzień urządzić podłogę, aby było więcej miejsca dla żołnierzy i ich gości.
Królowa musi być gościnna dla szlachty francuskiej. Jest już sala jadalna, ale brak salonu, dodała więc salon Herkulesa.
We czwartek, pierwszego października, daną będzie ta uczta, która tak się okropnie zaznaczy w historji zaślepień władzy królewskiej.
Król był na polowaniu.
Królowa zamknęła się u siebie smutna, zamyślona i zdecydowana nie słuchać brzęku szklanic ani głosów.
Syna trzymała w objęciu. Andrea była przy niej.
Dwie kobiety pracowały w narożniku pokoju.
Powoli wchodzili do zamku oficerowie umundurowani, o kitach i zbrojach błyszczących. Konie rżały w stajni, muzyki: — flandryjska i gwardyjska napełniały harmonją powietrze.
Przy kratach Wersalu tłum blady, ciekawy, skrycie niespokojny, śledził, rozbierał i dawał zdanie o uciesze i muzyce.
Przez drzwi otwarte, powiewami nakształt podmuchów dalekiej burzy, wylatywały razem z odgłosami wesołości — zapachy uczty.
Wielka to była nieroztropność dać oddychać zapachem mięsa i wina ludowi zgłodniałemu, pozwolić ludowi ponuremu — oddychać cudzą radością i nadzieją.
Uczta ciągnęła się spokojnie; wstrzemięźliwi i pełni szacunku oficerowie, rozmawali cicho i pili umiarkowanie. Przez pierwszy kwadrans plan zamierzony z góry, wykonywał się jak należy.
Podano drugie danie.
Pan de Lusignan, pułkownik pułku Flandryjskiego, wstał, proponując cztery zdrowia: króla, królowej, delfina i rodziny królewskiej.
Cztery okrzyki wzbiły się pod sklepienia i uderzyły o uszy smutnych widzów nazewnątrz.
Teraz wstał jakiś oficer. Był to człowiek wielce rozumny i odważny, człowiek o zdrowym rozsądku, który przewidywał skutek tego wszystkiego, człowiek szczerze przywiązany do tej hałaśliwej okrzykniętej rodziny królewskiej.
Człowiek ten pojął, że pośród toastów brakowało jednego, który brutalnie o swe prawa się upomni.
Zapróbował zdrowie narodu.
Długi szmer poprzedził okrzyk.
— Nie! nie!
I zdrowie narodu odepchnięto.
Uczta tym sposobem przybrała charakter właściwy; potok puścił się po właściwej pochyłości!
Mówiono, mówią jeszcze, że ów, kto wniósł ten toast, był agentem strony przeciwnej.
Cokolwiekbądź, słowa jego zły sprawiły skutek. Wolno zapomnieć o narodzie, ale go lżyć niewolno. Naród zemści się za to.
Jakby lody pękły od tej chwili. Po spokojności nastąpiły krzyki i głośne rozprawy: znikła karność, kazano wejść grenadjerom, szwajcarom i prostym żołnierzom pałacowym.
Wino dziesięć razy napełniło szklanki, deser literalnie zrabowano. Upojenie było ogólne, żołnierze zapominali się z oficerami. Było to prawdziwe święto braterskie.
Wszędzie wołano: Niech żyje król! Niech żyje królowa! Tyle kwiatów, tyle świateł, tyle ogni oświecających złocone sklepienie, tyle radosnych myśli na czołach, tyle błyskawic szlachetnych, tryskających z oczu tych dzielnych ludzi!... Widok ten byłby niezmiernie przyjemny dla królowej, niezmiernie uspokajający dla króla.
Czemuż ten nieszczęśliwy król i ta smutna królowa, nie są obecni na tej uczcie?...
Wierni słudzy biegną do Marji Antoniny, opowiadają jej z przesadą to co widzieli.
Wtedy ożywia się przygasłe oko kobiety. Jest więc prawość, jest uczucie w sercach francuskich!
Jest więc nadzieja!
Królowa rzuca wokoło wzrokiem żałosnym, ponurym.
U drzwi stoją i kręcą się dworzanie. Proszą, błagają królowę, aby choć na chwilę pojawiła się na uczcie, gdzie dwa tysiące entuzjastów święci cześć monarchji.
— Króla nie ma — mówi smutno Marja Antonina — iść tam nie mogę.
— Z delfinem!... podpowiada kilku nieroztropnych.
— Najjaśniejsza Pani — szepcze głos jakiś, do ucha — zostań tu, błagam cię pozostań tutaj.
To Charny.
— Jakto — pyta królowa — nie jesteś pan na dole z tymi panami?
— Idę stamtąd, Najjaśniejsza Pani; panuje tam egzaltacja, która zaszkodzić może Waszej Królewskiej Mości więcej niż przypuszczamy.
Marja Antonina była w usposobieniu kapryśnem; chciała się sprzeciwiać hrabiemu de Charny. Rzuciła nań spojrzenie pogardliwe i chciała mu coś niemiłego odpowiedzieć, ale ją powstrzymał.
— Łaski! — rzekł — Najjaśniejsza Pani, czekaj na króla!
Chciał zyskać na czasie.
— Król! król! — zawołało kilka głosów. — Jego Królewska Mość powraca z polowania.
Tak było istotnie.
Marja Antonina wybiegła an spotkanie małżonka, idącego w butach grubych i zakurzonych.
— Najjaśniejszy Panie! — rzecze — widok godny króla Francji. Chodź tam! chodź!...
I wzięła go za rękę i pociągnęła nie zważając na hrabiego de Charny, który z gniewu wpijał sobie paznogcie w ciało.
W chwili, gdy królowa ukazała się z królem i synem na deskach Opery, ogromny okrzyk, podobny do wybuchu w kopalniach, rozległ się ze wszystkich piersi.
Pijani żołnierze i rozgorączkowani oficerowie wznieśli szpady i kapelusze wołając: Niech żyje król! niech żyje królowa! niech żyje delfin!
Muzyka grać zaczęła: O Richard, o mon roi!
Melodja zawarta w arji tak była stosowna do charakteru uczty, że prawie wszyscy śpiewać ją poczęli.
Królowa rozentuzjazmowana zapomniała, że znajduje się wśród ludzi pijanych; król zdziwiony, czuł dobrze swym zdrowym rozsądkiem, że nie jego było miejsce i że postąpił przeciwko sumieniu, ale słaby i podłechtany odzyskaniem takiej popularności, poddał się zwolna upojeniu ogólnemu.
Charny, który ciągle pił wodę, wstał blady na widok króla i królowej. Miał nadzieję, że wszystko przejdzie bez ich obecności, a wtedy możnaby było wszystkiemu zaprzeczyć. Przestrach jego wzmógł się jeszcze na widok brata Jerzego, który się zbliżył do królowej i o coś ją prosił.
Był za daleko aby usłyszeć, ale królowa odpowiedziała na prośbę gestem przyzwalającym i odczepiając od swego czepka kokardę, podała ją młodemu człowiekowi. Charny zadrżał, wyciągnął rękę gotowy krzyknąć.
Nie była to kokarda biała, kokarda francuska, ale czarna, austrjacka, nieprzyjacielska.
Teraz nie było to już nieroztropnością ale zdradą.
A jednak byli tak szaleni ci biedni fanatycy, których Bóg zgubić postanowił, że gdy Jerzy Charny podał im tę czarną kokardę, ci co mieli białą odrzucili ją, a trójkolorową nogami podeptali.
Upojenie było tak wielkie, że pod grozą uduszenia się od pocałunków i uścisków, dostojni goście pułku Flandryjskiego musieli wrócić do swych mieszkań.
Wszystko to byłoby pozostało niczem innem tylko szałem, który francuzi snadno wybaczają, gdyby orgja zatrzymała się była na entuzjazmie, ale entuzjazm niebawem zerwał tamy.
Czyż dobrzy rojaliści nie powinni byli zadrasnąć naród, aby pochlebić królowi?...
Toć w imieniu tego narodu tyle robiono przykrości królowi, że aż muzyka grać miała prawo:
- „Jak smucić tego kogo kochamy!“[1].
Przy rozpoczęciu tej arji wyszła królowa z królem i delfinem.
Zaledwie wyszli, aliści zapaleni biesiadnicy zamienili salę w miasto szturmem zdobyte.
Na znak pana Perceval, adjutanta pana d’Estaing, trąbka atak oznajmiła.
Atak przeciw komu?... Przeciw nieprzyjaciołom nieobecnym.
Przeciwko ludowi.
Krzyk: do ataku! wybiegł ze stu piersi i rozpoczęła się zdobywanie loż. Oblegający nie byli strasznymi, to też oblegani wyciągali do nich ręce.
Pierwszy dostał się na balkon grenadjer pułku Flandryjskiego. Pan de Perceval odjął krzyż od swej piersi i przypiął mu takowy.
Coprawda, był to jeden z krzyżów, które prawie nie są orderami, był to krzyż Limburgski.
A wszystko odbywało się pod kolorami austrjackiemi, przy wrzaskach na kokardę narodową.
Stąd i owąd dolatywały jakieś głuche, ponure odgłosy.
Pokryte wyciem śpiewaków, wiwatami oblegających i muzyką trąb, dochodziły one do uszu ludu u drzwi zgromadzonego. Dziwił się on a w końcu oburzał.
Wiedziano już na placu, potem na ulicach, że kokarda trójkolorowa zdeptana została nogami, że miejsce białej czarna zajęła.
Wiedziano, że jeden dzielny oficer gwardji narodowej, który pomimo gróźb zatrzymał kokardę trójkolorową, doznał zniewagi w apartamentach króla.
Potem powtarzano, że jakiś jeden oficer nieruchomy, smutny, stał u wejścia do ogromnej sali zamienionej w cyrk i patrzył, i słuchał, i okazał się jako sercem prawy, nieustraszony żołnierz, poddający się tylko sile większości. Przyjął on na siebie winę innych, przyjął odpowiedzialność za wybryk, który w tym strasznym dniu popełniła armja przez pułk Flandryjski reprezentowana. Ale nazwisko tego człowieka, jedynego rozumnego wśród szaleńców, nie wyszło z ust niczyich i niktby nie wierzył że hrabia Charny, faworyt królowej był tym właśnie, który gotów za nią dać życie, najwięcej cierpiał nad jej czynem.
Królowa zaś wróciła do siebie, z głową zajętą czarem tej sceny.
Otoczył ją niebawem tłum dworzan i pochlebców.
— Patrzcie — mówiono jej — patrzcie jakiem jest prawdziwe wojsk waszych usposobienie, osądźcie, czy kiedy wam mówią o furji ludowej, o ideach anarchicznych, osądźcie, czy furja ta może się ostać przed zapałem żołnierzy francuskich dla monarchji.
Ponieważ słowa te odpowiadały tajemnym życzeniom królowej, dawała się ona unosić urojeniu, nie widząc, że Charny odsunął się od niej.
Wszystkie hałasy ustały nareszcie zwolna, spoczynek ducha przytłumił szalone ognie i mary upojenia. Król przyszedł do królowej w chwili, gdy się udawała do sypialni i rzucił jej słowo nacechowane głęboką mądrością:
— Zobaczymy co będzie jutro!
Nieroztropny! tem słowem, które dla każdego innego byłoby mądrą radą, odżywiał w królowej napół osuszone źródło oporu i zaczepki.
— W rzeczy samej — myślała, gdy odszedł — ten płomień dzisiaj tu zamknięty, rozszerzy się niebawem po Wersalu, a jutro ogarnie pożarem całą Francję. Wszyscy żołnierze, wszyscy oficerowie, którzy dali mi dzisiaj takie dowody poświęcenia, nazwani będą zdrajcami narodu. Dowódców arystokratycznych nazwą mordercami ojczyzny, służalcami Pitta i Koburga, barbarzyńcami Północy.
Każdy kto przyjął czarną kokardę, przeznaczony będzie na latarnię, na placu Greve.
Każda pierś tak szlachetnie wołająca: Niech żyje królowa! będzie w pierwszem zaburzeniu zakłuta pikami i nożami.
I ja zawsze będę przyczyną tego. Ja skażę na śmierć tyle zacnych sług, ja, nietykalna władczyni! Przy mnie oszczędzać ich będą przez hypokryzję, za mną znieważą ich przez nienawiść. O! nie! raczej sama przyjmę winę na siebie! Nie będę do tego stopnia niewdzięczną, lekkomyślną i bez serca, względem moich jedynych i ostatnich przyjaciół. Ja na siebie przyjmę wszystkie gniewy.
Zobaczymy, do którego stopnia tronu dojdzie nienawiść i nieczysta fala.
Dla królowej zatem dzień jutrzejszy nie był zagadką.
Nazajutrz podniosły się żale i szemrania.
Nazajutrz gwardja narodowa, pomiędzy którą królowa rozdzieliła kokardy, przyszła ze spuszczoną głową i dziękowała patrząc z ukosa.
Łatwo było zgadnąć z postawy tych ludzi, że nie pochwalili nic, że ganiliby, gdyby śmieli.
Należeli do orszaku; wyszli na spotkanie pułku Flandryjskiego; dostali zaproszenia na ucztę i przyjęli takowe. — Tylko, że więcej obywatele niż żołnierze, rzucali wtedy głuche uwagi, przez nikogo nie słuchane.
Nazajutrz uwagi te były wyrzutem, naganą. Kiedy przyszli do pałacu dziękować królowej, wielki tłum im towarzyszył.
Ceremonja była uroczysta.
Chciano widzieć z jednej i z drugiej strony z kim miano do czynienia. Wszyscy żołnierze i wszyscy oficerowie skompromitowani w przeddzień, chcąc wiedzieć, jak dalece mogli liczyć na królową w tej nierozsądnej ich demonstracji, stanęli naprzeciw ludu oburzonego, znieważonego, aby usłyszeć pierwsze słowa urzędowe, wybiegłe z zamku.
Ciężar kontr-rewolucji spoczywał wyłącznie na głowie królowej.
Było zupełnie w jej mocy odwrócić podobną odpowiedzialność, zażegnać podobne nieszczęście.
Ale Marja Antonina, najdumniejsza ze swego rodu, spoglądając wzrokiem jasnym, czystym, pewnym na otaczających przyjaciół — rzekła głosem donośnym do oficerów gwardji narodowej:
— Panowie, jestem bardzo zadowolona, żem wam rozdała chorągwie. Naród i armja powinna kochać króla tak, jak my kochamy ziemię i naród. Jestem zachwycona dniem wczorajszym!...
Na te słowa wymówione z naciskiem, szmer wyszedł z tłumu, głośne oklaski z szeregów wojskowych.
— Mamy poparcie! — mówili jedni.
— Jesteśmy zdradzeni! — mówili drudzy.
A więc biedna królowo, fatalny wieczór pierwszego października nie był niespodzianką. A więc, biedna kobieto nie żałujesz dnia wczorajszego! Zachwycona jesteś, nieszczęśliwa!...
Charny słyszał z bolesnem westchnieniem te usprawiedliwienia, gorzej, tę pochwałę rozpusty gwardyjskiej.
Królowa, odwracając oczy od tłumu, spotkała się ze wzrokiem Oliviera i zatrzymała spojrzenie na twarzy kochanka, aby z nich wrażenie przez się uczynione wyczytać.
— Nieprawdaż, że jestem odważna? — mówić się zdawała.
W Wersalu dwór heroicznie znajdował się wobec ludu.
W Paryżu organizowano kawalerję ludową przeciwko dworowi.
Kawalerzyści błądzili po ulicach w łachmanach, z ręką na rękojeści pałasza lub na kolbie pistoletu, o pustych kieszeniach i żołądkach.
Kiedy w Wersalu pili zawiele, w Paryżu jedli, niestety, za mało.
Zawiele było wina w Wersalu.
Zamało było mąki w Paryżu.
Dziwna zapamiętałość; ciemne zaślepienie polityków. Robić kontr-rewolucję i wyzywać do bitwy zgłodniałych.
Historja w charakterze filozofa materjalistycznego, wie, że nigdy lud tak zapadłe się nie bije, jak kiedy nie ma co jeść.
Łatwo jednak było dostarczyć chleba ludowi, a wtedy chleb wersalski — nie wydałby mu się był tak gorzki.
Ale mąka nie przybywała. Z Corbeil tak daleko jest do Wersalu. Któżby przy królu i królowej chciał myśleć o Corbeil jakiemś?
Nieszczęściem, wskutek tego zapomnienia dworu, głód — widmo z trudnością usypiające, a budzące się bardzo łatwo, głód blady i niespokojny — ukazał się na ulicach Paryża. Zaczął bladą twarz swoją ukazywać przed szybami bogaczów i urzędników. Zaczął się przysłuchiwać na rogach ulic.
Mężczyźni pamiętają tyle krwi kosztujące zaburzenia, pamiętają Bastylję, pamiętają Foulona, Berthiera i Flesella, boją się, aby ich znowu nie nazwano zabójcami i czekają.
Ale kobiety, bolejące nad dziećmi, kobiety plączące nad dziećmi, które wołają: „chleba“! nad mężami ponurymi, którzy wyszedłszy rano, wracają wieczorem jeszcze smutniejsi i pochmurniejsi, i wreszcie nad sobą, kobiety chcą się mścić, chcą także służyć ojczyźnie.
Czyż wreszcie nie kobiety spowodowały pierwszy października w Wersalu? One też wywołają piąty października w Paryżu.
Gilbert i Billot byli w Palais-Royal, w kawiarni Foy.
Z kawiarni Foy wychodziły wszystkie projekta. Nagle drzwi zakładu się otwierają i ukazuje się w nich kobieta jakby szalona. Oskarża ona kokardy białe i czarne, które z Wersalu przeszły do Paryża, ogłasza niebezpieczeństwo publiczne.
Czy czytelnicy pamiętają co Charny powiedział niegdyś królowej?...
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — wtedy będzie źle dopiero, gdy się kobiety wmieszają!
Gilbert był tego samego zdania.
To też gdy spostrzegł mieszające się kobiety, wymówił tylko te dwa słowa do Billota:
— Do ratusza!
Po rozmowie z Gilbertem wskutek której Pitoux wrócił z małym Sebastjanem do Villers-Cotterets, Billot ślepo słuchał Gilberta, bo pojął, że jeżeli on jest siłą, Gilbert jest rozumem.
Wybiegli z kawiarni, przelecieli przez ogród Palais-Royal, przeszli dziedziniec Fontaines, i dotarli do ulicy Saint-Honoré.
W pobliżu Targowiska spotkali młodą dziewczynę, wychodzącą z ulicy Bourdonnais i bijącą w bęben.
Gilbert przystanął zdziwiony.
— Co to jest? — zapytał Billota.
— A co ma być! panie doktorze — odparł Billot. — Piękna ta dziewczyna bębni wcale nieźle.
— Zapewne zgubiła co — rzekł jakiś jegomość.
— Bardzo jest blada — zauważył Billot.
— Spytaj, o co jej chodzi!... — rzekł Gilbert.
— Jeść mi się chce! — odparła piękna dziewczyna głosem drżącym i wycieńczonym.
I poszła dalej, bijąc w bęben.
Gilbert zrozumiał.
— O! o! to zaczyna być strasznem — powiedział.
I spojrzał uważniej na kobiety, podążające za dziewczyną.
Wszystkie były wynędzniałe, chwiejące się, zrozpaczone.
Niektóre od trzydziestu godzin nic nie jadły.
Wydawały okrzyki, tem groźniejsze, że słabe i z głodnych ust wychodzące:
— Do Wersalu! do Wersalu.
Po drodze łączyły się z niemi inne kobiety.
W tej chwili pędził powóz jakiś; dwie damy zeń wyjrzały i śmiać się zaczęły.
Orszak kobiecy przystanął. Kilkanaście kobiet rzuciło się do drzwiczek, wyciągnęły damy, i zabrały ze sobą Opór, trzy czy cztery potężne szturchańce złamały niebawem.
Za kobietami, postępował człowiek z rękami w kieszeniach.
Człowiek ten chudy i blady, o cienkiej i wysmukłej postawie, miał na sobie ubranie popielate, kamizelkę i spodnie czarne; na głowie kapelusz trójgraniasty wytarty, krzywo zasadzony na czoło.
Długa szpada obijała mu się o nogi chude ale sprężyste.
Szedł patrząc, słuchając, pożerając wszystko okiem przenikliwem, pod czarną brwią latającem.
— Ej! — rzekł Billot — tę figurę przy wszystkich zaburzeniach widziałem.
— To Maillard!... — rzekł Gilbert.
— A! to ten, co za mną poszedł po desce do Bastylji, zręczniejszy ode mnie, nie wpadł do rowu.
Maillard, zniknął za kobietami na zakręcie ulicy.
Billot miał ochotę pójść za jego przykładem, ale Gilbert pociągnął go do ratusza.
Wszystkie bandy manifestujące, zwracały się zawsze w tamtą stronę. Zamiast więc iść z biegiem rzeki, podążyli odrazu do jej ujścia.
Wiedziano o wszystkiem w ratuszu. Ale co to mogło obchodzić flegmatycznego Bailly i arystokratę Lafayetta, że sobie bębni jakaś kobieta.
Wyprzedzała karnawał i koniec.
Kiedy jednak poza tą kobietą, bijącą w bęben, ujrzano dwa czy trzy tysiące kobiet, kiedy po bokach tej grupy, zwiększającej się co chwila, stanęła znaczna liczba mężczyzn ponuro uśmiechniętych, a broń trzymających odpornie, kiedy pojęto, iż ci mężczyźni uśmiechają się ze zła, które uczynią kobiety, ze zła tem gorszego, że mu siła publiczna nie zapobiegnie, a siła prawna po fakcie go nie ukarze, zaczęto rozumieć całą ważność położenia.
Ci ludzie uśmiechali się, bo zło, którego oni uczynić nie śmieli, uczyni słabsza połowa rodzaju ludzkiego.
W pół godziny — dziesięć tysięcy kobiet zebrało się na palcu Greve.
Kobiety te widząc, że jest ich liczba dostateczna, ujęły się pod boki i rozmyślać zaczęły.
Nie było to rozmyślanie spokojne; radzącemi były po większej części kobiety z targowiska i nierządnice. Niektóre z nich były rojalistkami i zamiast wyrządzić coś złego królowi lub królowej, dałyby się zabić za nich. Słyszano odgłosy tej szczególniejszej rozprawy za rzeką, na cichych wieżach Notre-Dame. Widziała ona już tyle, a na jeszcze ciekawsze rzeczy patrzeć miała.
Rezultat narady był taki:
— Idźmy spalić ratusz z którego wychodzą szpargały o głód nas przyprawiające.
Rzeczywiście, sądzono wtedy w ratuszu sprawę piekarza, który chleb sprzedawał na fałszywą wagę.
Rozumie się, że im chleb droższy, tem korzystniejsze operacje tego rodzaju; ale im korzystniejsze, tem niebezpieczniejsze.
Zwyczajni operatorowie latarniowi, czekali pod latarnią na piekarza.
Straż ratuszowa, chciała ocalić nieszczęśliwego i używała wszystkich ku temu sił swoich. Ale spostrzeżono, że od niejakiego czasu, rezultat tych filantropijnych zabiegów nie bywał zadawalniający.
Kobiety rzuciły się na straż, przerwały ją, i wkroczyły do ratusza. I rabunek się rozpoczął.
Postanowiły wrzucić do Sekwany coby tylko znalazły, a palić na miejscu czegoby wynieść nie mogły.
Więc ludzi w wodę, a mury na ogień.
Było to wielkie zadanie.
Było wszystkiego potrosze w ratuszu.
Było trzystu wyborców.
Byli adjunkci.
Byli merowie.
— Zadługoby czasu trzeba, aby rzucać wszystkich tych ludzi do wody — woła jakaś kobieta, której było pilno widocznie.
— Zasługują na to!... — odpowiedziała inna.
— Ale czasu niema.
— Więc spalmy wszystko!: — wtrącił głos inny — to będzie najkrócej.
Poszukano pochodni a ognia, a potem aby nie tracić czasu zajęto się powieszeniem Leferre‘a d‘Ormesson‘a.
Szczęściem, że człowiek jakiś w popielatem ubraniu — przeciął sznur i d‘Ormesson spadł z wysokości siedemnastu stóp, stłukł sobie nogę ale odszedł kulejąc pośród śmiechu meger.
Nie byłby uszedł tak spokojnie, gdyby nie to, że pochodnie były już zapalone, a podpalaczki z pochodniami w ręku zbliżały się do archiwów. W dziesięć minut wszystko było w ogniu.
Nagle człowiek w popielatem ubraniu rzuca się i wyrywa kobietom gorejące głownie; kobiety opierają się, mężczyzna je bije pochodniami i kiedy ogień zajmuje spódnice, on gasi zajmujące się papiery.
Kto jest ten człowiek, co stawia opór dziesięciu tysiącom szalonych stworzeń?...
Dlaczego pozawalają mu rządzić... Powieszono do połowy Leferre‘a, powieszą w całości tego człowieka.
Kiedy tak rozumuje, chór wściekły grozi mu śmiercią, do groźby czyn się przyłącza.
Kobiety otaczają go i zarzucają mu sznur na szyję.
Ale przybiega Billot. On ocali Maillarda, jak Maillard ocalił Leferre‘a.
Przeciska się do sznura, tnie go w najdrobniejsze kawałki nożem jak brzytwa ostrym, i woła:
— Nieszczęśliwe!... czy nie poznajecie jednego ze zdobywców Bastylji?... To ten, co po desce przeszedł po kapitulację, gdy ja gramoliłem się w rowie!... Nie poznajecie Maillarda?...
Na to imię znane i groźne, kobiety struchlały. Patrzą na siebie i ocierają czoła.
Praca była ciężka, i choć to w październiku, pot ciekł z pracownic.
— Zdobywca Bastylji!.. Maillard, woźny z Chatelet!... Niech żyje Maillard!...
Groźby zamieniają się w pieszczoty; całują Maillarda i krzyczą: Niech żyje Maillard!...
Maillard wymienia uściśnięcie ręki i spojrzenie z Billotem.
Uścisk ręki znaczy: Jesteśmy przyjaciółmi!...
Wzrok mówi: Ile razy będziesz w potrzebie możesz liczyć na mnie.
Maillard pozyskał nad kobietami wpływ tem większy, że ma im kilka grzechów do przebaczenia.
Maillard jest starym marynarzem, jest człowiekiem popularnym. Zna on dobrze to morze uliczne, które burzy się za najmniejszym powiewem, a uspakaja za jednem słowem.
Wie, jak trzeba mówić do tych fal ludzkich, gdy mówić pozwalają.
Teraz właśnie trzeba przemówić: cisza otacza Maillarda.
Maillard nie chce, aby paryżanki zniszczyły gminę, to jest jedyną władzę, która się niemi opiekuje; nie chce, ażeby zniszczyły księgi stanu cywilnego, które dowodzą, że ich dzieci nie są bękartami.
Słowa Maillarda, zgrzytające, szydercze, zrobiły niezwykłe wrażenie.
Nikt nie będzie zabity, nic nie ulegnie spaleniu.
Ale wszyscy pójdą do Wersalu.
Tam jest źródło złego, tam wyprawiają orgje pod bokiem głodnego Paryża. Wersal pochłania wszystko. Paryżowi brak zboża i mąki, bo mąka idzie prosto z Corbeil do Wersalu zamiast się zatrzymać w Paryżu.
Nie byłoby tego gdyby piekarz, piekarka i piekarczyk mieszkali w Paryżu.
Temi przydomkami nazywa lud swoich karmicieli: króla, królowę i delfina.
Pójdą do Wersalu.
Ponieważ kobiety mają strzelby, armaty, proch, ponieważ mają piki i kosy, więc mogą mieć także generała.
Dlaczegoby nie?... Gwardja narodowa ma przecie generała.
Lafayette jest dowódcą grenadjerów.
Maillard będzie generałem grenadjerek.
Lafayette dowodzi próżniakami, grenadjerami, którzy wyglądają na armję rezerwową, prawie nic nie robią, gdy tyle jest do roboty.
Maillaid dowodzić będzie armją czynną.
Maillard przyjmuje dowództwo.
Maillard zostaje generałem dowodzącym kobietami Paryża.
Była to rzeczywista armja, ta siła, nad którą Maillard kierunek otrzymał.
Armaty coprawda miała bez kółek i łożysk, ale umieściła je na wózkach.
Miała karabiny bez kurków i zapałów, ale z bagnetami.
Miała wiele innej broni, bardzo lichej, ale broń to zawsze była.
Proch nosiła w chustkach, czepkach i kieszeniach, a pośród żyjących tych ładownic przechadzali się artylerzyści z zapalonemi lontami.
Cud to prawdziwy, że cała ta armja nie wyleciała w powietrze w czasie pochodu.
Maillard rzutem oka ocenił usposobienie wojsk swoich. Przekonał się, że nie jest w jego mocy utrzymać tę siłę w Paryżu, że trzeba ją poprowadzić na Wersal i zapobiec złemu, któreby uczynić mogła. Maillard spełni to trudne i bohaterskie zarazem zadanie. Przedewszystkiem bierze bęben z szyi dziewczyny.
Umierająca z głodu, osuwa się ona wzdłuż muru i pada głową na słupek.
Twarde to posłanie... to łoże głodu.
Maillard pyta o nazwisko nieznajomej. Nazywa się Magdalena Chambry. Rzeźbiła z drzewa dla kościołów. Ale któż myśli teraz o upiększaniu kościołów rzeźbą i bareliefem, arcydziełami wieku XV?... Umierając z głodu, została kwiaciarką w Palais-Royal.
Ale kto kupuje kwiaty, kiedy na chleb pieniędzy nie ma?... Kwiaty, błyszczące gwiazdy pokoju i obfitości, więdną za powiewem burz rewolucyjnych.
Nie mogąc rzeźbić, nie mogąc sprzedawać róż, lilij i jaśminów, Magdalena Chambry wzięła bęben i poczęła bić straszną pobudkę głodu.
Pójdzie do Wersalu z całą tą gromadą, którą zebrała.
Gdy przybędą na miejsce, zażądają, aby tę dziewczynę wprowadzono do pałacu razem z dwunastoma jeszcze kobietami. Poprze ona u króla sprawę zgłodniałych.
Przyklaśnięto tej myśli Maillarda.
I tak Maillard, jednem słowem zniweczył zamiary okrucieństwa.
Kobiety nie wiedziały poco iść mają do Wersalu, ale teraz wiedzą: Idą poto do Wersalu, ażeby deputacja z dwunastu kobiet złożona, deputacja z Magdaleną Chambry na czele, poszła prosić króla, aby się w imię głodu, nad ludem swoim zmiłował.
Zebrało się blisko siedem tysięcy kobiet.
Gdy przybyły pod Tuilleries, krzyki słyszeć się dały.
Maillard wchodzi na słupek i zapytuje:
— Czego chcecie?....
— Chcemy przejść przez Tuilleries.
— Niepodobna!... — odpowiada im Maillard.
— Dlaczego niepodobna? — wrzeszczy siedem tysięcy głosów.
— Bo Tuilleries, to dom króla i ogród króla; bo przechodzić bez pozwolenia przez Tuilleries, to znieważać króla, to więcej jeszcze, to napaść w osobie króla na wolność wszystkich.
— Niechże tak będzie — wołają kobiety — poproś o pozwolenie szwajcara.
Maillard zbliżył się do szwajcara z kapeluszem w ręku.
— Mój przyjacielu — rzekł — czy pozwolisz aby te damy przeszły przez Tuillerje?... Przejdą szpalerem i nic a nic nie uszkodzą, ani rośliny ani drzew.
Szwajcar zamiast odpowiedzi, natarł swą długą szpadą na Maillarda.
Maillard dobył swojej o stopę krótszej i miały się skrzyżować żelaza, gdy jedna z kobiet podbiegła do szwajcara i trzonem miotły powaliła go do stóp Maillarda.
Maillard chowa wtedy szpadę swoję do pochwy, bierze szpadę szwajcara w jedną a strzelbę kobiety w drugą rękę i wsadziwszy kapelusz na głowę, bo mu spadł przy bójce, rusza dalej przez Tuillerje, gdzie, jak zapewniał, żadnej szkody nie zrządzono.
Niechajże sobie idą dalej przez Cours la Reine i Sevres, gdzie się podzielą na dwie gromady, a my zobaczmy co się dzieje w Paryżu.
Siedem tysięcy kobiet, pragnących potępić wyborców, powiesić Leffere’a i Maillarda a ratusz spalić, robiło wrzawę potężną.
Wrzawa ta, rozlegająca się po najodleglejszych częściach miasta, wywabiła Lafayette‘a.
Był na mustrze na Polu Marsowem.
Od ósmej godziny rano nie zsiadł z konia; o południu przybył na plac Ratusza.
Karykatury ówczesne przedstawiały go w postaci Centaura. Kadłub wyobrażał sławnego białego konia, który stał się przysłowiowym; na koniu widniała głowa dowódcy gwardji narodowej.
Od początku rewolucji Lafayette siedział na koniu, jadł na koniu, dowodził z konia, a często nawet spał także na koniu.
Gdy mu też zdarzyło się przypadkiem spać w łóżku, to spał bardzo dobrze.
Kiedy przybył na wybrzeże Pelletier, zatrzymał go jakiś jeździec galopujący.
Był to Gilbert.
Pędził do Wersalu, aby uprzedzić króla o niebezpieczeństwie i oddać się na jego rozkazy.
W kilku słowach objaśnił Lafayette‘a.
Poczem ostatni ruszył do ratusza, pierwszy do Wersalu.
Ponieważ jednak kobiety szły prawym brzegiem Sekwany, Gilbert udał się lewym.
Teraz plac przed ratuszem, po odejściu kobiet, mężczyźni napełnili.
Byli to gwardziści narodowi, pobierający i nie pobierający żołdu, po większej części żołnierze gwardji francuskiej, którzy, powróciwszy do szeregów ludowych, z których wyszli, stracili przywileje gwardji królewskiej, odziedziczone przez gwardję przyboczną i szwajcarów.
Lafayette przebył tłum, zsiadł z konia, wszedł do gmachu, i nie zważając na oklaski połączone z pogróżkami, zaczął dyktować raport do króla o nowym buncie, jaki wybuchł z rana.
Nagle drzwi kancelarji otworzyły się gwałtownie. Deputacja to grenadjerów przychodziła prosić o pozwolenie zobaczenia się z generałem.
Lafayette skinął aby weszli.
Grenadjer, mający mówić, podszedł do stołu.
— Panie generale — rzekł głosem śmiałym — przychodzimy w imieniu dziesięciu kompanji grenadjerskich; nie posądzamy pana o zdradę, ale wiemy, że rząd nas zdradza. Czas temu położyć koniec. Nie możemy zwracać bagnetów na kobiety o chleb wołające. Komitet żywnościowy — albo oszukuje, albo jest nieudolny. Czy tak, czy owak, zmienić go należy. Lud jest nieszczęśliwy, a Wersal jest źródłem nieszczęścia. Trzeba króla sprowadzić do Paryża, trzeba zniszczyć pułk flandryjski i straż przyboczną, zato, że śmiały zdeptać nogami kokardę narodową. Jeżeli król nie może udźwignąć korony, niech ją złoży. Ukoronujemy jego syna. Zamianuje się regenta i wszystko lepiej pójdzie.
Lafayette zdziwiony, patrzy na mówiącego. Widział on wiele zaburzeń, opłakiwał wiele nadużyć, ale nigdy powiew rewolucyjny tak go wprost w oczy nie uderzył.
Ta możność obchodzenia się bez króla, jaką spostrzega lud, nietylko go dziwi, ale i niepokoi.
— Jakto! — zawołał — chcecie wydać wojnę królowi i zmusić go aby nas porzucił?...
— My, panie generale — odpowiada mówca — kochamy i szanujemy króla, byłoby nam przykro gdyby nas opuścił, ale gdyby nas opuścił, mamy delfina przecie...
— Panowie, panowie — rzecze Lafayette — baczcie na to co mówicie, sięgacie do korony, a moja powinność nie pozwala mi do tego dopuszczać.
— Panie generale — odparł gwardzista narodowy z ukłonem — wylelibyśmy ostatnią kroplę krwi za króla. Ale lud jest nieszczęśliwy, źródło nieszczęścia w Wersalu, trzeba zatem króla tu sprowadzić. Lud żąda tego koniecznie.
Lafayette nie cofał się nigdy, gdy szło o narażenie własnego życia.
Schodzi na plac ratuszowy i chce mówić do ludu ale go krzyki: Do Wersalu!... do Wersalu!... zupełnie zagłuszają.
Nagle inny krzyk słyszeć się dał od strony ulicy Vannerie. To Bailly ciągnie do ratusza.
Na widok Baillego wzmagają się wołania: Chleba! chleba! Do Wersalu! do Wersalu!
Lafayette idzie pieszo pośród tłumu i czuje, że go fala pochłonie.
Przedziera się do swego konia z pośpiechem rozbitka, przedzierającego się do skały.
Dostaje się i wskakuje na siodło, ale droga do ratusza jest przecięta. Mur żywy wyrósł w tem miejscu.
— Do kata! generale — wołają ludzie mur stanowiący — zostań pan z nami.
— Jednocześnie wrzeszczą wszyscy: do Wersalu! do Wersalu!
Lafayette waha się chwilę. Idąc do Wersalu, może się, zapewne, stać użyteczny królowi, ale czy będzie panem tłuszczy, która go popycha? Czy opanuje te fale, z któremi walczy dla własnego ocalenia?
Nagle człowiek jakiś wychodzi z ratusza, przebija tłum i dociera z listem w ręku do Lafayetta.
To niezmordowany Billot.
— Oto, generale — rzecze — od Trzystu!
Tak nazywano wyborców.
Lafayette złamał pieczątkę i chciał przeczytać list po cichu, ale dwadzieścia tysięcy głosów zawołało:
— Głośno! głośno!...
Lafayette zmuszony był czytać głośno. Daje znak aby się uciszono. W tej chwili, jakby cudem, po okropnej gwarze cichość następuje. Słuchają, nie tracąc ani jednego słowa — listu następującego:
„Rozważywszy okoliczności i życzenia ludu, oraz przedstawienie pana głównodowodzącego, upoważniamy go, a nawet mu rozkazujemy, aby poszedł do Wersalu.
Biedny Lafayette nie przedstawiał nic panom wyborcom, którzy chętnie całą odpowiedzialność na jego barki zwalali.
Ale lud, z którego życzeniami zgadzało się to przedstawienie komendanta, krzyknął: Niech żyje Lafayette!
Wtedy Lafayette zbladł i powtórzył zkolei: do Wersalu!
Piętnaście tysięcy ludzi szło za nim z zapałem cichym, a więc straszniejszym, niż zapał kobiet biegnących w przedniej straży.
Jak zawsze, nie wiedziano nic w Wersalu o tem, co się działo w Paryżu.
Królowa odpoczywała po scenach niedawno opisanych, których sobie winszowała.
Miała armję, zliczyła nieprzyjaciela i chciała rozpocząć walkę.
Nie należałoż się jej zemścić za porażkę z czternastego lipca?... Musiała przecie dworowi i sobie samej wymazać z pamięci ową sławną podróż króla do Paryża.
Biedna kobieta! nie myślała wcale o podróży, którą zaraz odbyć będzie musiała.
Od owej sprzeczki z hrabią Charnym nie mówiła z nim wcale. Z Andreą obchodziła się z dawną przyjaźnią, która się na chwilę w sercu jej zaćmiła; ale która nigdy w sercu rywalki jej nie zagasła.
Do Oliviera zwracała się tylko z prośbą o posługę lub z rozkazem.
Nie była to niełaska dla rodziny, bo z rana w tym samym dniu, w którym paryżanie szli do Wersalu, widziano, jak łaskawie rozmawiała z Jerzym de Charny, średnim z braci, który jej dawał po wzięciu Bastylji takie rady wojownicze.
O dziewiątej rano, gdy młody ten oficer przechodził przez galerję, aby oznajmić łowczemu, iż król polować będzie, wracająca ze mszy Marja Antonina spostrzegła go i przywołała.
— Gdzie pan biegniesz? — spytała.
— Nie biegnę już, skoro zobaczyłem Waszą Królewską Mość, zatrzymałem się i oczekuję z pokorą zaszczytu...
— Nie przeszkadza to panu odpowiedzieć mi, gdzie szedłeś?
— Najjaśniejsza Pani — odparł Jerzy — należę do orszaku. Jego Królewska Mość poluje dzisiaj, idę do łowczego...
— A! król poluje dzisiaj — rzekła królowa, spoglądając na chmury czarne i wielkie, ciągnące od strony Paryża — to źle. Czas zdaje się nie po temu, prawda, Andreo?
— Prawda, Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała młoda kobieta z roztargnieniem.
— Pan nie jesteś mego zdania?
— Najjaśniejsza Pani, król sobie życzy...
— Niech się dzieje wola króla w lasach i na drogach — rzekła królowa z tą wesołością, której ani cierpienia sercowe, ani burze polityczne zniweczyć nie potrafiły.
I zaraz dodała:
— Gdzież poluje król dzisiaj?
— W lasach Meudon, Najjaśniejsza Pani.
— Czuwaj nad nim, proszę cię o to...
W tej chwili wszedł hrabia Olivier de Charny. Uśmiechnął się do Andrei i schylając głowę, powiedział do królowej:
— Nie podczas zabawy, ale w chwili niebezpieczeństwa króla, brat mój zlecenie to pamiętać będzie.
Na dźwięk tego głosu, zadrżała Marja Antonina i rzekła ostro a pogardliwie:
— Bardzoby mi słowa te się nie podobały, gdyby nie wyszły z ust pana hrabiego Oliviera de Charny.
— Dlaczego, Najjaśniejsza Pani? — zapytał z uszanowaniem hrabia.
— Bo to wróżba nieszczęścia, łaskawy panie.
Andrea zbladła, zobaczywszy hrabiego.
On skłonił się w milczeniu.
Potem widząc zwrócony na siebie wzrok Andrei zdziwionej jego cierpliwością, dodał:
— Bardzom jest nieszczęśliwy, że nie umiem już przemawiać do królowej w sposób nieobrażający.
To już powiedziane było z naciskiem.
Marja Antonina zrozumiała myśl Oliviera.
— Już, — rzekła żywo — już, co znaczy to już?
— Znowu coś złego powiedziałem — rzekł Charny z prostotą.
I rzucił na Andreę wzrok, który pochwyciła królowa.
Zbladła, zacisnęła zęby i powiedziała:
— Słowo jest złe, gdy myśl nie jest dobra.
— Niechętnem bywa ucho — odrzekł Charny — gdy myśl jest niechętna.
Po tej odpowiedzi bardziej słusznej, niż oględnej, umilkł.
— Poczekam z odpowiedzią — rzekła królowa — aż pan de Charny będzie względniejszy w swych natarciach.
— A ja — odpowiedział de Charny — poczekam z natarciem, aż królowa łaskawsza będzie dla swych poddanych, niż jest od pewnego czasu.
Andrea chwyciła za rękę męża i chciała wyjść z nim razem.
Zatrzymał ją wzrok królowej.
— Ale cóż nareszcie miał mi mąż pani powiedzieć? — zapytała Marja Antonina.
— Chciał powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że wysłany wczoraj do Paryża, zastał miasto dziwnie wzburzone.
— Jeszcze?... — zawołała królowa — a to dlaczego? Paryżanie wzięli Bastylję i zabierają się ją zburzyć. Czegóż żądają więcej?... Odpowiedzże, panie de Charny.
— Wzięli Bastylję, to prawda,.Najjaśniejsza Pani — odparł hrabia — ale nie mogą jeść kamieni, a jeść im się chce okropnie...
— Chcą jeść! chcą jeść! — zawołała królowa. — Cóż my pomożemy na to?
— Był czas, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — że królowa pierwsza odczuwała bóle narodu i pierwsza mu niosła ulgę. Był czas, w którym chodziła do biednych chat, a z chat modlitwy wznosiły się do Boga...
— A tak — rzekła gorzko królowa — dobrze zostałam wynagrodzona za tę litość dla niedoli bliźniej. Jedno z największych nieszczęść moich pochodzi stąd, żem weszła do jednej z chat takich.
— Że Wasza Królewska Mość — rzekł Charny — raz łaskę swoją zlała na niegodne stworzenie, nie można podług tego sądzić całej ludzkości. Ah! Najjaśniejsza Pani! Najjaśniejsza Pani! jakże byłaś kochaną w owym czasie!
Królowa płomiennym wzrokiem spojrzała na Oliviera.
— No, ale nakoniec — rzekła — proszę mi powiedzieć, co się działo wczoraj w Paryżu? Mów pan o rzeczach, któreś sam widział, chcę być pewną prawdy słów twoich.
— Co widziałem, Najjaśniejsza Pani? Widziałem tłumy ludu u brzegu rzeki, czekające na przybycie mąki. Widziałem inne tłumy, czekające na chleb u drzwi piekarza. Widziałem lud zgłodniały, mężów patrzących smutno na żony, matki smutno patrzące na dzieci. Widziałem pięści zaciśnięte, zwrócone z groźbą ku Wersalowi. Ah! Najjaśniejsza Pani! Najjaśniejsza Pani! te niebezpieczeństwa, o których mówiłem, ta sposobność poniesienia śmierci za sprawę Waszej Królewskiej Mości, to szczęście, którego brat mój i ja domagamy się pierwsi, wszystko to podobno nadejdzie niedługo.
Królowa odwróciła się niecierpliwie od Oliviera i oparła pałające a blade czoło o szybę okna, wychodzącego na marmurowy dziedziniec.
Zaledwie ruch ten uczyniła, zadrżała.
— Andreo — rzekła — chodź, zobacz, co to za jeździec z nowinami przybywa.
Andrea zbliżyła się do okna, ale jednocześnie cofnęła się wybladła.
— Najjaśniejsza Pani! — rzekła z wymówką.
Charny podszedł żywo do okna.
— Ten jeździec — rzekł, patrząc kolejno na królowę i na Andreę — to doktór Gilbert.
— Prawda — rzekła królowa, tak że Andrei trudno było zrozumieć, czy przez zemstę kobiecą, czy też dla osłabionych oczu nie mogła rozpoznać jeźdźca i przywołała ją do okna.
Cichość zaległa aktorów tej sceny, rozmawiali teraz wzrokiem.
Był to rzeczywiście Gilbert, który przywiózł potwierdzenie strasznej przepowiedni Oliviera.
Jakkolwiek jednakże zsiadł prędko z konia, jakkolwiek szybko wbiegł na schody, jakkolwiek trzy pary niespokojnych oczu: królowej, Andrei i Oliviera zwróciły się ku drzwiom, przez które wejść był powinien, drzwi te wcale się nie otworzyły.
Trzy osoby przepędziły kilka minut w dręczącem oczekiwaniu.
Nagle z przeciwnej strony wszedł jeden z oficerów i rzekł:
— Najjaśniejsza Pani, ponieważ doktór Gilbert nie zastał już króla, bawiącego od godziny w Meudon, prosi o posłuchanie Waszej Królewskiej Mości, aby jej ważne zakomunikować nowiny.
— Niech wejdzie! — odrzekła królowa.
Andrea tymczasem, jakby podpory u męża szukając, cofnęła się i na ramieniu jego oparła.
Gilbert rzucił okiem po osobach wśród których się znalazł i rzekł z uszanowaniem do Marji Antoniny:
— Czy Najjaśniejsza Pani pozwoli w nieobecności jej dostojnego małżonka, udzielić sobie wiadomości, które przynoszę?
— Mów pan... — odrzekła Marja Antonina. — Widząc cię jadącego tak szybko, zebrałam wszystkie siły, bo czuję, że nic dobrego nie usłyszę.
— Czyby Najjaśniejsza Pani wolała, abym pozwolił dojść wieściom znienacka? Uprzedzona wcześniej, potrafisz Wasza Królewska Mość stawić czoło niebezpieczeństwu, potrafisz je odwrócić...
— Do rzeczy, panie doktorze, do rzeczy, jakież to tam niebezpieczeństwo znowu?...
— Najjaśniejsza Pani, siedem czy osiem tysięcy kobiet uzbrojonych, dąży z Paryża do Wersalu.
— Siedem czy osiem tysięcy kobiet?... — powiedziała pogardliwie królowa.
— W drodze liczba ich zwiększy się do piętnastu albo dwudziestu tysięcy.
— Pocóż one idą tutaj?
— Jeść chcą, Najjaśniejsza Pani, i idą prosić króla o chleb.
Królowa zwróciła się do Oliviera.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani — rzekł hrabia — stało się co przepowiedziałem.
— Co czynić? — spytała Marja Antonina.
— Najpierw uprzedzić króla — powiedział Gilbert.
Królowa odwróciła się żywo.
— Króla? O! nie — zawołała. — Narażać go? a to poco?
Krzyk ten trysnął raczej, niż wyszedł z serca Marji Antoniny. Był oznaką męstwa królowej, przekonania o sile osobistej, ale i świadomości o niemocy, której ani się domyślać u króla, ani objawiać jej obcym nie chciała.
Ale czy obcy był Charny? czy obcy był Gilbert?
Nie, i dwaj ludzie, byli przez Opatrzność wybrani, jeden dla opieki nad królową, drugi nad królem.
Charny odzyskał władzę nad sobą przez poświęcenie swej dumy, odpowiedział więc razem królowej i Gilbertowi:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — pan Gilbert ma słuszność, trzeba uprzedzić króla. Król jest jeszcze kochany, król wyjdzie do kobiet, przemówi do nich i rozbroi je z pewnością.
— Ależ — powiedziała królowa — kto się podejmie uwiadomić króla? Droga została bezwątpienia zajętą, to przedsięwzięcie...
— Król jest w lasach Meudon.
— Tak, ale drogi prawdopodobnie...
— Niech Wasza Królewska Mość widzi we mnie żołnierza tylko — przerwał z prostotą Charny. — Żołnierz stworzony jest nato, aby był zabity.
I wymówiwszy te słowa, nie czekał odpowiedzi, nie słuchał westchnienia, wyszedł prędko, skoczył na konia i popędził do Meudon z dwoma towarzyszami.
Zaledwie znikł, odpowiedziawszy skinieniem na pożegnanie Andrei z okna sobie przesłane, gdy hałas oddalony, do huku bałwanów w dniu burzliwym podobny, uderzył ucho królowej.. Hałas ten zdawał się pochodzić od drzew najbardziej oddalonych na drodze wiodącej do Paryża.
Niebawem niebo się zachmurzyło i opuścił się deszcz rzęsisty.
Pomimo gróźb nieba, Wersal napełniał się ludźmi.
Gońce przybywali jedni po drugich do zamku. Każdy z nich opowiadał o zastępach ciągnących z Paryża, każdy wspominając łatwe triumfy dni ubiegłych, czuł w sercu to strach, to wyrzuty. Żołnierze niespokojni, brali powoli broń do ręki. Oficerowie zniechęceni widoczną bojaźnią żołnierzy i szemraniem ludu, z trudnością oddychali powietrzem brzemiennem nieszczęściami, które im przypisane będą.
Straż przyboczna z trzystu ludzi złożona, siadała na koń z niepewnością wojowników domyślających się, że mają mieć do czynienia z nieprzyjacielem, którego sposób wojowania nie jest im wcale znany. Co począć przeciwko kobietom grożącym i uzbrojonym, a jednak bezbronnym, bo niezdolnym podnieść ręki ze strudzenia i głodu?...
Na wszelki wypadek straż przyboczna staje z dobytemi pałaszami i czeka.
Wreszcie ukazały się kobiety. Przybywały dwiema drogami. Rozdzieliły się w połowie podróży, jedne poszły przez Saint-Cloud, przez Sevres drugie.
Przed rozłączeniem — rozdzieliły się ośmiu bochenkami chleba, znalezionemi w Sevres.
Trzydzieści dwa funty chleba, dla siedmiu tysięcy pustych żołądków!...
Dochodząc do Wersalu, zaledwie nogi za sobą wlec mogły, trzy czwarte poupuszczały broń po drodze. Maillard wymógł na czwartej części, że zostawiła swoję przy wejściu do Wersalu.
Potem wchodząc do miasta, rzekł:
— No, niech nas nie posądzają o brak rojalizmu, śpiewajmy: Niech żyje Henryk IV!
Kobiety głosem obumierającym zanuciły pieśń królewską.
Wielkie było zdziwienie w pałacu, gdy zamiast krzyków i gróźb, usłyszano śpiewy, a jeszcze większe, gdy ujrzano śpiewaczki chwiejące się, o obliczach nędznych, bladych, zsiniałych, gdy spostrzeżono tysiące twarzy strasznych, tysiące rąk poruszających się u złoconej kraty. Od czasu do czasu z łona tej gromady wydobywały się ponure wycia, wytryskiwały błyskawice z tych twarzy konających.
Od czasu do czasu ręce wyciągały się ku zamkowi.
Jedne otwarte i drżące — prosiły.
Inne ściśnięte i wyprężone — groziły.
Bardzo ponury był to obraz.
Na niebie deszcz, na ziemi błoto.
Śród oblegających — głód i groźba.
Śród obrońców — litość i zwątpienie.
Oczekując Ludwika XVI, królowa w gorączkowem postanowieniu nakazuje obronę.
Dworzanie i oficerowie zebrali się około Marji Antoniny.
Spostrzegła pomiędzy nimi pana de Saint-Priest, ministra Paryża, i rzekła doń:
— Idź pan i przekonaj się należycie, czego chcą ci ludzie.
Pan de Saint-Priest schodzi, przebywa dziedziniec i zbliża się do kraty.
— Czego chcecie? — zapytuje kobiet.
— Chleba! — tysiąc głosów mu odpowiada.
— Chleba? — mówi pan Saint-Priest niecierpliwie, — kiedy mieliście jednego pana, nie brakowało wam chleba. Teraz, gdy ich macie dwa tysiące, cóż wam z tego?
I pan de Saint-Priest oddala się wśród krzyku zgłodniałych istot, zabraniając otwierać kratę.
Ale zbliża się deputacja, przed którą brama musi zostać otwartą.
Maillard przedstawił się na Zgromadzeniu Narodowem, w imieniu kobiet, i uzyskał decyzję, że prezes Zgromadzenia na czele deputacji złożonej z dwunastu kobiet, pójdzie uczynić przedstawienie królowi.
W tej samej chwili, razem z tą deputacją, mającą na czele Mouniera, wpada król galopem przez tylną część gmachu.
Charny dopędził go w lasach Meudon.
— Ah! to ty, panie hrabio — spytał król. — Czy do mnie masz polecenie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż się stało?... jechałeś widzę, bardzo prędko.
— Najjaśniejszy Panie, dziesięć tysięcy kobiet przybyło w tej chwili z Paryża do Wersalu, i żąda chleba.
Król wzruszył ramionami, raczej z litością niż pogardą.
— Niestety! — rzekł, gdybym miał tyle chleba, nie czekałbym aż po niego przyjdą do Wersalu.
Jednak bez innych uwag, żegnając żałosnem spojrzeniem rozpoczęte polowanie, rzekł:
— Jedźmy, panie, do Wersalu.
— Przybył w chwili, gdy wielkie krzyki podniosły się z placu broni.
— Co to jest? — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie — zawołał Gilbert, wchodząc blady jak śmierć — wasza gwardja pod dowództwem pana Jerzego de Charny, naciera na prezesa Zgromadzenia Narodowego i na deputację, którą on do was prowadzi.
— Niepodobna! — wola król.
— Słyszycie krzyki ofiar mordowanych. Wszyscy uciekają.
— Otworzyć bramę! — zawołał król. — Przyjmuję deputację.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie! — wtrąciła królowa.
— Otworzyć! — rzekł Ludwik XVI. — Królewskie pałace są miejscem schronienia!
Charny i Gilbert zbiegają ze schodów.
— W imię króla! — woła jeden.
— W imię królowej! — woła drugi.
A obadwaj dodają:
— Otworzyć bramę!
Ale nim rozkaz wykonano, prezes Zgromadzenia Narodowego stratowany został nogami w dziedzińcu.
Koło niego padają ranione dwie kobiety z poselstwa.
Gilbert i Charny rzucają się; ci dwaj ludzie, jeden z arystokracji, drugi z ludu, spotkali się na jednej drodze.
Jeden chce ocalić królowę, przez miłość dla królowej, drugi chce ocalić króla, przez miłość dla władzy królewskiej.
Otwarto bramę, kobiety rzuciły się na dziedziniec, między żołnierzy. Grożą, proszą, pieszczą!... Jak oprzeć się kobietom, błagającym mężczyzn w imię ich sióstr i matek?..
— Panowie, miejsca dla deputacji! — woła Gilbert.
I szeregi się rozstępują, aby przepuścić Mouniera na czele nieszczęśliwych kobiet.
Król, uprzedzony przez hrabiego Charny, czeka na deputację w pokoju przyległym do kaplicy.
Mounier mówić będzie od Zgromadzenia?
Ludwika Chambry, owa kwiaciarka, bębniąca pobudkę, przemawiać będzie w imieniu kobiet.
Mounier wyrzekł słów kilka i przedstawia królowi młodą dziewczynę.
Zbliża się ona, chce mówić, ale zaledwie wyjąkać może:
— Najjaśniejszy Panie, chleba!
I pada zemdlona.
— Ratunku! — woła król — ratunku!
Andrea zrywa się i podaje królowi swój flakonik.
— Ah! Najjaśniejsza Pani! — rzecze Charny do królowej z wymówką.
Królowa blednie i oddala się do swych apartamentów.
— Przygotować powozy! — mówi — król i ja, jedziemy do Rambouillet.
Przez ten czas, biedna dziewczyna odzyskała zmysły. Zobaczywszy się w objęciach króla, trzeźwiącego ją, krzyknęła ze wstydu i chciała go pocałować w rękę.
Ale król ją powstrzymał.
— Piękne dziecię — rzekł — pozwól mi się pocałować, wartaś tego.
— O Najjaśniejszy Panie, ponieważ jesteś tak dobry — szepnęła młoda dziewczyna — wydaj rozkaz!
— Jaki rozkaz?
— Ażeby sprowadzić zboża i głodowi zapobiec.
— Moje dziecię — rzekł król — z chęcią podpiszę rozkaz, którego żądasz, ale wątpię, aby ci naco posłużył.
Król usiadł przy stole i zaczął pisać, kiedy nagle usłyszano pojedyńczy wystrzał, a zaraz potem dość żywe strzelanie zbiorowe.
— Boże! Boże! — zawołał król — cóż tam takiego? Zobacz, panie Gilbert.
Natarto na drugą grupę kobiet, natarcie to wywołało ów strzał pojedyńczy, a ten sprowadził salwę zbiorową.
Strzał padł ze strony ludu i strzaskał ramię panu de Saronnieres, porucznikowi gwardji, gdy je podniósł na młodego żołnierza, co ukryty za barakiem, obiema rękami osłaniał klęczącą poza nim kobietę.
Na ten strzał odpowiedziała gwardja pięciu czy sześciu ostrzałami.
Któraś z kobiet padła zabita.
Drugą, silnie ranioną uniesiono.
Lud odpowiedział i dwaj gwardziści spadli z konia.
Ale krzyki: miejsca! miejsca! dają się słyszeć. Przybywają z trzema armatami mężczyźni z przedmieścia Świętego Antoniego. Ustawiają działa wprost kraty.
Szczęściem, deszcz leje strumieniami, napróżno przybliżają knot do ognia, proch rozmoczony w wodzie, odmawia pomocy.
W tej chwili, głos jakiś, szepce te słowa Gilbertowi.
— De Lafayette nadciąga i jest stąd o pół mili.
Gilbert próżno szuka tego, który to powiedział, ale mniejsza o niego, wiadomość bardzo jest pożądana.
Spogląda wokoło i widzi konia bez jeźdźca, konia jednego z zabitych gwardzistów.
Siada nań i pędzi w stronę Paryża.
Drugi koń bez jeźdźca chce biec za nim, ale ręka jakaś chwyta go za cugle. Gilbert sądzi, że myśl jego odgadnięto i że chcą go gonić. Rzucił wzrok za siebie ciekawy.
Nie myślą wcale o nim, myślą o jedzeniu i zabijają konia nożem.
Zwierzę pada i w sekundę zostaje na kawałki rozszarpane.
Tymczasem, jak do Gilberta, tak i do królewskiego ucha, szepnięto: Pan de Lafayette przybywa.
Król właśnie podpisał Mounierowi, akceptację Praw Człowieka.
Podpisał dla Ludwiki Chambry rozkaz na przywiezienie zboża.
Zaopatrzeni w dekrety i rozkazy, które, jak sądzono, miały uspokoić wszystkie umysły, Maillard, Ludwika Chambry i kobiety, wrócili do Paryża.
Wychodząc z miasta, spotkali Lafayetta, który na naleganie Gilberta, pospieszał na czele gwardji narodowej.
— Niech żyje król! — zawołał Maillard, a za nim kobiety, wznosząc papiery nad głowami.
— O jakim mówiłeś pan niebezpieczeństwie dla Jego Królewskiej Mości? — zapytał Lafayette zdziwiony.
— Chodź, chodź, generale!... — zawołał Gilbert nalegając — a sam to zobaczysz.
Lafayette pospieszył co żywiej.
Gwardja narodowa, bijąc w bębny, wchodziła do Wersalu.
Za pierwszem uderzeniem ktoś króla trącił lekko w ramię.
Odwrócił się i zobaczył Andreę.
— A! pani de Charny! — rzekł. — Co porabia królowa?
— Najjaśniejsza Pani błaga Waszą Królewską Mość, aby jechał coprędzej do Paryża. Na czele gwardji królewskiej i pułku flandryjskiego, przejedzie się szczęśliwie...
— Czy to takie twoje zdanie, pani de Charny? — zapytał Ludwik XVI.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jeżeli uda się jednocześnie przejechać granicę, jeżeli nie...
— To?
— To lepiej zostać.
Król schylił głowę.
Pozostał nie dlatego, aby miał odwagę pozostać, ale ponieważ nie miał siły pojechać.
Pocichu wyszeptał:
— Wygnaniec! wygnaniec!
Potem zwrócił się do Andrei i rzekł:
— Niechaj królowa jedzie sama.
Andrea wyszła spełnić polecenie.
W pięć minut potem weszła królowa i usiadła obok króla.
— Poco pani przychodzisz? — spytał Ludwik XVI.
— Aby umrzeć razem z tobą, Najjaśniejszy Panie! — odparła Marja Antonina.
— A! — szepnął Charny — to prawdziwie pięknie...
Królowa słysząc to, zadrżała.
— Zdaje mi się — rzekła — że lepiej mi będzie umrzeć, niż żyć.
W tej chwili bębny gwardji narodowej grzmiały pod samemi oknami pałacu.
Gilbert wpadł zadyszany.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — nie masz się Wasza Królewska Mość czego obawiać, pan de Lafayette jest na dole.
Król nie lubił Lafayetta, ale politykował z nim.
Królowa, przeciwnie, nienawidziła generała i nie kryła swej nienawiści.
Gilbert nie otrzymał odpowiedzi, nie zrażony jednak milczeniem królewskiem, powtórzył:
— Czy Wasza Królewska Mość słyszał, com powiedział? Pan Lafayette jest na dole i czeka na rozkazy.
Królowa milczała.
Król się przezwyciężył.
— Proszę mu podziękować i poprosić na górę.
Jeden z oficerów skłonił się i wyszedł.
Królowa cofnęła się ku swym apartamentom.
Król zatrzymał ją gestem nakazującym.
Dworzanie utworzyli dwie grupy.
Charny i Gilbert stali przy królu.
Wszyscy inni cofnęli się z królową i stali przy niej.
Usłyszano kroki i we drzwiach ukazał się Lafayette.
Pośród ciszy zalegającej komnatę, głos jakiś z grupy otaczającej królowę, wypowiedział te dwa słowa:
— Oto Cromwell.
Lafayette uśmiechnął się dobrodusznie.
— Cromwell — rzekł — nie przyszedłby sam jeden do Karola I.
Ludwik XVI spojrzał dumnie na pseudo-przyjaciół, witających w ten sposób człowieka, który go ratować przybywał, a potem rzekł do hrabiego de Charny:
— Zostaję... hrabio... Skoro de Lafayette jest tutaj, nie mam się czego obawiać. Powiedz wojsku, aby się do Rambouillet oddaliło. Gwardja narodowa obejmie posterunki zewnątrz, gwardja przyboczna strzec będzie zamku.
Potem zwrócił się do Lafayetta i powiedział:
— Chodź, generale, potrzebuję pomówić z tobą.
Spostrzegłszy, że Gilbert chce się oddalić, dodał:
I ty będziesz mi potrzebny, doktorze, chodź.
Udał się do gabinetu, a za nim Gilbert i Lafayette.
Królowa, zobaczywszy drzwi zamknięte, rzekła:
— Dzisiaj trzeba było uciekać, dzisiaj!... Jutro będzie zapóźno!
I udała się do swych pokojów.
Nagle wielka łuna oświeciła szyby okien pałacu.
Noc przeszła dość spokojnie, posiedzenie Zgromadzenia trwało do trzeciej rano.
Członkowie nim się rozeszli, posłali dwóch odźwiernych, aby obiegli Wersal i zwiedzili dokładnie park i zamek.
Wszystko było, lub zdawało się spokojnem.
Królowa o północy chciała wyjść przez bramę Trianon, ale jej gwardja narodowa nie puściła.
Powiedziano jej, że nigdzie nie jest tak bezpiecznie jak w Wersalu.
Oddaliła się do mniejszego swego apartamentu, i rzeczywiście uczuła się spokojniejsza pod osłoną wiernej straży swojej.
U drzwi zobaczyła Jerzego de Charny.
Stał oparty na krótkiej strzelbie, jaką gwardja nosiła. Było to wbrew zwyczajowi, bo straż wewnątrz szabli jedynie używała.
— A! to ty baronie — rzekła.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Zawsze jednakowo nam wierny!
— Stoję na posterunku, Najjaśniejsza Pani.
— Kto pana tu postawił?
— Brat mój, Najjaśniejsza Pani.
— A gdzie jest brat pana?
— Przy boku Jego Królewskiej Mości.
— Dlaczego przy królu?
— Powiedział, że skoro jest głową rodziny, ma prawo umrzeć za króla, który jest głową państwa.
— A tak — rzekła z pewną goryczą w głosie Marja Antonina — a tak... tymczasem pan możesz umrzeć tylko za królowę.
— Byłoby to wielkim dla mnie zaszczytem, Najjaśniejsza Pani — powiedział młody człowiek z ukłonem — gdyby mi Bóg pozwolił spełnić ten obowiązek.
Królowa już się oddaliła, gdy naraz powstała w niej pewna wątpliwość.
Zatrzymała się więc i napół zwracając głowę zapytała:
— A... co porabia hrabina?
— Hrabina, Najjaśniejsza Pani, wróciła przed dziesięciu minutami, i kazała sobie posłać łóżko w przedpokoju Waszej Królewskiej Mości.
Marja Antonina przygryzła wargi.
Rodzina Charny nie zapomniała ani na chwilę o swych obowiązkach.
— Dziękuję panu — rzekła królowa ze ślicznym ruchem rąk i głowy — dziękuję, że tak czuwasz nad królową. Podziękuj ode mnie bratu, za czuwanie nad królem.
Po tych słowach odeszła do siebie. W przedpokoju zastała Andreę, czekającą w postawie pełnej uszanowania.
Nie mogła się powstrzymać od podania jej ręki.
— Dziękowałam niedawno szwagrowi twemu, hrabino — rzekła — poleciłam mu, ażeby mężowi twemu podziękował, a teraz tobie zkolei dziękuję.
Andrea skłoniła się, przepuszczając królowę do sypialni.
Marja Antonina nie wezwała jej z sobą. Jej poświęcenie bez granic, że lodowate jednak i uczucia pozbawione, źle ją usposobiło.
O godzinie trzeciej, jakeśmy to już wspominali, spokojnie było wszędzie.
Gilbert wyszedł z zamku z panem de Lafayette, który przepędziwszy dwanaście godzin na koniu, upadał ze znużenia. U drzwi spotkali Billota. Przybył on z gwardją narodową, sądząc, że go Gilbert potrzebować może.
O trzeciej więc godzinie, wszędzie było spokojnie.
Zgromadzenie, upewnione przez gońców, rozeszło się zupełnie.
Miano nadzieję, że porządek zakłócony nie zostanie.
Mylono się bardzo.
We wszystkich prawie zaburzeniach ludowych, przygotowujących wielkie rewolucje, bywają cisze, pozwalające przypuszczać, że już koniec wszystkiemu i że można usnąć spokojnie.
Mylne to mniemanie!
Poza ludźmi, którzy poruszają się pierwsi, stoją zawsze w tyle inni, czyhający, aż ci co zaczęli, zmęczą się i zdrzemną.
Wtedy ci ludzie nieznani, tajemniczy agenci fatalnych namiętności, wślizgują się podczas nocy, podejmują pracę opuszczoną, posuwają rzeczy do ostatnich granic i przerażają po obudzeniu tych, co ustali w połowie drogi, sądząc, że już dopięli celu.
Dwa zupełnie różne powody sprowadziły dwa oddziały ludu do Wersalu, jeden wieczorem, drugi w nocy.
Pierwszy przyszedł, bo był głodny i chciał chleba.
Drugi — przypędziła nienawiść i żądza zemsty.
Pierwszym dowodził Maillard i Lafayette.
Kto dowodził drugim? Historja nie wspomina, ale podanie mówi:
Marat!
Znamy go, widzieliśmy go, jak podczas uroczystości weselnych Marji Antoniny, ucinał nogi na placu Ludwika XV.
Widzieliśmy, jak na placu ratuszowym, zachęcał do zdobycia Bastylji.
Widzimy go teraz, gdy się sunie nocą, niby wilk czołgający koło trzody i czeka aż uśnie pasterz, by mógł rozpocząć krwawe dzieło.
Verriere!
Wymieniamy go raz pierwszy.
Był to niekształt karzeł, garbus ohydny, na nierównych nogach. Przy każdej burzy wzruszającej dno społeczne, widziano tego krwawego gnoma, występującego wraz z pianą i poruszającego się na powierzchni. Widziano go kilka razy w strasznych epokach Paryża, jak jechał przykucnięty na czarnym koniu, podobny do postaci apokaliptycznej lub do jednego z szatanów kusicieli św. Antoniego, ołówkiem Callota stworzonych.
Pewnego dnia, w pewnym klubie, wlazł był na stół i zrzymając się a grożąc, oskarżał Dantona. Było to gdy popularność człowieka z drugiego września chwiać się poczynała. Danton po tem zjadliwem natarciu uczuł się zgubiony, zgubiony jak lew, który tuż około siebie widzi ohydną głowę węża. Poglądał wokoło szukając obrony lub podpory. Szczęściem ujrzał drugiego garbusa. Chwycił go pod pachę, postawił naprzeciwko Verriera na stole i rzekł:
— Mój przyjacielu, odpowiedz temu panu, zdaję to na ciebie.
Parsknięto śmiechem i Danton był ocalony.
Przynajmniej na ten raz jeden.
Podanie mówi, że byli w tym sztabie: Marat i Verriere...
I książę d‘Aiguillon...
Książę d‘Aiguillon, zapamiętały nieprzyjaciel królowej.
Książę d‘Aiguillon przebrany za kobietę.
Kto to powiedział
Wszyscy.
Ksiądz Delille i ksiądz Maury, dwaj księża tak mało do siebie podobni.
Pierwszemu przypisano ten sławny wiersz:
En homme, ćest un lâche; en femme, un assassin[2].
Inna rzecz co do księdza Maury.
We dwa tygodnie po opowiedzianych wypadkach, książę d‘Aiguillon spotkał go na tarasie klubu Umiarkowanych i chciał zaczepić:
— Daj mi pokój, brudasie, — oświadczył ksiądz Maury.
I oddalił się majestatycznie.
Owóż, mówią, że ci trzej ludzie, przybyli do Wersalu około godziny czwartej z rana.
Prowadzili oni oddział drugi.
Oddział ten składał się z ludzi, co przychodzą po tych, którzy walczą, żeby zwyciężyć.
Przychodzą na mord i rabunek.
Mordowano wprawdzie w Bastylji ale nie rabowano.
Wersal mógł to wynagrodzić.
O godzinie piątej zamek zadrżał w śnie głębokim:
Wystrzał dał się słyszeć z dziedzińca marmurowego.
Pięciuset czy sześciuset ludzi podeszło do kraty i silnym ruchem, cisnąc się i pchając, przedarli się poza mą.
Wtedy rozległ się wystrzał z odwachu na alarm.
Jeden z oblegających padł na bruk trupem.
Strzał zrobił szczerbę w tłumie, którego część zmierzała do skarbca zamkowego, część kto wie poco sięgała? Może po królewską koronę?
Tłum jakby uderzeniem topora przecięty, rozdziela się na dwie części.
Jedna biegnie do apartamentów królowej, druga w stronę kaplicy, to jest do apartamentów króla.
Idźmy za nimi do króla.
Widzieliście wielki przypływ morza?
Otóż fala ludu jest doń podobną, z tą różnicą, że się ciągle posuwa naprzód, że nie cofa się nigdy.
Całą straż królewską składał szyldwach u drzwi czuwający i oficer. Ten ostatni wybiega szybko z przedpokoju, uzbrojony w halabardę wyrwaną tylko co osłupiałemu szwajcarowi.
— Kto idzie? — woła szyldwach — kto idzie?
Ponieważ nie dostaje odpowiedzi, ponieważ fala wciąż napływa woła po raz trzeci:
— Kto idzie?
I celuje.
Ale pojął w jednej chwili co wyniknie z wystrzału w apartamentach, odsuwa więc strzelbę, rzuca się na oblegających, zastawiając schody halabardą.
— Panowie! panowie!... woła — czego chcecie? czego żądacie?
— Nic, nic, — odpowiada kilka głosów szyderczo. Przepuść nas pan, jesteśmy przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości!
— Jesteście przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości, a chcecie z nim wojować?...
Żadnej odpowiedzi, tylko śmiech ponury.
Jakiś człowiek chwyta za rękojeść halabardy, której oficer nie puszcza. Człowiek ten ukąsił w rękę oficera.
Oficer wyrywa halabardę i dębową rękojeścią miażdży czaszkę awanturnika.
Gwałtowność uderzenia złamała na dwoje halabardę.
Odtąd oficer ma dwie bronie: kij i sztylet.
Kijem robi nieustającego młynka, sztyletem przebija. Tymczasem szyldwach zebrał gwardzistów wołając:
— Panowie! panowie! na pomoc panu de Charny, na pomoc!
Z przedpokoju wybiegło pięciu czy sześciu ludzi. Wyciągają oni z pochwy błyszczące przy świetle szpady i przy boku Oliviera de Charny nacierają z wściekłością na oblegających.
Bolesne rozlegają się krzyki, krew tryska, a fala oddala się po stopniach śliskich i czerwonych.
Drzwi od przedpokoju otwierają się po raz trzeci i szyldwach woła!
— Wejdźcie, panowie, król rozkazuje.
Gwardziści korzystają z chwili popłochu i rzucają się do drzwi. Charny wchodzi ostatni. Zaledwie zamknęły się za nim podwoje na dwie szerokie zasuwy, tysiąc ciosów razem uderza. Ale robi się wewnątrz barykada z ławek, stołów i stołków. Wytrzyma minut dziesięć. Dziesięć minut. Może przez ten czas pomoc nadejdzie.
Zobaczymy, co się dzieje u królowej.
Druga część rzuciła się do małego apartamentu, tam schody wąskie, w korytarzu zaledwo dwie osoby przejdą.
Tu czuwa Jerzy de Charny.
Za trzeciem zawołaniem: Kto idzie! które pozostało bez odpowiedzi, dał ognia.
Na odgłos wystrzału drzwi od królowej uchylają się.
Andrea wysuwa twarz bladą ale spokojną.
— Co to jest? — pyta.
— Pani!... woła Jerzy — ratuj Królewską Mość, bo godzą na jej życie. Stoję sam przeciw tysiącom ludzi, ale wytrzymam jak najdłużej. O! śpiesz się! śpiesz!
Potem, gdy oblegający nań się rzucili, trzasnął drzwi, wołając:
— Zamknąć zasuwę! Żyć będę tak długo, aby królowa miała czas wstać i uciec.
I bagnetem przekłuł dwóch pierwszych w korytarzu.
Królowa wszystko słyszała, Andrea zastała ją na nogach.
Pani Hogue i pani Thibault ubierały ją pośpiesznie.
Jakiś człowiek czekał królowej na granicy dwóch mieszkań.
Był to Olivier de Charny skrwawiony.
— Król! — zawołała Marja Antonina, widząc zaczerwienione ubranie młodego człowieka. Król! Obiecałeś pan ocalić króla!
— Ocalony, Najjaśniejsza Pani — odparł Charny.
I zagłębił wzrok we drzwi, któremi przyszła królowa, aby wejść do Oeil-de-Boeuf, gdzie się zebrali w tej chwili królowa, córka królewska, delfin i kilku dworzan. Już miał zapytać o Andreę, gdy spotkał wzrok Marji Antoniny.
Wzrok ten zatrzymał mu zapytanie na ustach.
Ale wzrok królowej oddawna przejrzał serce Oliviera.
Nie potrzebował mówić, bo Najjaśniejsza Pani myśl jego odgadła.
— Idzie — rzekła — bądź pan spokojny.
I pobiegła do delfina, i chwyciła go w objęcia.
W rzeczy samej Andrea zamyka za sobą ostatnie drzwi i wchodzi do miejsca zebrania.
Andrea i Olivier nie zamienili ani jednego słowa. Uśmiech jednego odpowiedział drugiemu i oto wszystko.
Rzecz dziwna! Te dwa serca długo rozdzielone, zaczynały bić jednakowo.
Tymczasem królowa patrzyła wokoło siebie i szczęśliwa, że pochwyci Oliviera na uczynku spytała:
— A co król? gdzie król?
— Król szuka Was, Najjaśniejsza Pani, odpowiedział spokojnie de Charny, — poszedł jednym korytarzem, gdy Wasza Królewska Mość przyszła drugim.
W tej chwili w sąsiednim pokoju usłyszano straszne krzyki.
Mordercy wołali: Śmierć Austrjaczce! śmierć!...
Śmierć Messalinie! śmierć pani Veto!... zadusić ją! powiesić!
Jednocześnie dwie kule dziurawią drzwi, jedna z nich przeszła cokolwiek ponad głową delfina i utkwiła w futrynie.
— Boże mój! Boże! — zawołała królowa padając na kolana — umrzemy wszyscy.
Na znak Oliviera kilku gwardzistów uczyniło z ciał swoich mur, osłaniający królowę i jej dzieci.
W tej chwili wszedł król śmiertelnie blady. Ze łzami w oczach przywoływał królowę, jak ona jego przywoływała.
Spostrzegł ją i rzucił się w jej ramiona.
— Ocalony! ocalony! — zawołała królowa.
— Przez niego, Najjaśniejsza Pani — odparł król wskazując na Oliviera, i tyś także ocalona...
— Przez jego brata! — rzekła królowa.
— Panie — powiedział Ludwik XVI do hrabiego, wiele zawdzięczamy waszej rodzinie, tak wiele, że nigdy wypłacić długu nie zdołamy!...
Królowa spotkała wzrok Andrei i odwróciła zarumienioną twarz.
Uderzenia oblegających we drzwi słyszeć się dały.
— Dalej, panowie — musimy tu wytrwać godzinę!... Jest nas siedmiu, jeżeli się dobrze bronić będziemy, nie zabiją nas w godzinę, a przez ten czas przyjdzie ktoś na pomoc Ich Królewskim Mościom.
Wymawiając te słowa, Charny chwycił ogromną szafę zdobiącą róg królewskiej komnaty.
Inni poszli za tym przykładem i stos mebli okrążył zaraz gwardzistów.
Królowa wzięła oboje dzieci na ręce i modlić się zaczęła.
Król wszedł do bocznego gabinetu dla spalenia niektórych papierów, by się nie dostały napastnikom.
Walczyli oni tuż u drzwi.
Co chwila wyskakiwały odłamki pod uderzeniem topora lub drąga. Przez te otwory zakrwawione — piki i bagnety próbowały ciosów śmiertelnych.
Jednocześnie kule orały sufit złocony.
Nakoniec ławka z szafy runęła, szafę przewróciła, ukazały się drzwi, niby paszcza otwarta, a z tej paszczy coraz szerszym otworem zamiast pik i bagnetów, dały się widzieć wyciągnięte ręce krwawe.
Gwardziści zużyli całą amunicję. Przez otwarte drzwi widać było podłogę zasłaną trupami i ranionymi.
Na krzyk kobiet, które przez ten otwór ujrzały śmierć przybywającą, król powrócił.
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Charny, zamknij się z królową w najbardziej oddalonym gabinecie; przy każdych drzwiach zamkniętych stanie nas dwóch, ja będę przy ostatnich i odpowiadam za dwie godziny. Tu zeszło wszakże czterdzieści minut.
Król zawahał się, zdało mu się upokarzającem uciekać tak z pokoju do pokoju, zastawiać się tak przegrodami.
Gdyby nie królowa, nie byłby usłuchał.
Gdyby nie dzieci, królowa zostałaby przy królu.
Ale niestety!... biedni my śmiertelnicy!... Królowie czy poddani, mamy zawsze w sercu tajemny otwór, przez który ucieka śmiałość, a wchodzi przerażenie.
Król miał dać rozkaz ucieczki do najbardziej oddalonego pokoju, gdy nagle, wszystkie ręce się usunęły, zniknęły piki i bagnety, a grożące krzyki ucichły.
Była chwila w której stał z ustami otwartemi, z nadstawionem uchem, z oddechem przyśpieszonym.
Potem usłyszano miarowe kroki wojska regularnego.
— Gwardja narodowa!... — zawołał Charny.
— Panie de Charny!... panie de Charny!... — krzyknął głos jakiś.
I jednocześnie, znajoma twarz Billota ukazała się w otworze.
— Billot! — rzekł Charny, Billot, mój przyjaciel?...
— Tak, to ja, panie. Gdzie król i królowa?...
— Są tam.
— Zdrowi i cali?...
— Zdrowi i cali.
— Bogu dzięki!... Panie Gilbert!... panie Gilbert!... tędy!...
Posłyszawszy imię Gilberta — dwa serca kobiece odmiennie zadrżały.
Serce królowej i Andrei.
Charny odwrócił się instynktownie i spostrzegł bladość obu kobiet.
Opuścił głowę z westchnieniem.
— Otwórzcie drzwi, panowie!... — rzekł król.
Gwardja przyboczna usunęła resztki barykady.
Tymczasem słyszano Lafayetta wołającego:
— Panowie z gwardji narodowej paryskiej! wczoraj dałem słowo królowi, że wszystko co do Jego Królewskiej Mości należy, jest zupełnie bezpieczne; jeżeli pozwolicie wymordować straż przyboczną — słowo moje złamane i nie będę już godzien pozostać wodzem waszym.
Kiedy drzwi się otwarły, ujrzano najprzód Lafayetta i Gilberta, z lewej strony stał Billot uszczęśliwiony, że bierze udział w ocaleniu króla. To on, Billot, obudził Lafayetta.
Za Lafayettem, Gilbertem i Billotem, stał kapitan Gondran, dowódca kompanji.
Księżniczka Adelaida pierwsza rzuciła się ku Lafayettowi i zarzucając mu ręce na szyję z wdzięcznością zawołała:
— Ocaliłeś nas, szlachetny panie!...
Lafayette z uszanowaniem chciał przestąpić próg Oeil de Boeuf, ale zatrzymał go któryś z oficerów służbowych.
— Przepraszam — zapytał — czy ma pan generał pozwolenie?...
— Jeżeli go nie ma — rzekł król wyciągając rękę do Lafayetta — ja mu je daję.
— Niech żyje król!... niech żyje królowa!... — zawołał Billot.
Król odwrócił się.
— Głos ten jest mi znany!... — rzekł z uśmiechem.
— Jesteś bardzo łaskawy, Najjaśniejszy Panie, rzekł zacny wieśniak. — Głos ten znany Wam z podróży do Paryża. Ah!... gdybyś Wasza Królewska Mość zamiast wracać tutaj pozostał był w Paryżu...
Królowa ściągnęła brwi.
— Czy tak?... powiedziała — czy tak mili są ci paryżanie?...
— I cóż, generale? — spytał król pana de Lafayette.
Miało to znaczyć: Co mam czynić, twojem zdaniem?...
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł z uszanowaniem de Lafayette, sądzę, że dobrzeby było gdybyś Wasza Królewska Mość ukazał się na balkonie.
Król wzrokiem zapytał Gilberta, ale wzrokiem tylko.
Potem poszedł prosto do okna, otworzył je bez wahania i ukazał się tłumom.
Wielki, jednomyślny krzyk, rozległ się w powietrzu:
— Niech żyje król!...
Petem nastąpił drugi.
— Król do Paryża!...
Pomiędzy temi dwoma okrzykami dawały się słyszeć potężne wołania:
— Królowa!... królowa!...
Na to wołanie zadrżeli wszyscy, król zbladł, zbladł Charny, zbladł nawet Gilbert.
Królowa podniosła głowę.
Blada, z wargami zaciśniętemi, ściągniętemi brwiami, stała przy oknie. Córka stała przy niej, a delfin przed nią. Na jasnej główce dziecka leżała marmurowo biała jej ręka.
— Królowa!... królowa!... — wołano coraz silniej.
— Lud chce was widzieć, Najjaśniejsza Pani — rzekł Lafayette.
— O!... matko, nie idź tam!... — zawołała księżniczka rzucając się na szyję królowej.
Królowa spojrzała na Lafayetta.
— Nie obawiaj się niczego — Najjaśniejsza Pani — powiedział.
— Jakto?... sama!... — rzekła królowa.
Lafayette uśmiechnął się i pełen uszanowania, z zachwycającem obejściem, które i w starości zachował, odsunął powoli dzieci od matki i popchnął je pierwsze na balkon.
Potem podając rękę królowej, poprowadził ją, mówiąc:
— Niech Wasza Królewska Mość raczy się zdać na mnie — odpowiadam za wszystko.
Okropny widok przedstawiał marmurowy dziedziniec przekształcony w ludzkie morze pełne wyjących bałwanów.
Na widok królowej, rozległ się krzyk straszliwy, niewiadomo: groźby czy radości.
Lafayette pocałował w rękę królowę i przyklaśnięto mu.
U szlachetnego narodu francuskiego nawet w chłopskich żyłach płynie krew rycerska.
Królowa odetchnęła.
— Dziwny naród!... — rzekła.
Potem zadrżała nagle:
— A straż moja, straż co mi ocaliła życie, nie zrobisz nic dla niej generale?...
— Zawołaj jednego z nich, Najjaśniejsza Pani.
— Panie Olivier de Charny!... panie de Charny!... zawołała królowa.
Ale Charny cofnął się, pojął o co chodziło.
Nie był winnym pierwszego października, nie potrzebował uroczystego przebaczenia.
Andrea uczuła to samo: wyciągnęła rękę, aby go zatrzymać.
Ręka hrabiego i jej ręka spotkały się i uścisnęły.
Królowa dostrzegła to, chociaż miała tyle rzeczy do widzenia.
Oko jej zapłonęło i z oddechem przyśpieszonym, głosem urywanym, odezwała się do innego oficera:
— Chodź pan, rozkazuję ci!...
Gwardzista spełnił wezwanie.
Nie potrzebował się wahać, jak Charny.
Pan de Lafayette pociągnął go na balkon, przypiął mu do kapelusza własną kokardę trójkolorową i pocałował.
— Niech żyje Lafayette!... niech żyje straż przyboczna!... — zawołało pięćdziesiąt tysięcy głosów.
Niektórzy chcieli głuchym szmerem przypomnieć oddalającą się burzę, ale poklask ogólny pokrył ich głosy.
— No... — rzekł Lafayette, — to i wszystko skończone.
Potem wchodząc do sali dodał:
— Ale aby nie zachmurzyło się znowu, pozostaje wam uczynić jeszcze jedną ofiarę, Najjaśniejszy Panie.
— Tak — rzekł król — opuścić Wersal, nieprawdaż?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jechać do Paryża.
— Panie, — rzekł król — powiedz ludowi, że za godzinę: królowa, ja i moje dzieci — będziemy w Paryżu.
Potem zwracając się do królowej, powiedział:
— Najjaśniejsza Pani, przejdź do swoich apartamentów i przygotuj się do podróży.
Ten rozkaz króla, przypomniał Olivierowi rzecz jakąś ważną.
Pobiegł uprzedzić królowę.
— Czego pan chcesz?... — rzekła szorstko Marja Antonina — nie jesteś pan mi tam potrzebnym.
— Bardzobym sobie tego życzy Najjaśniejsza Pani — odparł Charny. — Jeżeli rzeczywiście nie będę miał tam co robić, zabawię tak krótko, aby się obecność moja nie sprzykrzyła Waszej Królewskiej Mości.
Królowa szła za nim i widziała ślady krwi na podłodze. Zamknęła oczy, wzięła pod ramię Oliviera i postępowała na ślepo.
Nagle uczuła, że Charny zadrżał cały.
— Co to?... — spytała oczy otwierając.
Potem krzyknęła:
— Trup!... trup!...
— Wasza Królewska Mość wybaczy, że puszczę jej rękę — rzekł. Znalazłem to czego szukałem: zwłoki brata mego, Jerzego.
Opowiadanie nasze było już ze sto razy najrozmaiciej opowiadane, bo maluje ono jeden z najciekawszych epizodów wielkiego perjodu od 1789 do 1795 roku, perjodu, który nazywają rewolucją francuską.
Wiele, bardzo jeszcze wiele razy opisywane będą te rzeczy, ale zaręczamy z góry, nigdy z taką bezstronnością.
A po tych wszystkich innych opowiadaniach, nie wyłączając naszego, bardzo jeszcze wiele do dopełnienia zostanie, bo historja nigdy się nie kończy. Każdy z pomiędzy sta tysięcy świadków doznaje innego wrażenia, każdy najmniejszy szczegół ma swoją odrębną pozycję i odrębne wzbudza zajęcie.
Naco się zdadzą choćby najwierniejsze nawet opisy?...
Nigdy z takiej nauki praktycznej polityk nie korzysta.
Łzy, opisy i krew królewska, nie mają nigdy siły kropli wody padającej na kamień.
Królowe płakały, królowie bywali mordowani, ale nigdy ich następcy z okrutnego doświadczenia nie korzystali.
Ludzie wierni dawali dowody poświęcenia; ale nigdy nie korzystali z niego ci, których przeznaczenie skazało na nieszczęście.
Niestety!... widzieliśmy królowę potykającą o trupa jednego z takich ludzi, których królowie odchodzący za sobą pozostawiają.
W kilka godzin potem, kiedy królowa z królem i dziećmi opuszczała Wersal, do którego już wrócić nie miała, oto co się działo na małym wewnętrznym dziedzińczyku.
Jeden człowiek czarno ubrany, schylony był nad trupem.
Drugi w mundurze gwardji przybocznej klęczał z przeciwnej jego strony.
O trzy kroki od nich z rękoma zaciśniętemi, z okiem wlepionem w ziemię, stał trzeci towarzysz jakiś.
Umarłym był młody człowiek, około dwudziesto dwu letni. Wszystka krew jego ubiegła szeroką raną na głowie i piersi.
Ta pierś, zorana cała, ta pierś czystej białości, zdawała się jeszcze podnosić wzgardliwym odechem niepodobnej obrony.
Usta rozchylone, głowa w tył odrzucona, wyraz boleści i gniewu na twarzy, przypominały mimowoli piękne wyrażenie ludu rzymskiego:
„I życie długim jękiem mknie w krainę cieniów“.
Człowiek ubrany czarno — to Gilbert.
Klęczący oficer — to hrabia.
Stojący świadek — to Billot.
— Trup — to baron Jerzy de Charny.
Gilbert schylony nad ciałem, wpatrywał się w nie z tą wzniosłą niewzruszonością, która u umierającego zatrzymuje ulatujące życie, umarłemu duszę powraca.
— Zimny, sztywny i nieżywy!.. rzekł w końcu.
Hrabia de Charny, jęknął, a ściskając w objęciach zimne ciało, począł szlochać tak rozdzierająco, że Gilbert zadrżał, a Billot głowę odwrócił.
Potem hrabia wstał, podniósł trupa, oparł go o mur i oddalając się patrzył ciągle, czy nie ożyje i czy nie pójdzie za nim.
Gilbert pozostał klęcząc na jednem kolanie z głową na ręku opartą, zamyślony, przerażony, nieruchomy.
Billot podszedł do Gilberta. Nie słyszał już krwawiących serce krzyków hrabiego.
— Niestety! niestety! — panie Gilbert — rzekł — widzę, czem jest wojna domowa: to coście przepowiedzieli, sprawdza się, tylko prędzej niżeliśmy myśleli. Widziałem zbrodniarzy, mordujących niepoczciwych ludzi. Teraz widzę zbrodniarzy, mordujących szlachetne istoty. Widziałem śmierć Flessela, pana de Launay, Foulona, pana Berthier, i zadrżałem cały, nabrałem obrzydzenia do ludzi!
A przecież ci ludzie zabici, byli nędznikami.
Wtedy powiedziałeś mi panie Gilbert, że zaczną mordować i szlachetnych ludzi. Zabito pana barona de Charny. Nie drżę już, ale płaczę, nie czuję obrzydzenia do innych, ale się boję sam siebie.
— Billot! — zawołał Gilbert.
Ale Billot nie dosłyszał i ciągnął dalej:
— Oto biedny, zabity młodzieniec, panie Gilbert. Był to żołnierz, walczył on, ale nie mordował, i został zamordowany.
Billot westchnął bardzo głęboko.
— Ah! — rzekł — znałem dzieckiem tego nieszczęśliwego. Pamiętam jak, dzieckiem będąc, przyjeżdżał z Boursone do Villers-Cotterets, na szarym koniku i chleb biednym od matki swej przywoził.
Piękne to było dziecię, białe i różowe, o wielkich niebieskich oczach, a śmiało się zawsze. I rzecz dziwna! Gdy go zobaczyłem we krwi rozciągniętego, zdaje mi się, że to nie trup, ale dziecię uśmiechnięte staje mi przed oczyma z koszyczkiem i sakiewką w ręku!
O! panie Gilbert, rzekł Billot, dosyć mam już tego, nie chcę widzieć nic więcej, bo przepowiedziałeś, że i ciebie umierającego zobaczę, a wtedy...
Gilbert lekko pokiwał głową.
— Billot — rzekł — bądź spokojny, godzina moja nie wybiła jeszcze.
— Ale moja nadeszła, doktorze!... Zgniły tam moje żniwa, ziemie leżą odłogiem, czeka rodzina, którą kocham tem więcej, gdy patrzę na tego trupa, którego opłakuje rodzina.
— Co przez to rozumiesz, drogi Billot? Czy przypuszczasz, że litować się będę nad tobą?
— Nie! nie... odparł naiwnie dzierżawca — ale ponieważ cierpię, chcę sobie ulżyć po swojemu.
— To znaczy.
— To znaczy, że chcę wrócić na wieś, panie Gilbercie.
— Znowu?
— A! panie Gilbercie, mnie tam głos jakiś wzywa.
— Strzeż się, Billot, bo ten głos uciekać ci radzi.
— Nie jestem żołnierzem, nie będę więc dezerterem.
— Twoja ucieczka będzie równie gorszącą jak dezercja żołnierza.
— Wytłumacz mi to, panie doktorze.
— Przyszedłeś burzyć do Paryża i chcesz uciekać przed zawaleniem gmachu.
— Bo nie chcę zgnieść moich przyjaciół.
— Nie chcesz raczej być zgnieciony.
— E! — rzekł Billot, — czyż nie wolno myśleć trochę i o sobie.
— Piękne wyrachowanie! Czy to kamienie nie staczają się? czy staczając nie przygniatają uciekających tchórzów?...
— Wiesz pan dobrze, że tchórzem nie jestem wcale.
— Zostaniesz zatem, Billot, bo potrzebuję cię jeszcze.
— Rodzina potrzebuje mnie także.
— Nie ma rodziny ten, kto kocha ojczyznę.
— Ciekawy jestem, czybyś pan to samo powtórzył, gdyby Sebastjan był na miejscu tego młodego człowieka?
I wskazał trupa.
— Billot — odparł ze stoicyzmem Gilbert, syn mój Sebastjan, patrzeć kiedyś będzie na mojego trupa, jak ja patrzę na tego...
— Tem gorzej dla niego, panie doktorze, jeżeli się tak, jak ja patrzę na tego...
— Tem gorzej dla niego, panie doktorze, jeżeli się tak, jak pan zimny okaże.
— Mam nadzieję, że wart będzie więcej ode mnie, że będzie bardziej jeszcze stanowczym, bo dam mu przykład stanowczości.
— Więc chcesz pan, aby dziecko przyzwyczaiło się widzieć krew płynącą, ażeby w młodym wieku nawykło do pożarów, zaburzeń i napadów nocnych, ażeby przyzwyczaiło się patrzeć na znieważane królowe i na zagrożonych królów, a kiedy będzie zimne i twarde jak miecz — aby miało dla pana miłość i szacunek.
— Nie, nie chcę aby widział to wszystko, i dlatego odesłałem go do Villers-Cotterets, czego dziś żałuję.
— Żałujesz pan dzisiaj?...
— Tak.
— Dlaczego dzisiaj?
— Bo dziś, ujrzałby w praktyce bajkę Lafontaine‘a o lwie i myszy, która dla niego jest bajką tylko.
— Co pan rozumiesz przez to, panie Gilbert?
— Rozumiem, że zobaczyłby biednego dzierżawcę, co znalazł się prostym przypadkiem w Paryżu, że zobaczyłby zacnego człowieka, który ani pisać ani czytać nie umie i który nigdy nie sądził, aby życie jego miało wpływ na wielkie przeznaczenie, zaledwie jego oku dostępne; zobaczyłby człowieka, który raz już chciał opuścić Paryż i chce to teraz uczynić, zobaczyłby człowieka, co wziął skuteczny udział w ocaleniu dziś króla, królowej, i dwojga dzieci królewskich....
Billot patrzył na Gilberta zdziwionemi oczyma.
— Jakże — to, panie Gilbert? — zapytał.
— Jakto? wzniosły prostaczku! Toć że ty zbudziłeś się na pierwszy hałas, ty domyśliłeś się że hałas zwiastuje burzę i pobiegłeś śpiącego pana Lafayette obudzić.
— To bardzo naturalne; dwanaście godzin był na koniu, nie spał wcale przez dwadzieścia cztery godziny...
— Przywiodłeś go do zamku — ciągnął Gilbert i rzuciłeś między oblegających z krzykiem: „Z drogi nędznicy, oto mściciel!“
— Prawda, ja to wszystko zrobiłem — rzekł Billot.
— A więc! Billocie, mój przyjacielu; jeżeli nie przeszkodziłeś zamordowaniu tego młodego człowieka, to przeszkodziłeś zamordowaniu króla, królowej i dwojga ich dzieci! Niewdzięczny, chcesz się uwolnić od służby ojczyźnie, gdy cię ojczyzna tak hojnie wynagradza.
— Kto się tam dowie o tem, co uczyniłem, kiedy sam o tem nie wiedziałem?
— Jeżeli wiemy: ja i ty, Billocie, to czy tego nie dosyć?
Billot zamyślił się, potem wyciągając do doktora spracowaną rękę, powiedział:
— Prawda, masz słuszność, panie Gilbert. Ale człowiek jest słabem stworzeniem, samolubnem, niestałem, pan tylko, panie Gilbert, jesteś wspaniały, silny i stały. Kto pana uczynił takim?
— Nieszczęścia! — odpowiedział Gilbert z uśmiechem od łez smutniejszym.
— Dziwna rzecz... szepnął Billot... ja sądziłem, że nieszczęście czyni ludzi złymi.
— Tak, ale słabych.
— A gdybym ja wskutek nieszczęścia stał się zły?
— Możesz być nieszczęśliwy, ale zły nie będziesz nigdy?
— Jesteś pewny tego doktorze?
— Odpowiadam za ciebie.
— A więc! — rzekł Billot, wzdychając.
— A więc? — powtórzył Gilbert.
— A więc, zostaję, ale wiem, że nieraz jeszcze osłabnę...
— Znajdziesz zawsze we mnie podporę.
— Niech tak będzie... szepnął dzierżawca.
Potem spoglądając raz ostatni na zwłoki barona de Charny, które słudzy zabierali na noszach powiedział.
Widzieliśmy w jakich okolicznościach, bardzo od obecnej chwili odległych, nastąpić miał odjazd Ludwika i Sebastjana.
Opuszczając na chwilę główne osoby powieści, aby iść za dwoma podróżnikami, prosimy czytelników, aby pozwolili opisać sobie niektóre szczegóły tego odjazdu, drogę i przybycie do Villers-Cotterets, gdzie Pitoux spodziewał się znaleźć wielkie luki po swoim i Billota odjeździe.
Gilbert polecił Ludwikowi jechać po Sebastjana i przyprowadzić go do siebie. Zawołano dorożkę, wsadzono weń Ludwika, i jak Sebastjana polecono Ludwikowi, tak tegoż polecono woźnicy.
W godzinę później dorożkarz odwiózł Ludwika, który przywieźć miał Sebastjana Gilbertowi.
Gilbert i Billot czekali w mieszkaniu najętem przy ulicy św. Honorjusza. Gilbert za przybyciem syna powiedział mu, że wieczorem pojedzie z Ludwikiem i spytał go, czy zadowolony jest z powrotu do wielkich, ulubionych lasów.
— Tak, mój ojcze... odpowiedział chłopiec, pod warunkiem, że mnie będziesz odwiedzał w Villers-Cotterets, albo że ja będę przyjeżdżał do ciebie.
— Bądź spokojny, moje dziecię — rzekł Gilbert całując syna w czoło. — Wiesz, że teraz już bez ciebie obejść się nie mogę.
Pitoux zaczerwienił się z radości, na myśl że ma odjechać tegoż jeszcze wieczora.
Zbladł ze szczęścia, gdy Gilbert w jednę jego rękę włożył obie ręce Sebastjana, a w drugą dziesięć luidorów, każdy po czterdzieści osiem franków.
Długiego szeregu przestróg higjenicznych doktora — wysłuchali obaj w religijnem skupieniu.
Sebastjan spuścił wielkie wilgotne oczy.
Pitoux ważył luidory i dzwonił niemi w ogromnej kieszeni.
Gilbert dał Pitoux list do księdza Fortier.
Gdy doktór skończył przemowę, Billot rzekł zkolei:
— Pan Gilbert polecił ci moralną stronę Sebastjana, ja ci polecam fizyczną. Masz pięście, umiejże ich użyć w potrzebie.
— O!... rzekł Pitoux mam i pałasz.
— Nie nadużywaj go... zauważył Billot.
— Teraz wtrącił Gilbert — pozostaje mi tylko oznaczyć, w jaki sposób podróżować będziecie.
— Oh! — zawołał Pitoux — tylko dziewięć mil z Paryża do Villers-Cotterets, będziemy rozmawiać całą drogę.
Sebastjan spojrzał na ojca, jakby zapytując czy to dobrze będzie rozmawiać z Pitoux przez mil dziewięć.
Pitoux przejął to spojrzenie.
— Będziemy mówić po łacinie i wezmą nas za uczonych.
Było to marzeniem jego.
Wieluż to innych, mając dziesięć podwójnych luidorów w ręku powiedziałoby:
— Kupimy pierników.
Gilbert zawahał się na chwilę.
Patrzył na Pitoux, to na Billota.
— Rozumiem — rzekł ten ostatni. — Zadajesz pan sobie pytanie, czy Pitoux jest dobrym przewodnikiem, wahasz się pan powierzyć mu swoje dziecię...
— O! — rzekł Gilbert — nie jemu ja je powierzam.
— A komu?
Gilbert spojrzał w górę, był jeszcze zanadto wolterjaninem, aby odpowiedzieć wyraźnie:
Bogu! I na tem się skończyło. Postanowiono tylko, że nie zmieniając projektu Pitoux, który młodemu Gilbertowi obiecywał podróż nie męczącą, a przyjemności pełną, jutro dopiero wyruszą.
Mógł Gilbert wysłać syna w jednym z powozów, które dla wygody publiczności, krążyły ciągle od granicy, mógł go posłać we własnym swym powozie, ale wiadomo, jak obawiał się samotnych myśli Sebastjana, a nic tak do marzenia nie usposabia, jak jednostajny turkot kół. Zaprowadził więc dzieci do Bourget i tam wskazując im szeroki gościniec, obsadzony z obu stron drzewami, oświecony blaskiem pięknego słońca, otworzył oba ramiona i rzekł:
— Idźcie!
Poszedł Pitoux prowadząc Sebastjana ciągle oglądającego się za ojcem, który stał w miejscu rozstania z synem i gonił za nim oczyma, jak za marzeniem.
Pitoux wyprostował się. Dumny był z zaufania, jakie pokładał w nim człowiek tak poważny, jak pan Gilbert, lekarz królewski.
Pitoux, pełen ufności w siebie, prowadził małego Sebastjana i przebywał spokojnie wioski, pełne ruchu, a przerażone świeżemi wypadkami w Paryżu; bo jakkolwiek doprowadziliśmy opowiadanie nasze do piątego i szóstego października, to jednak, jak sobie przypominamy, Pitoux i Sebastjan już w końcu lipca, czy w pierwszych dniach sierpnia, Paryż opuścili.
Pitoux miał kask na głowie, a przy boku szablę. Było to wszystko co zyskał w wypadkach z 13-go na 14-ty lipca, ale te podwójne trofea, zadawalniały jego ambicję, a nadając mu minę wojacką, zabezpieczały spokój na drodze. Zresztą, tę minę groźną zdobył Pitoux niezależnie od kasku i miecza. Nie można było słuchać rozpraw i miecza. Nie można było słuchać w ratuszu, mów pana Bailli i Lafayetta, aby nie zostać choć odrobinę mówcą zwłaszcza, jeżeli ktoś się uczył łacińskich Conciones, których wymowa francuska w końcu osiemnastego wieku, słabem była naśladowaniem.
Zaopatrzony w te potęgi i dwie silne pięście, w rzadką słodycz uśmiechu i najlepszy w świecie apetyt, podróżował Pitoux przyjemnie do Villers-Cotterets.
Dla polityków, miał przeróżne nowiny, bo przebywał czas jakiś w Paryżu, wielkiej fabryce wiadomości.
Opowiadał, jakie pan Berthier zostawił ogromne skarby zakopane, które kiedyś Gmina posiędzie, jak pan de Lafayette, wzór wielkiej chwały, duma prowincji francuskich, był w Paryżu lalką tylko nadpsutą, a jego koń biały strawą dla fabrykujących kalembry; jak Bailly zaszczycony przyjaźnią Lafayetta, był arystokratą, ze wszystkiemi członkami swej rodziny, i, jak złe języki dodawały, jeszcze coś innego.
Opowiadając to wszystko, rzucał Pitoux pioruny gniewu, posiadał on quos ego wszystkich tych nawałnic, powtarzał różne anegdotki o Austrjaczce.
Ta werwa niewyczerpana zapewniała mu po drodze doskonałe wypoczynki, aż do ostatniej wioski przed Villers-Cotterets, do Vauciennes.
Ponieważ Sebastjan jadł mało, albo nic nie jadł wcale, ponieważ nic nie mówił, ponieważ był chłopcem bladym i słabowitym, każdy pytając się z zajęciem o niego, podziwiał czujną troskliwość Pitoux, który go pieścił, pilnował, a w końcu zjadał jego cząstkę, pragnąc jedynie stać mu się użytecznym.
Przybywszy do Vauciennes, Pitoux zawahał się, patrzał na Sebastjana, a Sebastjan na niego. Pitoux drapał się w głowę, co oznaczało zakłopotanie.
Sebastjan znał dobrze ten szczegół.
— No, cóż tam Ludwiku? — zapytał.
— A to — rzekł Pitoux — że gdyby ci było wszystko jedno, i gdybyś zmęczony nie był, zamiast iść prosto, doszlibyśmy do Villers-Cotterets przez Haramont.
Poczciwy Pitoux, zaczerwienił się, wyrażając to życzenie, jakby zaczerwieniła się Katarzyna, wyrażając coś mniej niewinnego.
Sebastjan zrozumiał.
— Ah! tak — rzekł — tam nasza biedna mama Pitoux umarła.
— Chodź, mój bracie, chodź.
Pitoux przycisnął Sebastjana do serca, że mało go nie udusił, a potem biorąc chłopca za rękę, począł z nim biec przez dolinę Wuala, tak szybko, że Sebastjan zadyszany zaraz zawołał.
— Za prędko, Pitoux, za prędko.
Pitoux zatrzymał się, on szedł zwyczajnym tylko krokiem.
Ujrzał, że Sebastjan był blady i zadyszany.
Wziął go na ręce i poniósł.
Tym sposobem szedł tak prędko, jak chciał.
Nie pierwszy to raz Pitoux niósł Sebastjana i Sebastjan nic na to nie mówił.
Tak przybyli do Larguy, Sebastjan poczuł, że Pitoux zmęczony i oświadczył, że odpoczął i może iść dalej.
Wspaniałomyślny Pitoux zwolnił kroku.
W pól godziny potem wchodził Pitoux do Haramont, pięknego miejsca urodzenia swego.
Przybywszy tam, chłopcy zaczęli się rozpatrywać.
Najpierw oczy ich uderzy krucyfiks, który pobożny lud przy wejściu do wioski umieszcza.
Niestety! w Haramont, jak w Paryżu, odczuwano dziwny popęd ku ateizmowi. Gwoździe przytwierdzające do krzyża prawą rękę i nogi Chrystusa, wypadły rdzą zgryzione, a nikt nie pomyślał, aby zawisły tylko na lewej ręce symbol tak mocno zalecanej równości, wolności i braterstwa, przywrócić na miejsce.
Pitoux nie był zbyt pobożny, ale zachował wiarę dziecinną. Chrystus opuszczony, ścisnął mu serce. Poszukał rośliny pnącej, cienkiej a mocnej jak drut żelazny, złożył na trawie pałasz i kask, wdrapał się na krzyż, przywiązał prawę rękę Boga męczennika, ucałował nogi Jego i zszedł.
Sebastjan modlił się klęcząc u stóp krzyża. Za kogo? Kto to wie!
Może za to widzenie z lat dziecinnych, które miał nadzieję odnaleźć pod cieniem drzew wielkich, za tę matkę nieznaną, która nigdy obcą nie jest, bo jeśli nie żywiła nas mlekiem swojem, to zawsze żywiła krwią swoją.
Dokonawszy świętego dzieła, Pitoux włożył kask i przypasał pałasz.
Sebastjan skończył modlitwę, przeżegnał się i wziął za rękę Ludwika.
Weszli do wioski i podążyli ku chatce, gdzie się urodził Pitoux i gdzie się Sebastjan wykarmił.
Pitoux znał dobrze Haramont, a jednak chaty znaleźć nie mógł i zmuszony był zapytać się o nią; wskazano mu murowany domek z daszkiem.
Ogród tego domu murem był opasany.
Ciotka Aniela sprzedała dom siostry, a nowy właściciel wszystko zburzył, i stare mury w ziemię zapadłe, i stare drzwi z otworem dla kota, i stare okna pół papierowe, na których uczył się pisać Ludwik-Anioł-Pitoux, i dach słomiany z mchem zielonawym i różnemi roślinami, wijącemi się u szczytu.
Nowy właściciel zniszczył wszystko, wszystko!
Drzwi były zamknięte, a na progu leżał wielki czarny pies, który zęby pokazał przybyszom.
— Chodź — rzekł Pitoux z załzawionemi oczami — chodź Sebastjanie, pójdziemy tam, gdzie się nic nie zmieniło.
I pociągnął go ku cmentarzowi.
Prawdę powiedział biedny chłopiec! Tu, tylko trawa wyrosła, trawa tak szybko wyrosła, że Pitoux nie mógł znaleźć grobu matki.
Szczęściem, razem z trawą wyrosła gałązka wierzby plączącej i stała się drzewem. Poszedł do tego drzewa i ucałował ziemię, którą ocieniało, z tą samą pobożnością, jak przedtem nogi Chrystusowe.
Wstając, uczuł ponad sobą wiatrem poruszane gałązki wierzby.
Wyciągnął rękę, objął gałązki i przycisnął je do piersi.
Zdawało mu się, że włosy matki całował.
Przebyli tu dosyć długo, dzień już miał się ku schyłkowi.
Trzeba było opuścić grób ukochany, który zdawał się pamiętać biednego Ludwika.
Odchodząc, chciał Pitoux urwać gałązkę wierzby i przypiąć ją do kapelusza, ale nie uczynił tego, bo mu się zdawało, że sprawiłby tem przykrość matce.
Ucałował raz jeszcze ziemię, wziął Sebastjana za rękę i poszedł.
Ludzie byli w polu i lesie, mało kto widział Ludwika, a że zmienił go kask i pałasz, zupełnie przez nikogo poznany nie był.
Pociągnął uroczą drogą przez las do Villers-Cotterets, a żaden przedmiot żyjący nie rozerwał jego boleści.
Sebastjan szedł za nim milczący również i zamyślony.
Pitoux przybył do Villers-Cotterets, przez tę część parku, którą nazywają Bażantarnią i przebiegł salę tańca pustą w dnie powszednie. Trzy tygodnie temu był tutaj z Katarzyną.
Ile to przez te trzy tygodnie zmieniło się dla Pitoux i dla Francji!
Przebywszy aleję kasztanami wysadzaną, doszedł do placu zamkowego i zapukał do tylnych drzwi szkoły ojca Fortiera.
Trzy lata upłynęły, jak Pitoux opuścił Haramont, a trzy tygodnie nie był w Villers-Cotterets.
W kilka chwil rozeszło się po miasteczku, że Pitoux przybył z Sebastjanem Gilbert, że obaj weszli tylnemi drzwiami do Fortiera, że Sebastjan wyglądał prawie tak samo jak pierwej, ale Pitoux miał kask i pałasz u boku.
Tłum zgromadził się u drzwi głównych, bo przypuszczał, że jeżeli Pitoux wszedł do ojca Fortiera przez drzwi tylne, to wyjdzie zapewne główną bramą od ulicy Soissons.
Była to jego droga, gdyby szedł do Pleux. W rzeczy samej, Pitoux nie zatrzymał się u Fortiera dłużej nad czas, którego potrzebował na doręczenie jego siostrze listu doktora, Sebastjana Gilberta i pięciu podwójnych luidorów, na zapłacenie pensji.
Siostra ojca Fortiera bardzo się zrazu zlękła, widząc wchodzącego przez ogród żołnierza, ale zaraz, gdy pod dragońskim kaskiem, poznała twarz poczciwą i otwartą, uspokoiła się nieco. Widok pięciu luidorów zupełnie ją uspokoił.
Obawa starej panny tem więcej była usprawiedliwiona, że ojciec Fortier wyszedł z uczniami na przechadzkę, była więc w domu sama jedna.
Pitoux pocałował Sebastjana i wyszedł, naciskając po zawadjacku kask na głowie.
Sebastjan uronił kilka łez przy rozstaniu z Pitoux, chociaż rozstanie nie miało być długie, zapłakał za towarzyszem, bo jego wesołość, łatwość i uprzejmość, wzruszyły serce małego Gilberta. Pitoux miał naturę tych wielkich nowoziemców, którzy nieraz męczą, ale rozbrajają wkońcu łasząc się i liżąc.
Jedna rzecz ukoiła zmartwienie Sebastjana, mianowicie, że Pitoux obiecał odwiedzać go czasem, Ludwika zaś pocieszyło, że Sebastjan mu podziękował..
Teraz musimy przeprowadzić naszego bohatera od domu ojca Fortiera do domu ciotki jego panny Anieli, położonego jak wiadomo, na wyniosłości Pleux.
Wychodząc od księdza nauczyciela, Pitoux spostrzegł oczekującą nań gromadkę ludzi.
Wiadomość o tem, że przybył — obiegła już miasto całe.
Wiedziano, że wraca ze zbuntowanego Paryża, przypuszczano, że brał udział w walkach, więc chciano zaczerpnąć wiadomości.
Pitoux udzielił tych wiadomości z majestatyczną powagą.
Opowiedział szczegóły wzięcia Bastylji, wysiłki Billota i pana de Maillard, Eljasza i Hullin’a, opowiedział jak Billot wpadł w fosę forteczną i jak on, Pitoux, wydobył go stamtąd, opowiedział szczegóły wyzwolenia Gilberta, który na osiem czy dziesięć dni przedtem został uwięziony.
Słuchacze wiedzieli już po części o tem wszystkiem, co opowiadał Pitoux, ale wiedzieli o tem z gazet. Choć zaś bardzo jest ciekawe wszystko, co piszą gazety, nie zastąpi czytanie żywego słowa, nie zastąpi nigdy opowiadania naocznego świadka, którego można widzieć własnemi oczami, słuchać własnemi uszami, któremu można zadawać pytania i który może udzielić odpowiedzi.
Pitoux był zapytywany i odpowiadał; opowiadał wszystko szczegółowo, nie obrażał się nieustannemi przerywaniami, nie niecierpliwił się zadawanemi pytaniami.
Dobrze już przynajmniej pół godziny stał pod drzwiami mieszkania księdza Fortiera na ulicy Soisson, gdy jeden ze słuchaczów dostrzegłszy na twarzy mówcy pewne oznaki znużenia, odezwał się do towarzyszów.
— Ależ on jest sfatygowany, ten biedny Pitoux, a my go trzymamy, zamiast mu pozwolić pójść do ciotki Anieli. Dopieroż się ucieszy poczciwa stara panna, gdy go zobaczy!
— Nie jestem sfatygowany — objaśnił Pitoux, — ale jestem okrutnie głodny.
Posłyszawszy to szczere wyznanie, gromadka rozsunęła się z uszanowaniem i Pitoux w towarzystwie kilku więcej ciekawych osobników puścił się w drogę do Pleux, czyli do domu ciotki Anieli.
Starej panny nie było, drzwi mieszkania były zamknięte.
Sąsiedzi ofiarowali Pitoux schronienie pod swym dachem i posiłek, którego tak potrzebował, ale nie przyjął żadnego z zaproszeń.
— Pocóż te ceremonje — mówiono mu — przecież... skoro ciotki niema...
— Drzwi mieszkania ciotki nie mogą pozostać zamknięte dla siostrzeńca zmęczonego i głodnego — odpowiedział Pitoux sentencjonalnie.
I wydobywszy swoją wielką szablę, widok której przejmował dreszczem kobiety i dzieci, wsunął koniec jej pomiędzy rygiel a zasuwkę zamku, nacisnął gwałtownie i drzwi się otworzyły ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, którzy nie próbowali już zaczepiać Pitoux od chwili, gdy zobaczyli, jak sobie nic nie robi z możliwych dąsów starej panny.
Wnętrze. mieszkania w niczem się zgoła nie zmieniło: sławetny fotel, skórą pokryty, stał po dawnemu na środku pokoju, dwa czy trzy krzesła zdezelowane stanowiły otoczenie fotelu, w głębi królowała duża skrzynia, na prawo kredens i kominek.
Pitoux dał w tej chwili dowód tej odwagi, jaką uczcili w nim ci, co przyszli z nim razem; ci, którzy przypatrywali się ze dworu temu, co się działo w mieszkaniu ciotki Anieli i co okrutnie byli ciekawi, co to będzie, gdy powróci stara panna.
Z fizjognomji tych ciekawskich łatwo było wyczytać atoli, że Pitoux miał wielką u nich sympatję.
Powiedzieliśmy, że Pitoux był głodny, że głód wyciskał aż pewne na jego twarzy znamiona.
Nie tracąc też czasu, zabrał się do szafarni i kredensu.
Kiedyś — mówimy kiedyś, chociaż bowiem upłynęło dopiero trzy tygodnie od wyjazdu Pitoux, czas, zdaniem naszem, mierzyć trzeba nietylko trwaniem ale i wypadkami ubiegłemi, kiedyś otóż Pitoux, chociaż mu podpowiadały co innego złe instynkta i głód dokuczliwy, dwie potęgi piekielne bardzo często sprzymierzające się ze sobą, kiedyś Pitoux siadał na progu pod zamkniętemi drzwiami i oczekiwał pokornie na powrót ciotki Anieli; gdy się zjawiła, pozdrawiał ją z najsłodszym na ustach uśmiechem, a potem wstawał, aby jej zrobić miejsce; gdy ciotka weszła, on wsuwał się zaraz za nią, podawał jej chleb i nóż, aby mu jego porcję wydzieliła, gdy zaś zobaczył kromkę odkrajaną, rzucał błagalne spojrzenie w stronę masła lub przysmaków, umieszczonych na półce kredensu.
Spojrzenie to rzadko kiedy, ale skutkowało jednakże czasami.
Dziś Pitoux, mężczyzna, nie myślał w ten sposób postępować, otworzył najspokojniej szafarnię, wyciągnął z kieszeni ostry kozik, wziął chleb, ukrajał pajdę, która ważyć mogła dobry kilogram, jak się zwykło mówić od czasu, gdy nowe miary i wagi prawa obywatelstwa pozyskały — potem położył bochenek na swoje miejsce, zamknął szafarnię i znowu z najzupełniejszym spokojem poszedł kredens zrewidować.
Zdawało się chwilowo Pitoux, że posłyszał mruczenie ciotki Anieli, ale kredens tak skrzypnął przy otwieraniu, iż hałas ten, będący najzupełniejszą rzeczywistością, zgłuszył ów hałas inny, który był fantazją jedynie.
Kiedy Pitoux mieszkał tu był jeszcze, skąpa ciotka nie zostawiała żadnych zapasów, chyba kawałek sera Marolles lub plasterek słoniny, ale od czasu, jak wyniósł się sławny żarłok, przygotowywała sobie rozmaite potrawy takie, które choćby tydzień nawet stały — na wartości nie wiele traciły.
Była to czasem pieczeń wołowa z marchewką, czasem baranina z kartofelkami, nóżki cielęce przyprawiane z octem i szczypiorkiem, czasem pieczony w piecu omlet olbrzymi z czosnkiem i pietruszką.
Stara panna cieszyła się codzień, że jest sama, że nie ma ją kto objadać z tak dobrych rzeczy i przy każdym kąsku, który brała w usta, wspominała siostrzeńca swego.
Pitoux miał widocznie szczęście.
Dziś bo oto właśnie, w poniedziałek, ciotka Aniela ugotowała w ryżu starego koguta, gotowała go zaś tak długo, że mięso prawie odeszło od kości i stało się prawie miękkiem.
Wyśmienite to jedzenie, ułożone było w czarnej miseczce, połyskującej i ponętnej.
Mięso wystawało ponad ryżem, niby wysepki na jeziorze, a grzebień koguci wznosił się nad licznemi cyplami, niby Ceuta nad cieśniną Gibraltarską.
Pitoux, spostrzegłszy coś równie cudownego, nie wydał nawet okrzyku podziwienia.
Zepsuty na dobrej kuchni, zapomniał niewdzięcznik, że nigdy podobnie wspaniała potrawa nie postała w kredensie ciotki Anieli.
Chleb trzymał w prawem ręku.
Koguta pochwycił w lewą, gdy naraz zdało mu się, że jakiś cień stanął pomiędzy nim a światłem.
Odwrócił się z uśmiechem, bo zadowolenie duszy malowało się zawsze na jego twarzy i sprawdził, że tym cieniem była ciotka Aniela.
Ciotka Aniela, jeszcze skąpsza bardziej szorstka niż dawniej.
Kiedyś — zmuszeni jesteśmy używać ciągle porównania — kiedyś, na widok ciotki Anieli, Pitoux upuściłby był z rąk półmisek, a gdyby się schyliła po szczątki koguta, skoczyłby jej przez głowę i uciekł z chlebem — ale kask i miecz zmieniły Ludwika.
Zamiast uciekać przed ciotką, uścisnął ją z wdzięcznym uśmiechem dwiema rękami, które opatrzone chlebem i potrawką, skrzyżowały się na plecach starej panny.
Uczyniwszy to, co sobie za obowiązek poczytywał, odetchnął pełną piersią i powiedział:
— A więc, tak ciotko Anielo, to ten twój biedny Pitoux!...
Nieprzyzwyczajona do uścisku, ciotka Aniela sądziła, że Pitoux chce ją udusić, jak Herkules dusił Anteę.
Odetchnęła więc swobodniej, gdy się wolną uczuła.
Dlaczego jednak, pomyślała sobie, Pitoux nie okazał uwielbienia na widok koguta?
Nietylko był więc niewdzięcznym, ale był także gburem.
Uderzyło to jeszcze ciotkę Anielę, że gdy ona siadała na skórzanym fotelu, Pitoux nie śmiał przykucnąć na żadnym z kulawych stołków, tymczasem teraz rozsiadł się w owym fotelu, postawił półmisek na kolanach i zabrał się do jedzenia.
W potężnej prawicy trzymał kozik o szerokiem ostrzu, w drugiem ręku kawał chleba szeroki na trzy palce, a długi na sześć cali, którym jak miotłą ryż z półmiska zamiatał, gdy nożem mięso na chleb popychał.
Rezultatem pracy było, że po upływie kilku minut ukazało się dno niebiesko-białe miski, niby kamienie po odpływie morza.
Niepodobna opisać strasznej rozpaczy ciotki Anieli.
Nie była w stanie krzyknąć nawet.
Pitoux uśmiechał się tak czarująco, że krzyk zamarł na ustach starej panny.
I ona próbowała się uśmiechnąć, aby przekląć straszne zwierzę, zwane głodem, które we wnętrznościach siostrzeńca jej zamieszkiwało.
Ale zgłodzone wnętrzności Ludwika głucho milczały.
Ciotka zapłakała.
Sprawiło to Pitoux przykrość, ale jeść nie przestał bynajmniej.
— O!... o!... — rzekł — ty ciotko płaczesz z radości, cieszysz się tak z mojego przybycia, dziękuję, ciociu ukochana, serdecznie ci dziękuję;...
I znowu zajadać zaczął.
Rewolucja zmieniła naturę tego chłopaka.
Zjadł prawie wszystką potrawkę, a zostawiwszy na dnie trochę ryżu, rzekł:
— Ty, kochana ciociu, wolisz ryż, wszak prawda? To lepsze na twoje zęby, zostawiam ci zatem trochę ryżu.
Na tę uwagę, którą ciotka Aniela wzięła za natrząsanie z siebie, podeszła do siostrzeńca, wyrwała mu z rąk miskę, i zaklęła w straszliwy sposób, który we dwadzieścia lat później znakomicie uzupełnił grenadjer starej gwardji.
Pitoux westchnął.
— O! moja ciociu — rzekł — żałujesz tego koguta?
— Zbrodniarzu! — zawołała ciotka Aniela.
Pitoux wstał.
— Ciotko — rzekł majestatycznie — mogę ci za to wszystko zapłacić, stać mnie na to. Jeżeli chcesz, będę się u ciebie stołował, ale będę sam dysponował.
— Hultaju! — wrzasnęła stara panna.
— Liczę porcję po cztery su, więc jestem winien, za ryż cztery su, a dwa su za chleb, razem zatem sześć su.
— Nie liczyłem jeszcze koguta, droga ciociu, który z twego kurnika pochodził. Stary to mój przyjaciel, odrazu poznałem go po grzebieniu.
— Miał także swoję wartość.
— Starzyzna to!... Sam go przecie ukradłem dla ciebie przed laty dziewięciu, a i wybiłaś mnie nawet, zato, że ziarna dla niego nie przyniosłem. Panna Katarzyna dała mi ziarna. Ten kogut to było moje dobro, zjadłem go, bo miałem prawo.
Ciotka wściekała się ze złości, piorunowała wzrokiem zuchwałego rewolucjonistę.
Nie mogła dobyć z siebie głosu.
— Precz stąd! — mruknęła.
— Jakto, mam się wynosić, tak zaraz po obiedzie. Ależ to niegrzecznie, ciociu...
— Precz stąd!...
Pitoux, powstał i przekonał się z wielkim zadowoleniem, że nie mógłby już zjeść ani jednego ziarnka ryżu.
— Ciotko — rzekł uroczyście — jesteś szkaradną krewną. Jesteś jak dawniej szorstką i skąpą — ale nie chcę abyś mówiła o mnie jak o żarłoku.
Stanął na progu i głosem stentorowym, który dobrze przez przechodzących ulicą mógł być słyszanym, rzekł:
— Biorę tych zacnych ludzi za świadków, że ja, który zdobyłem Bastylję, który przybyłem pieszo z Paryża, zmęczony i głodny, posiliłem się u mej krewnej, ale wymówiła mi ten posiłek tak nielitościwie, że zmuszony jestem uchodzić wypędzony.
Pitoux tak patetycznie ten ustęp wypowiedział, że sąsiedzi zaczęli mruczeć przeciwko starej.
— Pamiętajcie ludzie — ciągnął Pitoux, — że biedny podróżny, który przeszedł dziewięć mil pieszo, ten poczciwy chłopiec, zaszczycony zaufaniem pana Billota i pana Gilberta, że przewodnik, który odprowadził Sebastjana Gilberta do księdza Fortiera, że zdobywca Bastylji, przyjaciel pana Bailly i generała Lafayetta, został stąd wypędzony!...
Szmery wzmogły się.
— A ponieważ — ciągnął dalej Ludwik Pitoux — nie jestem żebrakiem, a ponieważ mi wymawiają tu marny kawałek chleba, płacę oto talara zato, co zjadłem u ciotki Anieli.
Powiedziawszy to Pitoux, wyciągnął z kieszeni talara i rzucił go na stół, skąd w oczach wszystkich wpadł na półmisek, do połowy w ryżu się zagłębiając.
To już dobiło starą pannę. Spuściła głowę pod ogólnym szmerem niezadowolenia.
Pitoux wyszedł z chaty otrzepując buty na progu a dwadzieścia rąk doń się wyciągnęło, ofiarując bezpłatnie stół i schronienie zdobywcy Bastylji, przyjacielowi pana Bailly i generała Lafayetta.
Pitoux po zadośćuczynieniu pierwszym obowiązkom posłuszeństwa, chciał zadość uczynić pierwszym potrzebom serca.
Słodką jest rzeczą słuchać, gdy rozkaz pana zgadza się z tajemnemi pragnieniami słuchającego.
Zebrawszy więc nogi, puścił się Pitoux przez pola, aby znaleźć się coprędzej na folwarku Pisseleux.
Bieg jego zwolniał atoli wkrótce, krok każdy był mu wspomnieniem.
Kiedy ktoś wchodzi do wioski lub miasta gdzie się urodził, stąpa po swojej młodości, stąpa po dniach przebytych, które, jak mówi poeta angielski, rozścielają mu się pod nogami, aby uczcić powracającego pielgrzyma.
Pitoux z duszą wezbraną uczuciem, przybył na folwark matki Billot.
Spostrzegłszy o sto kroków przed sobą długi szereg dachów, stuletnie wiązy, spoglądające na dym, wychodzący z kominów mchem obrosłych, usłyszawszy oddalone głosy trzód, warczenie psów i turkot wozów, nacisnął kask na głowę, przymocował dragoński pałasz do pasa i starał się przybrać ruchy, godne zakochanego żołnierza.
Chyba że mu się to udało, bo go nikt a nikt nie poznał.
Parobek jakiś, który poił konie w sadzawce, posłyszawszy stąpanie, obrócił się i ujrzał Ludwika Pitoux, a raczej kask i miecz zobaczył.
Zobaczył i osłupiał.
Pitoux tymczasem zawołał:
— Ah! Barnaut! dzień dobry ci, kochany Barnaut!
Barnaut zdziwiony, że kask i miecz nazywają go po imieniu, uchylił kapelusza i puścił koniom postronek.
Pitoux uśmiechnął się.
Parobczak nie był pewny siebie, dobrotliwy uśmiech Ludwika zniknął pod kaskiem.
Jednocześnie matka Billot zobaczyła przez okno wojskowego.
Wstała.
Strach panował po wsiach, mówiono o rozbójnikach, którzy niszczyli lasy i zboża jeszcze zielone.
Co znaczyło przybycie żołnierza? Rabunek czy pomoc?
Matka Billot, obrzuciwszy wzrokiem Ludwika, dostrzegła wiejskie obuwie przy błyszczącym kasku, ale nie nabrała nadziei.
Żołnierz wszedł do kuchni.
Matka Billot postąpiła naprzód dwa kroki.
Pitoux chcąc być grzeczny i zdjął kask.
— Anioł Pitoux! — zawołała matka Billot — Anioł Pitoux!
— Dzień dobry, pani Billot — rzekł Pitoux.
— Ludwiku, o mój Boże! któż mógł zgadnąć, zaciągnąłeś się więc do wojska?
— Tak! do wojska! — rzekł Pitoux.
I uśmiechnął się z wyższością.
Potem obejrzał się dookoła, szukając czego znaleźć nie mógł.
Pani Billot odgadła cel spojrzeń Ludwika i rzekła z prostotą:
— Szukasz Katarzyny?
— Aby jej złożyć moje uszanowanie — odparł Pitoux — tak jest, pani Billot.
— Suszy bieliznę. No... siadaj... patrz na mnie i opowiadaj.
— Owszem — odrzekł Pitoux.
I wziął krzesło.
Koło niego na progu i stopniach schodów stanęli służący i służące, opowiadaniem chłopca stajennego zwabieni.
Każdy przybywający pytał:
— Czy to Pitoux?
— Tak, to on.
— No! no!...
Pitoux uśmiechał się dobrotliwie do dawnych towarzyszy, dla niektórych było to przyjemnem.
— Więc z Paryża przychodzisz Ludwiku? — zapytała pani domu.
— Prościuteńko, pani Billot.
— Jakże się ma twój pan?
— Bardzo dobrze, pani Billot.
— Jakże tam w Paryżu?
— Bardzo źle, pani Billot.
— Ah!
Kółko słuchających ścieśniło się.
— Cóż król? — spytała żona dzierżawcy.
Pitoux schylił głowę i mlasnął językiem bardzo upokarzająco dla monarchji.
— A królowa?
Pitoux nic nie odpowiedział.
— Oh! — rzekła matka Billot.
— Oh! — powtórzyło zgromadzenie.
— Zgoda! pytajcie mnie — odparł Pitoux, wyczekujący na Katarzynę z najbardziej zajmującemi wiadomościami.
— Skąd masz ten kask? — spytała wieśniaczka.
— Trofeum to — odparł Pitoux.
— Cóż to jest trofeum, mój przyjacielu? — spytała poczciwa kobieta.
— Ah! prawda — rzekł Pitoux tonem protektorskim — że pani nie możesz wiedzieć co to jest trofeum. Trofeum, to znaczy łup po zwyciężonym nieprzyjacielu, kochana pani Billot.
— Zwyciężyłeś więc jednego nieprzyjaciela, Pitoux?...
— Jednego! — rzekł pogardliwie Pitoux. Ah! kochana pani Billot, nie wiesz więc nic, że pan Billot i ja, zdobyliśmy we dwóch Bastylję.
To magiczne słowo zelektryzowało słuchaczów.
Pitoux czuł ich oddechy nad głową i ręce o grzbiet jego krzesła oparte.
— Opowiedz, opowiedz, co mój mąż zrobił, rzekła pani Billot dumna i drżąca zarazem.
Pitoux spojrzał, czy Katarzyna nie przybywa. Ale jej, jak nie było tak nie było.
Uznał to za obrazę, że dla nowin świeżych, przez takiego kurjera przyniesionych, panna Billot nie porzuciła bielizny.
Spuścił głowę i zaczynał być niezadowolony.
— To... bo... bardzo długie opowiadanie, — rzekł.
— A tyś głodny? — spytała pani Biilot.
— Być może.
— Pragnienie masz?
— Nie zaprzeczam.
Służący tak się pospieszyli, że Pitoux, który trawiąc prędko, nie miał czasu strawić koguta ciotki Anieli, znalazł pod ręką kubek, chleb i mięso.
Widział, że trzeba się było przemóc i zaczął jeść.
Ale mimo dobrej woli, musiał zabastować na chwilę.
— Co ci jest? — zapytała pani Biilot.
— Ba! co mi jest...
— Pić dla Pitoux!... — zawołała pani Biilot na sługę.
— Mam jabłecznik, proszę pani.
— Może on woli wódki?
— Wódki?
— Przyzwyczaiłeś się może do niej w Paryżu?
Poczciwa kobiecina sądziła, że przez te dwa tygodnie, Pitoux miał czas zepsuć się zupełnie.
Pitoux odtrącił dumnie przypuszczenie.
— Wódki! — rzekł — ja nigdy nie piję...
— To opowiadaj...
— Musiałbym drugi raz znowu opowiadać pannie Katarzynie, e... to strasznie długa historja.
— Dwie czy trzy osoby rzuciły się do suszarni po pannę Katarzynę.
Ale kiedy wszyscy pobiegli w tamtą stronę, Pitoux machinalnie spojrzał na schody i przez drzwi otwarte na pierwszem piętrze ujrzał Katarzynę, patrzącą przez okno w stronę lasu, to jest w kierunku de Boursonne. Katarzyna tak była zatopiona w kontemplacji, że ruch wewnątrz nie zwrócił wcale jej uwagi.
— Ah! ah! — rzekł, wzdychając — patrzy w stronę lasu, w stronę Boursonne, w stronę pana Izydora de Charny.
I westchnął jeszcze mocniej.
W tej chwili wysłańcy wrócili, nietylko z suszarni, ale i ze wszystkich miejsc, w których mogła się znajdować Katarzyna.
— I cóż? — spytała pani Biilot.
— Nie widzieliśmy nigdzie panny.
— Katarzyno! Katarzyno! — wołała matka.
Dziewczyna nic nie słyszała.
Pitoux ośmielił się głos zabrać.
— Pani Billot — rzekł — ja wiem dlaczego nie znaleziono nigdzie panny Katarzyny.
— Dlaczego?
— Bo jej niema nigdzie.
— A wiesz gdzie jest?
— Wiem.
— Gdzie?
— Tam, na górze.
I wziąwszy panią Billot za rękę, wstąpił z nią na kilka schodów i pokazał Katarzynę, siedzącą w oknie bluszczem obrosłem.
— Czesze się — rzekła dobra kobieta.
— Nie, niestety! uczesana jest — rzekł melancholijnie Pitoux.
Ale pani Billot nie uważała na to, tylko krzyknęła głośno:
— Katarzyno! Katarzyno!
Dziewczyna zadrżała zdziwiona i prędko zamknęła okno.
— Cóż tam? — zapytała.
— Chodźże prędzej — zawołała matka Billot, nie wątpiąc o wrażeniu, jakie sprawią jej słowa: — Anioł Pitoux wrócił z Paryża.
Pitoux z obawą czekał odpowiedzi Katarzyny.
— Tak? — rzekła zimno.
Tak zimno, że zbrakło serca Ludwikowi.
I zeszła ze schodów z flegmą flamandek w obrazach Van Ostada lub Brauwera.
— Patrzcie państwo — mówiła schodząc — to on.
Pitoux skłonił się zaczerwieniony i drżący.
— Kask ma — szepnęła któraś służąca do ucha młodej pani.
Pitoux czytał wrażenia na twarzy Katarzyny.
Na tej ślicznej, trochę bladej lecz zawsze pełnej i aksamitnej twarzy, nie znać było żadnego uwielbienia dla ludwikowego kasku.
— Ah! — rzekła — ma kask... a to naco?
Oburzenie przemogło w sercu poczciwego chłopca.
— Mam kask i pałasz — odparł dumnie — bo biłem się i zabijałem dragonów i szwajcarów, a jeżeli wątpisz o tem, panno Katarzyno, to zapytaj, proszę, ojca.
Katarzyna tak była zamyślona, że usłyszała tylko ostatnie słowa Ludwika.
— Jakże się ma ojciec? — powiedziała — i czemu także nie wrócił?... czy złe wiadomości z Paryża?
— Bardzo złe — rzekł Pitoux.
— Sądziłam, że się wszystko uspokoi — zauważyła Katarzyna.
— Tak, ale się wszystko zaniepokoiło — odparł Pitoux.
— Czy przywrócenie pana Neckera nie pogodziło ludu z królem?
— Właśnie tu o pana Neckera idzie — rzekł Pitoux pogardliwie.
— To jednak zadowolniło lud?
— Tak go dobrze zadowolniło, że ma zamiar sam sobie wymierzyć sprawiedliwość i sam pozabijać wszystkich swoich nieprzyjaciół.
— Wszystkich nieprzyjaciół! — zawołała zdziwiona Katarzyna, — a cóż to są za nieprzyjaciele ludu?
— Arystokraci! — burknął Pitoux.
Katarzyna zbladła.
— Kogo nazywają arystokratami? — spytała.
— Także pytanie! Tych, co mają wielkie ziemie i piękne zamki, tych, co głodzą naród i mają wszystko, gdy my nie mamy nic.
— Cóż dalej? — rzekła niecierpliwie Katarzyna.
— Ludzi, którzy jeżdżą w piękne konie i powozy, kiedy my chodzimy piechotą.
— Boże mój! — zawołała dziewczyna, stając się białą prawie.
Pitoux zauważył to wzruszenie na jej licach.
— Nazywamy też arystokratami niektórych naszych znajomych.
— Moich znajomych?
— Naszych znajomych? — spytała matka Billot.
— Któż to taki? — nalegała Katarzyna.
— Naprzykład pan Berthier de Savigny.
— Pan Berthier de Savigny?
— Ten, co pani ofiarował złote kolczyki, które miałaś panno Katarzyno, tańcząc z panem Izydorem.
— A więc?
— A więc! widziałem ludzi, którzy jedli jego serce.
Krzyk okropny wydobył się ze wszystkich piersi.
Katarzyna padła na krzesło.
— Widziałeś to? — przemówiła matka Billot, drżąc z oburzenia.
— I pan Billot widział także!
— O! Boże! Wielki Boże!...
— Obecnie — rzekł Pitoux — mają spalić i zabić wszystkich arystokratów Paryża i Wersalu.
— To okropne! — szepnęła Katarzyna.
— Okropne! Dlaczego? Nie jesteś przecie arystokratką, panno Billot.
— Panie Pitoux — rzekła Katarzyna z ponurą energją — nie byłeś wcale tak dziki przed wyjazdem do Paryża.
— I nie jestem także teraz, panno Katarzyno — rzekł Pitoux bardzo wzruszony — ale...
— W takim razie, nie pochwalaj zbrodni paryżan, bo nie jesteś paryżaninem, i nie popełniałbyś tych zbrodni.
— Broniąc pana Berthier, pan Billot i ja o mało nie zostaliśmy zamordowani.
— O! mój ojcze! mój zacny, odważny ojcze!.. poznaję cię! — zawołała Katarzyna w uniesieniu.
— Kochany, poczciwy mężu! — rzekła matka Billot z wilgotnemi oczyma. — I cóż on zrobił?
Pitoux opowiedział straszną scenę na placu Greve, rozpacz Billota i chęć powrotu do Villers-Cotterets.
— Dlaczegóż nie wrócił? — rzekła Katarzyna z głęboką i ponurą boleścią, która znalazła odbicie w sercu Ludwika, jako jedna ze smutnych przepowiedni.
Matka Billot złożyła ręce.
— Pan Gilbert mu nie pozwolił.
— Pan Gilbert chce więc, aby zabili mego męża, — rzekła matka Billot, szlochając.
— Chce nas zgubić — dodała ponuro Katarzyna.
— O! nie — rzekł Pitoux. — Pan Billot i pan Gilbert porozumieli się ze sobą. Pan Billot zostanie czas jakiś w Paryżu, aby skończyć rewolucję.
— Tak we dwóch? — rzekła matka Billot.
— Nie, z panem Lafayettem i z panem Bailly.
— A! — krzyknęła z uwielbieniem wieśniaczka — skoro jest z panem Bailly i z panem Lafayettem...
— Kiedy myśli wrócić? — spytała dziewczyna.
— Tego nie wiem, panno Katarzyno.
— A ty, Pitoux, jakeś wrócił?
— Przyprowadziłem Sebastjana Gilberta do księdza Fortiera, i przynoszę tu instrukcje od pana Billota.
Rzekłszy to, Ludwik powstał nie bez dyplomatycznej godności która zrozumiana została.
Matka Billot kazała się ludziom oddalić.
Katarzyna siedząc ciągle, starała się przeniknąć głąb myśli Ludwika i pytała sama siebie:
Aby wysłuchać woli ojca, obie kobiety skupiły całą uwagę. Pitoux wiedział, jak trudne było jego zadanie, znał matkę Billot i Katarzynę, znał przyzwyczajenie rozkazywania jednej i dziką niezawisłość drugiej.
Katarzyna, dobra, łagodna, pracowita córka, wrażeniem samem cnót swoich wywierała wpływ ogromny na wszystkich ludzi folwarcznych, a duch panowania czyż nie jest silnem postanowieniem nieuległości?
Pitoux spełniając swoją misję, wiedział jaką boleść sprawi matce Billot.
Sprowadzenie jej do roli podrzędnej, wydało mu się rzeczą anormalną, niepodobną. Podwyższało to Katarzynę w stosunku do Ludwika, ale Katarzyna nie potrzebowała tego w obecnych okolicznościach.
Pitoux wysłowił się w ten sposób:
— Pani Billot! zamiarem pana Billot jest, abyście się jaknajmniej męczyli.
— Jakto? — rzekła poczciwa kobiecina.
— O jakiem męczeniu mowa? — spytała Katarzyna.
— To znaczy — odparł Pitoux — że zarządzanie takim folwarkiem jak wasz, połączone jest z wielką pracą i kłopotem, że trzeba prowadzić targi...
— I cóż?... — rzekła kobieta.
— Trzeba siać...
— I cóż?
— Zbierać...
— I cóż?...
— Wypłacać...
— Któż temu zaprzecza?
— Nikt, zapewne, pani Billot, ale przedając, trzeba jeźdżić.
— Mam konia.
— Płacąc, trzeba się targować.
— Umiem się wygadać.
— Siejąc i uprawiając...
— Czyż nie jestem przyzwyczajana do dozorowania?
— A żniwa?... Robotnikom obiad trzeba gotować, pomagać im potrzeba...
— Co dotyczy dobra mego męża, to nie przestrasza mnie wcale — zawołała poczciwa kobieta.
— Ale, pani Billot, nakoniec...
— Co nakoniec?
— Tyle pracy... i... tyle lat...
— A! — mruknęła matka Billot, krzywo patrząc na Pitoux.
— Pomóżcie mi, panno Katarzyno — zawołał biedny chłopiec, tracąc odwagę wobec coraz trudniejszego położenia.
— Co mam robić, aby pomóc panu? — powiedziała dziewczyna.
— Oto — odparł Pitoux — pan Billot nie wybrał pani Billot do tej pracy.
— Kogóż więc? — przerwała, drżąc zarazem z uwielbienia i szacunku.
— Wybrał kogoś silniejszego, wybrał pannę Katarzynę...
— Córkę do rządzenia domem! — zawołała stara matka z niedowierzaniem.
— Pod twojemi rozkazami, matko, pospieszyła dodać dziewczyna, czerwieniąc się cała...
— Nie, nie — rzekł Pitoux — nie! muszę spełnić całkowicie polecenie, pan Billot upoważnia pannę Katarzynę, aby zastępując go, rządziła domem i wszystkiemi interesami...
Każde to słowo, wciskało się do serca gospodyni, a tak poczciwą miała ona naturę, że zamiast zjadliwej zawiści i palącego gniewu, degradacja zastała ją zrezygnowaną, I posłuszniejszą i bardziej jeszcze o nieomylności męża przekonaną.
Billot nie mógł się mylić, Billot powinien być słuchany.
Oto argumenty, jakiemi dobra kobieta opór swój zwalczyła.
Spojrzała na córkę i w oczach jej dojrzała skromność, ufność, dobrą wolę, czułość i szacunek niezachwiany. Ustąpiła zupełnie.
— Ojciec Billot ma słuszność — rzekła — Katarzyna młoda, ma dobrą głowę i silną wolę.
— O!... tak — rzekł Pitoux, pragnąc pochlebić Katarzynie.
— Katarzynie — ciągnęła matka — wygodniej będzie w drodze niż mnie, lepiej potrafi biegać za siejbą, lepiej sprzeda, lepiej kupi, każe się słuchać, moja córka!...
— Katarzyna — mówiła dalej matka Billot, będzie obiegać pola i prowadzić kasę!... zawsze w drodze!... przerobi się na chłopca!...
Pitoux wtrącił:
— Nie obawiajcie się o pannę Katarzynę, będę jej wszędzie towarzyszył.
Katarzyna spojrzała tak dziwnie na Pitoux, że się chłopak zmieszał.
Zaczerwieniła się, nie jak kobieta, której ktoś sprawił przyjemność, ale z wyrazem gniewu i niecierpliwości; chciała przemówić, lecz czuła potrzebę milczenia.
Pitoux nie był światowcem, nie poznał tego odcienia, ale domyślił się, że rumieniec Katarzyny nie oznaczał zgody.
— Jakto!... — rzekł z nieprzyjemnym uśmiechem, który pod grubemi wargami jego wielkie zęby odsłonił — milczysz, panno Katarzyno?...
— Nie wiesz więc, panie Pitoux, żeś palnął głupstwo?...
— Głupstwo?... — powtórzył zakochany.
— Na Boga!... — zawołała matka Billot, moja córka z gwardzistą!...
— Ależ w lesie!... — rzekł Pitoux tak naiwnie, że byłoby zbrodnią śmiać się z niego.
— Czy to także zawiera się w rozkazach naszego pana — spytała matka Billot.
— O!.. — rzekła Katarzyna, — takiego próżniaczego rzemiosła, nie przeznaczałby ojciec panu Pitoux, a pan Pitoux nie przyjąłby go.
Pitoux osłupiałemi oczyma wodził po pani Billot i Katarzynie, cały gmach jego runął.
Katarzyna, prawdziwa kobieta, pojęła bolesny zawód Ludwika.
— Panie Pitoux — rzekła — czy widziałeś w Paryżu, aby młode dziewczęta kompromitowały się, wodząc wciąż chłopców za sobą?...
— Pani nie jesteś dziewczyną, tylko panią domu — rzekł Pitoux.
— No, no!... dosyć tego gadania — przerwała ostro matka Billot — pani domu ma dużo do roboty. Chodź Katarzyno, niech według rozkazu ojca zdam ci dom cały.
I wtedy przed zdziwionemi i nieruchomemi oczyma Ludwika, rozpoczęła się ceremonja, której ani na wspaniałości, ani na poezji, przy rubasznej prostocie nie zbywało.
Matka Billot oddala wszystkie klucze Katarzynie, oddała jej rachunek bielizny, rachunek butelek, mebli i zapasów. Zaprowadziła ją do starego biurka, fornirowanego drzewem różnokolorowem, w którem ojciec Billot chował papiery, luidory, skarby i dowody rodzinne.
Katarzyna słuchała poważnie tych tajemnic a każde objaśnienie zachowywała w głębi pamięci, jako broń potrzebną w razie walki.
Potem przeszła matka Billot do trzody, której spisu dokonano z wszelką dokładnością. Przeliczono barany i zdrowe i chore, jagnięta, kozy, kury, gołębie, konie, woły, krowy.
Była to prosta już tylko formalność.
Młoda dziewczyna, była w tej gałęzi oddawna specjalnym administratorem.
Nikt lepiej od Katarzyny nie znał ani drobiu, ani jagniąt, ani gołębi, ani żadnej innej żywej rzeczy.
Konie rżały, gdy się zbliżała. Potrafiła rozkazywać najdzikszym. Jeden z nich, źrebak wychowany na folwarku, potem ogier dla nikogo nieprzystępny, zrywał liny, aby dojść do Katarzyny i poszukać w jej rękach i kieszeniach zeschniętej skórki chleba.
Nie było nic piękniejszego, nad tę ładną blondynkę, o wielkich szafirowych oczach, z białym kołnierzykiem, okrągłemi ramionami, pulchnemi rękami, gdy zbliżała się z pełnym ziarna fartuchem do miejsca koło sadzawki i rzucała ziarno ptactwu.
Wtedy zlatywały się gołębie i jagnięta, dziobiąc lub liżąc i oczyszczając poczerniałą od ziarna płaszczyznę Niektóre ludzkie natury posiadają w oczach czar potężny lub przerażający, dwie potęgi działające na zwierzę tak, że oprzeć się im nie jest w stanie.
Któż nie widział rozjuszonego byka smutnie patrzącego na niewinne dziecię, nie rozumiejące niebezpieczeństwa?... Byk lituje się nad niem.
Ten sam byk patrzy przerażony na barczystego zagrodnika, który milczącą groźbą wzroku do miejsca go przykuwa. Zwierzę schyla czoło, przygotowując się do walki, ale nogi wrosły mu w ziemię i drży, i uczuwa zawrót głołwy, i boi się jednem słowem.
Katarzyna wywierała na wszystko, co ją otaczało, jeden z tych wpływów: była tak spokojną i stanowczą, tyle w niej było łaskawości i woli, tak mało nieufności i strachu, iż zwierzę wobec niej nigdy złej myśli nie miało.
Wpływ ten wzmagał się na stworzeniach myślących. Wdzięk dziewiczy był
nieprzezwyciężony, żaden człowiek z okolicy nie uśmiechnął się mówiąc do Katarzyny, żaden chłopiec nie miał o niej myśli ukrytych, ci co ją kochali chcieli ją mieć za żonę, wszyscy inni za siostrę.
Pitoux z głową spuszczoną, z obwisłemi rękoma, myślą błądzącą, szedł machinalnie za młodą dziewczyną i jej matką w ich wycieczce.
Nie mówiono nic do niego. Asystował jak żołnierz w tragedji, przyczem kask nadawał mu właściwy charakter.
Nareszcie przejrzano ludzi i służące.
Matka Billot utworzyła z nich półkole w środku którego stanęła.
— Moje dzieci — rzekła — pan nasz nie wraca z Paryża, ale dał nam innego pana na swoje miejsce.
Oto moja córka, Katarzyna. Ja jużem stara i słabą mam głowę. Pan dobrze zrobił. Panią będzie Katarzyna. Ona wydaje i przyjmuje pieniądze. Ja pierwsza wykonam jej rozkazy, nieposłuszni — z nią mieć będą do czynienia.
Katarzyna czule uścisnęła matkę, nie mówiąc ani słowa.
Pocałunek wywarł lepsze nad przemowy wrażenie. Matka Billot płakała, Pitoux był wzruszony.
Wszyscy słudzy przyklasnęli nominacji.
Katarzyna rozdzieliła w tej chwili obowiązki, każdy pospieszył wypełnić je z tą dobrą wolą, jaką podwładni zwykle mają w pierwszych dniach nowego panowania.
Pitoux zostawszy sam jeden, zbliżył się do Katarzyny i powiedział:
— A ja?...
— Nie mam panu nic do rozkazania — odparła.
— Jakto? nic nie będę robił?...
— Cóż chcesz robić?...
— To, co przed odjazdem.
— Przed odjazdem byłeś przez moją matkę przygarnięty.
— Teraz pani wyznacz mi jaką robotę.
— Nie mam nic dla ciebie, panie Ludwiku.
— Dlaczego?...
— Bo jesteś uczonym, paryżaninem, więc ci ciężkie roboty nie przystoją.
— Naprawdę?... — spytał Pitoux.
Katarzyna skinęła głową, co miało znaczyć: naprawdę.
— Jam uczony?... — powtórzył Pitoux.
— Bezwątpienia.
— Ale spojrzyj pani na moje ręce, panno Katarzyno.
— Mniejsza o to!...
— Wkońcu, panno Katarzyno — rzekł zrozpaczony chłopak — dlaczego pod pozorem, że jestem uczony, chcesz mnie zmusić, abym umarł z głodu?... Filozof Epiktet służył przecie, aby żyć i jeść; bajkopisarz Ezop pracował na chleb w pocie czoła!... Obaj ci panowie, byli jednak uczeńsi ode mnie.
— Trudno, tak musi być.
— Ale pan Billot przyjął mnie za domowego i dlatego przysłał mnie z Paryża.
— Być może. Ojciec mógł panu dawać roboty, których ja nakazywać nie mogę.
— Nie nakazujcie mi ich, panno Katarzyno.
— Wtedy byłbyś bezczynnym, a na to pozwolićbym nie mogła. Mój ojciec, mógł czynić jako pan, to czego mnie nie wolno, jako zarządzającej. Administruję jego dobrem, muszę dbać o dochody.
— Pracą swą będę przynosił korzyści, panno Katarzyno, obracasz się w błędnem kole.
— Nie rozumiem, panie Pitoux, wielkich twoich frazesów. Co to jest błędne koło?...
— Błędnem kołem, panno Katarzyno, nazywa się złe rozumowanie. Zostaw mnie pani na folwarku i daj mi jakie zajęcie. Zobaczysz pani, czy jestem próżniakiem lub uczonym. Masz pani książkę i rachunki do prowadzenia. Arytmetyka jest specjalnością moją.
— Mojem zdaniem, regestry gospodarskie, to niedostateczne zajęcie dla mężczyzny — rzekła Katarzyna.
— To znaczy nie jestem tu przydatny do niczego.
— Zostań pan jednak — rzekła łagodniej Katarzyna, namyślę się i zobaczymy.
— Chcesz się pani namyślać, czy możesz mnie zatrzymać. Cóż ci zrobiłem złego, panno Katarzyno?... O!... nie byłaś dawniej taką!...
Katarzyna wzruszyła nieznacznie ramionami. Nie mogła nic zarzucić Ludwikowi, a jednak nużyło ją to jego naleganie.
Dlatego przerwała rozmowę.
— Dosyć już, panie Pitoux, — rzekła — jadę do La Ferte-Milon.
— Biegnę ci osiodłać konia, panno Katarzyno.
— Nie trzeba, zostań tutaj.
— Nie chcesz, abym ci towarzyszył?...
— Zostań!... — rzekła rozkazująco.
Pitoux został jak do miejsca przykuty, ze spuszczoną głową i łzą, która mu paliła powiekę.
Katarzyna rozkazała chłopcu stajennemu osiodłać sobie konia.
Matka Billot, teraz pierwsza w domu służąca, wzięła się do pracy bez przymusu, bez goryczy i z dobrą wolą. Ruch przerwany w rolniczej hierarchji, rozpoczął się znowu jak w brzęczącym ulu.
Gdy siodłano konia, Katarzyna weszła do swego pokoju, spoglądając na Ludwika, którego ciało zostało nieruchome, ale głowa ścigając poruszenia dziewczyny, obracała się jak chorągiewka.
— Co też robić będzie Katarzyna w swoim pokoju?... — pytał sam siebie Pitoux.
Biedny Pitoux! co ona będzie robić? Uczesze się, włoży czysty czepeczek i cieńszą pończoszkę.
Dopełniła tualety, zeszła, pocałowała matkę i pojechała.
Pitoux, niezadowolony rzutem oka pół obojętnym, pół litościwym, który mu odjeżdżając ofiarowała Katarzyna, nie mógł pozostać w tem przykrem położeniu.
Odkąd zobaczył znów Katarzynę, zdawało mu się, że widok jej był mu koniecznie potrzebny. Oprócz tego, w tym umyśle ciężkim i śpiącym, coś, jakby podejrzenie, obudziło się i wracało z regularnością jednostajną zegarkowego perpendykułu[3].
Własnością umysłów naiwnych jest pojmowanie wszystkiego w jednakowym stopniu. Leniwe te natury odczuwają jak inne, ale nie roztrząsają.
Kiedy Pitoux, usłyszawszy kroki oddalającego się konia, pobiegł do drzwi, zobaczył, że Katarzyna jechała wąską dróżką, prowadzącą na szeroki trakt do La-Ferté-Milon.
Stojąc w progu, przesłał jej pożegnanie żałosne i pokorne.
Ale nagle się zamyślił.
Katarzyna zabroniła mu sobie towarzyszyć, ale mógł przecież iść za nią.
Mogła mu powiedzieć: Nie chcę cię widzieć; ale nie mogła rzec: Nie patrz na mnie. Pitoux więc, ponieważ nie miał nic do roboty, postanowił odbyć lasem tę samą co i Katarzyna drogę. Tym sposobem nie będąc widziany, mógłby widzieć.
Do La-Ferté-Milon była niecała mila. Iść tam i z powrotem, nie znaczyło nic dla Ludwika.
Zresztą, uda się drogą krótszą, bo prostą, gdy Katarzyna musi las okrążać. Pitoux począł plan swój wykonywać, i kiedy Katarzyna była blisko traktu, on schylony za żytem dobiegał lasu.
Dostawszy się do jego krawędzi, przeskoczył rów i rzucił się między drzewa, nie tak zgrabnie, ale tak szybko, jak sarna spłoszona.
Biegł kwadrans cały, a po upływie kwadransu ujrzał drogę przez las przerzedzony.
Zatrzymał się i oparł o wielki dąb, którego pień chropowaty zakrywał go zupełnie. Pewny był, że wyprzedził Katarzynę.
Czekał jednak minut dziesięć i kwadrans, i nie dostrzegał nikogo.
Czy zapomniała czego z folwarku i wróciła? To możebne.
Z największą ostrożnością podszedł do drogi, wyciągnął głowę z za wielkiego buka i wyjrzawszy tak daleko, jak mógł wzrok jego zasięgnąć, nic nie zobaczył.
Katarzyna zapomniała pewnie czegoś i wróciła na folwark.
Pitoux począł biec znowu. Ale jeszcze nie przybyła i zobaczy ją wracającą, albo już przybyła i będzie przechodzić.
Pitoux puścił się długiemi nogami, aby przebyć przestrzeń dzielącą go od płaszczyzny.
Biegł po piaszczystej drodze, kiedy nagle się zatrzymał.
Koń Katarzyny kłusował po małej ścieżce, przy wejściu na którem stał słup z napisem:
„Droga z La-Ferté-Milon do Boursonne“.
Pitoux w znacznej odległości spostrzegł białego konia Katarzyny i jej czerwony kaftanik. Ale dla Pitoux nie istniała odległość.
— Ah! — zawołał — więc ona nie do La-Ferté-Milon, lecz do Boursonne się udaje. A mówiła, że do La-Ferté-Milon miała interes, matka Billot wspominała o La-Ferté-Milon.
Mówiąc to, Pitoux biegł ciągle, biegł coraz prędzej, biegł jak szalony.
Bo naglony zwątpieniem, Pitoux stał się jedną z tych machin skrzydlatych, o których marzyła starożytność.
Bardzo był podobny do tych słomianych pajaców, u których ręce, nogi i głowa, wszystko się rusza.
Wielkie nogi Ludwika, zakreślały kąty na pięć stóp rozwarte, ręce opadały i podnosiły się jak dwa kije, głowa, usta i oczy, połykały powietrze.
Żaden koń nie biegłby tak wściekle, żaden lew nie goniłby tak dziko za zdobyczą. Pitoux biegł dwa razy szybciej niż koń i dopędził Katarzynę na linji równoległej, nietylko aby ją widzieć, ale aby czuwać nad nią.
— Skłamała... w jakim celu?
— Mniejsza o to, — aby nad nią wyższość odzyskać, trzeba ją było schwycić na gorącym uczynku.
Pitoux czołgał się między cierniem i paprocią, a w potrzebie pomagał sobie pałaszem i kaskiem.
Katarzyna jechała już stępa. Łamanie gałęzi, dochodzące do niej, zastanowiło konia, i jego panią. Wtedy Pitoux, który z niej nie spuszczał oka, zatrzymał się nie oddychając, płoszył podejrzenie jakieby powziąć mogła, że ktoś ją szpieguje.
To nie mogło trwać długo i długo nie trwało.
Pitoux usłyszał rżenie konia Katarzyny, któremu inne rżenie odpowiedziało.
Nie mógł widzieć tego drugiego konia. Ale Katarzyna uderzyła Kadeta, i Kadet począł biec znowu.
W pięć minut, Pitoux dostrzegł jeźdźca, równie szybko ku niej dążącego.
Ruch Katarzyny był tak gwałtowny i niespodziewany, że biedny Pitoux stanął na tem samem miejscu wspinając się na palcach, aby widzieć jaknajdalej.
Było to trochę zadaleko aby widzieć.
Jeżeli jednak nie widział, to czuł przebiegające po niej jakby wzruszenie elektryczne; była to radość i rumieniec dziewczyny, drżenie wstrząsało całą; było to zaiskrzenie spokojnych zwykle i słodkich oczu.
Nie widział kto był jeźdźcem; ale po figurze, po zielonej kurtce, po ruchach swobodnych i wdzięcznych, poznał pięknego tancerza z Villers-Cotterets, a drżące jego wargi, serce i wnętrzności wymówiły nazwisko Izydora de Charny.
Był to on w rzeczy samej.
Pitoux westchnął i przyczołgał się na dwadzieścia kroków do młodej pary, która zanadto była sobą zajęta, aby dostrzegła czyjeś przybycie.
Młody człowiek spojrzał jednakże w stronę Ludwika i wspiął się na strzemionach. Pitoux przypłaszczył się jak wąż i przypełzał o dziesięć kroków bliżej, aby słyszeć rozmowę.
— Dzień dobry, panie Izydorze — odezwała się Katarzyna.
— Aha, panie Izydorze! — szepnął Pitoux — tego się domyślałem.
Uczuł w całem ciele straszne zmęczenie po tej pracy, którą mu nieufność, zwątpienie i zazdrość natchnęły.
Puszczając cugle koniom, które snać po starej znajomości bawiły się mszystą trawą, młodzi ludzie ujęli się za ręce i stali drżąc, milcząc, i uśmiechając się do siebie.
— Spóźniłeś się dzisiaj, panie Izydorze... — przerwała ciszę Katarzyna.
— Dzisiaj?... — powtórzył Pitoux — widać, że się innych dni nie spóźniał.
— Nie moja wina, droga Katarzyno, — odpowiedział młody człowiek. Musiałem odpisywać na list brata, dziś otrzymany, ale nie obawiaj się, będę odtąd punktualny.
Katarzyna uśmiechnęła się, a Izydor czulej ją uścisnął za rękę.
Niestety! zadużo cierni krwawiło serce biednego Ludwika.
— Masz więc świeże wiadomości z Paryża? — zapytała.
— Tak.
— O! i ja także — rzekła uśmiechając się. Powiedziałeś pan niedawno, że jeżeli coś podobnego, trafia się dwom kochającym się osobom, nazywają to sympatją.
— Tak jest. Ale przez kogo odebrałaś wiadomość, moja piękna Katarzyno?
— Przez Ludwika Pitoux.
— Cóż to za Pitoux? — zapytał młody człowiek z lekceważeniem, które rumieniec Ludwika w karmazyn zamieniło.
— Ależ, wiesz pan przecie — rzekła; — Pitoux, to ten blady chłopiec, którego ojciec wziął na folwark; szłam z nim pod rękę jednej niedzieli.
— A! przypominam sobie — zawołał młody szlachcic; — ma kolana jak węzły u serwety.
Katarzyna śmiać się zaczęła, a Pitoux upokorzony, spojrzał na swe kolana rzeczywiście do węzłów podobne.
— No, no — rzekła Katarzyna — nie śmiej się pan za bardzo z mego biednego Pitoux. Wiesz pan, co mi przed chwilą proponował?
— Nie, opowiedz mi moja najpiękniejsza.
— Chciał mi towarzyszyć do La-Ferté-Milon.
— Gdzie wcale nie pojechałaś.
— Nie, bo wiedziałam, że tu na mnie czekasz, tymczasem ja czekałam na pana...
— Ah! czy wiesz, że wyrzekłaś królewskie słowo, Katarzyno?
— Doprawdy? Nie myślałam o tem.
— Dlaczego nie przyjęłaś ofiary tego pięknego kawalera, byłby nas oboje ubawił.
— Może niebardzo — rzekła z uśmiechem Katarzyna.
— Masz słuszność, moja droga — odpowiedział Izydor, patrząc na piękną wieśniaczkę oczami, błyszczącemi miłością.
Pitoux zamknął oczy, aby nie widzieć, ale doszedł go odgłos pocałunku.
Wziął się za włosy zrozpaczony, a kiedy przyszedł do siebie, usłyszał głosy oddalających się kochanków. Katarzyna mówiła:
— Masz słuszność, panie Izydorze, pochodzimy z godzinkę; odbiję ją na Kadecie.
I dodała śmiejąc się ciągle:
— Dobre zwierzę, nic nikomu nie powie.
To było wszystko; widzenie znikło, a ciemności ogarnęły naturę i duszę Ludwika. Biedny chłopiec rzuciwszy się w krzaki, pofolgował swej naiwnej boleści.
Chłód nocy orzeźwił go.
— Nie wrócę na folwark — rzekł — będę tam upokarzany i wyszydzany; będę jeść chleb kobiety, która kocha innego, piękniejszego i bogatszego ode mnie. Niema dla mnie miejsca w Pisseleux. Pójdę do Haramont, tam może ludzie nie spostrzegą, że kolana moje do węzłów są podobne.
I ruszył Pitoux do Haramontu, gdzie poprzedzony był sławą i gdzie czekało nań, jeżeli nie szczęście, to świetne przeznaczenie.
Przybywszy do Villers-Cotterets o dziesiątej wieczorem, Pitoux pomyślał, że lepiej zatrzymać się na noc w gospodzie Delfina, niż spać pod gołem niebem u stóp którego dębu.
Bo przybywając do Haramontu o wpół do jedenastej, nie mógł marzyć o przytułku w żadnej chacie; od półtory godziny zamknięto tam już drzwi wszystkie, i wszystkie światła pogaszono.
Pitoux dostał w gospodzie za trzydzieści su izdebkę z doskonałem łóżkiem, chleb czterofuntowy, kawałek sera i dzban jabłeczniku.
Był zmęczony i zakochany; wywiązała się więc walka między duchem a ciałem, wktórej duch uległ około drugiej po północy, czyli, że po jękach i westchnieniach, Pitoux zasnął o drugiej, a zbudził się o siódmej rano.
O siódmej wszyscy są na nogach w Villers-Cotterets.
Pitoux wychodząc z gospody znowu kaskiem i pałaszem ściągał na siebie powszechną uwagę.
Zyskał on wielką tutaj popularność.
Mało podróżników takie ma szczęście. Słońce, które, jak mówią, dla wszystkich świeci, rzadko świeci przyjaznym blaskiem dla tych, co prorokami wracają do ojczyzny.
Ale mało kto ma taką złą ciotkę, jak ciotka Aniela, a nie każdy za połkniętego koguta z ryżem zapłacić może talara.
Co zaś jeszcze rzadszem bywa u pielgrzymów, czasów Odyssei sięgających, to powrót z kaskiem i mieczem, gdy inne części ubrania wcale nie są wojskowemi.
Lecz prawdę powiedziawszy, kask to i pałasz, polecał Ludwika Pitoux uwadze współobywateli.
Oprócz zawodów miłosnych, powrót jego był pod każdym względem szczęśliwy.
Niektórzy mieszkańcy Villers-Cotterets, co w przeddzień towarzyszyli mu do księdza Fortiera i do drzwi ciotki Anieli, postanowili przeprowadzić go z Villers-Cotterets do Haramontu.
A gdy uczynili co było ich zamiarem, mieszkańcy Haramontu ocenili jeszcze lepiej a raczej jeszcze sprawiedliwiej swojego współobywatela.
Grunt wprawdzie przygotowany był do przyjęcia ziarna. Pierwsze przejście Ludwika pozostawiło ślad w ich umysłach.
Więc zaszczyceni drugim niespodziewanym powrotem Ludwika, mieszkańcy Haramontu, otoczyli go poważaniem i prosili, aby spoczął pod czterema lipami, ocieniającemi plac wioski, tak jak proszono Marsa do Tessalji na rocznicę triumfów.
Pitoux tem łatwiej na to przystać raczył, że zamiarem jego było osiedlić się w Haramoncie. Jeden z wojowniczych umysłów wynajął mu u siebie pokój umeblowany.
Było tam łóżko z siennikiem, stół, dwa krzesła i dzbanek wody.
Właściciel ocenił to sześć franków rocznie, co wynosiło wartość dwóch potrawek z ryżem.
Zgodziwszy się na cenę, Pitoux objął izdebkę wposiadanie, zapłacił napitki za tych co z nim przybyli, a ponieważ wypadki i jabłecznik zawróciły mu głowę, przemówił z progu domostwa.
Był to wielki wypadek, ta przemowa Ludwika, i cały Haramont zebrał się dokoła niego.
Pitoux był trochę duchownym i znał sztukę wymowy, znał owe osiem słów, któremi urządziciele narodu, jak ich nazywał Homer, poruszali w owej epoce masy ludu. Daleko mu było do pana de Lafayette‘a, ale też daleko Haramontowi do Paryża.
Pitoux zaczął od wstępu z którego i wymagający ksiądz Fortier byłby zadowolony.
— Obywatele!... — rzekł — współobywatele, słodkie to słowo, zwracałem je do innych francuzów, bo wszyscy francuzi są braćmi, ale teraz mówię do prawdziwych braci, bo znajduję rodzinę w moich ziomkach z Haramontu.
Kobiety z pośród słuchaczy, nie najlepiej były dla Pitoux usposobione, bo miał on za grube kolana, a za cienkie łydki, kobiety otóż na ten wyraz rodzina, wymówione przez sierotę, który od śmierci matki nie miał rodziny, otworzyły upusty łez.
Pitoux skończywszy wstęp, zaczął opowiadanie właściwe.
Opisał swą podróż do Paryża, manifestację z popiersiami, wzięcie Bastylji i zemstę ludu, wspomniał zlekka o udziale, jaki miał w walkach na placu Palais-Royal i na przedmieściu Św. Antoniego, a im mniej się chwalił, tembardziej rósł w oczach ziomków. Przy końcu opowiadania, jego kask stał się wielkim, jak kopuła Inwalidów, jego pałasz jak dzwonnica w Haramoncie.
Dowiódł, że namiętności ludowe rozniecili podżegacze. Wspomniał o Picie ojcu i synu, wytłumaczył, że wywołały rewolucje przywileje szlachty i duchowieństwa, zachęcił wreszcie ludność Haramontu, aby uczyniła szczegółowo to co cały naród francuski uczynił wogóle, to jest iżby się zjednoczyła przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.
W zakończeniu wykonał jeden z tych wspaniałych ruchów, które są wielkim mówcom właściwe.
Upuścił pałasz, a podnosząc, przypadkiem wyciągnął go z pochwy.
Podało mu to sposobność zawezwania mieszkańców do broni, na wzór zbuntowanych paryżan.
Haramontczycy w zapale, odpowiedzieli z energją.
W wiosce ogłoszono uroczyście rewolucję.
Ci, co z Villers-Cotterets słuchali rozmowy, odeszli z sercem przepełnionem pierwiastkiem patrjotycznym, śpiewając z groźbą dla arystokratów.
„Vive Henri quatre!
Vive ce roi vaillant!“
Rouget de l‘Isle nie był skomponował jeszcze podówczas Marsyljanki, a konfederacja z roku 90, nie rozbudziła jeszcze starego Caira, ponieważ było to dopiero w roku pańskim 1789.
Pitoux myślał, że miał tylko mowę, a on zrobił rewolucję.
Poszedł do domu, posilił się kawałkiem razowego chleba i sera, w kasku przyniesionymi, potem kupił mosiężnego drutu, zrobił siatki i w nocy zastawił je w lesie.
Złapały się dwa króliki.
Pitoux bardzoby był rad posiąść zająca, ale mu się nie powiodło, co wytłumaczył sobie starą myśliwską prawdą, że: Psy i koty, zające i króliki, w parach ze sobą nie chodzą.
Trzeba było iść trzy lub cztery mile na zające, a Pitoux zanadto zmęczony był, aby jego nogi tak daleko dźwignąć go mogły.
Około pierwszej wrócił ze swym łupem; co będzie rano zobaczy.
Pitoux, znużony, położył się na niegodziwym materacu i przespał do siódmej zrana.
Przez otwartą okiennicę, ujrzał trzydziestu do czterdziestu mieszkańców Haramontu, jak mu się śpiącemu przyglądali.
Obudziwszy się, jak Turenjusz na działowem łożysku, uśmiechnął się do swych współobywateli i zapytał ich uprzejmie, czemu tak rano i tak licznie zebrali się u niego?
Jeden z przybyłych zabrał głos. Rozmowę wiernie powtórzymy. Mówił węglarz, nazywał się Klaudjusz Tellier.
— Ludwiku-Aniele Pitoux — rzekł myśleliśmy noc całą nad tem, że obywatele, jak to mówiłeś wczoraj, muszą się uzbroić dla odzyskania wolności.
— Powiedziałem to — odparł Pitoux tonem stanowczym i oznajmującym, że gotów przyjąć odpowiedzialność za każde słowo swoje.
— Otóż do uzbrojenia brak nam rzeczy najgłównieszej!...
— Czego? — zapytał Pitoux z zajęciem.
— Broni!
— Ba! prawda — rzekł Pitoux.
— Myśleliśmy jednak nie napróżno i bądź co bądź uzbroimy się...
— Kiedy odjeżdżałem, było pięć strzelb w Haramoncie, trzy wojskowe, jedna pojedynka myśliwska i jedna dubeltówka.
— Teraz jest tylko cztery — odparł mówca, dubeltówka rozleciała się miesiąc temu od starości.
— Należała do Dezyderjusza Maniquet — dodał Pitoux.
— Tak, i ucięła mi dwa palce, pękając — rzekł Maniquet i wzniósł po nad głowę rękę uszkodzoną. Ponieważ zdarzyło się to z królikami tego arystokraty pana de Longpré, arystokraci zapłacą mi zato.
Pitoux dał znak skinieniem głowy, że jest tego samego zdania.
— Mamy więc tylko cztery strzelby, podjął Klaudjusz Tellier.
— Czterema strzelbami można pięciu ludzi uzbroić.
— Jakto?
— Piąty będzie miał pikę. Tak samo jest w Paryżu, na czterech ludzi uzbrojonych strzelbą, piąty nosi pikę. Na pikach zatykają się ucięte głowy.
— O! o! — odezwał się jakiś głos gruby — my głów ucinać nie będziemy.
— Nie — rzekł poważnie Pitoux — jeżeli oprzemy się pokusom panów Pittów. Ale, zaraz, wielu ludzi może nosić broń w Haramoncie? Liczyliście?
— Tak.
— I jest takich?...
— Trzydziestu dwóch.
— Brakuje więc dwudziestu ośmiu karabinów.
— Nigdy ich mieć nie będziemy — rzekł gruby głos.
— To się pokaże, mój Bonifacy — odpowiedział Pitoux.
— Jakto się pokaże?
— Już ja wiem.
— Co wiesz?
— Że będzie ich można dostać...
— Dostać?
— Tak, lud paryski także nie miał broni, ale pan Marat, lekarz uczony, chociaż bardzo brzydki powiedział ludowi gdzie szukać broni! Lud poszedł i znalazł.
— A gdzież pan Marat kazał iść? — spytał Maniquet.
— Kazał iść do Inwalidów.
— Nie ma Inwalidów w Haramoncie.
— Znam miejsce w którem znajduje się przeszło sto fuzyj — rzekł Pitoux.
— Gdzież to?
— W kollegjum ojca Fortier’a.
— On ma strzelb tyle? Czy ten dziad chce chłopców z chóru uzbroić? rzekł Klaudjusz Tellier.
Pitoux niedobrze był usposobiony dla Fortiera, dotknęło go jednak to gwałtowne wystąpienie przeciw dawnemu profesorowi.
— Klaudjuszu! — zawołał — Klaudjuszu!
— Cóż takiego?
— Nie powiedziałem wszak, że strzelby są własnością ojca Fortiera.
— Skoro są u niego, to są jego...
— Fałszywe rozumowanie, Klaudjuszu. Ja choć jestem w domu Bastiana Gadinet, nie jestem właścicielem jego domu.
— Prawda — odezwał się Bastian niepytany.
— Więc strzelby nie należą do ojca Fortier?
— Nie.
— Czyjeż są zatem?
— Gminy.
— Jeżeli należą do gminy, dlaczegóż znajdują się u ojca Fortiera?
— Są u Fortiera, bo dom w którym on mieszka, należy do gminy; gmina daje mu mieszkanie, bo odprawia mszę świętą i uczy darmo dzieci biednych obywateli. Ponieważ tedy dom, w którym mieszka Fortier, należy do gminy, gmina ma prawo w swym domu wyznaczyć pokój na złożenie fuzyj.
— Prawda!... zawołali słuchacze — gminie służy to prawo.
— A więc cóż dalej?... jakże się do tych fuzyj dostaniemy?
Pytanie wprowadziło w kłopot Pitoux, i w ucho się aż podrapał.
— Mów prędzej!... odezwał się inny głos, bo musimy iść do roboty?
Pitoux odetchnął, ostatnie pytanie dało mu pole do wybiegu.
— Do roboty! — zawołał Pitoux. — Chcecie się uzbrajać w obronie ojczyzny i myślicie o robocie!
I Pitoux roześmiał się tak ironicznie i pogardliwie, że haramontczycy upokorzeni, spoglądali po sobie.
— Chętnie dla wolności poświęcimy koniecznych dni kilka — odezwał się któryś wieśniak.
— Aby być wolnym — rzekł Pitoux — nie kilka, ale wszystkie dni swoje poświęcić potrzeba.
— Praca dla wolności jest więc odpoczynkiem? — zapytał Bonifacy.
— Bonifacy — odparł Pitoux tonem rozgniewanego Lafayetta — nie będą nigdy wolnymi ci, co nie zdepcą nogami przesądów.
— Co do mnie, rzekł Bonifacy, z chęcią pracować przestanę, ale co jeść będziemy?
— Czy to się je? — rzekł Pitoux.
— W Haramoncie je się jeszcze. Czy już nie jedzą w Paryżu?
— Jedzą po zwyciężeniu tyranów — zawołał Pitoux. — Ale czy jedli 14 lipca? czy myśleli dnia tego o jedzeniu? Nie, nie miano czasu...
— Ah! — zawołali najgorliwsi, jakże to pięknem musiało być to wzięcie Bastylji!
— Jeść! — ciągnął pogardliwie Pitoux, pić to co innego. Było piekielne gorąco, a proch armatni taki ostry!
— Cóż pili?
— Wodę, wódkę wino!... Kobiety się tem zajmowały.
— Kobiety?
— Tak, wielkie kobiety, które z własnych spódnic robiły sztandary...
— Doprawdy?... — zawołali z uwielbieniem wieśniacy.
— No, ale nazajutrz — odezwał się jakiś sceptyk, jeść chyba musieli?...
— Nie przeczę — odparł Pitoux.
— W takim razie — wtrącił triumfująco Bonifacy — musieli pracować?
— Mój panie, Bonifacy — odpowiedział Pitoux — pleciesz o tem, czego nie rozumiesz. Paryż nie jest wioską. Nie składa się z wieśniaków myślących tylko o żołądku. Obedentia ventri, jak mówimy my, uczeni. Paryż, jak utrzymuje pan de Mirabeau, jest głową narodów. To mózg myślący za świat cały. Mózg, mój panie, nigdy nie jada...
— Prawda — pomyśleli słuchacze.
— A jednak — ciągnął Pitoux — mózg nie jada, a żywi się przecież.
— Jakże się żywi? — spytał Bonifacy.
— Niewidzialnie, żywością ciała.
Tego haramontczycy nie zrozumieli.
— Wytłumacz nam Pitoux — zawołał Bonifacy.
— To bardzo jasne — rzekł Pitoux. — Paryż, jak powiedziałem, jest mózgiem, prowincje innemi członkami; prowincje będą pracować, będą jeść i pić, a Paryż będzie myślał.
— To ja jadę do Paryża — rzekł sceptyk Bonifacy.
— Czy i wy ze mną?
Część słuchaczów wybuchnęła śmiechem, jakby szydząc z Bonifacego.
Pitoux spostrzegł, że to szyderstwo może mu ująć powagi.
— Idź do Paryża, panie Bonifacy! — zawołał — a jeżeli choć jedną podobnie śmieszną znajdziesz tam osobistość, kupię od ciebie wszystkich takich oto młodych królików, po luidorze sztuka.
Pitoux jedną ręką pokazał przytem swego królika, a w drugiej zadźwięczał kilkoma pozostałemi luidorami.
Pitoux zkolei pobudził obecnych do śmiechu.
— E! mój Pitoux, fanfaronujesz i śmiesznymi nas nazywasz!... zawołał czerwony z gniewu Bonifacy.
— Śmiesznym ty jeden tylko jesteś!... rzekł majestatycznie Pitoux.
— Spojrzyj na siebie także — odciął Bonifacy.
— Pocóż mam patrzeć na siebie?... odparł Pitoux, zobaczyłbym może coś równie jak ty brzydkiego, ale z pewnością nie tak głupiego.
Zaledwie to powiedział, gdy Bonifacy wymierzył mu pięścią raz potężny, a Pitoux odpowiedział mu kopnięciem nogi zupełnie paryskiem.
To pierwsze uderzenie pociągnęło za sobą drugie, które powaliło na ziemię sceptyka.
Pitoux schylił się tak groźnie nad przeciwnikiem, że wszyscy na pomoc Bonifacemu skoczyli, ale Pitoux się podniósł.
— Słuchaj!... krzyknął, zdobywcy Bastylji nie biją się na pięście. Mam pałasz, weź drugi i skończymy sprawę.
Pitoux wyjął broń z pochwy, zapominając, że oprócz niego w Haramoncie miał ją tylko strażnik leśny, miał on pałasz od Ludwikowego o pół łokcia krótszy.
Dla odzyskania równowagi, Pitoux nałożył kask na głowę.
Ta wielkość duszy wzruszyła zgromadzenie. Dowiedziono Bonifacemu, że był gburem, głupim i śmiesznym, że niegodzien jest brać udziału w rozprawach o polityce.
Wskutek tego wypędzono go z koła.
— Oto macie — rzekł wtedy Pitoux — obraz rewolucji w Paryżu. Pan Prudon czy Loustallot, zdaje się, że to cnotliwy Loustallot... tak, to on, jestem pewny, powiedział: „Wielcy, dlatego wydają się nam wielkimi, że my klęczymy: Powstańmy“.
Słowa te żadnego związku nie miały z położeniem, ale może właśnie dlatego, większe, cudowne uczyniły wrażenie.
Bonifacy, stojący o jakie dwadzieścia kroków, zbliżył się i rzekł do Pitoux:
— Pitoux, nie trzeba nam brać za złe, jeżeli nie tak jak ty, znamy się na wolności.
— To nie wolność — rzekł Pitoux — to prawo człowieka.
Pitoux po raz drugi zadziwił słuchaczów.
— Rzeczywiście, rzekł Bonifacy, jesteś uczonym, mój Pitoux, i my to czcimy w tobie.
Pitoux skłonił się uprzejmie.
— Tak jest, rzekł, nauka i doświadczenie wywyższyły mnie, a jeżeli przed chwilą za szorstko do was przemawiałem, to tylko przez przyjaźń dla was.
Dały się słyszeć oklaski. Pitoux zaczął wykład znowu:
— Mówiliście przed chwilą o pracy — rzekł, a wiecie co to jest praca? Dla was pracą jest rżnąć drzewo, żąć zboże, zbierać buczynę, wiązać snopy, budować z kamieni, utwierdzając je cementem. Ot czem dla was praca!... Podług was, ja nie pracuję. Mylicie się! Pracuję więcej, niż wy wszyscy razem, bo myślę i marzę o waszej wolności i równości. Jeden mój dzień — wart więcej niż sto waszych. Woły pracujące, robią jedno w kółko i wszystko to samo, ale człowiek myślący — przewyższa wszystkie siły materji, i wart sam jeden więcej od was wszystkich.
Patrzcie na pana de Lafayetta, to człowiek szczupły, blondyn, nie wyższy od Klaudjusza Tellier, ma nos śpiczasty, nogi małe, a ręce jak kije u tego krzesła. Człowiek ten dwa światy poniósł na swych ramionach, a jego małe ręce zerwały kajdany Ameryki i Francji.
Otóż jeżeli jego małe ręce to zrobiły, cóż moje uczynić mogą.
Pitoux wyciągnął ręce sękowate, jak pień ostrokrzewu.
I zatrzymał się pewny wywartego wrażenia.
Większa część wypadków, które stają się dla człowieka szczęśliwemi lub zaszczytnemi, pochodzi albo z wielkich pragnień, albo z wielkiej pogardy.
Jeżeli maksymę tę zastosujemy do okoliczności i ludzi historycznych, przekonamy się, że nietylko jest głęboką ale i prawdziwą.
Poprzestaniemy na zastosowaniu jej, bez wywodów, do Anioła Pitoux, naszego bohatera i do naszej historji.
W rzeczy samej, Pitoux, jeśli nam wolno cofnąć się trochę w przeszłość, i przypomnieć jego sercową ranę, Pitoux po swojem odkryciu na skraju lasu, uczuł wielką pogardę dla rzeczy tego świata.
On, w którego sercu miał zakwitnąć drogocenny i rzadki kwiat miłości, on, który w rodzinne strony wrócił z kaskiem i mieczem, bardzo był skłopotany i nieszczęśliwy, przekonawszy się, że w Villers-Cotterets i w okolicy — byli i inni, jak on zakochani.
On, który tak czynny brał udział w wyprawie paryżan przeciw szlachcie, czuł się bardzo małym wobec szlachty wiejskiej, upostaciowanej w osobie pana Izydora de Charny.
Niestety! Pan Izydor, to taki piękny chłopiec, tak zdolny podobać się na pierwsze wejrzenie; jeździec w spodniach ze skóry i aksamitnej kurtce!
Jak tu walczyć z takim człowiekiem!
Z człowiekiem, który ma buty z ostrogami?
Jak nie uczuć i wstydu, i podziwu, dwóch wrażeń tak dla zazdrosnego serca okrutnych?...
Pitoux poznał więc zazdrość, ranę niewyleczoną i obfitującą w nieznane dotąd poczciwemu chłopcu boleści, zazdrość ta padła na grunt, na którym żadna jeszcze nie kiełkowała namiętność, na którym nawet dla miłości własnej, chwastu najbardziej zanieczyszczającego, miejsca nie było. Serce tak spustoszone, potrzebuje wielkiej nad sobą mocy, wielkiej filozofji.
Czy Pitoux, który nazajutrz po otrzymaniu rany myślał polować na króliki księcia Orleańskiego, a w dzień potem tak wspaniale wygłaszał mowy, czy Pitoux był filozofem? Czy serce jego posiadało twardość krzemienia, czy tylko słaby opór gąbki, która ma własność wsiąkania łez i uginania się pod razami przypadku? Przyszłość to pokaże.
Nie przesądzimy jej i opowiadajmy.
Przyjąwszy odwiedziny i skończywszy przemowy, Pitoux ugotował sobie królika i zjadł, żałując, że to nie był zając.
Gdyby królik był zającem, Pitoux nie byłby go zjadł, lecz sprzedał.
Nie byłoby to tak bagatelną rzeczą. Zając stosownie do wielkości, kosztował od osiemnastu do dwudziestu czterech su, a jakkolwiek, Pitoux, posiadacz kilku luidorów otrzymanych od doktora Gilberta, nie był tak skąpym jak ciotka jego Aniela, był jednakże jak matka oszczędny. Dodałby osiemnaście su do swego skarbu i zamiast okroić, zaokrągliłby jeszcze.
Bo Pitoux sądził, że człowiek nie powinien wydawać na życie po trzy franki, lub nawet po osiemnaście su dziennie.
Nie każdy jest Lukullusem, Pitoux za siedemnaście su chciał żyć cały tydzień; skoro złapał zająca pierwszego dnia, przez siedem dni mógł złapać trzy zające, czyli, że w tydzień zapewniłby sobie życie na miesiąc cały.
Podług tego rachunku potrzebował na rok czterdzieści osiem zajęcy, reszta byłaby zyskiem czystym.
Pitoux obliczał to, jedząc królika, na którego wydał za su masła i za su słoniny. Cebulę zdobył z pól, należących do gminy.
Posiliwszy się, Pitoux wyszukał sobie w lesie miejsca na spanie.
Nie potrzeba zapewniać, że gdy dał pokój polityce i był sam z sobą, widział bezustannie pana Izydora w umizgach do panny Katarzyny.
Dęby i buki drżały od jego westchnień, natura, która się zwykle uśmiecha do żołądków zadowolonych, była dlań niby puszczą czarną, gdzie żyły tylko króliki, zające i sarny.
Ukryty w cieniu drzew rodzinnego lasu, Pitoux, postanowił zniknąć z oczu i nie upokarzać się porównaniem z pięknym panem Izydorem de Charny.
Boleśnie mu było nie widzieć panny Katarzyny, ale trudno — człowiek powinien być człowiekiem.
W gruncie rzeczy nie tyle szło o to, aby nie widzieć panny Katarzyny, ile o to, ażeby nie być przez nią widziany.
Cóżby bowiem przeszkodziło nieszczęśliwemu kochankowi ukryć się od czasu do czasu na drodze pięknej dziewczyny i spojrzeć ukradkiem na okrutną?... Nic.
Wszakże to tak niedaleko od Haramontu do Pisseleux. Niecała mila.
Byłoby nikczemnością starać się o względy Katarzyny po tem, co się widziało, ale wywiadywać się o wszystkie jej czyny, byłoby zręcznością dużą. Przechadzki, na zdrowie Pitoux, wpłynąć mogą zbawiennie.
Zresztą lasy Boursonne obfitowały w zające. Pitoux w nocy zastawiałby siatki, a nazajutrz rano, z któregokolwiek pagórka, badałby okolicę i śledził kroki panny Katarzyny.
Był w swojem prawie, miał nawet obowiązek włożony nań przez ojca Billota.
Uspokoiwszy się w ten sposób, Pitoux sądził, że może przestać wzdychać. Na obiad zjadł ogromny kawał chleba, a wieczorem zastawiał siatki i położył się na gałęziach rozgrzanych upałem dziennym.
Spał jak człowiek zrozpaczony, snem podobnym do śmierci.
Chłód nocy go obudził, obejrzał siatki, ale nic się nie złapało. Liczył zawsze na poranek, ale uczuł ciężkość w głowie, postanowił więc wrócić do domu, i przyjść nazajutrz.
Dnia, który tak głucho przeszedł dla Pitoux, mieszkańcy wioski nie stracili nadaremno; myśleli i kombinowali.
Można było widzieć od samego rana drwali opartych na siekierach, młóckarzy opartych o cepy i próżnujących stolarzy.
Pitoux był przyczyną tego zaniedbania. Pitoux był sprawcą rozruchu, ale nie pamiętał wcale o tem.
O dziesiątej, gdy wracał do domu, gdy wszystko powinno było spać już w Haramoncie, ujrzał koło swego domu mnóstwo ludzi. Jedni siedzieli, inni stali, inni się przechadzali.
Pitoux niewiedzieć dlaczego, wyobraził sobie, że ci ludzie o nim mówili.
Kiedy przechodził ulicą, wszyscy jakby iskrą elektryczną wstrząśnięci, pokazywali go sobie, jedni drugim.
— Co to jest? — pytał sam siebie Pitoux, przecież nie mam kasku na głowie.
Wszedł skromnie do siebie, zamieniwszy kilka ukłonów.
Nie domknął jeszcze drzwi, gdy zdało mu się, że słyszy stukanie.
Pitoux kładąc się spać, nie zapalał świecy, byłby to za wielki zbytek dla człowieka, który ponieważ miał jedno posłanie, więc nie mógł się pomylić, który czytać nie mógł, bo książek nie posiadał.
Pewnem atoli było, że do drzwi stukano.
Otworzył zasuwkę.
Dwaj młodzi ludzie z Haramontu weszli poufale.
— Jakto, to ty nie masz świecy, Pitoux? — zapytał jeden z nich.
— Nie mam!... odparł Pitoux, bo poco mi świeca?
— Żeby ciemno nie było.
— O! ja widzę w nocy lepiej jeszcze, niż w dzień. A dowód tego, że was poznałem: Dobry wieczór Klaudjuszu!... dobry wieczór Dezyderjuszu!...
— Otóż — odpowiedzieli — przyszliśmy tu, Pitoux...
— Bardzo mi przyjemnie, ale czego chcecie, przyjaciele?
— Chodź do światła — rzekł Klaudjusz.
— Nie ma na niebie księżyca.
— Ale samo niebo świeci.
— Chcesz mówić ze mną?
— Tak, chcemy mówić z tobą, Pitoux.
I Klaudjusz położył nacisk na te słowa.
— Dobrze, idźmy!... rzekł Pitoux.
I wszyscy trzej udali się w drogę.
Doszli do skraju lasu i tam się zatrzymali. Pitoux nie wiedział poco.
— A więc? — spytał, widząc przystających towarzyszy.
— Widzisz, Pitoux — rzekł Klaudjusz, ja i Dezyderjusz Maniquet, dowodzimy tu ludem we dwóch, czy chcesz być z nami?
— A to naco?
— Ah! widzisz, aby...
— Aby? — spytał Pitoux, prostując się.
— Aby spiskować... szepnął cicho Klaudjusz.
— Jak w Paryżu!.. rzekł Pitoux, śmiejąc się.
Faktem jest, że lękał się tego wyrazu, a nawet echa tego wyrazu, lękał go się nawet wpośród lasu.
— No, wytłumacz się, rzekł w końcu.
— Zbliż się, Dezuderjuszu, szepnął Klaudjusz. — obejmij wartę i przekonaj się, czy nas kto nie szpieguje?
Dezyderjusz skinął głową potakująco, obszedł dużą przestrzeń wokoło, wrócił cicho i rzekł:
— Mów, jesteśmy sami.
— Moi bracia!... zaczął Klaudjusz, wszystkie gminy we Francji chcą się uzbroić w charakterze gwardji narodowej, jak mówił Pitoux.
— Prawda!... wtrącił ten ostatni.
Dlaczegóżby i Haramont uzbrojonem być nie miało?...
— Wczoraj, gdym wspomniał o uzbrojeniu, odpowiedziałeś mi Klaudjuszu, że Haramont nie ma broni.
— To najmniejsza, skoroś, objaśnił, że wiesz gdzie ją znaleźć można.
— Tak, tak... — rzekł Pitoux, zrozumiawszy, do czego Klaudjusz zmierza i w czem leży niebezpieczeństwo.
— Otóż, naradzaliśmy się — ciągnął Klaudjusz, my młodzi patrjoci kraju...
— Dobrze.
— Jest nas trzydziestu trzech!...
— To trzecia część dziewięćdziesięciu dziewięciu.
— Znasz się na — manewrach? — zapytał Klaudjusz.
— Ba! — zawołał Pitoux, który broni nosić nie umiał — toż widziałem z dziesięć razy, jak generał de Lafayette, manewrował z czterdziestoma tysiącami ludzi.
— Świetnie! — zawołał Dezyderjusz, który zawsze swoje słówko wtrącić pragnął.
— Chcesz więc nami dowodzić? — zapytał Klaudjusz.
— Ja? — zawołał Pitoux, odskakując ze zdziwienia.
— Ty, Pitoux!...
Dwaj spiskowi zagłębili wzrok w krewniaka panny Anieli.
— Wahasz się?... — powiedział Klaudjusz.
— Ależ...
— Czy nie jesteś patrjotą? — rzekł Maniquet.
— O! cóż znowu?
— Boisz się czegoś?
— Ja zdobywca Bastylji, ja żołnierz z medalem?...
— Masz medal!
— Będę go miał, jak tylko wybija medale, pan Billot obiecał odebrać mój w mojem imieniu.
— Pitoux będzie miał medal! Będziemy mieli wodza z medalem! — zawołał Tellier zachwycony.
— Przyjmujesz? — zapytał Dezyderjusz.
— Przyjmujesz? — powtórzył Klaudjusz.
— Dobrze, przyjmuję!... zawołał Pitoux z zapałem, a może i z nowem budzącem się w nim , — z dumą.
— Rzecz zatem skończona! — zawołał Klaudjusz — od jutra dowodzisz nami!...
— A co pod mojem dowództwem robić będziecie?...
— Mustry się uczyć będziemy.
— A gdzie fuzje?
— Ty wiesz gdzie.
— A! tak, u księdza Fortier’a.
— Naturalnie.
— Tylko czy Fortier nie odmówi?
— Zrobisz w każdym razie tak, jak patrjoci u Inwalidów zrobili, zdobędziesz je.
— Ja sam?
— Będziesz miał nasze podpisy, a zresztą w potrzebie nasze ręce, zbuntujemy całą osadę.
Pitoux spuścił głowę.
— Ojciec Fortier jest strasznie uparty, rzekł.
— Ba, byłeś jego uczniem wybranym, nie odmówi ci niczego.
— Widocznie go nie znacie!... rzekł Pitoux z westchnieniem.
— Czy naprawdę myślisz że ci ten stary odmówi?
— Odmówiłby szwadronowi żołnierzy. Strasznie ty, injustum et tenacem... Ale prawda!... rzekł Pitoux, przerywając, — nie umiecie po łacinie.
Dwaj haramontczycy nie dali się olśnić, ani cytatą, ani apostrofą.
— Dalibóg!... zawołał Dezyderjusz — widzę, żeśmy pięknego sobie wodza wybrali, Klaudjuszu. Toż on boi się wszystkiego!...
Klaudjusz zwiesił głowę.
Pitoux spostrzegł, że poniżył się na wysokiem stanowisku. Przypomniał sobie, że los sprzyja śmiałkom.
— Zobaczymy... rzekł.
— Podejmujesz się więc strzelb dostarczyć?
— Podejmuję się... spróbować.
Szmer zadowolenia rozjaśnił oblicze towarzyszy.
— O! o! — myślał Pitoux — ci ludzie rządzą mną, zanim ich wodzem zostałem. Co to będzie potem?
— Próbować — podjął Klaudjusz, z głową spuszczoną — to nie dosyć
— Jeżeli nie dosyć — odparł Pitoux — to idź za mnie. Ustępuję ci dowództwa, idź zapoznaj się z księdzem Fortier i jego dyscypliną.
— Śmieszna rzecz, doprawdy — wtrącił pogardliwie Maniquet — aby ten kto wrócił z Paryża z kaskiem i pałaszem, obawiał się dyscypliny.
— Pałasz i kask nie są pancerzem, a gdyby nawet były, dyscyplina księdza Fortiera łatwo odnajdzie miejsce bezbronne.
Tellier i Maniquet zrozumieli, jak się zdawało, tę uwagę.
— Dalej, Pitoux, mój synu! — rzekł Klaudjusz. (Mój synu, wyrażenie przyjacielskie, bardzo w okolicy używane).
— Dobrze — rzekł Pitoux — ale pamiętajcie, że wymagam bezwzględnego posłuszeństwa.
— Będziemy posłuszni!... rzekł Klaudjusz, mrugnąwszy okiem na Dezyderjusza.
— Dostarcz nam tylko strzelb!... dodał ostatni i nie obawiaj się niczego.
— Skończone!... rzekł Pitoux, bardzo w duszy zaniepokojony, ale przez ambicję, gotów do śmiałych czynów
— Przyrzekasz?
— Przysięgam!...
Pitoux wyciągnął rękę, dwaj towarzysze uczynili to samo, i tak przy blasku gwiazd, trzej haramontczycy, niewinni plagjatorowie Wilhelma Tella i jego towarzyszy, ogłosili powstanie w departamencie l‘Aisne.
Faktem jest, że Pitoux w nagrodę wszystkich kłopotów, widział się w insygniach dowódcy gwardji narodowej, a insygnja te powinny były obudzić, jeżeli nie zazdrość, to przynajmniej myśl o nim w pannie Katarzynie.
Wolą wyborców wyniesiony, wrócił Pitoux do siebie, rozmyślając, jakich użyć dróg i środków, aby uzbroić swych trzydziestu trzech żołnierzy gwardji narodowej.
Pitoux tak był tej nocy zajęty nowym swym zaszczytem, że zapomniał o siatkach zastawionych.
Nazajutrz, zbrojny w kask i pałasz, udał się do Villers-Cotterets.
Biła szósta na miejskim zegarze, gdy Pitoux wkroczył na plac Zamkowy i zastukał do małej furtki, prowadzącej do ogrodu ojca Fortiera.
Pitoux zastukał dość mocno, dla zaspokojenia sumienia, ale tak, aby nie był wewnątrz usłyszanym.
Chciał uzyskać kwadrans zwłoki, aby przyozdobić oratorskiemi kwiatami mowę do księdza Fortiera przygotowaną.
Wielkie było jego zdziwienie, że drzwi mu otworzono, ale zdziwienie ustało, gdy w odźwiernym poznał Sebastjana Gilberta.
Chłopiec przechadzał się po ogródku, uczył się, a raczej udawał, że się uczył, bo lubo książkę otwartą trzymał w ręku, myśl ścigała tych, których młode serce ukochało.
Sebastjan, spostrzegłszy Ludwika, krzyknął z radości. Ucałowali się, a pierwsze słowa chłopca były:
— Czy masz jakie wiadomości z Paryża?
— Nie, a ty? — spytał Pitoux.
— Ja mam... ojciec pisał do mnie.
— Ah! — rzekł Pitoux.
— Jest w liście także słówko do ciebie.
Sebastjan wyciągnął list z za pazuchy i podał go Ludwikowi.
P. S. Billot zaleca, aby Pitoux nie nudził, ani nie starał się rozrywać ludzi folwarcznych.
— Oh! — westchnął Pitoux — dalibóg! niepotrzebne zalecenie, nie mam nikogo do zabawiania na folwarku.
Potem dodał z silniejszem westchnieniem:
— Zalecenie to możnaby słusznie przesiać panu Izydorowi.
Zapanował zaraz nad sobą i oddając list Sebastjanowi, zapytał:
— Gdzie ojciec Fortier?
Sebastjan nadstawił ucha, a jakkolwiek ogród i dziedziniec przedzielały go od schodów, trzeszczących pod nogami czcigodnego kapłana, rzekł:
— Idzie!...
Pitoux poszedł na dziedziniec, usłyszawszy ciężkie kroki.
Fortier schodził czytając dziennik.
Dyscyplina wisiała u jego boku, jak szpada u boku oficera.
Z nosem w gazecie utkwionym, bo znał na pamięć liczbę schodów, każdą wydatność i wklęsłość starego domostwa, szedł prosto na Anioła Pitoux, który starał się przybrać najmajestatyczniejszą postawę, wobec przeciwnika politycznego.
Ale kilku jeszcze słowami objaśnimy położenie.
Wytłumaczą one, skąd u księdza Portiera, znajdowało się trzydzieści czy czterdzieści karabinów, tak łakomych dla Pitoux i dwóch jego towarzyszów: Telliera i Maniquet‘a.
Ksiądz Fortier, ex jałmużnik, czy ex podjałmużnik zamku, stał się z czasem, jednym z kilku, a raczej, jedynym intendentem tego, co nazywają w domu niepotrzebnemi przydatkami.
Oprócz naczyń poświęconych, oprócz bibljoteki, oprócz magazynu sprzętów, miał pod swym dozorem stare myśliwskie pojazdy księcia Orleańskiego, Ludwika Filipa, ojca Filipa, który później nazwany był Egalité. Niektóre pojazdy pochodziły z czasów jeszcze Ludwika XIII i Henryka III. Wszystkie te utensylja, ułożone były artystycznie w jednej galerji zamkowej, na ten cel oddanej.
Ażeby nadać zbiorowi więcej malowniczości, ojciec Fortier upiększył je tarczami, oszczepami, sztyletami i puginałami z czasów Ligi.
Drzwi od galerji strzeżone były groźnie, przez dwie małe posrebrzane armatki, które wujowi swemu ofiarował Ludwik XVI.
Nadto, Józef-Filip, po bitwie pod Ouessant, ofiarował municypalności pięćdziesiąt muszkietów, a municypalność nie wiedząc co z tym fantem zrobić, oddzieliła nań jedną salę w domu szkolnym.
Oto skarb strzeżony przez smoka zwanego Fortier, skarb zagrożony przez Jazona, pod imieniem Anioła-Ludwika Pitoux.
Arsenalik zamkowy miał tak znakomitą reputację w okolicy, że wzbudzał pokusę zdobyczy gdyby ta zwłaszcza obeszła się bez kosztów.
Ale wspominaliśmy, że smok tak czujny, jak ksiądz Fortier, nie tak łatwo oddałby jakiemuś Jazonowi złote jabłko swych Hesperyd.
Powiedziawszy to, powróćmy do Pitoux.
Powitał on księdza Fortier bardzo wdzięcznym ukłonem i lekkiem chrząknięciem.
— No, no, proszę, toć to Pitoux — rzekł.
— Do usług, jeżeli do nich zdolny jestem, księże dobrodzieju — odpowiedział Ludwik z dworskością.
Ojciec Fortier złożył dziennik i schował go do kieszeni, umieszczonej z przeciwnej strony dyscypliny.
— Na nieszczęście, nie jesteś jednak do nich zdolny!... odparł przedrwiwając.
— O! księże dobrodzieju!
— Rozumiesz mnie rewolucjonisto?
— Cóż u licha, zanim zacząłem mówić, już się gniewasz księże dobrodzieju, to bardzo zły początek.
Sebastian, który wiedział, co ksiądz Fortier od dwóch dni rozpowiadał o Pitoux każdemu pierwszemu lepszemu, wołał nie być obecnym przy sprzeczce, jaka się między jego profesorem a przyjacielem wywiązać musiała i dlatego zniknął.
Pitoux patrzał na oddalającego się z niejaką boleścią. Nie był to potężny sprzymierzeniec, ale zawsze dziecię tego samego co i on wyznania politycznego.
Po straceniu z oczu Gilberta, zwrócił się do księdza z westchnieniem:
— Ależ! księże dobrodzieju — rzekł — dlaczego nazywasz mnie rewolucjonistą? Czy to przypadkiem nie ja jestem przyczyną rewolucji?
— Żyłeś z jej sprawcami.
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux, z wielką godnością — każdemu wolno myśleć jak mu się podoba.
— A więc?
— Est penes hominem arbitrium et ratio.
— No! no! — rzekł ksiądz — to ty gburze umiesz jeszcze po łacinie?
— Umiem to, coś mnie pan nauczył — odparł skromnie Pitoux.
— Tak, przejrzane, pomnożone i upiększone przez barbaryzmy.
— Ba! barbaryzmy! a któż ich nie popełnia?
— Nicpoń jesteś! — krzyknął ksiądz, widocznie urażony tą tendencją Ludwika do uogólniania — czy sądzisz, że i ja popełniam barbaryzmy?
— Popełniałbyś pan je z pewnością w oczach mocniejszego od siebie łacinnika.
— No, proszę! — zawołał ksiądz blady z gniewu, a jednak uderzony rozumowaniem.
I dodał smutno:
— Oto w dwóch słowach system tych zbrodniarzy: niszczą i burzą wszystko. Na czyją korzyść? Sami nie wiedzą, na korzyść niewiadomego. Dalej mości bisurmanie, mów otwarcie. Znasz lepszego ode mnie łacinnika?
— Nie, nie znam, ale mogą być tacy. Ja nie znam wszystkiego...
— Spodziewam się, do kaduka!
Pitoux przeżegnał się pobożnie.
— Co robisz bezbożniku?
— Ksiądz dobrodziej klnie, więc ja się żegnam.
— Ah więc, panie ladaco, przyszedłeś tu, aby mnie osławić?
— Co! — powtórzył Pitoux.
— A widzisz, że nie rozumiesz.
— Przeciwnie, księże dobrodzieju, rozumiem. Dzięki wam, znam pierwiastki: osławić, obębnić, tympanum, pochodzi z greckiego tympanon, bęben, kij lub dzwon.
Ksiądz osłupiał.
— Pierwiastek: typos, znaczy ślad, znak i jak mówi Lancelot w swym Ogrodzie pierwiastków greckich: typos, ślad, który się odznacza, pochodzi to niezawodnie od tupto, uderzam. Oto wszystko — zakończył Pitoux.
— Hm! hm! gburze — podjął ksiądz — widocznie pamiętasz nawet to, czegoś nie umiał.
— Pfi! — szepnął Pitoux z fałszywą skromnością.
— Czem się to dzieje, że kiedy byłeś u mnie nigdy byś tak nie odpowiedział?
— Bo wtedy byłem przez was, księże dobrodzieju znikczemniony, bo swym despotyzmem wtłaczałeś we mnie rozum i inteligencję, a to wolność mi odbierało. Tak, wolność!... dodał Pitoux wznosząc głowę — wolność!
— Ah hultaju!
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux tonem przestrogi i pogróżki — księże dobrodzieju, proszę nie wymyślaj mi. Contumelia non argumentum, powiada mówca, wymyślanie nie stanowi dowodu.
— Zdaje się, że ten nicpoń chce mi tłumaczyć swą łacinę — zawołał ksiądz w szalonym gniewie.
— To nie jest moja łacina, księże dobro dzieju, to łacina Cycerona, to jest człowieka względem którego tylebyś pan popełniał barbaryzmów, ile ja ich względem pana popełniałem.
— Nie przypuszczasz, jak się spodziewam, rzekł ksiądz Fortier — aby Cycero chciał z tobą rozprawiać?
— Dlaczego nie? Jeżeli rozprawa rodzi śwatło: Abstrusum versis silicum.
— Ależ! — zawołał ksiądz Fortier. — Oh! ależ ten nicpoń był w szkole rewolucjonistów.
— Powiadasz ksiądz, że rewolucjoniści są głupi i nieświadomi.
— Tak, powiadam to.
— To błędne rozumowanie, księże dobrodzieju, sylogizm źle ułożony.
— Źle ułożony! ja źle ułożyłem sylogizm?
— Bezwątpienia, księże dobrodzieju — Pitoux dobrze mówi i dobrze rozumuje, Pitoux był w szkole rewolucjonistów, a zatem rewolucjoniści rozumują i mówią dobrze.
— Zwierzę! głupie! nieokrzesane!
— Tylko bez tych pochlebstw, księże dobrodzieju.
Objurgatio imbellem animum arguit; słabość zdradza się gniewem.
Ksiądz wzruszył ramionami.
— Czekam odpowiedzi — rzekł Pitoux.
— Mówisz, że rewolucjoniści dobrze rozumują, wymień mi zatem choć jednego z tych nieszczęśliwych, któryby czytać i pisać potrafił.
— Ja — rzekł Pitoux z pewnością siebie.
— Czytać, nie przeczę, i to jeszcze! Ale pisać!
— Pisać? — powtórzył Pitoux.
— Tak, pisać ortograficznie?
— Umiem.
— Chcesz się założyć, że pan po mojem, nie napiszesz, pół kartki bez dwóch błędów.
— O! naprzykład!
— Wyszukam imiesłowy i słowa względne, przyprawię to niektóremi zaimkami i... trzymam zakład.
— O! gdybym miał czas.
— Przegrałby ksiądz z pewnością.
— Pitoux, Pitoux!!! przypomnij sobie przysłowie: Ludovicus Pitovius asinus est.
— Ba! przysłowia są na całym świecie. Czy ksiądz wie, co mi śpiewały trzciny, gdym tamtędy przechodził w Wersalu?
— Nie, ale radbym wiedzieć, panie Midasie.
— Fortierus abbas forte fortis.
— Pitoux! — zawołał ksiądz.
— W wolnym przekładzie znaczy to: ksiądz Fortier nie codzień jest potęgą.
— Szczęściem! — rzekł ksiądz — że nie dość oskarżyć, trzeba dowieść.
— Niestety! księże dobrodzieju, jakżeby to łatwo było. Czego uczysz pan swoich wychowańców?
— Ależ...
— Zaraz. Czego ich pan nauczysz?
— Tego co sam umiem.
— Dobrze, zapisz ksiądz coś powiedział: tego co umiem.
— No tak, tego co umiem — powtórzył ksiądz zachwiany, bo przekonał się, że przez czas nieobecności, ten dziwmy napastnik, nowych wyuczył się ciosów. — Tak powiedziałem, cóż dalej?
— Cóż ksiądz umie?...
— Łacinę, francuski, grecki, historię, geografię, arytmetykę, algebrę, astronomię, botanikę, numizmatykę.
— Cóż więcej!... spytał Pitoux.
— Ależ...
— Pomyśl ksiądz tylko...
— Rysunki.
— A dalej?
— Architekturę.
— Jeszcze, jeszcze...
— Mechanikę.
— To gałęź matematyki, ale mniejsza o to.
— Cóż to!... do czego prowadzisz?...
— A to poprostu do tego: zrobiliśmy szeroki rachunek tego co umiecie. policzcie teraz to czego nie umiecie.
Ksiądz zadrżał.
— A!... — rzekł Pitoux. w tem jak widzę ja wam pomóc muszę: nie umiesz ksiądz ani niemieckiego, ani hebrajskiego. ani arabskiego, ani sanskryckiego. czterech języków pierwiastkowych. Nie mówię już o niezliczonych podziałach. Nie mówię o historji naturalnej, chemji, fizyce...
— Panie Pitoux...
— Proszę mi nie przerywać: nie umiecie więc księżulku fizyki, trygonometrii, akustyki, żeglarstwa, nie macie pojęcia o naukach gimnastycznych...
— Co takiego?...
— Gimnastyka z greckiego gymnaza, co pochodzi od gymnos, nagi, bo atleci ćwiczyli się nadzy.
— Ja cię przecież nauczyłem tego!... — zawołał ksiądz prawie pocieszony zwycięstwem nad swoim uczniem.
— Prawda.
— Szczęście, że mi to przyznajesz.
— Z wdzięcznością, księże dobrodzieju. Mówiłem, że nie umiecie...
— Dosyć!... Z pewnością więcej rzeczy nie umiem niż umiem.
— Zatem przyznajecie, że wiele jest na świecie ludzi od was uczeńszych?...
— Być może.
— To pewność!... a im więcej człowiek umie, tem więcej przekonywa się, że nic nie umie. Słowa Cycerona.
— A wniosek?...
— Zaraz...
— Słucham.
— Wnioskuję, że wskutek waszej względnej nieświadomości, moglibyście być pobłażliwym dla ludzi względnego rozumu. Toby stanowiło podwójną cnotę: virtus duplex, którą posiadał umiejący przynajmniej tyleż co i wy, Fénélon, t. j. stanowiłoby miłość chrześcijańską i pokorę.
Ksiądz ryknął z gniewu.
— Wężu!... — zawołał — wężem jesteś!...
— Wymyślasz mi, i nie odpowiadasz!... — mówił mędrzec grecki. — Powtórzyłbym ci to księże po grecku, ale już powiedziałem po łacinie.
— Pitoux!... Pitoux!... — zawołał ksiądz, sądząc, że jest jakaś nienaturalna siła w tej wszechwiedzy Ludwika; Pitoux, powiedz, co za szatan natchnął cię, do napaści na starca i kościół?...
— Ależ księże dobrodzieju — odparł Pitoux trochę wzruszony rozpaczliwym głosem kapłana — żaden szatan mnie nie natchnął, i ja wcale na was nie napadam. Tylko obchodzicie się ze mną zawsze jak z głupim, i nie chcecie przyznać, że wszyscy ludzie są równi.
Ksiądz rozdrażnił się znowu.
— Otóż to — rzekł — nigdy nie ścierpię aby przy mnie mówiono takie bluźnierstwa. Ty, ty, równy człowiekowi, którego Bóg i praca przez lat sześćdziesiąt kształciły!... Nigdy!... nigdy!...
— Ani słowa!... lecz — spytajcie pana de Lafayette, który ogłosił prawa człowieka...
— Tak, wymieniaj jako powagę niewiernego poddanego króla, pochodnię wszystkich niezgód, zdrajcę!...
— Hę?... — rzekł Pitoux przestraszony, pan de Lafayette jest niewiernym podanym, pan de Lafayette zdrajcą!... Ależ to wy bluźnicie, księże dobrodzieju!... Czyście w pudełku żyli przez te trzy miesiące?... Nie wiecie, że ten niewierny podany, sam jedynie służy królowi?... że ta pochodnia niezgody jest zakładem pokoju publicznego?... że ten zdrajca jest najlepszym francuzem?...
— O!... — rzekł ksiądz — czy mogłem przypuścić tak głęboki upadek władzy królewskiej, czy mogłem przypuścić, iżby pierwszy lepszy nicpoń — tu wskazał na Ludwika — wzywał imienia Lafayetta, jak dawniej wzywano Arystydesa albo Focjona!...
— Szczęście wasze, księże dobrodzieju, że was lud nie słyszy — rzekł Pitoux poufale.
— A!... — zawołał ksiądz triumfująco — zdradzasz się nakoniec!... grozisz. Lud!... tak, lud, który nikczemnie pomordował oficerów królewskich, nurzał się we wnętrznościach swoich ofiar!... Tak, lud pana Pitoux!... Dalej!... czemu mnie nie denuncjujesz przed rewolucjonistami w Villers-Cotterets?... Czemu nie ciągniesz mnie do Pleux?... Czemu nie zagniesz rękawów, aby mnie powiesić na latarni?... Dalej, Pitoux, macte animo, Pitoux!... Sursum!... sursum!... Pitoux!... Dalej, dalej, gdzie sznur?... gdzie szubienica?... Macte animo, generose Pitoue.
— Sic itur ad astra!... — mruknął Pitoux przez zęby, poprostu dokończając wiersza i nie spostrzegając, że wyrzekł kalembur godny ludożercy.
— Ale rozjątrzenie kapłana otworzyło mu oczy.
— Co!... co!... — krzyknął on. — Tak mam iść pod gwiazdy!... Ah!.. to na szubienicę mnie przeznaczasz, mnie?...
— Ale ja nie mówię tego — zawołał Pitoux przestraszony obrotem rozmowy.
— Obiecujesz mi niebo nieszczęsnego Foulona i Berthiera!...
— Nie, nie!... księże dobrodzieju.
— Trzymasz już węzeł gotowy, kacie krwi chciwy, ty to, zapewne na placu ratuszowym właziłeś na latarnie i ohydnemi pajęczemi rękami przyciągałeś ofiary.
Pitoux zaryczał prawie z gniewu i oburzenia.
— Tak, to ty, poznaję cię — ciągnął ksiądz w proroczem, uniesieniu — poznaję cię!... Katylino, to ty!...
— Ależ — zawołał Pitoux — mówicie mi księże, rzeczy okropne!... Wiedzcie o tem, że mi ubliżacie!...
— Ja ci ubliżam?...
— Jeżeli się nie powstrzymacie, zaniosę skargę do Zgromadzenia Narodowego!...
Ksiądz zaśmiał się z ponurą ironią.
— Oskarżaj!... — rzekł.
— Jest kara na złych obywateli, którzy wymyślają dobrym.
— Szubienica!...
— Jesteś złym obywatelem.
— Sznura!... sznura!...
Potem nagle jakby oświecony, ze wspaniałem oburzeniem, zawołał ksiądz:
— A!... tak!... kask; kask to on!...
— Jakto?... — rzekł Pitoux — co zawinił mój kask?...
— Człowiek który wydarł drgające serce Berthiera; ludożerca, który je poniósł na stół wyborców, miał kask na głowie; tym człowiekiem, ty jesteś, potworze, uciekaj, uciekaj!...
Za każdem: uciekaj!... tragicznie wymówionem, ksiądz Fortier posuwał się, a Pitoux cofał się o krok jeden.
Posłyszawszy oskarżenie, jak czytelnik wie, niezasłużone, Pitoux odrzucił precz kask, którym się chlubił.
— Widzisz nieszczęśliwy!... — zawołał ksiądz, przyznajesz się!...
— No, no — rzekł Pitoux, nie panując już nad sobą — przesadzacie, księże Fortier.
— Przesadzam, to znaczy, żeś tylko trochę wieszał, żeś tylko trochę krajał!...—
— Księże dobrodzieju, wiecie dobrze, że to nie ja, to pan Pitt.
— Pitt drugi, syn Pitta pierwszego, lorda Chattam, który dawał pieniądze mówiąc: „Wydawajcie, nie zdając mi rachunków“. Gdybyście rozumieli, powiedziałbym wam to po angielsku, ale nie zrozumiecie...
— A ty umiesz po angielsku...
Pan Gilbert mnie nauczył.
— W trzy tygodnie?... Nędzny łgarzu!..
Pitoux spostrzegł, że się zagalopował.
— Słuchajcie, księże dobrodzieju — rzekł, nic wam już nie zaprzeczam, macie ideje swoje.
— Doprawdy!...
— I wszelką pewnością!
— Pan Pitoux pozwala mi zatem mieć swoje ideje, dziękuje ci, panie Pitoux.
— Masz tobie, znowu się gniewacie. Jeżeli tak pójdzie dalej, nie dowiecie się nigdy, co mnie do was sprowadza.
— Nieszczęsny!... Więc cóż cię sprowadziło?... Może jesteś deputowanym?...
Ksiądz zaśmiał się ironicznie.
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux, rad ze zwrotu rozmowy — księże dobrodzieju, wiecie, ile miałem zawsze szacunku dla waszego charakteru.
— A!... tak, mówmy o tem.
— I uwielbienia dla waszej nauki — dodał Pitoux.
— Wężu!... — rzekł ksiądz.
— Ależ!... naprzykład.
— No, i o cóż masz mnie prosić?... Żebym cię znowu wziął do siebie?... O!... nie... nie chcę psuć moich uczniów, zachowałbyś zawsze jad szkodliwy i zaraziłbyś młode rośliny: Infecit pabula tabo.
— Ależ, księże dobr....
— Nie, nie proś mnie o to — jeżli chcesz jeść koniecznie, bo wnoszę, że dzicy oprawcy paryscy jedzą jak poczciwi ludzie, jeśli żądasz swej krwawej porcji będziesz ją miał. Ale dam ci ją przede drzwiami, w przedsionku, tak jak ją dawni patronowie rzymscy dawali swoim klijentom.
— Księże Fortier!... rzekł Pitoux prostując się, — nie żądam od was pożywienia, mam go dosyć, nie chcę być ciężarem nikomu.
— Co?... — wtrącił ksiądz zdziwiony.
— Żyję jak inne stworzenia!... bez żebraniny, z naturalnego przemysłu, żyję z pracy rąk: a do tego stopnia nie jestem ciężarem nikomu, że niektórzy współobywatele mnie swoim wodzem wybrali.
— He?... — zauważył ksiądz przestraszony, jakby na padalca nastąpił.
— Tak, tak, wybrali mnie wodzem swoim!... powtórzył uprzejmie.
— Wodzem, czego?... — spytał ksiądz.
— Wodzem oddziału ludzi wolnych — rzekł Pitoux.
— Boże mój!... — zawołał ksiądz — ten nieszczęśliwy oszalał.
— Wodzem gwardji narodowej w Haramoncie!... dokończył Pitoux skromnie.
Kapłan nachylił się ku niemu, aby w rysach potwierdzenie słów wyczytać.
— Czy jest gwardja narodowa w Haramoncie?... — zawołał.
— Tak, księże dobrodzieju.
— I ty wodzem jej jesteś?...
— Tak, księże dobrodzieju.
— Ty, Pitoux?...
— Ja, Pitoux.
Ksiądz podniósł ku niebu załamane ręce i wyszeptał:
— Obrzydzenie i rozpacz!...
— Nie wiecie, księże dobrodzieju — ciągnął Pitoux łagodnie — że gwardja narodowa ustanowioną jest dla obrony życia, wolności i własności obywateli?...
— Oh... oh!... — jęczał staruszek zmartwiony.
— I nigdy za wiele władzy nie ma ona, szczególniej na wsiach, z powodu band przeróżnych...
— Band, których ty jesteś wodzem!... zawołał ksiądz — band niszczycieli, podpalaczy, morderców!...
— Ależ, nie mieszajcie jednych z drugimi, kochany księże Fortier, zobaczycie mych żołnierzy, najzacniejsi to obywatele...
— Cicho bądź!... cicho bądź!...
— My, księże dobrodzieju, jesteśmy twoimi naturalnymi opiekunami, dowód, że przyszedłem do ciebie.
— Poco?...
— Poto — rzekł Pitoux drapiąc się w ucho i patrząc w miejsce, gdzie kask leżał, aby zobaczyć, czy podnosząc tę niezbędną część swego stroju, nie za bardzo się od linji obronnej oddalił.
Kask upadł o kilka tylko kroków od wielkiej bramy, prowadzącej na ulicę Soissons.
— Pytałem się, poco?... — powtórzył ksiądz.
— Oto — rzekł Pitoux, cofając się dwa kroki — oto jaki jest główny cel mego posłannictwa. Księże dobrodzieju, pozwólcie, że to wam wyłożę...
— Wstęp!... — mruknął ksiądz.
Pitoux postąpił jeszcze dwa kroki, ale ksiądz posuwał się za nim w tej samej odległości.
— A więc — rzekł Pitoux, nabierając odwagi w sąsiedztwie swej broni odpornej — każdy żołnierz potrzebuje karabina, a my ich nie mamy.
— A!... nie macie karabinów!... — zawołał ksiądz drżąc z radości. — Nie mają karabinów!... Żołnierze bez karabinów!.. A to piękni żołnierze!...
— Ale, księże dobrodzieju — mówił Pitoux posuwając się znowu dwa kroki do kasku — powiedziano przecie: Szukajcie a znajdziecie...
— Tak?... Więc wy szukacie?
Pitoux dotarł do kasku, a zajęty podnoszeniem, nie uważał zapytania księdza, który powtórzył:
— Szukacie?
Pitoux podniósł.kask.
— Tak księże dobrodzieju — rzekł — szukamy..
— I gdzie?
— U was — dodał Pitoux naciskając kask na głowę.
— U mnie karabinów? u mnie?
— Tak, u was ich nie brakuje.
— Ah! moje muzeum! — zawołał ksiądz — przyszedłeś zrabować moje muzeum. Pancerze dawnych, mężnych wojowników, na grzbietach takich hultajów! Mości Pitoux, mówiłem ci przed chwilą, że jesteś szalony. Miecze hiszpanów z Almanza, piki szwajcarów z Marignan, dla uzbrojenia pana Pitoux i jego sprzymierzeńców! Ha! ha! ha!
Ksiądz śmiał się z tak pogardliwą groźbą, że dreszcz przebiegł po żyłach Pitoux.
— Nie, księże dobrodzieju — rzekł ta broń byłaby dla nas nieużyteczną.
— Dobrze, że to uznajesz.
— Nie tej broni nam trzeba.
— Jakiej więc?
— Tych karabinów marynarskich, które za karę czyściłem tak często, gdym jeszcze miał zaszczyt zostawać pod waszemi prawami, dum me Galatea tenebat — dodał z wdzięcznym uśmiechem.
— Doprawdy — rzekł ksiądz, którego rzadkie włosy powstały na ten uśmiech na głowie, doprawdy, potrzeba ci karabinów marynarskich!
— To broń, nie mająca historycznej wartości, a użyteczna.
— Aha! — rzekł ksiądz, sunąc rękę do pasa gdzie wisiała dyscyplina — aha! zdrajca się demaskuje!
— Księże dobrodzieju!... błagał Pitoux przechodząc z pogróżki do prośby — dajcie nam te trzydzieści karabinów.
— Precz! — zawołał Fortier, posuwając się o krok jeden.
— Zdobędziecie sobie uznanie — dodał Pitoux cofając się — przyczynicie się do uwolnienia kraju od ciemięzców.
— Mam dostarczać broni na siebie i na moich — zawołał ksiądz wyciągając dyscyplinę. Nigdy a nigdy!
I świsnął rzemieniami ponad głową.
— Księże dobrodzieju, będziecie wydrukowanym w dzienniku pana Prudhomme, za tę obywatelską usługę.
— Ja w dzienniku pana Prudhomme?... Raczej pręgierz i galery!..
— Więc odmawiacie?... — powiedział Pitoux miękko.
— Odmawiam i wypędzam cię.
Pokazał palcem drzwi Ludwikowi.
— To bardzo złe wywrze wrażenie — rzekł Pitoux — oskarżą was o brak cnoty obywatelskiej, o zdradę. Księże dobrodzieju, błagam was, nie narażajcie się nato.
— Uczyń ze mnie męczennika, Neronie! oto wszystko czego żądam! — zawołał ksiądz z błyszczącem okiem, podobniejszy do kata, niż do ofiary.
Takie przynajmniej wywarł wrażenie na Pitoux.
— Księże Fortier — rzekł postępując jeden krok w tył, jestem wysłańcem pokoju, przyszedłem...
— Przyszedłeś zrabować mi broń, jak twoi wspólnicy u Inwalidów.
— To im sławę zjednało — odparł Pitoux.
— To ci zjedna dyscyplinę — rzekł ksiądz.
— O! ojcze Fortier — powiedział Pitoux, który znał dobrze niegodziwe narzędzie — myślę, że nie zechcesz gwałcić prawa narodów...
— Zobaczysz, nędzniku! poczekaj.
— Ojcze Fortier, osłania mnie charakter posła.
— Księże dobrodzieju... księże dobrodzieju... księże dobrodzieju!...
— Pitoux dostał się do drzwi od ulicy stojąc frontem do przeciwnika, ale przyciśnięty, musiał wybierać walkę albo ucieczkę.
Żeby uciec trzeba było drzwi otworzyć, żeby je otworzyć trzeba się było odwrócić!
Odwracając się zaś odsłania Pitoux dla dyscypliny księdza Fortier część bezbronną ciała, którejby i pancerz zabezpieczyć nie potrafił.
— Chcesz moich karabinów! — mówił ksiądz. — Przyszedłeś po nie!... Powiedziałeś mi: karabiny lub śmierć!...
— Księże dobrodzieju!.. — rzekł Pitoux wcale a wcale tego nie mówię.
— Wiesz przecie, gdzie są te karabiny, zamorduj mnie i zdobądź je! Przejdź do nich po moim trupie.
— Niezdolny jestem do tego, księże dobrodzieju, niezdolny!
Pitoux z ręką na zasuwce, nie liczył już karabinów, ale ilość rzemienia dyscypliny.
— Zatem księże Fortier, odmawiasz wydania strzelb?
— Odmawiam!...
— Po raz pierwszy?
— Odmawiam!...
— Po raz drugi?
— Odmawiam.
— Po raz trzeci?
— Odmawiam!...
— No to — rzekł Pitoux, trzymaj je pan sobie!
I szybkim ruchem zemknął przez drzwi otwarte, nie tak szybko jednak, aby świszczące rzemienie dyscypliny nie dotknęły łydek zdobywcy Bastylji, który aż jęknął z bólu.
Widzieliśmy jak zniweczone zostały nadzieje Ludwika.
Upadek był sromotny. Anioł wyklęty spadając z nieba do piekieł, nie upadł tak głęboko. Szatan był w piekle królem, Pitoux zaś wygnany przez księdza Fortier, został napowrót prostym Ludwikiem Pitoux.
Jak się tu pokazać podwładnym? Jak powiedzieć im, okazawszy tyle nierozsądnej ufności w swe siły, że wódz ich jest samochwalcem, fanfaronem, który z kaskiem i mieczem przy boku, pozwolił wybić się dyscypliną starcowi.
Zapowiadać zwyciężenie księdza Fortier i odejść z niczem, toż to szkaradne.
Pitoux usiadł na brzegu rowu, ukrył twarz w rękach i zamyślił się głęboko.
Miał nadzieję ułagodzić księdza Fortier mówiąc doń po grecku i po łacinie. Pochlebiał sobie w naiwnej prostocie, że piękne wyrażenia ujmą Cerbera, ale Cerber ugryzł rękę, a nie ugryzł ciastka z miodem.
Ksiądz Fortier miał przedewszystkiem ogromną miłość własną, Pitoux nie liczył na to, a jednak więcej rozdrażnił księdza Fortier błąd sylogistyczny, schwytany przez Ludwika, niż żądanie owych trzydziestu karabinów.
Młodzi ludzie błądzą zawsze zbyteczną wiarą w zacność ludzi innych.
Ksiądz Fortier był zapalonym rojalistą, ale jeszcze dumniejszym filologiem.
Trzeba było o innych pomyśleć środkach.
Pitoux powinien był dowieść księdzu Fortier zasad swoich rojalistycznych, a szczególniej puścić płazem błędy sylogistyczne.
Trzeba było wytłumaczyć staremu, że gwardja narodowa w Haramoncie, staje przeciw rewolucji. Trzeba było przyrzec, że to będzie armja opiekuńcza króla.
Ksiądz byłby wtedy niewątpliwie otworzył skarby swoje i arsenały, aby zapewnić monarchji pomoc takiej walecznej armji i jej bohaterskiego wodza.
Ten fałsz byłby dyplomacją. Pitoux poradziwszy się sam siebie, przejrzał w pamięci wszystkie dawne historje.
Przyszedł mu na pamięć Brutus, który udawał głupiego aby uśpić swych nieprzyjaciół, a był wielkim człowiekiem.
Ten argument zakłopotał go mocno.
Rozmyślając dalej przyszedł do przekonania, że Arystydes żył w czasach szczęśliwych, gdy Persów dobrą wiarą zwyciężyć było można.
Myśląc dłużej, przekonał się o wygnaniu Arystydesa, co jakkolwiek nie było słusznem, przechyliło szalę na stronę Filipa Macedońskiego, Brutusa i Temistoklesa.
Przechodząc do przykładów nowych, Pitoux zadał sobie pytanie, coby uczynili pan Gilbert, pan Bailly, pan Lameth, pan Barnave i pan de Mirabeau, gdyby byli na jego miejscu, a Ludwik XVI gdyby był księdzem Fortierem?...
Coby zrobili, gdyby chcieli królewską bronią zaopatrzyć trzystu lub pięciuset gwardzistów narodowych Francji?
Z pewnością postąpiliby wprost przeciwnie niż Pitoux.
Przekonaliby Ludwika XVI, że naród niczego tak nie pragnie, jak ocalić i zachować ojca francuzów, że aby go ocalić skutecznie, potrzeba trzystu do pięciuset karabinów.
I z pewnością pan de Mirabeau na swojemby postawił.
Pitoux pomyślał także o znanej śpiewce, która mówi:
Chcesz co otrzymać od djabła,
Mianuj go jaśnie wielmożnym.
To dało mu do myślenia, że Anioł Pitoux jest czworonogiem bydlęciem, i żeby wrócić z chwałą do wyborców powinien obmyśleć coś takiego, coby było wprost przeciwnem jego działaniom dotychczasowym.
Szperając w tej nowej kopalni, Pitoux postanowił zdobyć chytrością lub siłą broń, której mu odmówiono. Jeden tylko przedstawiał się nato środek.
Był to podstęp.
Można było zakraść się do muzeum księdza Fortier i zabrać broń z arsenału.
Działając sam, popełniłby kradzież, przypuszczając do współpracownictwa towarzyszów, nada sprawie charakter wojenny.
Kradzież! to słowo źle brzmiało w uszach poczciwego chłopca.
Zabór!... nie ulega wątpliwości, iż znajdzie się we Francji dosyć ludzi przywiązanych do dawnych praw, którzy zabór ten nazwą grabieżą albo kradzieżą zbrojną.
Uwagi te zniechęciły Ludwika do wykonania zamiarów powyższych.
Miłość własna jego silnie była podrażniona; aby wyjść z honorem nie można było używać niczyjej pomocy.
Począł szukać i rozpatrywać z uwielbieniem nowe tory, na jakie myśl jego wchodziła.
Nareszcie jak Archimedes, zawołał: Eureka! co poprostu znaczy znalazłem.
Oto środek, który Pitoux znalazł w swym własnym arsenale.
Pan de Lafayette jest naczelnym wodzem gwardji narodowej we Francji.
Haramont leży we Francji.
Haramont posiada gwardję narodową.
A więc pan de Lafayette nie powinien ścierpieć, aby brakowało broni jego żołnierzom.
Do pana Lafayette dostać się można przez Gilberta, a do Gilberta przez Billota.
Pitoux napisał list do Billota.
Ponieważ Billot nie umie czytać, Gilbert mu więc przeczyta i wszystko pójdzie jak najlepiej.
Postanowiwszy to, Pitoux czekał nocy, wrócił tajemniczo do Haramontu i ujął pióro.
Mimo wszelkiej atoli ostrożności, widzieli go Klaudjusz Tellier i Dezyderjusz Maniquet. Odeszli oni z oczami w list utkwionemi, z palcem na ustach.
„Rewolucja codzień więcej zyskuje w kraju stronników. Arystokraci tracą grunt, patrioci się ruszają.
„Gmina haramoncka zaciąga się do służby czynnej gwardji narodowej.
„Ale nie ma broni.
„Jest jednak sposób zaradzenia złemu. Niektóre osobistości prywatne mają u siebie karabiny i strzelby, i gdyby oddać je chcieli na użytek publiczny, oszczędziliby wydatku skarbowi.
„Gdyby generał de Lafayette rozkazał, aby takie nielegalne składy oddano do rozporządzenia gminom, podejmuję się dostarczyć trzydzieści karabinów.
„Jest to jedyny środek położenia tamy dążeniom kontrrewolucyjnym arystokratów i nieprzyjaciół narodu.
Skończywszy pisanie, Pitoux spostrzegł, że nie doniósł dzierżawcy nic o domu i rodzinie. Traktował go zanadto po brutusowsku, ale z drugiej strony opisać szczegóły Katarzynie, byłoby to albo kłamać, albo rozedrzeć serce ojcu, rozdrażnić wreszcie w swem własnem sercu krwawiącą się ranę; stłumił zatem westchnienie i w postscriptum napisał:
„P. S. Pani Billot i panna Katarzyna wraz z całym domem, zdrowe i polecają się pamięci pana Billot“.
Tym sposobem Pitoux nie skompromitował ani siebie, ani nikogo.
Pokazując wtajemniczonym białą kopertę mającą jechać do Paryża, dowódca siły zbrojnej Haramontu, rzekł tylko:
— Oto jest.
I rzucił list do skrzynki.
Niedługo czekał na odpowiedź.
W dwa dni potem umyślny przybył konno do Haramontu, by widzieć się z Aniołem Pitoux.
Wielkie było poruszenie, wielkie oczekiwanie i obawa żołnierzy.
Koń gońca pokryty był pianą.
Goniec nosił mundur sztabu gwardji narodowej paryskiej.
Łatwo osądzić, jakie wywarł wrażenie i jakie spowodował bicie serca Ludwika.
Zbliżył się drżący i blady, i wziął pakiet, który mu oficer z uśmiechem podawał.
Była to odpowiedź pana Billota pisana ręką Gilberta.
Billot w tym liście zaleca Ludwikowi-Aniołowi Pitoux umiarkowanie w patrjotyzmie.
Przysłał rozkaz generała Lafayette, podpisany przez ministra wojny, aby uzbroić gwardję narodową w Soissons i Laon.
Rozkaz zawarty był w tych słowach:
Ci co mają więcej nad jeden pałasz i karabin, obowiązani są oddać broń do rozporządzenia dowódcy oddziału każdej Gminy.
„Rozkaz ten ma być wykonany w całej prowincji“.
Pitoux zaczerwieniony z radości, podziękował oficerowi, który z nowym uśmiechem odjechał dalej.
Tym sposobem Pitoux stanął u szczytu marzeń, przyjmował bezpośrednie poselstwa od generała de Lafayette i od ministrów.
Polecenia te w dodatku zgadzały się najzupełniej z planami i chęciami Pitoux.
Próżną byłoby pracą opisywać, jakie odwiedziny te uczyniły wrażenie na wyborcach Ludwika Pitoux.
Widząc jeden po drugim chcieli widzieć rozkaz, chcieli dotknąć pieczęci ministra, którą im Pitoux uprzejmie pokazywał.
A kiedy liczba słuchaczy zmniejszyła się i tylko sami wtajemniczeni zostali:
— Obywatele!... — rzekł Pitoux, zamiary moje spełniły się jak przewidziałem. Pisałem do generała de Lafayette o zamiarze waszym ustanowienia gwardji narodowej, i o tem żeście mnie powołali na wodza. Czytajcie adres listu, jaki od ministerstwa otrzymałem.
Podał im papier z temi słowami:
— Jestem więc — ciągnął Pitoux, uznany przez pana de Lafayette za wodza gwardji narodowej. Jesteście i wy uznani za gwardzistów przez pana de Lafayette i ministra wojny.
Wielki okrzyk radości i uwielbienia rozległ się w murach izdebki Ludwika.
— Co zaś do broni — ciągnął bohater — mam środek jej zdobycia. Zanominujcie zaraz z pomiędzy siebie porucznika i sierżanta. Te dwie powagi towarzyszyć mi będą w wyprawie.
Słuchacze spojrzeli po sobie niepewni.
— Kogo radzisz wybrać Pitoux? — spytał Maniquet.
— To mnie nic zgoła nie obchodzi — rzekł Pitoux z pewną godnością — wybory nie znoszą żadnych wpływów, zbierzcie się, wybierzcie dwóch wymienionych starszych, tylko żeby to byli ludzie pewni. Oto wszystko, co mam miałem do powiedzenia. Idźcie!
Po tych słowach z królewskim dostojeństwem wymówionych, Pitoux pożegnał żołnierzy i pozostał sam ze swoją wielkością.
Wybory trwały godzinę. Porucznik i sierżant zostali zamianowani: sierżantem został Klaudjusz Tellier, porucznikiem, Dezyderjusz Maniquet. Anioł Pitoux, zatwierdził obu, a potem rzekł:
— Teraz panowie, ani chwili do stracenia nie mamy.
— Tak, tak, uczmy się manewrów! — zawołał jeden z najzapaleńszych.
— Zaraz — odparł Pitoux — przedewszystkiem dostańmy broni.
— Słusznie — rzekła starszyzna.
— Nie możnaby uczyć się kijami?...
— Postępujmy po wojskowemu — powiedział Pitoux, widząc ogólny zapał do sztuki, której uczyć nie mógł, bo jej sam nie umiał — żołnierze, którzy chcą strzelać z kijów to śmieszne, nie zaczynajmy od śmieszności!
— Prawda! — odpowiedziano — karabinów!
— Chodźcież ze mną, poruczniku i sierżancie, reszta niech czeka naszego powrotu.
Odpowiedziano mu pełnem uszanowania przyzwoleniem.
— Mamy jeszcze sześć godzin dnia. To aż nadto aby pójść do Villers-Cotterets, załatwić tam interes i wrócić.
— Naprzód, marsz! — zawołał Pitoux.
Sztab armji haramonckiej ruszył niebawem w drogę.
Gdy Pitoux jeszcze raz odczytał list Billota, aby się przekonać czy to wszystko snem nie było, znalazł tam zdanie Gilberta, którego przedtem nie zauważył:
„Dlaczego Pitoux, nie dał panu Gilbertowi wiadomości o Sebastjanie?
Ksiądz Fortier, poczciwy człeczyna, nie domyślał się ani burzy wiszącej nad jego głową, ani znaczenia Anioła Pitoux w rządzie.
Dowodził on Sebastjanowi, że złe towarzystwa gubią wszelką cnotę i niewinność, że Paryż jest otchłanią, że nawet anioły błądzić tam się uczą, że Sebastjan powinien zostać wiernym i prawdziwym rojalistą.
Spieszmy dodać, że pojęcia księdza Fortiera o rojalizmie, dalekie były od pojęć doktora Gilberta.
Ale nie wiedział poczciwy księżyna, że propaganda jego złym była uczynkiem, że uzbrajała zapewne mimowolnie, syna przeciw ojcu.
Przyznać trzeba, że nie znalazł wcale gruntu przygotowanego.
Rzecz dziwna! W wieku, w którym dzieci, są, jak mówi poeta, miękką i podatną gliną, w wieku, w którym każda pieczęć ślad zostawia, Sebastjan był już człowiekiem pod względem stanowczości i stałości myśli.
Byłże to syn tej arystokratycznej duszy, która aż do obrzydzenia pogardzała plebejuszem? Czy też przebiła się w nim ta rzeczywista arystokracja plebejusza, którą Gilbert posiadał aż do stoicyzmu?
Ksiądz Fortier nie był zdolnym do zgłębienia podobnej tajemnicy, wiedział, że doktór jest nieco egzaltowanym patrjotą, i próbował nawrócić jego syna ku Bogu i królowi.
Zresztą, Sebastjan lubo bardzo niby uważał, rad tych nie słuchał wcale, myślał bowiem wtedy o dziwnych widzeniach swoich, które go od niejakiego czasu napadały. Ile razy ksiądz Fortier wyprowadzał uczniów na spacer w stronę skały Clouise, lub wieży Aumont, myślał o tych halucynacjach, które mu stwarzały drugie, poetyczne życie, obok prozy dni na nauce w szkole spędzanych.
Naraz drzwi od ulicy Soissons wstrząśnięte silnie otworzyły się i weszło kilku ludzi.
Był to burmistrz miasteczka Villers-Cotterets, jego adjunkt i sekretarz.
Za nimi widać było dwóch żandarmów, a za żandarmami kilku głów ciekawych.
Ksiądz zaniepokojony podszedł do burmistrza.
— Cóż tam nowego, panie Longpré?... — zapytał.
— Księże dobrodzieju — odpowiedział Longpré poważnie — czy wiecie o nowym rozkazie ministra wojny?
— Nie, panie burmistrzu.
— Zechciejcie zatem przeczytać.
Ksiądz wziął podany papier.
Czytając, zbladł.
— A więc! księże dobrodzieju, ci panowie z gwardji narodowej, czekają na wydanie im broni.
Ksiądz skoczył, jak gdyby chciał pożreć tych panów z gwardji narodowej.
Wtedy Pitoux sądząc, że stosowna chwila nadeszła, ukazał się z dwoma podwładnymi.
— Oto gwardziści — rzekł burmistrz.
Ksiądz z bladego stał się czerwonym.
— Ci hultaje! ci nicponie! — zawołał.
Burmistrz nie miał ustalonych pojęć politycznych i nie chciał się różnić ani z Bogiem, ani z gwardją narodową.
Obelgi księdza Fortier głośny jego śmiech wywołały.
— Słyszycie jak ksiądz Fortier traktuje gwardję narodową — rzekł do Ludwika i jego dwóch podwładnych.
— Bo ksiądz Fortier znał nas dziećmi i ma nas zawsze za dzieci... — rzekł Pitoux ze smętną słodyczą.
— Ale te dzieci stały się ludźmi... — wtrącił głucho Maniquet, wyciągając do księdza uszkodzoną rękę.
— Ci ludzie są wężami!... — zawołał ksiądz rozdrażniony.
— Wężami, które zranione, ukąsić mogą, — rzekł zkolei Klaudjusz.
Burmistrz w tych groźbach przeczuł przyszłą rewolucję.
Ksiądz odgadł męczeństwo.
— Czego oni chcą ode mnie? — zapytał.
— Chcą zabrać część broni, którą macie u siebie — rzekł burmistrz, próbując rzecz załagodzić.
— To nie moja broń — odparł ksiądz.
— Czyj aż więc?
— Księcia Orleańskiego.
— Dobrze, księżę dobrodzieju — rzekł Pitoux — to nic a nic nie przeszkadza.
— Jakto nic nie przeszkadza? — spytał ksiądz.
— To jest, że mimo to, prosimy o tę broń.
— Napiszę o tem księciu — rzekł ksiądz majestatycznie.
— Ksiądz dobrodziej zapomina — wtrącił burmistrz półgłosem — że toby się na nic nie zdało. Książę odpowiedziałby, żeby rozdać patrjotom nietylko karabiny jego nieprzyjaciół, anglików, ale i armaty jego dziadka Ludwika XIV.
Słuszna ta uwaga uderzyła boleśnie kapłana.
— Circumdedisti me hostibus meis — szepnął.
— Tak, księżę dobrodzieju — rzekł Pitoux — prawda, ale jesteśmy waszymi tylko politycznymi nieprzyjaciółmi, nienawidzimy w was jedynie złego patrjotę.
— Głupcze! — zawołał ksiądz w uniesieniu, które mu przysporzyło wymowy — niebezpieczny głupcze! który z nas lepszym jest patrjotą, czy ja, chcący zachować broń dla pokoju ojczyzny, czy ty, żądający niezgody i wojny domowej? Który z nas jest lepszym synem kraju, czy ja z gałązką pokoju w ręku dla uczczenia naszej wspólnej matki, czy ty, szukając żelaza, aby jej łono rozedrzeć?
Burmistrz odwrócił się, aby ukryć wzruszenie, a odwracając się, uczynił ręką znak nieszczery, który miał znaczyć:
— Bardzo dobrze!
Adjunkt niby Tarkwinjusz, ścinał kwiatki laską.
Ludwik zmieszał się straszliwie.
Widząc to dwaj jego podwładni zmarszczyli groźnie brwi.
Jedynie Sebastjan, spartańskie dziecię, stał obojętnie.
Zbliżył się do Pitoux z zapytaniem.
— O co to idzie, Ludwiku?
Pitoux odpowiedział mu w dwóch słowach.
— Rozkaz podpisany? — spytał chłopiec.
— Przez ministra, generała Lafayette‘a.
— W takim razie... — odparł dumnie chłopiec, — dlaczego wahają się usłuchać?...
W błyszczących źrenicach malca, w nozdrzach drgających, w surowym wyrazie czoła, przebijał się niepokonany duch dwóch ras, które go wydały.
Ksiądz usłyszał te dziecięce słowa, zadrżał i skłonił głowę.
— Trzy zastępy nieprzyjaciół przeciw nam! — szepnął.
— Dalej, księże dobrodzieju — rzekł burmistrz — trzeba się wziąć do wykonania.
Ksiądz postąpił krok naprzód, a ściskając klucze u pasa wiszące, zawołał:
— Nie, tysiąc razy nie! to nie moja własność, czekać będę rozkazów mego pana.
— Ależ! księże dobrodzieju — rzekł burmistrz niezadowolony.
— To bunt! — powiedział Sebastjan Fortierowi — strzeżcie się, kochany księże!
— Tu quoque — szepnął ksiądz, zakrywając się sutanną, aby mógł naśladować ruch Cezara.
— No, no, księże dobrodzieju... — wtrącił Pitoux, — bądźcie spokojni, broń ta dla szczęścia ojczyzny dobrze umieszczoną będzie.
— Cicho bądź, Judaszu! — zawołał ksiądz — zdradziłeś starego profesora, czemubyś nie miał zdradzić ojczyzny?
Pitoux, przygnieciony wyrzutami sumienia, spuścił czoło.
To co zrobił było zręcznem, tylko szlachetnem nie było.
Ale w tej chwili spojrzał na dwóch podwładnych, którzy zdawali się zagniewanymi z powodu słabości wodza.
Zrozumiał, że jeżeli nie sprawi wrażenia, utraci urok cały.
Duma wyprostowała walecznego rycerza rewolucji francuskiej, i rzekł:
— Księże dobrodzieju, jakkolwiek uległy dawnemu nauczycielowi, nie mogę bez komentarza zostawić tych słów obrażających.
— Co! uwagi mi chcesz robić? — rzekł ksiądz pragnąc zmieszać Ludwika szyderstwem...
— Czemużeście mi jej dobrowolnie odmówili?
— Ja, księże dobrodzieju, wolę rzekomo zdradzić mój, względem was obowiązek, niż podając wam rękę popierać kontr-rewolucję. Niech żyje ojczyzna!
Do broni! do broni!
Burmistrz uczynił do Ludwika znak podobny do tego jaki przedtem uczynił do księdza i powiedział:
— Dobrze! bardzo dobrze!
— Mowa ta w rzeczy samej piorunujące wywarła wrażenie, i na księdzu, i na reszcie zgromadzenia.
Burmistrz zniknął, dając pomocnikowi znak, aby pozostał.
Ten ostatni miał także ochotę się ulotnić, ale nieobecność dwóch głównych dygnitarzy miasteczka, byłaby dostrzeżoną.
Poszedł więc za żandarmami, którzy weszli za trzema gwardzistami, do muzeum.
Pitoux znał wszystkie jego zakątki, bo się tam wychował.
Sebastjan skacząc jak młody lew, pobiegł w ślady patrjotów.
Inne dzieci patrzyły zgłupiałe.
Ksiądz zaś otworzywszy drzwi od muzeum padł pół nieżywy z gniewu i wstydu — na pierwsze stojące krzesło.
Wszedłszy do zbrojowni dwaj towarzysze Ludwika chcieli wszystko łupić i rabować, ale przeszkodziła im szlachetna skromność wodza gwardji narodowej.
Ponieważ wszystkich podległych jego rozkazom żołnierzy, było trzydziestu trzech, kazał wziął trzydzieści trzy karabiny.
Ponieważ w ostatecznym jakim razie mogli być zmuszeni do strzelania, a Pitoux ostatnim być nie chciał, wziął więc dla siebie trzydziesty czwarty karabin, prawdziwie oficerski, krótszy i lżejszy od innych, który i do kuli i do śrutu się nadawał.
Oprócz tego wziął szpadę prostą, jak szpada pana de Lafayetta, należącą zapewne kiedyś do jakiego bohatera zpod Fontenoy lub Philipsbourga. I przypasał ją sobie do boku.
Każdy z jego towarzyszy wziął dwanaście karabinów na plecy, i nie upadli pod tym ciężarem, tak wielką była ich radość.
Pitoux podjął się nieść resztę.
Przeszli przez park, aby uniknąć skandalu w miasteczku.
Zresztą była to droga krótsza.
Ta krótsza droga przedstawiała tę dogodność, że nie spotkają żadnego adherenta partji przeciwnej.
Pitoux nie bał się starca, karabin natchnął go wiarą i odwagą.
Ale Pitoux stał się myślącym człowiekiem, a odkąd myślał, zauważył, że jeżeli jeden karabin może obronić człowieka, to nigdy dwanaście.
Trzej nasi bohaterowie obarczeni łupem, prędko park przebiegli i dotarli do półkola, gdzie się zatrzymać mieli.
Wycieńczeni, oblani potem chwalebnego zmęczenia, przenieśli do Ludwika drogocenny skarb, który im powierzyła ojczyzna, może za ślepo trochę.
Zgromadzenie gwardji odbyło się tegoż wieczora, dowódca Pitoux wręczył każdemu żołnierzowi karabin, mówiąc jak matki spartanki mawiały synom przy rozdawaniu puklerzy:
„Z nim albo na nim“.
Wtedy w gminie Haramont, genjuszem Anioła Pitoux przeistoczonej, powstało zamieszanie podobne mrowisku w dzień trzęsienia ziemi.
Radość z posiadania strzelb przez tych ludzi, po większej części polujących ukradkiem, była tak wielka, że niemal ubóstwiali Ludwika Pitoux.
Zapomniano o jego długich nogach i rękach, o grubych kolanach i wielkiej głowie, wreszcie o jego przeszłości nieco dziwacznej. Był i pozostał duchem opiekuńczym kraju.
Dzień następny przeznaczono na opatrywanie i czyszczenie broni; jedni cieszyli się, gdy kurek był dobry, inni myśleli o poprawieniu tego, czego gdzie brakowało.
Pitoux tymczasem w swoim pokoju, niby Agamemnon pod namiotem, myślał — i kiedy inni kaleczyli ręce, on mózg sobie suszył.
O czem myślał Pitoux? — spyta czytelnik, przyjazny rodzącemu się genjuszowi.
Pitoux, zostawszy pasterzem ludów, myślał o próżnej wielkości tego świata.
W rzeczy samej, nadchodziła chwila, w której z całego świeżo wzniesionego gmachu — nic zostać nie miało.
Karabiny w przeddzień zostały rozdane. Dzień jeden na oporządkowanie wystarczy. Jutro trzebaby pokazać żołnierzom ćwiczenia, a on nie znał pierwszej komendy nabijania broni na dwanaście poruszeń.
Pitoux nabijał strzelbę jak mógł, nie licząc poruszeń.
Co zaś do manewrów, to było jeszcze gorzej.
A czemże jest dowódca gwardji narodowej, który nie umie nabijać broni na dwanaście poruszeń, ani kierować manewrami?
Więc z głową ukrytą w dłoni, z okiem osłupiałem, ciałem nieruchomem, rozmyślał Pitoux.
Nigdy Cezar w krzewach dzikiej Galji, nigdy Hannibal zbłąkany w Alpach śnieżystych, nigdy Kolumb na nieznanym oceanie, nie myśleli tyle, co Pitoux w przeciągu tego dnia długiego.
— O!... — mówił sobie — czas leci, jutro nadchodzi i jutro pokaże się nicość moja.
Jutro piorun wojny, który zdobył Bastylję, uznany będzie za głupca przez całe zgromadzenie haramontczyków, jak... niepomnę kto.... dawniej.... przez całe zgromadzenie greków.
Dziś triumfator!... jutro wyśmiany!...
— Nie, tak nie będzie, tak być nie może. Katarzyna by się dowiedziała i byłbym shańbiony.
Pitoux odetchnął na chwilę.
— Któż mnie ztego wybawi?... — spytał się znowu siebie.
— Śmiałość?...
— Nie, nie... śmiałość potrwa minutę, a manewra pruskie mają dwanaście tempów.
Co za szczególna myśl, uczyć francuzów pruskich ćwiczeń!...
Gdybym powiedział, że jestem nato za dobrym patrjotą, aby uczyć francuzów strzelania na pruski sposób, i gdybym wymyślił nową mustrę, więcej narodową?...
— Nie, nie dałbym sobie rady.
— Widziałem małpę na jarmarku w Villers-Cotterets.
Małpa ta mustrowała się, ale zapewne jako małpa, czyniła to nieprawidłowo.
— A!... — zawołał nagle, co za myśl!...
I natychmiast zaczął biec w przestrzeń, gdy go jakaś uwaga zatrzymała.
— Moje zniknięcie zdziwiłoby... rzekł, uprzedzę więc moich ludzi.
I otwierając drzwi, zawołał Klaudjusza i Dezyderjusza, a te im powiedział słowa:
— Naznaczcie na pojutrze pierwszy dzień ćwiczeń.
— Dlaczego nie na jutro?... — zapytała razem starszyzna.
— Bo jesteście zmęczeni, ty i sierżant — odparł Pitoux — i że nim nauczę żołnierzy, muszę nauczyć wodzów. Zresztą — dodał surowo — przyzwyczajcie się słuchać nie robiąc uwag.
Podwładni skłonili się z uszanowaniem.
— Dobrze!... — rzekł Pitoux — naznaczcie ćwiczenia na pojutrze o czwartej rano.
Dwaj oficerowie ukłonili się na odchodnem, a ponieważ godzina była dziewiąta, poszli spać.
Pitoux czekał, aż odejdą. Potem, kiedy skręcili na rogu idąc do siebie, dotarł w przeciągu pięciu minut do najciemniejszej i najgęstszej puszczy leśnej.
Pitoux biegł tak przez pół godziny, zagłębiając się coraz więcej w najgęstszą i najdzikszą część lasu.
Tam, przyciśnięta i oparta o skałę wśród drzew trzystuletnich, stała chatka zbudowana trzydzieści pięć czy czterdzieści lat temu. Mieszkała w niej osobistość, umiejąca dla własnej korzyści otoczyć się tajemnicą. Ta chatka w ziemię zapadła, podobna do siedzib cygańskich, zdradzała się czasem przed okiem niebieskawym dymem z dachu wychodzącym. Zbudowana z drzewa i gałęzi, dla odświeżenia powietrza i wpuszczenia światła, miała w górze zrobioną dziurę.
Inaczej nikt, oprócz myśliwych i wieśniaków z okolicy nie odgadłby, że ta chatka była mieszkaniem człowieka.
Tam jednak od lat czterdziestu żył dymisjowany gwardzista, któremu książę Orleański, ojciec Ludwika Filipa pozwolił mieszkać w lesie, nosić mundur i codzień wystrzelić raz jeden do królików lub zajęcy.
Ptaki i gruby zwierz należały do wyjątków.
Poczciwy człowiek miał w owej epoce lat sześćdziesiąt dziewięć, zwano go naprzód Clouis, potem wskutek starości ojcem Clouis.
Od jego imienia ogromna skała, do której chata była przyczepiona, nazywała się skałą Clouise.
Raniony pod Fontenoy, wskutek rany uciętą miał nogę.
Dlatego uwolniony ze służby, otrzymał od księcia Orleańskiego przywileje o którychśmy mówili.
Ojciec Clouis nie chodził nigdy do miasta, tylko raz w rok do Villers-Cotterets.
Kupował sobie wtedy trzysta sześćdziesiąt pięć nabojów prochu i śrutu w latach zwyczajnych, a trzysta sześćdziesiąt sześć w latach przestępnych.
W tym samym dniu nosił zawsze do pana Cornu, kapelusznika przy ulicy de Soissons, trzysta sześćdziesiąt pięć, albo trzysta sześćdziesiąt sześć skórek, pół zajęczych, pół króliczych, za które dostawał siedemdziesiąt pięć franków, licząc po dwadzieścia sou.
Mówiąc trzysta sześćdziesiąt pięć, albo trzysta sześćdziesiąt sześć skórek, nie mylimy się wcale, bo ojciec Clouis miał prawo do jednego strzału na dzień i codzień zabijał zająca lub królika.
Ponieważ nigdy ani więcej ani mniej nie strzelał nad trzysta sześćdziesiąt pięć razy w latach zwyczajnych, a trzysta sześćdziesiąt sześć w przestępnych, ojciec Clouis zabijał sto osiemdziesiąt trzy zające i tyleż królików.
Żył mięsem tych zwierząt, jedząc je, albo sprzedając.
Za skórki kupował prochu i śrutu i składał sobie kapitał.
Oprócz tego raz na rok ojciec Clouis puszczał się na małą spekulację.
Skała obok jego chaty przedstawiała spadzistość, mającą osiemnaście stóp powierzchni.
Przedmiot umieszczony u góry, zsuwał się na dół powoli.
Ojciec Clouis rozgłosił po wsiach okolicznych przez kobiety, kupujące u niego zające i króliki, że dziewczęta, które w dzień św. Ludwika, spuszczą się trzy razy z góry na dół skały, pójdą zamąż w tym samym roku.
Pierwszego roku, zgłosiło się wiele dziewcząt, ale ani jedna ześlizgnąć się nie śmiała.
Następnego roku trzy się spuściły, dwie poszły zamąż, trzecia panną została, ale ojciec Clouis powiedział, że widocznie opuszczała się nie z taką wiarą jak tamte.
Na rok następny wszystkie już dziewczęta z okolicy, przybyły i ślizgały się.
Ojciec Clouis oświadczył, że nie będzie tylu chłopców dla wszystkich, ale, że trzecia ich część, najlepiej wierzących, mężów sobie znajdzie.
Rzeczywiście, spora liczba zamąż poszła.
Odtąd co rok na św. Ludwika podwójne było święto: w miasteczku i w lesie.
Wtedy ojciec Clouis prosił o przywilej; ponieważ niepodobna ślizgać się dzień cały nie jedząc i nie pijąc, prosił o monopol do jadła i napoju dla ślizgających się dziewcząt i dla chłopców nawet, którzy jednocześnie dla doświadczenia skały ślizgać się próbowali.
Od trzydzieste pięciu lat ojciec Clouis żył w ten sposób.
Kraj obchodził się z nim jak arabowie z marabutami.
Stał się postacią legendową.
Ale co zajmowało strzelców, a strażników pobudzało do zazdrości, to, że było dowiedzionem, iż ojciec Clouis strzelał trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok, i że na trzysta sześćdziesiąt pięć razy — zabijał sto osiemdziesiąt trzy zające i sto osiemdziesiąt dwa króliki.
Nieraz panowie z Paryża, zaproszeni na dni kilka do zamku przez księcia Orleańskiego, słysząc historję ojca Clouis, wsuwali wspaniałomyślnie talara lub luidora w rękę starego, aby tylko zdobyć tajemnicę jak zabijać trzysta sześćdziesiąt pięć razy — na trzysta sześćdziesiąt pięć wystrzałów.
Ale ojciec Clouis nie umiał dać im innego objaśnienia nad to, że w armji tą samą strzelbą zabijał za każdym strzałem jednego człowieka. Otóż co robił kulą, daleko łatwiej praktykował śrutem na królikach lub zającach.
Tych więc co się na tę mowę jego uśmiechali, ojciec Clouis pytał:
— Czemu strzelacie, nie będąc pewnymi czy traficie?...
— Ależ pytano go, czemu książę Orleański, ojciec, pozwoli wam tylko jednego strzału na dzień?..
— Bo więcej byłoby zawiele, znał mnie zadobrze.
Ciekawość widowiska i szczególne pojęcia człowieka, ściągały rok rocznie dziesięć luidorów staremu anachorecie.
Ponieważ zbierał drugie tyle ze sprzedaży, skórek i w dzień Świętego Ludwika, zużywał zaś parę butów przez lat pięć, a mundur przez lat dziesięć, ojciec Clouis nie był bynajmniej nieszczęśliwy.
Przeciwnie, chodziły posłuchy, że miał skarb ukryty, i że dziedzic nieźle na tem wyjdzie.
Takim był dziwny człowiek, do którego szedł Pitoux wśród nocy, kiedy szczęśliwa myśl ze śmiertelnego wybawiła go kłopotu.
Ale aby trafić do ojca Clouis, trzeba było być zręcznym, bo nie dał się on odrazu pochwycić.
Odróżniał z dziwną trafnością natręta nieprodukcyjnego od bogatego próżniaka, gdy zaś był na pogardliwej stopie względem tych ostatnich, można sądzić jak się dziko z pierwszymi obchodził.
Clouis spał na łóżku z gałęzi, aromatycznem i wygodnem, które się co rok we wrześniu zmieniało.
Była godzina jedenasta, czas piękny i świeży.
Nim się doszło do ojca Clouis, trzeba się było przedzierać przez taką gęstwinę lub ciemności, że hałas zawsze pustelnikowi gości ogłaszał.
Pitoux narobił hałasu cztery razy więcej niż istota zwyczajna.
Ojciec Clouis podniósł głowę, bo nie spał wcale.
Był on dnia tego w złym humorze.
Straszny mu się wydarzył wypadek, i niedostępnym go czynił dla najłagodniejszego współobywatela.
Straszny bo też był w rzeczy samej wypadek.
Strzelba, która mu czternaście lat służyła, chybiła przy strzale do królika.
Pierwszy to raz się zdarzyło od lat trzydziestu pięciu.
Ale zdrów i nietknięty królik, nie był wcale zmartwieniem ojca Clouis.
Dwa palce u lewej ręki uszkodził sobie przy eksplozji.
Clouis naprawił palce trawą i liśćmi, ale strzelby nie naprawił.
Aby sobie sprawić nową strzelbę, ojciec Clouis potrzebowałby sięgnąć do skarbca, a jeszczeby nie był pewny, czy nowa strzelba tak nieomylna będzie, jak ta, co nieszczęśliwie się rozpękła.
Pitoux, jak widzimy, w złej przybywał godzinie.
W chwili, gdy położył rękę na zasuwie, ojciec Clouis ozwał się mruknięciem, które zatrwożyło wodza armji haramonckiej.
Byłżeby to wilk w miejsce ojca Clouis?...
Pitoux, który znał historję o „Czerwonym kapelusiku“, zawahał się z wejściem.
— Ej!... ojcze Clouis!... — zawołał.
— Co tam?... — odezwał się mizantrop.
Pitoux, poznał głos czcigodnego pustelnika.
— Dobrze, że jesteście — rzekł.
Potem postępując do środka chatki i kłaniając się jej właścicielowi — dodał uprzejmie:
— Jak się macie, ojcze Clouis?...
— Kto tam?... — zapytał ranny.
— Ja.
— Co za ja?...
— Ja, Pitoux.
— Co za Pitoux?...
— Ja, Anioł Pitoux z Haramontu, wiecie?...
— Cóż mnie po tem, że ty jesteś Anioł Pitoux z Haramontu.
— Ho!... ho!... — rzekł Pitoux — w złym humorze jest ojciec Clouis, niepotrzebnie go obudziłem — dodał pochlebiając.
— Bardzo niepotrzebnie, masz słuszność.
— Cóż mam tedy uczynić?...
— To co może być najlepszego... iść sobie.
— Jakto, bez rozmowy?...
— A o czem chcesz rozmawiać?...
— O przysłudze dla mnie, ojcze Clouis.
— Ja przysług nie oddaję...
— Zapłacę chętnie.
— Być może, ale ja nie mogę przysług oddawać.
— Dlaczego?...
— Już nie zabijam.
— Nie zabijajcie, wy coście za każdym strzałem zabijali, to niemożebne, ojcze Clouis.
— Idź sobie, mówię.
— Kochany ojcze Clouis!...
— Nudzisz mnie.
— Posłuchajcie mnie... a nie pożałujecie tego.
— No więc, bez długiego gadania, czego żądasz?
— Jesteście starym żołnierzem...
— Dalej?
— A więc! ojcze Clouis, chciałem...
— Gadaj prędzej!
— Chciałem... żebyście mnie manewrów nauczyli.
— Szałaput!
— Nie, mam mózg zupełnie zdrowy. Nauczcie mnie ćwiczeń wojskowych — a pogadamy o cenie.
— Ależ! oszalałeś widocznie — rzekł stary żołnierz ostro, podnosząc się na posłaniu.
— Ojcze Clouis, tak albo nie, nauczcie mnie strzelania na dwanaście poruszeń, a potem żądajcie, co wam się podoba.
Stary podniósł się na jednem kolanie, a wlepiając płowe oczy w Ludwika:
— Co mi się podoba? — spytał.
— Tak.
— Podoba mi się zatem żądać strzelby.
— Ah! jak to dobrze, mam ich trzydzieści cztery.
— Ty ich masz trzydzieści cztery?
— A nawet trzydziesty czwarty karabin, który przeznaczyłem dla siebie, doskonały będzie dla was. Ładny karabin sierżancki, z królewskim herbem, złocony.
— Ale skąd masz te karabiny, nie ukradłeś ich chyba przecie?...
Pitoux opowiedział wszystko prosto, szczerze i żywo.
— Dobrze! — rzekł stary żołnierz. — Rozumiem.
Nauczę cię nabijania broni, ale palce mnie bolą.
I zkolei opowiedział Ludwikowi swój wypadek.
— A więc — rzekł Pitoux — nie zajmujcie się już swoją strzelbą, zastąpi ją inna. Tylko te wasze palce, to nie to, co z fuzjami, których mam trzydzieści cztery.
— Oh! palce to nic, przyrzeknij, że jutro będzie fuzja i chodź ze mną.
Wstał zaraz.
Księżyc w pełni rzucał promienie światła na pustą łączkę w koło chaty.
Pitoux i ojciec Clouis wyszli na łączkę.
Ktoby widział w tej puszczy dwa czarne cienie, giestykulujące na popielatawej płaszczyźnie, nie mógłby się nie przejąć tajemniczym dreszczem.
Ojciec Clouis wziął kawał swej strzelby i pokazał naprzód Pitoux postawę i wzięcie żołnierskie.
Było bardzo ciekawe to nagłe wyprostowanie się wysokiego starca, przygarbionego zwykle od przedzierania się między gałęziami, który wspomnieniem pułku ożywiony, schylał białą głowę między zeschłe a szerokie ramiona.
— Patrz dobrze!... — mówił do Ludwika, — patrz dobrze! Potem ty będziesz próbował, a ja na ciebie patrzeć będę.
Pitoux spróbował.
— Schowaj kolana, zbierz barki do siebie, zrób podstawę, masz dość szerokie stopy.
Pitoux jak mógł wykonywał zalecenie.
— Dobrze! — rzekł starzec — masz dość szlachetną postawę.
Pitoux był uszczęśliwiony ze swej szlachetnej postawy. Nie marzył o tem prawie.
Po godzinie ćwiczenia ma już szlachetną postawę! co to będzie za miesiąc? Będzie majestatyczny. Dlatego chciał się uczyć jeszcze.
Ale dosyć było na pierwszą lekcję.
Ojciec Clouis, nie mając fuzji, nie chciał się za bardzo zapędzać naprzód.
— Nie — rzekł — dosyć tego na teraz. Pokażesz im to na pierwszej lekcji, a i za cztery dni się nie nauczą, ty przyjdziesz tu dwa razy tymczasem.
— Cztery razy!... — zawołał Pitoux.
— Ho! ho! — odparł zimno Clouis — jesteś pilny i masz dobre nogi. Chcesz cztery razy, przyjdź cztery razy, ale uprzedzam, że jutro ostatnia kwadra i księżyc świecić nie będzie.
— Będziem się ćwiczyli w grocie — rzekł Pitoux.
— To przynieś ze sobą świecę.
— Funt, dwa, jeżeli trzeba.
— Dobrze. I moją fuzję.
— Będziecie ją mieli jutro.
— Liczę na bo. Ale czy pamiętasz, com powiedział?...
Pitoux dziękował jak mógł najlepiej ojcu Clouis’owi.
Z radości byłby mu przyrzekł armatę.
Po skończonem posiedzeniu, o godzinie pierwszej, Pitoux pożegnał swego nauczyciela i wolniej ale zawsze dobrym krokiem wrócił do Haramontu, gdzie gwardziści narodowi i prości pasterze spali snem głębokim.
Pitoux śnił, że dowodził armją złożoną z kilku miljonów ludzi, i że cały świat biegł w ślad za min przeciwko jednej, jedynej dziewczynie, a jego okrzyk: na ramię broń! odezwał się aż w dolinie Józefata.
Nazajutrz dał lekcję żołnierzom ze swobodą ruchu i pewnością, która spotęgowała bez granic wziętość jakiej używał.
O popularności! podmuchu nieuchwycony! Pitoux stał się popularny i uwielbiany przez mężczyzn, starców i dzieci.
Nawet kobiety poważniały, gdy głosem stentora wołał na swych żołnierzy:
— Przebóg! miejmy postawę wspaniałą! Patrzcie na mnie.
Ojciec Clouis dostał strzelbę. Pitoux był honorowym chłopcem, przyrzeczenie stawało się powinnością. Dziesięć podobnych odwiedzin uczyniło Ludwika doskonałym grenadjerem.
Nieszczęściem, ojciec Clouis, nie był równie doskonały w manewrach, jak w strzelaniu, kiedy wytłumaczył mu obrot, półobrot, lewo w tył, marsz! wyczerpał całą swą umiejętność.
Pitoux pomagał sobie nowo-publikowanemi książkami: Pratictien français i Manuel du Garde national, na które poświęcił całego talara.
Dzięki wspaniałej ofierze swego wodza, armja haramoncka umiała na manewrach poruszać się dość przyjemnie.
Potem, kiedy czuł, że ruchy coraz więcej się komplikują. Pitoux pojechał do Soissons, gdzie stała załoga wojskowa i zobaczył prawdziwych żołnierzy, przez prawdziwych oficerów prowadzonych.
Nauczył się tam więcej przez jeden dzień, niż przez cały miesiąc z teorji.
Przeszło tak dwa miesiące pracy, trudu i gorączki.
Pitoux chciwy sławy, Pitoux zakochany, Pitoux nieszczęślilwy w miłości, a jednak syty chwały, Pitoux szorstko w sobie pognębiał to, co niektórzy fizjologowie nazywają dowcipnie zwierzęciem.
Zwierzę nielitościwie u niego poświęconem zostało duszy.
Ten człowiek, tyle biegał, tyle się ruszał, tyle namęczył umysł, że dziwne byłoby doprawdy, aby myślał jeszcze o zadawalaniu lub pocieszaniu serca.
A jednak tak było.
Wieleż to razy po ćwiczeniach, biegł on przez płaszczyznę Larguy i Noue i przez gęstwinę lasu, na granicę dóbr Boursonne, aby szpiegować Katarzynę zawsze przybywającą na schadzkę.
Katarzyna, kradnąc dziennie kilka godzin domowej robocie, jeździła pod królikarnię, należącą do zamku Boursonne, gdzie w starej altance czekał na nią ukochany Izydor, ten szczęśliwy śmiertelnik, coraz dumniejszy, coraz piękniejszy, kiedy wszystko cierpiało i niszczało koło niego.
Biedny Pitoux! Jak smutne nasuwały mu się myśli nad nierównym podziałem szczęścia ludzkiego.
On, poszukiwany przez dziewczęta Haramontu, Taillefontaine i Viviéres, on — Pitoux, który także mógłby miewać swoje szczęśliwe schadzki w lesie, wołał płakać jak ukarane dziecko, u zamkniętych drzwi altany pana Izydora.
Bo Pitoux kochał Katarzynę, kochał namiętnie, a tem więcej dla jej wyższości nad nim.
Nie myślał już o tem, że kochała innego.
Izydor nie był już dlań przedmiotem zazdrości.
Izydor był panem, był pięknym, Izydor był godny kochania, ale Katarzyna, dziecię ludu, nie powinna była zniesławiać swej rodziny, nie powinna była przyprowadzać Ludwika do rozpaczy.
— I cóż! — mówił sobie Pitoux — okazała brak serca puszczając mnie do siebie. A odkąd odszedłem, nie raczyła się nawet dowiedzieć, czy nie umarłem z głodu. Coby powiedział ojciec Billot na zaniedbanie jego przyjaciół i spraw domowych? Coby powiedział, wiedząc, że jego intendentka zamiast pilnować robotników, zabawia się romansem z panem baronem Izydorem de Charny, arystokratą?
Ojciec Billot nicby nie powiedział.
Zabiłby Katarzynę. Jest to jednak czemś, myślał Pitoux, posiadać w ręku sposobność podobnej zemsty.
Tak, ale pięknie jest jej nie użyć.
Z tem wszystkiem Pitoux doświadczył już, że piękne czyny, zapoznane, nie wynagradzają ich sprawców.
Czyż nie ma sposobu, dać poznać Katarzynie swych pięknych czynów!
Eh! mój Boże! nic łatwiejszego: idzie tylko o zbliżenie się do Katarzyny, której niedzieli w tańcu, i powiedzenie jej kilku słów strasznych, obudzających w winnych pewność, że są odkryci.
Warto było iść tańczyć i stanąć w równoległej linji z tym pięknie ubranym panem, a to niezbyt przyjemne dla rywala porównanie.
Pitoux, jak wszyscy zamknięci w sobie ludzie wynalazczego umysłu, odkrył wcale inny środek niż rozmowę w tańcu.
Pawilon, miejsce schadzek Katarzyny z vice-hrabią de Charny, otoczony był gęstwiną dotykającą do lasu Villers-Cotterets. Rów przedzielał posiadłość hrabiego od własności prostego zagrodnika.
Katarzyna, bezustannie dla interesów folwarcznych po okolicy krążąca, musiała do sąsiednich wiosek przez las przejeżdżać i tylko rów przekroczyć, aby stanąć w gaju kochanka.
Punkt ten wybrano zapewne jako najpodatniejszy do wyparcia się schadzki.
Pawilon albowiem otoczony rzadkim lasem, pozwalał z wnętrza badać okolicę, a wyjście jego tak było zarośnięte, że ktoś interesowany mógł w trzech skokach końskich znajdować się na gruncie neutralnym.
Ale Pitoux zbadał dobrze miejsce i wiedział którędy przekradała się Katarzyna.
Nigdy me wychodziła razem z Izydorem.
Zostawał on czas jakiś i czuwał nad nią zdaleka, a potem w przeciwną udawał się stronę.
W dniu, który Pitoux na swoje ukazanie się przeznaczył, czatował na drodze Katarzyny i wdrapał się na dąb olbrzymi od trzystu lat panujący nad pawilonem.
W niespełna godziny ujrzał ją przechodzącą. Zostawiła konia w leśnym wąwozie, a sama jak sarna spłoszona przeskoczyła rów, zagłębiając się w drzewa otaczające pawilon.
Było to właśnie pod dębem, nad którym zawisł Pitoux.
Zeszedł wtedy, i pod jego pniem usiadł, i wyjął z kieszeni Le Parfait Garde national, udając że czyta.
W godzinę usłyszał zamykające się drzwi, szelest spódniczki o gałęzie, a z za krzaków wychyliła się głowa Katarzyny, oglądającej się, czy kto jej zobaczyć nie mógł.
Była o dziesięć kroków od Ludwika, który nieruchomy trzymał książkę na kolanach.
Ale nie udawał, że czyta, tylko patrzył na nią tak, aby był widziany.
Katarzyna wydała okrzyk stłumiony, poznawana, rzuciła się w głąb lasu, gdzie skoczywszy na koń, uciekła.
Pitoux dobrze zastawił siatkę, Katarzyna się złapała.
Wrócił do Haramontu szczęśliwy i przestraszony.
Bo zaledwie namyślił się nad tem, co zrobił, gdy w tym postępku dostrzegł mnóstwo zatrważających szczegółów:
Następnej niedzieli miano obchodzić w Haramont uroczystość wojskową. Dostatecznie wyuczeni żołnierze, prosili swego dowódcy, aby ich na publiczne manewry zgromadził.
Niektóre wioski okoliczne w tem samem rzemiośle się ćwiczące, miały przybyć także dla współzawodnictwa z Haramontem.
Deputacja każdej wsi porozumiała się ze sztabem Ludwika Pitoux: rolnik, ex-sierżant dowodził każdą.
Wieść o tak pięknem widowisku, sprowadziła od rana wielką ilość wystrojonych dziewcząt i dzieci, do których powoli łączyły się matki i ojcowie, wszyscy na Marsowem polu Haramontu.
Najprzód odbył się ogólny posiłek na trawie, złożony z owoców, ciastek i placków, źródlaną wodą popijanych.
Wkrótce odezwały się cztery bębny, w czterech odmiennych kierunkach, z Larguy, Vez, Taillefontaine i Viviers.
Piąty bił śmiało, prowadząc z Haramontu swych trzydziestu trzech gwardzistów.
Zauważono między widzami wiele szlacheckiej i mieszczańskiej arystokracji z Villers-Cotterets, a nadto znaczną liczbę okolicznych zagrodników.
Nie długo na dwóch koniach obok siebie, przybyły Katarzyna i matka Billot.
W tejże chwili gwardja narodowa Haramontu wychodziła ze wsi z piszczałką, bębnem i wodzem swoim Pitoux, który na białym koniu, od Maniquet’a pożyczonym, chciał zupełnie generała de Lafayette naśladować.
Pitoux błyszczący dumą i powagą, jechał z pałaszem w ręku i bez ironji, przedstawiał, jeżeli nie coś eleganckiego i arystokratycznego, to jakąś miłą dla oka siłę i odwagę.
Triumfalne wejście Ludwika Pitoux i jego ludzi, przywitanem zostało radosnemi okrzykami.
Gwardja narodowa haramoncka, miała kapelusze jednakowe, ozdobne kokardami narodowemi, miała błyszczące karabiny i szła parami w niezgorszym porządku.
Przybywszy na pole mustry, Pitoux spostrzegł Katarzynę.
Zaczerwienił się, ona zbladła.
Odtąd przegląd miał dla niego więcej, niż dla kogo innego uroku.
Kazał swym ludziom wykonywać najrozmaitsze ćwiczenia, a wykonywali je tak dokładnie, że w powietrzu zagrzmiały oklaski.
Nie tak bynajmniej było z ludźmi innych wsi, dowodzonemi przez byłego sierżanta armji. Tamci pół uzbrojeni i źle nauczeni, nie zostali zadowoleni z porównania.
Po strzelaniu, nastąpić miały manewry: tu dopiero czekał sierżant na popis swego współzawodnika Pitoux.
Sierżant, który z powodu starszeństwa otrzymał dowództwo naczelne, miał pokierować stu siedemdziesięciu ludźmi w marszu, i nie mógł rady sobie dać.
Pitoux z pałaszem w ręku i z kaskiem na głowie, spoglądał z uśmiechem człowieka wyższego.
Kiedy sierżant ujrzawszy, jak jego żołnierze biegli, jedni do lasu, drudzy w stronę Haramontu, jak zmieszały się niezręcznie szeregi, stracił zupełnie głowę; — zawołano wtedy:
— Pitoux! Pitoux! do Pitoux!
— Tak! tak! do Pitoux! — zawołali żołnierze innych wsi, wściekli z gniewu na swych przewodników.
Pitoux wsiadł na białego konia, a stając na czele swych ludzi, zakomenderował z taką energją, tak wspaniale, że dęby zadrżały.
W tejże chwili, jak za różczką czarodziejską, zebrały się wszystkie rozproszone szeregi, wszystkie ruchy wykonywano regularnie i z zapałem, a Pitoux tak szczęśliwie zastosował w praktyce nauki ojca Clouis i zasady drukowanego „Przewodnika Gwardji Narodowej“, że zyskał powodzenie ogromne.
Armja jednogłośnie mianowała go imperatorem na polu bitwy.
Pitoux zsiadł z konia i okryty potem, upojony dumą, przyjmował powinszowania ludu.
Jednocześnie wśród tłumu szukał wzroku Katarzyny; Katarzyna podeszła do niego.
Wielki był jego triumf.
— Dlaczegóż to?... — rzekła wesoło, kłamiąc swej bladej twarzy — dlaczegóż to, panie Ludwiku, nie zbliżysz się do nas? Zrobiłeś się dumny, gdy zostałeś tak wielkim wodzem...
— O! nie, — zawołał Pitoux — dzień dobry panno Katarzyno!
I dodał, zwracając się do pani Billot:
— Padam do nóg pani!...
A potem rzekł znów do Katarzyny:
— Myli się panna Katarzyna, nie jestem wielkim wodzem, ale biednym chłopcem, ożywionym gorącą chęcią służenia ukochanej ojczyźnie.
Szlachetne te słowa pochwycił tłum z uwielbieniem.
— Ludwiku!... — szepnęła Katarzyna, — potrzebuję pomówić z tobą.
— Ah! — pomyślał Pitoux i głośno dodał, — jestem na rozkazy pani.
— Wracaj z nami na folwark.
Katarzyna urządziła tak, ażeby pomimo obecności matki, została sam na sam z Ludwikiem.
Poczciwa pani Billot rozmawiała z towarzyszkami, Katarzyna zaś, ustąpiwszy konia jednej z nich, udała się pieszo z Pitoux, przez lasek.
— Widziałeś mnie pan w lesie wtedy...
— Gdzie panią widziałem?
— No! wiesz dobrze.
— Wiem.
Zaczerwieniła się jak wiśnia.
— Coś pan tam robił? — spytała.
— Poznałaś mnie więc pani? — rzekł z tęskną wymówką.
— Z początku nie, ale potem...
— Jakto, potem?
— Nieraz jestem tak roztargniona, że idę bezwiednie przed siebie.
— Cóżeś tam robił? Ukryłeś się?
— Dlaczego miałem się ukrywać?
— Ot! ciekawość...
— Ja, panno Katarzyno, wcale nie jestem ciekawy.
Tupnęła nóżką niecierpliwie.
— Przecież nie chodziłeś tam nigdy?
— Widziałaś pani, żem czytał.
— Coś czytał?
— Czytałem „Przewodnik Gwardji Narodowej“.
— Co to jest?
— Książka, z której uczę się taktyki wojskowej, a uczyć się można tylko w miejscu spokojnem.
— Prawda, a tam w lesie nic nie przeszkadza?...
— Nic.
Znowu milczenie. Matka Billot i jej towarzyszki szły ciągle.
— A długoż się tak uczysz? — spytała Katarzyna.
— Czasem dnie całe, panno Katarzyno.
— W takim razie... — zawołała żywo, — jużeś tam był oddawna?
— Od bardzo dawna.
— Dziwne, żem cię wchodząc, nie widziała.
— Może usnąłem... — rzekł, — to zdarza się tym, co głową pracują.
— A ja podczas snu tego przyszłam do lasu dla cienia i doszłam... aż do starych murów pawilonu.
— A! — rzekł Pitoux — do jakiego pawilonu?
Katarzyna zarumieniła się silnie. Udawanie zbyt było widocznem.
— Pawilonu Charny... — rzekła, udając spokojność. — Tam rośnie najlepszy rozchodnik.
— Doprawdy?...
— Oparzyłam się piorąc, i potrzebowałam liści...
Ludwik rzucił wzrokiem na ręce Katarzyny.
— Nie w ręce, w nogi — dodała żywo.
— I znalazłaś pani co potrzeba?...
— A jakże... już nie kuleję.
— Kulała — pomyślał Pitoux — kiedy prędzej niż jeleń uciekała w krzaki.
Katarzyna wyobrażała sobie, że się jej udało, że Pitoux nic nie wiedział, nic nie widział.
I ulegając uczuciu radości, uczuciu złemu dla tak pięknej duszy:
— Tak więc — rzekła — pan Pitoux dąsa się na nas, pan Pitoux dumny jest ze swego stanowiska, pan Pitoux pogardza biednymi wieśniakami, odkąd jest oficerem.
— Panno Katarzyno — odparł — zdaje mi się, że to pani właśnie pogniewałaś się na mnie.
— Jakto?
— Wypędziłaś mnie z folwarku, odmówiłaś roboty. Nic a nic nie powiedziałem o tem panu Billot. Dzięki Bogu! mam ręce i serce na własne potrzeby.
— Zaręczam ci, panie Pitoux.
— Dosyć, panno Katarzyno, jesteś panią u siebie, więc ci wolno było mnie wypędzić, ale ponieważ szłaś do pawilonu de Charny, widząc mnie, trzeba było przemówić do mnie, a nie jak złodziej uciekać...
Żmija ukąsiła, Katarzyna straciła spokój.
— Uciekać... — rzekła — ja uciekałam?
— Jakby się paliło na folwarku, nie miałem czasu zamknąć książki, a już skoczyłaś pani na biednego Kadeta ukrytego w krzakach, który obgryzł całą korę z jesionu. Jedno drzewo stracone...
— Drzewo stracone? Co pan mówisz, panie Pitoux!.. — wybełkotała Katarzyna, tracąc zupełnie pewność siebie.
— To bardzo proste — ciągnął Pitoux, — kiedyś pani zbierała rozchodnik, Kadet jadł, a w godzinę koń wiele rzeczy obgryzie.
— W godzinę!
— Niepodobna, panno Katarzyno, żeby koń tak zniszczył drzewo prędzej, niż w godzinę. Widocznie zbierałaś pani rozchodnik na tyle ran, ile ich się otrzymało przy wzięciu Bastylji. Rozchodnik, to roślina dobra na kataplazmy.
Katarzyna blada i zmieszana, nie mogła dobyć głosu.
Pitoux zamilkł także; dosyć powiedział.
Tymczasem matka Billot żegnała się z towarzyszkami.
Pitoux był na mękach, bo czuł wielkość rany, jaką zadał, przechylał się z jednej nogi na drugą, jak ptak mający ulecieć.
— No, co mówi pan oficer? — zawołała wieśniaczka.
— Życzy dobrej nocy pani Billot.
— Nie odchodź jeszcze — szepnęła Katarzyna zrozpaczona.
— A więc! dobranoc! — rzekła pani Billot. — Idziesz, Katarzyno?
— O! powiedz mi pan prawdę! — prosiła dziewczyna.
— Jaką, panno Katarzyno?
— Nie jesteś moim przyjacielem?
— Niestety! — odparł nieszczęśliwy, który w miłości przechodził straszny urząd powiernika. Jedno słowo Katarzyny zdałoby go na jej łaskę i niełaskę. To też, czując, że umarłby, gdyby mu wyznała to, co podejrzewał, milczał jak rzymianin. Ukłonił się Katarzynie z bolesnym dla niej szacunkiem, pozdrowił panią Billot z uśmiechem i znikł w gęstwinie lasu.
Katarzyna mimowoli poskoczyła, jakby go gonić chciała.
Matka Billot rzekła do córki:
— Dobry to chłopiec, serdeczny i rozumny.
Zostawszy sam, biedny Pitoux rozpoczął monolog na ten temat:
— Czy to nazywa się miłością? Słodką ona bywa nieraz, ale i gorzką także bywa.
Biedny chłopiec nie wiedział, że w miłości jest miód i piołun, i że miód stał się udziałem pana Izydora.
Od tej chwili Katarzyna uczuła dla Ludwika rodzaj obawy połączonej z szacunkiem, której bynajmniej nie miała przed kilku dniami dla tego spokojnego i nieco śmiesznego młodziana.
Kiedy kogoś nie można natchnąć miłością, dobrze jest natchnąć go obawą.
Pitoux, który miał niepomierne poczucie godności osobistej, byłby niepomiernie uradowany, gdyby był odkrył podobne uczucie u Katarzyny.
Ale ponieważ nie był tak biegłym psychologiem, aby odgadnąć myśli kobiety o półtorej mili oddalonej, począł płakać i śpiewać najsmutniejsze piosnki ludowe.
Jego armja byłaby mocno zdziwiona, widząc swego wodza oddanego tak elegijnym jeremiadom.
Wypłakawszy się, wyśpiewawszy, wychodziwszy, Pitoux wrócił do chaty, gdzie u drzwi stała warta przez haramontczyków postawiona.
Żołnierz pijany spał na kamieniu, a karabin leżał u nóg jego.
Pitoux zdziwiony, obudził go.
Dowiedział się wtedy, że jego żołnierze wyprawiają ucztę u ojca Tellier, haramonckiego Vatela, że dwanaście najśmielszych dziewcząt wieńczyło zwycięzców, i że zachowano miejsce dla Turenjusza, który pobił Kondeusza wsi sąsiedniej.
Serce Ludwika zanadto cierpiało, aby tego nie odczuł żołądek. Zaprowadzony przez wartę do sali biesiadnej, powitany grzmotem oklasków, ze swą zwykłą spokojnością ukłonił się i usiadł do cielęciny z sałatą.
Uczta albo powiększa albo koi boleści sercowe.
Po dwóch godzinach, kiedy żaden z towarzyszy wstać nie mógł, Pitoux wstał i jął śpiącym i pijanym o wstrzemięźliwości spartan opowiadać.
Uważał, że podczas snu tego — dobrzeby się przejść było.
Co do dziewcząt z Haramontu, winniśmy gwoli ich czci oświadczyć, że umknęły przed deserem, tak, iż ani ich głowy, ani nogi, ani serca, nie przemówiły znacząco.
Pitoux najpoczciwszy z zacnych, nie mógł nie zrobić idąc, kilku uwag.
Ze wszystkich miłości, piękności i bogactwa, zostały mu w pamięci jedynie ostatnie słowa Katarzyny.
Pitoux zapytywał siebie, dlaczego on, niedźwiedź, brzydki, ubogi, miał wzbudzić miłość w najładniejszej dziewczynie w całej okolicy, gdy piękny, bogaty pan o to samo raczył się postarać.
Dobra, piękna, ogrzana winem dusza Ludwika, w niewinnych myślach przypuścić nie mogła, aby piękna, niewinna, dumna Katarzyna mogła być dla Izydora czem innem, niż ładną kobietką, uśmiechającą się do koronkowego żabotu i butów z ostrogami.
Cóż więc może szkodzić Ludwikowi pijanemu, że Katarzyna zajęła się żabotem i ostrogą?
Pan Izydor pojedzie kiedy do miasta, ożeni się z hrabianką, nie będzie już potem patrzył na Katarzynę i po romansie.
Aby więc dowieść Katarzynie, że jest człowiekiem dobrego charakteru, postanowił odwołać wszystkie złe słowa, jakie mu się tego wieczora wymknęły.
Ku temu trzeba tylko było dogonić Katarzynę.
Rzucił się w las, omijając troskliwie drogi utarte.
Zostawmy go biegnącego przez krzaki i gałęzie, a wróćmy do smutnej i zamyślonej Katarzyny, która z matką wracała do domu.
Niedaleko folwarku, koło sadzawki droga się zwężała i matka Billot poszła naprzód.
Katarzyna miała pójść w jej ślady, gdy usłyszała lekkie, znane gwizdnięcie. W cieniu stal wygalowany lokaj Izydora.
Matka bez trwogi szła dalej, lokaj zbliżył się do Katarzyny.
— Panno Billot — rzekł — pan Izydor potrzebuje dziś mówić z wami koniecznie, czekajcie go gdziebądź o jedenastej.
— Mój Boże!... — zawołała Katarzyna — czy zaszło co złego?
— Nie wiem tego, ale dziś wieczór otrzymał z Paryża list z czarną pieczątką, czekam tu od godziny.
Dziesiąta biła na wieży kościoła w Villers-Cotterets.
Katarzyna obejrzała się i rzekła:
— Miejsce to ciemne jest i samotne, tu czekam twego pana.
Katarzyna w swoim pokoju nie rozbierała się, ani kładła.
Czekała. Wybiło wpół do jedenastej, potem trzy kwadranse. Zgasiła lampę i zeszła do sali jadalnej, będącej od strony drogi.
Tam otworzyła okno i skoczyła lekko na ziemię, przymykając tylko okiennice.
Potem wśród nocy pobiegła na miejsce wskazane i drżąca cała, z płonącą głową, z wzburzoną piersią czekała.
Niedługo odgłos kopyt końskich dał się słyszeć.
Nie schodząc z konia, Izydor wyciągnął do niej ramiona, podniósł ją na strzemieniu, pocałował i powiedział:
— Katarzyno, wczoraj w Wersalu zabili mego brata Jerzego, Katarzyno, mój brat Olivier wzywa mnie, Katarzyno, ja jadę.
Katarzyna krzyknąwszy boleśnie, ścisnęła go gwałtownie w objęciach.
— O! — wyjąknęła — zabili twego brata Jerzego i ciebie zabiją...
— Katarzyno, cokolwiekbądź się stanie, brat starszy mnie czeka, wiesz, że cię kocham.
— A! zostań, zostań, — wołała dziewczyna, rozumiejąc z tego wszystkiego to tylko: że on odjeżdżał.
— Ależ honor, Katarzyno! ale brat mój Jerzy! ależ zemsta!
— O! ja nieszczęśliwa! — krzyknęła Katarzyna i padła w objęcia jeźdźca sztywna i drgająca.
Łza spłynęła z oka Izydora i padła na szyję dziewczyny.
— A! — rzekła — płaczesz, dziękuję, kochasz mnie!
— A! tak, Katarzyno, ale brat starszy mówi mi: Chodź, muszę być posłuszny.
— Idź więc!... — rzekła — nie zatrzymuję cię.
— Ostatni pocałunek, Katarzyno.
— Bądź zdrów!
I zrezygnowana, wiedząc, że od spełnienia tego rozkazu nic nie wstrzyma Izydora, młoda dziewczyna z ramion kochanka zsunęła się na ziemię.
Izydor odwrócił oczy, westchnął, zawahał się, ale przypominając sobie rozkaz, puścił się galopem, rzuciwszy ostatnie pożegnanie Katarzynie.
Katarzyna została w miejscu, gdzie padła na poprzek drogi.
Prawie jednocześnie, człowiek jakiś ukazał się na wzgórku od strony Villers-Cotterets, szedł wielkiemi krokami ku zagrodzie, a w biegu potrącił o ciało leżące na drodze.
Stracił równowagę, zachwiał się, padł, a dotykając rękami bezwładnego ciała, zawołał:
— Katarzyna umarła!
I wydał straszny okrzyk, aż psy folwarczne zawyły.
— O! — wołał dalej — któż to zabił Katarzynę?
I usiadł blady, drżący, zlodowaciały z martwem ciałem na kolanach.