Anioł Pitoux/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
ANIOŁ PITOUX
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9



ROZDZIAŁ I
W KTÓRYM CZYTELNIK ZAZNAJOMI SIĘ Z BOHATEREM TEJ POWIEŚCI I MIEJSCOWOŚCIĄ JEGO URODZENIA

Na granicy Pikardji i Soissonnais, na tej części terytorjum narodowego, które pod nazwą Isle de Françe, stanowiło stare dziedzictwo królów naszych, w pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterets i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.
Villers-Cotterets słynie z tego, iż ujrzał w niem światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, pisał „Listy do Emilji o mitologji“ chciwie przez płeć piękną owej epoki rozrywane.
Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterechset mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od Leferté Milou, w którem urodził się Racine, a o osiem mil od Chateau-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedji Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterechset mieszkańców.
Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.
Pałacyk ma także sławę swoją, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d‘Estampes, i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego, stał pustką prawie, a nareszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité“, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.
Co do dwóch tysięcy czterechset mieszkańców składali się oni:
1) Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-a terre w miasteczku.
2) Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody, podążających z parasolami w ręku, na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!“, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że bez nadzwyczajnego zmęczenia, aż tak daleką drogę odbyły.
3) Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele puszczających się na wycieczki — z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali — oraz
4) Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać leżaniny na opał.
Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterets (Villerii-ad-Cotiam-Retix), miało nieszczęście być miastem na tyle ważnem w historji, iżby się archeologowie niem zajmowali, wiadomemby było na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto, się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, zdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy — obok skromnego kościółka, położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.
W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek o jakim mowa, nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze norą żebraczą — był już pustym prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park — jak i te, co na na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały bardziej jeszcze posępny obraz miejscowości — w jednem końcu której znajdował się mały domek, zasługujący na to, aby mu słów kilka poświęcić.
Miał on przedewszystkiem tę szczególność, że mu widać było tylko plecy.
Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku, były najpoważniejszą jego częścią.
Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze się msza święta odprawiała, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendja — jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, drugie dla przechodzących do seminarjum w Soissons.
Oba stypendja płacił dom Orleanów, pierwsze nosiło nazwę syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądliwości rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najprzerozmaitszemi ćwiczeniami czwartkowemi.
Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę, ciągnącą od wschodu ku wschodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, spicząstą dachówką pokrytej, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę, pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup oddzielonych, dalejże zabawiać się w piłkę i gry inne.
Jednocześnie z temi malcami, odzianemi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w majtki dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy, mający stać się dumą rodziców swoich.
Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe majtki, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych, i mniej pilnowanych.
Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami“, ale karność zmuszała ich pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.
Oprócz malców „pauprów“ i chłopców „przyszłości“, była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków“.
Ci, nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabawy, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze w kozie wysiadywali.
Gdy ich koledzy i towarzysze, podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.
Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków“ schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami, niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:
— A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się gdzie pieprz rośnie: vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale tybyś cierpliwość samego Boga wyczerpał!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do djabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, bylem ja cię tylko nie oglądał.
— Kochany panie Fortier!... odpowiedział głosik cienki, płaczący, przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm i za kilka solicyzmów, jak je pan nazywasz?...
— Trzy barbaryzmy i siedem solicyzmów. Ośle jeden!... i to w zadaniu złożonem z dwudziestu pięciu wierszy!... wrzasnął pedagog rozzłoszczony.
— Czwartek, to dzień dla mnie nieszczęśliwy — odparł pokornie głosik cienki, ale gdybym jutro dobrze napisał, czyby mi pan zechciał przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...
— Trzy lata powtarzasz mi to samo próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendjum wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitoux, toć to ten Angelus Pitovius asinus est!...
Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitoux, którego pan Portier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem powieści niniejszej.
— O, mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... wołał zrozpaczony uczeń.
— Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... ryknął oburzony ojciec Fortier. Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade!...
— Panie — błagał nieszczęśliwy Pitoux, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem — proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.
— Co! — wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany prośbą tą ostatnią — filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...
— Ojcze Fortier — odpowiedział na to uczeń — byłeś tak zawsze łaskaw na mnie, nie opuszczajże mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...
— Jakto?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?
— Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...
— Nigdy a nigdy!...
— Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie, niż dla Sebastjana Gilberta, mego brata mlecznego, który w roku zeszłym starał się o stypendjum paryskie.
— A to idjotyczne doprawdy!... — powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku, (Pitoux starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) — a to rzetelnie idjotyczne, powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i z pogardą na swego ucznia spoglądając. Oto nagroda za moje lekcje djalektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens.
Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka — dla głupiego jak ty bizona, wcale względów nie będą mieli.
— No... i Sebastjan, jest przytem synem pana Honorjusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux — dodał płaczliwie uczeń.
Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitoux.
— To już mniej głupio powiedziane — mruknął po chwili milczenia... Jestto jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczem dowodniej nie uzasadnione. Species non autem corpus.
— O! gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... — powtórzył Anioł Pitoux, którym, jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne na nauczycielu wrażenie.
— Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszna to cytata, powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier grzeszna, ale z tem wszystkiem trafna. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...
— Mieszkaniec Arkadji, rozumie się — odpowiedział Anioł Pitoux, prostując się z dumą.
— No więc?...
— Jakto, no więc?...
— Arkadja, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus był synonimem stultus.
— Nie chciałem tego tak zrozumieć — odparł Pitoux — nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony, może się zniżać aż do satyry...
Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwaga na ucznia.
— Na honor!... — zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem — są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupim, niż jest w rzeczywistości.
— Więc, panie profesorze — zawołał Pitoux, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze — przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...
— Dobrze... przystaję... — powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitoux, który wobec widocznie pokojowej demonstracji, pozostał na swojem miejscu.
— Dzięki ci, dzięki, panie!.. — zawołał.
— Zaczekajno!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę...ale pod jednym warunkiem...
Pitoux spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce papy Fortier, czekał, co tam nowego posłyszy.
— Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...
— Po łacinie?... — zapytał strwożony uczeń...
— Tak... po łacinie... — odpowiedział nauczyciel.
Pitoux westchnął.
Podczas chwilowej pauzy, wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitoux.
Westchnął zatem znowu — i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.
Quid virtus, quid religio?... — rzucił mu papa Fortier.
Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitoux, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.
Stał jak słup i nic nie odpowiadał.
Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.
Pitoux zrozumiał, że trzeba jest przerwać ciszę.
Nescio — rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.
— Nie wiesz, co znaczy cnota!... huknął papa Fortier, dusząc się ze złości, nie wiesz co znaczy religja?... hę?...
— Wiem po francusku — odpowiedział Anioł — ale nie wiem po łacinie.
— Zatem marsz do Arkadji!... Wszystko skończone z nami, nygusie!...
Pitoux tak był przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, że nie zrobił żadnego usiłowania, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę z za pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku — pałasz z pochwy wydobywa.
— Cóż się zatem ze mną stanie?... — jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie, co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarjum?...
— A co mnie to obchodzić może, co się stanie z tobą asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, obchodzić może?...
Papa Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał nie wiedząc o tem.
— Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już proboszczem jestem.
— Dowie się zatem, że jesteś trutniem, nie zdolnym nawet na zakrystjana.
— Na Boga, ojcze Fortier.
— Mówię ci, ruszaj sobie „limina linguae“.
— A no, to pójdę — rzekł Pitoux, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę — dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.
— Możesz — odrzekł Fortier — zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkiem co się tylko w niej znajduje.
Pitoux poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszem piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.
Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku.
Anioł Pitoux zgarbił się do samej ziemi prawie.
Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitoux stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.

Pozostawmy Anioła Pitoux, ocierającego ostatnią łzę i podążającego do Pleux, dzielnicy miasta, w której ciotka jego mieszkała — i powiedzmy nieco o jego powierzchowności i przeszłości.

ROZDZIAŁ II
W KTÓRYM SIE POKAŻE, ŻE CIOTKA,
TO NIE MATKA

Ludwik Anioł Pitoux, zaczął osiemnasty rok życia. Był to chłopiec szczupły, wysoki, o rumianych policzkach, jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech młodości, a z poza grubych warg, przezierały ładne ale duże zęby. Ręce miał szerokie, nogi wygięte pałąkowato, a kolana tak sterczące, że zawsze spodnie dziurawiły. Na wielkich stopach buty miał ze skóry wołowej, zrudziałe ze starości; na grzbiecie łachman jakiś ordynarny. Oto tak się przedstawiał nazewnątrz były uczeń pana Fortier.
Potrzeba uzupełnić jego obraz krótką wzmianką o stronie moralnej.
Anioł Pitoux osierociał bardzo wcześnie. Ojciec odumarł go niemowlęciem, matka, gdy zaczynał dwunasty rok życia. Matka pieściła jedynaka nadzwyczajnie i pozwalała mu na wszystko, rozwinął się więc fizycznie, ale nie rozwinął moralnie. Urodzony w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, pośród ogromnych lasów, stawiał w nich pierwsze kroki, i bojował z zamieszkałemi w nich zwierzętami. Mając lat dziesięć, był już świetnym ptasznikiem i zręcznym myśliwym, a jedno i drugie zdobył bez pracy, bez mozołów, zdobył instynktem, jakim natura obdarza ludzi, pośród gąszczów leśnych zamieszkałych. Znał dokładnie wszystkie legowiska zajęcy i królików, wiedział o wszystkich gniazdach ptasich bez wyjątku. Dzięki silnym ramionom i wygiętym nogom, pozwalającym mu obejmować pnie, nawet najgrubsze, wdrapywał się po gniazda, choćby najwyżej umieszczone z taką zwinnością i pewnością, że wzbudzał podziw we wszystkich towarzyszach. Naśladował też głosy ptaków tak wybornie, że stadami przylatywały do niego. Łowy na błotach, były czemś tak łatwem dla Pitoux, że nie zajmowałby się niemi wcale, gdyby nie spory dochód, jaki mu przynosiły. Nikt, tak jak on, nie umiał nakryć bagniska paprocią, nikt nie umiał zastawić dokładniej gałązek z lepem, nikt nie miał tak zręcznej ręki, ani tak bystrego oka, nikt nie potrafił takiego jak on przyrządzić lepu.
Nic też dziwnego, że w Haramont, w pośród wieśniaków, czerpiących z przyrody większą połowę dochodów, i mających instynktowną do cywilizacji nienawiść, zażywał Pitoux wielkiego uznania, dzięki czemu, matce jego, ani żartem na myśl nie przyszło, iż syn jej po fałszywej idzie drodze, iż wychowanie choćby najkosztowniejsze, mogło być lepszem kiedykolwiek.
Gdy jednak poczciwa kobieta, powalona została na łoże boleści, gdy poczuła, że śmierć jej zagląda w oczy, zaczęła myśleć nad tem, że należałoby opiekę jakąś zapewnić sierocie.
Przypomniała sobie, że przed dziesięciu laty, pewien młody człowiek, który nocą do drzwi jej zapukał i który oddał jej na wychowanie niemowlę, z dość okrągłą na wydatki sumką, powiedział był, iż większy dla maleństwa fundusz, złożył u notarjusza w Villers-Cotterets.
O tajemniczym tym człowieku z początku nie wiedziała nic więcej nad to, że się Gilbert nazywał.
Ale przed trzema laty, znowu go raz widziała. Miał wtedy około dwudziestu siedmiu lat, postawę cokolwiek sztywną, zdanie stanowcze i zimne obejście. Cała jednak ta powłoka lodowa stopniała zaraz, gdy mu tylko dziecię jego pokazała. Chłopczyna ładny był, zdrów i uśmiechnięty, ojciec więc uściskał serdecznie rękę poczciwej kobiety, i wyrzekł do niej te tylko słowa:
— Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie.
Potem wziął dziecko, zapytał o drogę do Ermenonville, zaszedł z synem na grób Jana-Jakóba-Rousseau‘a — i powrócił do Villets-Cotterets.
Że miejscowość była zdrowa, a notarjusz nie mógł się dość nawychwalać szkoły ojca Fortier'a, Gilbert pozostawił swego malca u tego człowieka, zwłaszcza, że mu się powierzchowność jego niezmiernie podobała, wyglądał bowiem na filozofa, a filozofja w owej epoce, cieszyła się wielkiem wzięciem nawet pośród duchowieństwa.
Załatwiwszy sprawę z dzieckiem, wyjechał do Paryża, ale adres ojcu Fortier pozostawił.
Matka Pitoux wiedziała dobrze o tem wszystkiem a słowa: „Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie“ przyszły jej na myśl w chwili niebezpieczeństwa.
To widocznie miłosierdzie boskie przywiodło jej tę okoliczność na pamięć.
Dobroczynna to widać Opatrzność, czuwała nad tem, aby biedny Pitoux nie został opuszczony na świecie.
Kazała poprosić do siebie księdza plebana, bo sama pisać nie umiała i tegoż jeszcze dnia list został wyprawiony na ręce pana Fortier, a ten zaadresował go i wrzucił zaraz w skrzynkę pocztową.
Wielki też czas był na to, bo nazajutrz biedna kobieta już ducha wyzionęła.
Pitoux był za młody, aby odczuć ogrom nieszczęścia, jakie nań spadło.
Popłakał trochę, nie dlatego, aby znaczenie śmierci rozumiał, ale dlatego tylko, że widział matkę zimną, bladą, zmienioną, że czuł instynktownie, iż mu jej zabrakło na zawsze, iż dom osierocony opustoszeje zupełnie. Co będzie dalej, co się stanie z nim jutro, tego nie rozumiał i wcale nie myślał o tem. Gdy odprowadził ciało na cmentarz, gdy trumnę ziemią przysypano, zasiadł na ukochanej mogile i ruszyć się z niej nie chciał, a na wszelkie przekładania sąsiadów odpowiadał, że nigdy się z matką nie rozstawał i nigdy jej nie opuści.
Przesiedział tak na grobie resztę dnia i noc całą.
Zastał go na nim nazajutrz zacno doktór, bo doktorem był ów przyszły opiekun Pitoux, który rozumiejąc całą doniosłość obietnicy, jaką kiedyś uczynił, przybył w niespełna czterdzieści osiem godzin po odebraniu listu, aby świętemu obowiązkowi zadość uczynić.
Anioł Pitoux, młodziutkim był chłopczyną gdy pierwszy raz ujrzał doktora.
Ale wrażenia w młodości otrzymane, nie zacierają się nigdy. Zresztą słyszał przecie tyle razy o tym człowieku w domu. On to oddał jego matce ową maleńką dziecinę, jemu zawdzięczała ona swój dobrobyt, jego Gilbertem nazywała, jego imię z uwielbieniem zawsze wymawiała. A kiedy zjawił się u nich po raz drugi, już jako doktór skończony, kiedy kazał matce liczyć zawsze na siebie, to matka tak była szczęśliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chłopiec czuł się także do wdzięczności obowiązanym — i lubo nie wiedział co mówi, wybąkał jednak kilka słów, że nigdy nie zapomni o tej łasce, o jakiej mu matka tak często powtarzała.
Skoro tylko spostrzegł doktora wchodzącego przez bramę cmentarną i podążającego w jego stronę, poznał go zaraz, powstał i poszedł naprzeciw niego, przeczuł bowiem, że człowiekowi, który przybywał na wezwanie nieboszczki, nie mógł tak jak innym odpowiedzieć: „nie, nie pójdę“.
Gdy Gilbert wziął go za rękę, aby wyprowadzić z cmentarza, sierota nie stawił żadnego oporu, odwrócił tylko głowę gdzie znajdowała się mogiła matki, i z cicha zapłakał.
Elegancki kabrjolet czekał u wrót cmentarnych, doktór wsadził doń malca i — pozostawiwszy dom na opiece boskiej i ludzi poczciwych, pojechał do miasta, gdzie zatrzymał się w oberży „Dauphin“, najporządniejszej w Villers-Cotterets.
Potem posłała zaraz po krawca, który stawił się w tej chwili z gotowemi ubraniami.
Wybrał jedno z nich dla Pitoux i udał się z nim do dzielnicy, o której jużeśmy wspominali, do dzielnicy Pleux. W miarę jak się tam zbliżali, Pitoux zwalniał kroku, widocznie bowiem prowadzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i zarazem matkę chrzestną, co mu tak poetyczne imię Anioła wybrała; widywał bardzo rzadko, ale zachował o niej straszne wspomnienie.
Bo rzeczywiście ciotka Aniela, nie miała nic w sobie, coby pociągało dziecko, tak jak Pitoux pieszczone przez matkę.
Ciotka Aniela była panną, a liczyła około lat sześćdziesięciu.
Źle zrozumiana pobożność, wyrugowała z jej serca wszystkie słodkie a nawet ludzkie uczucia. Była to dewotka w gorszeni znaczeniu tego wyrazu, złośliwa i chciwa do najwyższego stopnia.
Nie z samej tylko żyła jałmużny; sprzedawała nadto len, który przędła na kołowrotku, i zajmowała się wynajmowaniem krzeseł w kościele, na co miała pozwolenie kapituły. Małe sumki oszczędzane zmieniała na „ludwiki“ i lokowała je niewidzialnie w poduszkach starego fotelu, na którym wysiadywała.
Pieniądze te przepadały dla świata i nie miały ujrzeć jasności dziennych za życia starej panny.
Doktór Gilbert podążał do mieszkania tej osoby, prowadząc ze sobą Pitoux.
Panna Róża Aniela Pitoux — była w tej chwili w usposobieniu różowem.
Podczas gdy w kościele w Haramont odprawiano modły przy zwłokach jej bratowej, w kościele w Villers-Cotterets udzielano licznych chrztów i ślubów, dzięki czemu, panna Róża Aniela zebrała za krzesła okrągłe sześć liwrów.
Zmieniwszy sousy na sztukę trzyfrankową i dodawszy ją do poprzednio zebranego już grosza miała znowu ludwika.
Ten „ludwik“ nowy powędrował dopiero co do swych braci fotelowych, a dzień takiego zjednoczenia, był zawsze wielkiem świętem dla cioci Anieli.
I oto akurat, gdy po otwarciu drzwi — zamykanych zawsze na czas podobnej operacji, defilowała dookoła cennego sprzętu, aby się przekonać, iż pozory zewnętrzne nie zdradzały wartości wewnętrznej — wszedł doktór z Pitoux.
Scena wstępna mogłaby być uznana za scenę wzruszającą, gdyby nie to, że Gilbert zanadto był dobrym spostrzegaczem; — dla niego była to komedja jedynie.
Ujrzawszy siostrzeńca, stara panna zaczęła rozwodzić o swej bratowej, którą niby serdecznie kochała, a nawet zaczęła udawać, że łzy ociera.
Doktór, który ze swej strony zbadać chciał do głębi dewotkę przed powzięciem jakiego postanowienia, zaczął mówić o świętych obowiązkach ciotek względem siostrzeńców.
Ale dostrzegł, że w miarę, jak teorje swoje rozwijał, twarz starej panny przybierała wyraz wielkiej chciwości.
Lewą ręką podparła brodę, na palcach zaś prawej obrachowywała w myśli dochód z wynajmu krzeseł; wypadek zrządził, że ukończyła rachunki równocześnie z monologiem doktora, tak, iż mogła mu wnet odpowiedzieć. Odpowiedziała też, iż pomimo wielkiej miłości, jaką czuła dla siostry, pomimo współczucia, jakie w niej wzbudzał siostrzeniec, skromne dochody nie pozwalają ani myśleć o tem, aby jako ciotka i matka chrzestna — zajęła się sierotą ubogim.
Doktór spodziewał się odmowy i nie zdziwił się nią wcale; wyznawca nowych idei, pomimo, że wyszedł dopiero pierwszy tom pracy Lavater‘a, zastosował już jego zasadę badania fizjognomji, do chudych i żółtych policzków panny Anieli.
Badanie to doprowadziło go do przekonania, że małe, świecące oczki starej panny, długi jej nos i wąskie wargi, były uosobieniem chciwości, egoizmu i hypokryzji.
Odmowna odpowiedź panny Róży Anieli Pitoux, jak już powiedzieliśmy powyżej, nie wzbudziła w nim najmniejszego zdziwienia.
Chciał jednak, jako obserwator, przekonać się w jakim stopniu w starej dewotce panują trzy szkaradne wady.
— Ale — powiedział, Anioł Pitoux jest biednym sierotą, jest synem brata pani, nie możesz pani zatem zostawić go na łasce losu.
— Ba! a czy pan wiesz, panie Gilbert — odpowiedziała ciotka, że najskromniej licząc, ten chłopiec kosztowałby mnie sześć sous dziennie, gdyż zjadać musi przynajmniej funt chleba na dzień.
Pitoux skrzywił się, zwykle zjadał on półtora funta na samo tylko śniadanie.
— A gdzie mydło na pranie bielizny, którą, jak przypominam sobie, szkaradnie brudzi?
— A pfe!... — rzekł doktór — a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak pobożna, taka miłosierna, obliczasz tak skrupulatnie, gdy chodzi o siostrzeńca i chrześniaka.
— Nie liczę wcale wydatku na naprawę jego ubiorów, wybuchnęła dewotka, która przypomniała sobie, że jej siostra Magdalena ciągle prawie przyszywała nowe do bluzy wyłogi, i nowe łaty do spodni Anioła Pitoux.
— Odmawia pani zatem przytułku u siebie siostrzeńcowi, odpycha pani sierotę od progów swego domu; zmusza go pani żebrać na progach obcych domów?...
Panna Aniela zrozumiała, jakiby wstręt poczuli dla niej wszyscy, gdyby jej siostrzeniec naprawdę był zmuszonym do takiej ostateczności.
— Nie — rzekła — nie odmawiam, podejmuję się zająć biednem dzieckiem.
— A!... — wykrzyknął doktór, uradowany, że znalazł jakieś lepsze uczucie w sercu, które miał za zupełnie wygasłe.
— Tak — ciągnęła dalej stara panna — wezmę go, zarekomenduję O. O. Augustjanom z Bourg-Fontaine jako braciszka — posługacza.
Doktór był filozofem, a znaną jest wartość tego wyrazu: „filozof“, w owym czasie.
W tejże chwili postanowił on wyrwać księżom Augustjanom neofitę i to z taką chciwością, z jaką Ojcowie radziby z pewnością wyrwać filozofom każdego adepta.
— Nie... nie!... — zaczął zagłębiając rękę w wielkiej kieszeni — ponieważ jesteś pani, kochana panno Anielo, w tak trudnem położeniu, że musiałabyś z powodu braku funduszów, oddać siostrzeńca obcym, poszukam zatem kogo innego, któryby zajął się losem biednego sieroty, za sumę, jaką na ten cel przeznaczam. Sam opieki przyjąć nie mogę, bo muszę wracać do Ameryki. Przed wyjazdem umieszczę siostrzeńca u jakiego rzemieślnika na naukę. Pitoux sam wybierze sobie rzemiosło, do jakiego ma powołanie. Podczas mojej nieobecności wyrośnie, a po moim powrocie będzie już uzdolnionym w fachu, i wtedy zobaczę, co można będzie zrobić dla mego. — No dalej, moje dziecko, pożegnaj ciotkę — powiedział doktór i chodźmy.
Jeszcze Gilbert nie dokończył, gdy Pitoux podbiegł do starej panny z wyciągniętemi ramionami, bo bardzo mu się spieszyło pocałować ją, pod warunkiem, że będzie to pocałunek ostatni, że będzie on znakiem rozstania się z nią na zawsze.
Ale oświadczenie doktora „za sumę jaką na ten cel przeznaczam“, jego ruch ręką w stronę kieszeni, w której prawdopodobnie musiało się sporo znajdować grosza, rozgrzały chciwość dewotki.
— A!... — zawołała — a czy pan wie, kochany panie Gilbert, o jednej jeszcze rzeczy?...
— O czem?... — spytał doktór.
— Ależ o tem, Boże kochany, że nikt nie może bardziej ode mnie kochać tego biednego dziecka!...
I powiedziawszy to, panna Róża Aniela roztworzyła ramiona i chwyciła Pitoux w objęcia a jednocześnie złożyła na obu jego policzkach po kwaśnym pocałunku, po których biedny chłopiec zadrżał od stóp do głowy.
— O bezwarunkowo — odrzekł doktór — wiem o tem dobrze, i dlatego też tylko przyprowadziłem go najpierw do pani, jako naturalnej jego opiekunki. Ale to, co mi pani powiedziała, przekonało mnie, że pomimo dobrych chęci, niemożliwym jest dla pani coś zrobić dla Anioła!... Widzę dobrze, żeś pani za uboga na to, aby nieść pomoc biedniejszym.
— Ah! drogi panie Gilbert, czyż nie ma Boga w niebie, czyż nie żywi on wszystkich stworzeń swoich?...
— Święta to prawda — odparł Gilbert — Bóg daje pożywienie ptakom, ale nie umieszcza sierot u rzemieślników. Małego Pitoux, widzi pani, trzeba nauczyć rzemiosła, to dla pani, przy jej szczupłych dochodach, byłoby poprostu nad siły...
— Gdybyś pan jednak dał tę sumkę, panie doktorze?...
— Jaką sumkę?...
— Tę, o której pan wspomniał dopiero, sumkę, którą pan ma w kieszeni, dodała stara, wskazując palcem kieszeń garnituru doktora.
— Dałbym ją z pewnością, droga panno Anielo, ale uprzedzam, że pod jednym tylko warunkiem.
— Pod jakim?...
— Że dziecko zdobędzie sobie jakieś stanowisko.
— Ależ zdobędzie, zdobędzie... przysięgam na mój honor, na honor Anieli Pitoux — rzekła stara dewotka, trzymając ciągle oczy skierowane na kieszeń doktora.
— Przyrzeka mi to pani?...
— Przyrzekam.
— Uroczyście?...
— Ależ kochany panie Gilbert, klnę się panu na Boga.
I panna Aniela wzniosła w górę wychudłą rękę.
— A zatem — rzekł doktór, wydobywając wypchany woreczek, gotów jestem, jak pani widzi, dać pieniądze, tylko jaką dasz mi rękojmię za dziecko?
— Przysięgam panu, panie Gilbert, przysięgam na ten krzyż Chrystusowy.
— Nie przysięgajmy za dużo, kochana pani, ale lepiej napiszmy i podpiszmy to co ułożymy.
— Podpiszę, panie Gilbert, podpiszę.
— U notarjusza?...
— A jakże.
— No to chodźmy do papy Niquet.
Notarjusz Niquet, którego z powodu dawnej z nim znajomości, tak przyjacielsko nazywaj doktór Gilbert, był najpoważniejszym notarjuszem w okolicy.
Panna Aniela, znała go dobrze, nie protestowała więc przeciw wyborowi doktora i udała się z nim zaraz do kancelarji rejentalnej, gdzie spisano akt, na mocy którego Róża Aniela Pitoux, podejmowała się wyszukania dla Ludwika Anioła Pitoux, jakiegoś stosownego zajęcia — za co dostawała zaraz sumę dwieście liwrów.
Umowa zawartą została na lat pięć, doktór złożył więc u notarjusza osiemset liwrów, bo dwieście uiścił z góry.
Nazajutrz, uregulowawszy niektóre interesa i rachunki z kimś, do którego później powrócimy, opuścił Villers-Cotterets.

Panna Pitoux zaś z dwóchset liwrów otrzymanych, schowała do fotela osiem błyszczących ludwików, osiem zaś liwrów pozostałe, schowała do fajansowego kubka, w którym przechowywała od lat trzydziestu czy czterdziestu, rozmaite monety drobne i z których powstawały owe sztuki złote grzebane w fotelu.

ROZDZIAŁ III
ANIOŁ PITOUX U CIOTKI

Widzieliśmy już poprzednio, jak mało miał Anioł Pitoux ochoty do dłuższego u dobrej ciotki Anieli pobytu. Biedne dziecko, obdarzone instynktem doskonałym, przeczuwało ile ten pobyt wróży mu zmartwień, niepokojów i wstrętu.
Nie zaraz po wyjeździe doktora Gilberta, oddała go ciotka do rzemiosła, nie to jednak było powodem złego usposobienia Pitoux, dla swej opiekunki.
Notarjusz uczynił jej raz nawet w tym względzie delikatne przypomnienie, ale panna Aniela odpowiedziała, że Anioł jest jeszcze za młody, a szczególniej za delikatny, aby zmuszać go do robót, przechodzących może jego siły fizyczne.
Notarjusz uznał w tem dobre serce panny Anieli i odłożył naukę do przyszłego roku.
Chłopiec kończył dopiero rok dwunasty, nie było więc nic jeszcze tak pilnego.
Zainstalowawszy się już u ciotki, która nad tem tylko przemyśliwała, jakąby z sieroty wyciągnąć korzyść, Pitoux zaczął znów pośród lasów wieść w Villers-Cotterets, takie samo życie, jakie w Haramont prowadził.
Wycieczki topograficzne wskazały mu, że na drodze do Dampleux, Compiegne i do Vivieres, znajdowały się najlepsze błota, że kanton Bruyere-au-Loup, był najbogatszy w zwierzynę.
Zdobywszy powyższe wskazówki, wziął się Pitoux do dzieła.
Najbardziej potrzebne mu rzeczy nie potrzebowały żadnych nakładów, bo były to: lep i gałązki z lepem.
Lep przyrządza! z kory ostrokrzewu, utłuczonej w moździerzu i rozcieńczonej wodą; co do gałązek, te były przecież na brzozach.
Przygotował sobie tysiące tych gałązek, duży garnek lepu w najlepszym gatunku i pewnego pięknego poranku, wziąwszy u piekarza, na rachunek ciotki, cztero-funtowy bochenek chleba, wyruszył o wschodzie słońca, i po całodziennej nieobecności, powrócił dopiero wieczorem.
Nie powziął podobnego postanowienia, bez zastanowienia się nad jego skutkami.
Przeczuwał dobrze burzę.
Nie był Sokratesem, ale znał tak dobrze charakter ciotki Anieli, jak sławny nauczyciel Alcybiadesa, usposobienie żony swej Ksantypy. I nie mylił się wcale w swoich przewidywaniach; ale liczył na to, że zażegna burzę, skoro pokaże dewotce owoce trudów swoich. Nie przewidywał tylko tego, gdzie piorun weń uderzy.
Uderzył go, gdy tylko wchodził.
Panna Aniela umieściła się za drzwiami i tu czekała na powrót siostrzeńca, a gdy ten postawił tylko nogę na progu, dostał takiego w kark kułaka, że bez żadnych innych objaśnień, poznał wybornie odrazu — kościstą rękę starej panny.
Miał Pitoux kark bardzo twardy, pomimo jednak, że zaledwie poczuł szturchańca, udał, dla udobruchania ciotki, rozsierdzonej bardziej jeszcze bólem palców, jakiego się uderzeniem nabawiła, udał, że został tak silnie pchniętym, iż upadł aż na drugim końcu pokoju.
Gdy jednak zauważył, że ciotunia porwawszy kądziel, zmierzała w jego stronę, wyciągnął śpiesznie z kieszeni talizman, sądząc, iż sobie nim okupi przebaczenie. Talizmanem tym, były dwa tuziny ptaków, tuzin maszek i sześć drozdów.
Panna Aniela zrobiła wielkie oczy, gderała jeszcze dla formy, ale wzięła owoc łowów siostrzeńca i zbliżyła się z nim do lampy:
— Co to takiego? — zapytała.
— Ptaki, jak widzisz, kochana cioteczko Anielo — odpowiedział Pitoux.
— A zdatne to jedzenia? — podchwyciła żywo stara panna, która jako dewotka, była naturalnie strasznie łakomą.
— Czy zdatne do jedzenia! — powtórzył Pitoux. — Pewno, że zdatne, toćto maszki i drozdy przecież.
— A gdzieżeś je ukradł?...
— Nie ukradłem, ale poprostu złapałem.
— Na bagnie.
— Co to jest bagno?
Pitoux spojrzał, mocno zdziwiony, na ciotkę. Nie mógł wierzyć, aby mogło być na świecie tak głupie stworzenie, któreby nie wiedziało — co to bagno.
— Co to bagno? — powtórzył. — No bagno, to jest bagno.
— Tak, ale ja nie wiem, co to takiego.
Ponieważ Pitoux bardzo był względny na wszelkie nieświadomości, objaśnił zatem:.
— Bagno, jest to błoto w lesie, dokoła którego obsadza się gałązki z lepem; gdy ptaki pić przychodzą, na to się łapią i kwita.
— Na co się łapią?
— Na lep.
— Aha! rzekła ciotka Aniela — teraz to rozumiem, ale skądżeś wziął pieniędzy na to?
— Pieniędzy? — zawołał zdziwiony Pitoux, że go posądzano o posiadanie mamony — pieniędzy ciotko Anielo?
— Tak.
— Nikt mi nie dawał żadnych pieniędzy...
— Za co żeś kupił lepu?
— Sam go zrobiłem.
— A gałązki?
— Także sam zrobiłem...
— A zatem te ptaki...
— Co takiego, te ptaki?
— Nic cię nie kosztują?
— Oprócz fatygi nachylania się po nich...
— Często można chodzić na te bagna?
— Codzień chociażby.
— No to dobrze.
— Można, ale nie trzeba...
— Nie trzeba... czego?
Chodzić tam codziennie.
— Z jakiej przyczyny?
— Bo to rujnuje.
— Rujnuje? kogo rujnuje?...
— Bagno. Rozumie ciotka przecie, że ptaki, które się już raz złapało...
— To co?
— To już się tam nie znajdują.
— Prawda — powiedziała ciotka.
Po raz pierwszy dopiero, jak był u niej, przyznawała mu ciotka rację, to też Pitoux został zachwycony.
— Ale — powiedział — w tych dniach, w których nie chodzi się na bagniska, można się udać gdzieindziej. W dnie, w które nie łapie się ptaków, można złapać co innego.
— Co takiego?
— Króliki.
— Króliki?
— Mięso się z nich zjada, a skórki sprzedaje. Każda skórka warta jest dwa sous.
Ciotka Aniela spojrzała z zachwytem na siostrzeńca; nigdy nie sądziła, ażeby tak był oszczędny.
Teraz dopiero ukazał się jej Pitoux w świetle właściwem.
— Czy jabym sprzedawała te skórki?...
— Pewno — odpowiedział Pitoux; moja matka zawsze je sprzedawała.
Dziecku ani na myśl nie przyszło, że mógłby żądać czego więcej za produkcje jakich dostarczały jego łowy, nad część swoją przy jedzeniu.
— Kiedyż pójdziesz łapać króliki? — zapytała panna Aniela.
— Jak będę miał sidła.
— Zrób je sobie!
Pitoux wstrząsnął głową.
— Przecież sam sobie zrobiłeś lep i gałązki.
— Lep i gałązki, to prawda; ale drutu robić nie umiem Potrzeba mi drutu mosiężnego; ten kupuje się już gotowy u kupca.
— A ileż na to potrzeba?
— O! za cztery sous — odrzekł Pitoux, mógłbym zrobić dwa tuziny.
— A mając dwa tuziny, ile możesz złapać królików?
— To zależy; cztery, pięć, sześć może, a zresztą te same sidła mogą służyć na kilka razy, jeżeli ich leśniczy nie znajdzie...
— Masz pięć sous — odrzekła ciotka Aniela — idź kup drutu u pana Dambrun, i jutro wybierz się na króliki.
— Jutro pójdę sidła zastawić — powiedział Pitoux — ale dopiero pojutrze zobaczę, czy się co złapało.
— Dobrze, niech i tak będzie.
Drut mosiężny był tańszy w mieście, niż w osadzie, bo mieszkańcy z Haramont nabywali go w Villers-Cotterets.
Za cztery sous dostał Pitoux dwadzieścia pięć kawałków, pozostałe sous zwrócił ciotce. Ta rzetelność wzruszyła starą pannę. Przez chwilę miała już zamiar podarować siostrzeńcowi pieniądz, z którego nie zrobił użytku, ale na nieszczęście była to moneta spłaszczona młotkiem, tak, iż mogła za dwa sous uchodzić.
Nie chcąc pozbywać się sztuki, mogącej przynieść sto procent, schowała ją do kieszeni Pitoux zauważył te ruchy, ale sobie wcale z nich sprawy nie zdawał.
Ani mu nigdy w myśli nie powstało, iżby ciotka mogła mu sous ofiarować.
Zabrał się do urządzania sideł.
Nazajutrz, zażądał worka od panny Anieli.
— Na co? — zapytała stara panna.
— Potrzebny mi — odparł zawsze tajemniczy Pitoux.
Panna Aniela dostarczyła żądany worek i włożyła weń zapas chleba i sera na śniadanie dla siostrzeńca i obiad, poczem Pitoux wyszedł zaraz w stronę Bruyere-aux-Loup.
Ciotka Aniela tymczasem oskubała maszki, przeznaczone dla siebie na śniadanie i obiad, potem dwa drozdy zaniosła ojcu Fortier, cztery pozostałe sprzedała oberżyście z Boule-d‘Or, który zapłacił po trzy sous za sztukę i obiecał po tej samej cenie brać wszystkie, jakie mu będzie przynosiła.
Pani Róża-Aniela powróciła do domu rozpromieniona.
Błogosławieństwo niebios zstąpiło w dom jej razem z Pitoux.
— A! — rzekła, zajadając maszki tłuste, jak ortolany, a delikatne jak figojadki — wielka to prawda, że dobry uczynek nigdy nie przechodzi bez nagrody.
Wieczorem Anioł powrócił; a miał na plecach worek porządnie wypchany.
Tym razem ciotka Aniela nie oczekiwała go za drzwiami, ale na progu, nie przywitała kułakiem, lecz grymasem, przypominającym cokolwiek uśmiech.
— Jestem! — zawołał Pitoux, wchodząc do pokoju z miną zdradzającą zadowolone sumienie, że się dzień spędziło pożytecznie.
— Jesteś i to z dobrym workiem — rzekła ciotka Aniela.
— A tak... — potwierdził Pitoux.
— Cóż masz w tym worku? — spytała stara panna, wyciągając pożądliwie rękę.
— Buczynę — odpowiedział Pitoux.
— Buczynę?...
— Rozumiesz przecie moja ciotko, że gdyby ojciec La Jeunesse, stróż z Bruyere-aux-Loups, widział mnie kręcącego się w jego dzielnicy bez worka, zapytałby mnie napewno: Czego ty tu chcesz, mały włóczęgo? Nie dodaję nawet, że zacząłby mnie napewno o coś podejrzewać. Tymczasem, gdyby chciał wiedzieć co tam robię, mając worek, odpowiedziałbym mu, że przyszedłem po buczynę, a to nie jest przecie wzbronione?
— A więc! Skoro to nie jest wzbronionem, toby ci nic nie powiedział.
— Nie miałby żadnej dobrej racji.
— A więc... zamiast zastawiać sidła, zbierałeś przez cały dzień buczynę, próżniaku! — wrzasnęła ciotka Aniela, której zdawało się, że już przepadły króliki.
— Przeciwnie, rozstawiałem sidła, zbierając buczynę, tak, iż La Jeunesse widział mnie ciągle przy robocie.
— I nic nie powiedział?
— Owszem, kazał się pokłonić ciotce. Dzielny to człowiek, ten ojciec La Jeunesse?
— Ale cóż króliki? — zapytała znowu ciotka Aniela, której nic od tej myśli oderwać nie było w stanie.
— Króliki? Księżyc wschodzi o północy, o pierwszej więc pójdę zobaczyć, czy się złapały.
— Gdzie?
— Do lasu?
— Jakto, o pierwszej w nocy pójdziesz do lasu?
— A jakże.
— Nie boisz się?
— Czegóż miałbym się bać do licha?...
Ciotkę Anielę zachwyciła odwaga Pitoux, tak, jak zdziwiła ją jego przebiegłość.
Pitoux, dziecko natury, nie znał żadnego z tych niebezpieczeństw urojonych, jakich boją się dzieci miasta.
Po północy wysunął się i poszedł wzdłuż muru cmentarnego.
Niewinne dziecko, które nigdy niczem nie obraziło świadomie ani Boga, ani ludzi, nie więcej bało się umarłych, niż żywych.
Pitoux obawiał się w tej chwili jednej tylko osoby, obawiał się ojca La Jeunesse; to też przezornie okrążył dom jego.
Zobaczywszy, że drzwi i okna pozamykane i pogaszone światła, Pitoux upewnił się, że stróż nie był na służbie. I zaczął udawać tak dobrze szczekanie psa, że Rouflot, legawiec ojca La Jeunesse, oszukany świetnem naśladownictwem, odpowiedział mu pełnym głosem, wietrząc wokoło drzwi.
Od tej chwili Pitoux zupełnie był spokojnym.
Skoro Rouflot był w domu, ojciec La Jeunesse musiał się także tam znajdować.
Ojciec La Jeunesse i Rouflot — tak byli nierozłączeni, iż gdy się ujrzało jednego, można było być pewnym, że drugi wnet się ukaże.
Pitoux zupełnie uspokojony, skierował się ku Bruyere-aux-Loups.
Sidła zrobiły co należało; dwa króliki złapały się i zadusiły.
Pitoux włożył je w kieszeń swego na wyrost ubrania, i powrócił do ciotki.
Stara panna leżała już w łóżku, ale chciwość zasnąć jej nie pozwalała; jak Pierrette w bajce Lafontaine‘a, tak i ona obrachowywała zyski, jakie mieć może ze sprzedaży po cztery skóry królicze tygodniowo; te rachunki tak ją właśnie rozmarzyły, że oka zmrużyć nie była w stanie. Posłyszawszy, że Pitoux wrócił, wstrząsnęła się nerwowo i zapytała, co przyniósł?
— Jedną parę! ciotko Anielo, ale to nie moja wina; króliki ojca La Jeunesse są widocznie bardzo sprytne.
Ta jedna para przeszła jednak oczekiwania ciotki Anieli.
Trzęsąc się z radości, wzięła biedne zwierzątka, obejrzała ich skóry i wyniosła do spiżarni, która nigdy nie przechowywała takich zapasów, a i do chwili, gdy Pitoux przyszła myśl szczęśliwa.
Potem słodkim głosem namówiła chłopca ażeby się położył, co zmęczone dziecko zaraz zrobiło, nie dopominając się o wieczerzę i rosnąc znowu z tego powodu w opinji ciotki.
We dwa dni, Pitoux przedsięwziął nową wyprawę i złowił aż trzy króliki.
Dwa z nich zostały zaniesione do oberży, pod Boule-d‘Or, trzeci na probostwo..
Ciotka bardzo dbała o ojca Fortier, a ten przez wdzięczność polecał ją pobożnym duszom parafji.
Rzeczy szły dalej w tym samym porządku przez trzy, czy cztery miesiące.
Ciotka Aniela była zachwycona, Pitoux uważał, ze ma żywot dosyć znośny.
Rzeczywiście nie miał tylko dawanej miłości macierzyńskiej, ale zresztą było mu w Villers-Cotterets — prawie takie samo jak w Haramont.
Okoliczność atoli pewna, której jednak można się było spodziewać, „stłukła naczynie z mlekiem“ ciotce Anieli, a siostrzeńcowi przeszkodziła w wycieczkach.
Nadszedł oto list od doktora Gilberta z New-Yorku.
Filozof-podróżnik, po przybyciu do Ameryki, nie zapomniał o dziecku, którem się postanowił opiekować i napisał do papy Niquet z zapytaniem, czy polecenia jego zostały wypełnione; jeżeli nie, to żądał przypomnienia pannie Pitoux umowy, a w razie jej oporu natychmiastowego zerwania kontraktu.
Położenie stało się groźne. Notarjusz rozumiał odpowiedzialność swoją, udał się zatem z listem doktora do ciotki Anieli Pitoux, i postanowił działać energicznie.
Nie było żadnego punktu wyjścia. Wszystkie opowiadania o wątłym stanie zdrowia Pitoux, zostały wniwecz obrócone.
Pitoux był wysokim i szczupłym, ale drzewa w lesie także były wysokie i szczupłe, co im jednak nie przeszkadzało cieszyć się zdrowiem doskonałem.
Panna Aniela prosiła o tydzień zwłoki, aby mogła wybrać stosowne jakie dla siostrzeńca zajęcie.
Pitoux tak samo był smutny jak ciotka.
Zajęcie, jakiem się dotąd trudnił, wydawało mu się doskonałe, nie pragnął żadnego innego.
Przez cały ten tydzień nie było mowy ani o bagnach, ani o zwierzynie; zresztą była to zima, a w zimie ptaki mogą pić wszędzie, bo wszędzie mają dosyć śniegu.
Pitoux nie śmiał zastawiać sideł. Śnieg zdradza ślady stóp, a wielkie jego stopy dałyby możność ojcu La Jeunesse dowiedzenia się w przeciągu dwudziestu czterech godzin, gdzie ukrywa się złodziej tępiący mu zwierzynę.
Przez ten tydzień, starej pannie odrosły pazurki.
Pitoux odnalazł w niej znowu dawną ciotkę Anielę, która go zawsze tak wielkiego nabawiała strachu, a która chwilowo, z powodu dobrych interesów, jakie robiła, głaskała sierotę aksamitnemi łapkami.
W miarę, jak zbliżał się termin fatalny, humor dewotki stawał się coraz bardziej zgryźliwym.
Z tego powodu Pitoux piątego już dnia zażądał, aby mu obrano koniecznie fach jakikolwiek.
I podał nagle wzburzonej głowie dewotki myśl, która jej wracała od sześciu dni zmącony spokój.
Była to myśl poproszenia ojca Fortier o przyjęcie Pitoux do swej szkoły, bezpłatnie, i o postaranie się dla niego o stypendjum seminaryjskie imienia Jego Wysokości księcia orleańskiego.
Byłaby to nauka, któraby nic nie kosztowała panią Anielę. a pan Fortier, nie licząc już drozdów, kosów i królików, miał przecież pewne obowiązki dla siostrzeńca kobiety, która się zajmowała wynajmem krzeseł w kościele jego zarządowi powierzonym. Anioł Pitoux, obok korzyści, jakie już przynosił ciotuni w chwili obecnej, mógłby się stać wtedy dojniejszą jeszcze dla niej krówką. Nadzieje nie zawiodły starej panny. Proboszcz Fortier, przyjął chłopca bez żadnego wynagrodzenia.
Dzielny to był człowiek ten proboszcz i zupełnie bezinteresowny, wiedzę swoję rozdawał chętnie biednym umysłowo, groszem swoim dzielił się chętnie z biednymi materjalnie; ale był nieubłagalny pod jednym względem: solecyzmy go złościły, barbaryzmy doprowadzały do wściekłości.
Na tym punkcie nie umiał panować nad sobą, nie znał w tym razie ani przyjaciół, ani nieprzyjaciół, ani ubogich, ani bogatych, ani uczniów płacących, ani niepłacących; karał każdego z nich, kto na to zasłużył, a że rękę miał ciężką, razy zadawał bolesne.
Rodzice wiedzieli dobrze o tej słabości pana Fortier i wiedzieli, że gdy synów swoich u niego umieścili, trzeba im było zdać się zupełnie na niego, bo na wszelkie skargi odpowiadał proboszcz zdaniem, które kazał wyrżnąć na linji swojej i na rączce od dyscypliny:
„Kto bardzo kocha, ten bije mocno“.
Za staraniem otóż pani Róży Anieli Pitoux, Anioł Pitoux został przyjęty w poczet uczniów ojca Fortier.
Stara panna bardzo była z tego dumna, siostrzeniec mniej zadowolenia okazywał, przepadała bowiem swoboda i niezależność, z których korzystał dotąd.
Ciotka zawiadomiła pana Niquet, że nietylko uczyniła zadość obowiązkowi, ale więcej daleko zrobiła.
Doktór żądał tylko, aby Pitoux miał jakieś stosowne zajęcie, ciotka zapewniała mu wyższą edukację. I gdzież miał tę edykację pobierać? W tejże samej szkole, w której Sebastjan Gilbert płacił za swą naukę i wychowanie po pięćdziesiąt liwrów.
Anioł Pitoux uczył się i wychowywał darmo; no, ale z tem nie było potrzeby przechwalać się przed doktorem Gilbertem, zresztą znają wszyscy bezstronność i bezinteresowność ojca Fortier. Starał się on naśladować boskiego mistrza swojego, który otwierając ramiona mówił: „Pozwólcie dzieciom iść do mnie“.
Tylko, że ojcowskie ręce Fortiera nie były tak łaskawe — w jednej nosił on zawsze początkowe zasady łaciny, w drugiej pęk rózeg, nie pocieszał też płaczących dzieci, ale przywoływał je przed siebie przestraszone, a odprawiał na miejsce zbeczane.
Anioł Pitoux wszedł pierwszy raz do klasy z pudłem pod pachą, z rogowym kałamarzem w ręku i kilkoma piórami za uchem.
Pudło przeznaczone było na kajety i książki. Kałamarz był podarkiem od kupca korzennego, pióra zdobyła w wigilję panna Aniela od pana Niquet.
Anioł Pitoux powitany został przez kolegów, jak zwykle bywa u dzieci, a trafia się często i u starszych, to jest wyśmianiem.
Cała klasa wysilała się na to, aby go wyszydzić.
Dwóch uczniów z powodu jego jasnych blond włosów, a dwóch drugich i powodu jego kolan, o których jużeśmy wspominali, dostało się do kozy.
Ci dwaj ostatni utrzymywali, że nogi Pitoux podobne są do lin studziennych, na których porobiono węzły.
Porównanie to obiegło stół dokoła, zyskało ogólne uznanie i wesołość chłopców, ale obraziło ojca Fortier.
Wychodząc też na południe, to jest po czterech godzinach lekcji, Pitoux lubo przez cały ten czas nie powiedział ani słowa, miał już w klasie sześciu nieprzyjaciół zdeklarowanych.
Wrogowie ci jego ślubowali przy piecu, bo ten w klasie zastępuje ołtarz ojczyzny, że dwaj z nich powyrywają mu jego żółte włosy, dwaj drudzy podobijają niebieskie porcelanowe oczy, dwaj ostatni wyprostują sterczące kolana.
Pitoux nie wiedział nic zgoła o tych układach.
Wychodząc — zapytał jednego z sąsiadów, dlaczego sześciu kolegów zostawało, gdy wszyscy się wynosili?
Sąsiad spojrzał się nań z ukosa; nazwał lizusem i oddalił się, nie chcąc wcale zawiązywać dłuższej rozmowy.
Pitoux, nie mógł sobie zdać z tego sprawy jakim sposobem, nie wyrzekłszy ani jednego słowa podczas lekcji, został lizusem. Ale, że nasłuchał się w klasie — to od uczniów, to od ojca Fortier tyle niezrozumiałych rzeczy, więc i oskarżenie to zaliczył do liczby tych rzeczy, za wzniosłych dla jego rozumu.
W domu, ciotka Aniela zapytała go, czego się nauczył.
Odpowiedział, że się nauczył milczenia.
Odpowiedź godną była Pitagorejczyka, tylko że ten ostatni byłby ją dał na migi.
Po południu powrócił nowy uczeń do klasy bez wstrętu.
Lekcja poranna poświęcona była krytyce powierzchowności jego, lekcje popołudniowe przeznaczył ojciec Fortier na zbadanie zdolności jego umysłowych.
Po egzaminie, ojciec Fortier przyszedł do przekonania, że Pitoux miał wielkie zacięcie na to aby zostać Robinsonem Kruzoe, ale że bardzo słaba jest nadzieja, iżby został Fontenellem lub Boussuet'em.
Podczas całego egzaminu, bardziej niż lekcja poranna uciążliwego dla przyszłego seminarzysty, uczniowie ukarani z jego przyczyny, wygrażali mu się pięściami.
We wszystkich krajach, zarówno cywilizowanych, jak dzikich, znak ten uważany jest za groźbę; to też Pitoux miał się na ostrożności.
Nie pomylił się wcale: skoro tylko wyszli z obrębu domu szkolnego, sześciu tych, co siedzieli w kozie oświadczyli, że mają z nim do załatwienia rachunek za te dwie godziny.
Pitoux, zrozumiał, że idzie o pojedynek na pięści. Jakkolwiek nie studjował szóstego tomu Eneidy, w którym mowa jest o tem, jak młody Darjusz i stary Entelliusz uprawiali ten sport ku wielkiej uciesze Trojan — znał przecież dobrze ten rodzaj rozrywki, bo nie była ona wcale obca mieszkańcom jego wioski rodzinnej.
Oświadczył więc, że gotów jest stanąć do walki z tym, któryby chciał z nim zacząć, że gotów stawić czoło wszystkim — jednemu za drugim.
Oświadczenie to sprawiło wrażenie, zjednało odrazu nowicjuszowi pewien szacunek.
Podał swoje warunki i zostały przyjęte. Plac walki otoczyło koło ciekawych, zapaśnicy, jeden zdjąwszy ubranie, a drugi kamizelkę, zbliżyli się ku sobie.
Mówiliśmy już o rękach Pitoux. Te ręce, nieprzyjemne na wejrzenie, mniej jeszcze były przyjemne w dotknięciu.
Pomimo, że boksowanie nie było jeszcze w użyciu we Francji, że Pitoux nie posiadał żadnych nawet elementarnych o tej sztuce wiadomości, natarł tak silnie na przeciwnika i tak go poczęstował w oko, iż w jednej chwili otoczyło się ono kołem sinem, tak geometrycznie zakreślonem, iż żaden matematyk nie potrafiłby go lepiej, nawet za pomocą cyrkla oznaczyć.
Wystąpił drugi. Pitoux zmęczony był pierwszą walką, ale zato nowy pojedynkowicz był o wiele słabszy od pierwszego.
To też rozprawa była daleko krótsza.
Ten drugi dostał tak silnie pięścią w nos, że mu z niego krew dwoma strumieniami pociekła.
Trzeci wróg postradał zęba, a był najmniej poturbowany.
Inni dali za wygraną i nie stawali wcale do walki.
Pitoux przeszedłszy pośród tłumu, który się przed nim rozstępował z szacunkiem należnym zwycięzcy, powrócił do domu ciotki.
Nazajutrz trzej uczniowie, jeden z podbitem okiem, drugi z czerwonym nosem, trzeci ze spuchniętemi wargami, byli troskliwie przez ojca Fortier badani, ale żaden nie pisnął ani słowa, żaden się z niczem nie wygadał, i dopiero w kilka dni, pobocznie, od jednego ze świadków kłótni, dowiedział się proboszcz, że to Pitoux tak poznaczył swych kolegów.
Ojciec Fortier odpowiedzialny był przed rodzicami zarówno za stan umysłowy, jak i za stan fizyczny powierzonych mu dzieci.
Ojcowie poszkodowanych wystąpili do niego ze skargą. Potrzeba było dać im satysfakcję. Pitoux trzy dni z rzędu kozę odsiadywał.
Pierwszego dnia pokutował za oko, drugiego, za nos, trzeciego za ząb.
Koza nasunęła świetną myśl pannie Anieli. Oto za każdym razem, gdy ojciec Fortier zatrzyma Anioła w kozie, nie będzie mu dawać obiadu. To postanowienie miało na celu jedynie dobro chłopca, nie można było pozwalać, aby sobie nic z kary nie robił.
Pitoux odsiadywał kozę przez trzy dni zrzędu i zadawalał się przez ten czas śniadaniem i wieczerzą.
Że się, „zadawalał“ może nie właściwieśmy powiedzieli, bo Pitoux nie był bynajmniej zachwycony tą przymusową djetą, ale trudno, z powodu ubóstwa języka trzeba się tem określeniem „zadawalać“.
Ponieważ poddał się karze a nie zdradził, że działał tylko odpornie, że bronił się jedynie od napaści, pozyskał sobie ostatecznie ogólny szacunek. Prawdopodobnie, pomogły mu i te trzy uderzenia jakie zadał przeciwnikom.
Odtąd stanowisko Pitoux w szkole takie było jak i wszystkich innych uczniów, z tą tylko różnicą, że gdy tamci jako tako radzili sobie z lekcjami, on zawsze za nie siadywał w kozie i to daleko dłużej, niż towarzysze.
W tem miejscu trzeba wspomnieć o czemś, co w naturze jego leżało, a co było właściwością jego wychowania pierwotnego — a raczej tego, że żadnego wychowania nie otrzymał. Był to pociąg do zoologji.
Słynne pudło, które ciotka Aniela mianem kasetki ochrzciła, dzięki swojej obszerności i rozmaitym wewnątrz przegródkom, stało się rodzajem arki Noego, zawierającej po parze najrozmaitszych stworzeń — pełzających i fruwających.
Były tam jaszczurki i żmije, mrówkojady i chrabąszcze, były żaby i okazy inne. Chłopak tem więcej cenił te stworzenia im więcej kar na niego ściągały.
Podczas spacerów tygodniowych wzbogacał zawsze te swoje zbiory.
Teraz pragnął koniecznie posiąść salamandrę, które w Villers-Cotterets bardzo były rozpowszechnione z powodu, iż były herbem Franciszka I.
Złapał ich wkrótce kilka.
Jedno go tylko mocno zadziwiało, a że nie był w stanie zdać sobie z tego sprawy, uznał, że było to coś, co wiedzę jego przewyższało. Nie umiał cobie oto wytłumaczyć dlaczego zwykle w wodzie znajdował te płazy?
Poeci utrzymywali przecie, że żyją one w ogniu. Okoliczność ta źle usposobiła Pitoux dla poetów.
Gdy już miał salamandrę — oddął się poszukiwaniom kameleona, ale tym razem starania były daremne. Zabiegów — skutek pożądany nie wieńczył.
Pitoux uznał, że kameleon albo nie istniał wcale, albo też nie istniał a przynajmniej nie żył w tym kraju.
Ody doszedł do tego wniosku, zaniechał poszukiwań kameleona.
Inną przyczyną, zatrzymującą Pitoux w kozie były przeklęte solecyzmy i barbaryzmy, rozsiane wśród jego ćwiczeń, niby chwasty wśród zboża.
Co do niedziel i czwartków, to jest dni wolnych od nauk, spędzał je na bagnach, na łapaniu ptaków i zwierzyny, że jednak rósł ciągle, że był już pięć stóp i cztery cale wysoki a lat miał szesnaście, zdarzyło się pewne coś, które odciągało cokolwiek Pitoux od ulubionych jego zatrudnień.
Na drodze do Bruyere-aux-Loups leży osada Pisseleu, bodaj czy nie ta sama nawet, od której wzięła nazwisko piękna Anna d‘Weilly, kochanka Franciszka I.
Była w tej osadzie zagroda ojca Billota, a na progu tej zagrody zawsze wypadkowo, ale za każdym razem, ilekroć tylko przechodził Pitoux, wystawała śliczna dziewczyna, mogąca mieć lat siedemnaście do osiemnastu, świeża, żywa wesoła, imieniem Katarzyny na chrzcie świętym nazwana, najczęściej atoli po nazwisku ojca krótko „Billot“ nazywana.
Pitoux najpierw zaczął się jej kłaniać nieśmiało, potem pomału odważał się na uśmiech przy ukłonie, a jednego dnia ukłoniwszy się i uśmiechnąwszy, przystanął i zdobył się na powiedzenie:
— Dzień dobry, panno Katarzyno!
Uważał to za straszną śmiałość.
Katarzyna była bardzo dobra dziewczyna, odpowiedziała więc chłopcu, jak staremu znajomemu, boć rzeczywiście znała go dobrze, skoro od lat dwóch widywała, jak koło nich przechodził przynajmniej raz na tydzień.
Tylko, że Katarzyna widywała Pitoux, a Pitoux nie widywał Katarzyny. Bo Pitoux miał wtedy tylko lat czternaście, a Katarzyna już szesnaście.
Teraz to co innego zaczęła cenić jego talent.
Pitoux robił jej prezenta z najpiękniejszych ptaków i najtłuściejszych królików.
Wynikło z tego, że Katarzyna zaczęła prawić Pitoux grzeczności, on zaś, który je słyszał tak rzadko, poddał się urokowi tej nowości, i zamiast chodzić jak dawniej do Bruyere-aux-Loups, zatrzymywał się w połowie drogi, a zamiast jak dawniej spędzać dzień na zbieraniu buczyny i zastawianiu sideł, krążył około chaty ojca Billot, aby bodaj na jednę chwilkę zobaczyć Katarzynę.
Wskutek tego dochody ze skór króliczych znacznie upadły, drozdów i kosów prawie wcale nie bywało.
Ciotka Aniela bardzo się uskarżała na to.
Pitoux odpowiadał, że króliki stały się bardzo niedowierzające, że ptaki zmiarkowały podstęp — i w zagłębieniach liści lub pniach drzewnych zaspakajały pragnienie.
Jedno tylko wobec tego sprytu królików i ptaków, pocieszało kochaną ciotkę Anielę, mianowicie to, że siostrzeniec otrzyma stypendjum, wstąpi do seminarjum i po trzech latach zostanie proboszczem.
Najwyższe zaś i odwieczne pragnienie panny Anieli było: zostać gospodynią u księdza.
Jak tylko Pitoux się wyświęci, pragnienie to zostanie ziszczonem, boć Pitoux, nie będzie mógł nie wziąć ciotki do siebie po tem wszystkiem co dla niego zrobiła.
To tylko niepokoiło biedną starą pannę, że gdy ojcu Fortier o tych swoich marzeniach mówiła, odpowiadał jej spuszczając głowę:
— Kochana panno Pitoux, jeźli siostrzeniec twój pragnie zostać księdzem, to niechajże mniej się poświęca historji naturalnej, a więcej, daleko więcej de viris illustribus, albo Selecta e profanis scriptoribus.
— Co to znaczy?... — pytała panna Aniela.
— To, że robi za wiele barbaryzmów i solecyzmów — odpowiadał ojciec Fortier.

Odpowiedź ta nabawiała zawsze pannę Anielę przykrej niepewności.

ROZDZIAŁ IV
TRAKTUJĄCY O WPŁYWIE JAKI WYWRZEĆ
MOGĄ NA ŻYCIE LUDZI, JEDEN BARBARYZM
I SIEDEM SOLECYZMÓW

Szczegóły podane powyżej, konieczne były dla najdomyślniejszych nawet czytelników. Pozwolą im one lepiej zrozumieć całą grozę położenia w jakiem znalazł się Pitoux, bardzo a bardzo zamyślony, osłupiały prawie.
Ale po pewnym czasie rozjaśniło mu się w łepetynie i wykrzyknął kilka słów, zdradzających o czem tak dumał głęboko.
— Jezus, Marja!... moja ciotka!...
— Rzeczywiście, co powie panna Aniela na to zniweczenie wszystkich jej nadziei?
Anioł jednak zamiary swej ciotki odgadywał tylko o tyle, o ile sprytne psy odgadują myśli panów po wyrazie twarzy. Instynkt, cennym jest przewodnikiem i nigdy nie myli.
Wykrzyknik, który wyrwał się Aniołowi Pitoux, pomimo jego woli, był tylko zrozumieniem niezadowolenia starej panny, po otrzymaniu niepomyślnej wiadomości.
Tym razem wielkość tego niezadowolenia dochodziła do rozmiarów dotąd niebywałych i skutki więc musiały być niebywałe.
Oto pod jak strasznem wrażeniem przyszedł Pitoux do Pleux.
Prawie cały kwadrans stracił na drogę, a jednak odległość nie była większa nad trzysta kroków.
W tej chwili zegar miejski wybił godzinę pierwszą. Anioł Pitoux zauważył teraz dopiero, że rozmowa z ojcem Fortier i powolność z jaką szedł, opóźniły go o całą godzinę, że od pól godziny było już u ciotki Anieli po obiedzie.
Jak już mówiliśmy o tem — niedawanie chłopcu obiadów miało być zbawiennym hamulcem na jego opieszałość i swawolę, a przedewszystkiem w dobry czy zły rok, pozwalało oszczędzić na sierocie z jakie sześćdziesiąt obiadów.
Tym razem jednak nie skromny obiadek ciotki niepokoił spóźnionego ucznia. Pomimo, że śniadanie nie było sute, nie czuł, że ma pusty żołądek, bo miał za wielkie zmartwienie.
Największą karą dla wypędzonego ucznia jest pobyt w pobliżu szkoły, rekreacja z której z musu korzystać trzeba, to, że trzeba patrzeć, jak koledzy przechodzą obok codziennie podążając z książkami do zajęć.
Szkoła poprzednio nienawidzona, teraz staje się upragniona.
Z tego powodu właśnie Pitoux, w miarę jak się zbliżał do domu ciotki, pobyt w niej wydawał się okropnym.
Z tego powodu także, Pitoux po raz pierwszy w życiu, wyobrażał sobie, że szkoła jest rajem ziemskim, że z tego raju ojciec Fortier, anioł egzaminator, wygnał go przed chwilą dyscypliną niby mieczem ognistym.
Pomimo, że szedł tak powoli, iż co dziesięć kroków urządzał przystanki coraz dłuższe w miarę przybliżania się, musiał przecie dojść raz do strasznego domu.
Stanął też nareszcie na progu, trąc machinalnie rękę o szew ubrania.
— O!...jestem bardzo chory, ciotko Anielo — rzekł, aby przeszkodzić wszelkim żartom i wyrzutom, a może, aby litość wzbudzić.
— Wiem... wiem.... powiedziała panna Aniela, znam ja dobrze tę chorobę, możnaby ją zaraz uleczyć, gdyby tylko cofnąć zegar o półtorej godziny.
— Ależ!... Boże drogi — odpowiedział gorzko Pitoux — nie chce mi się wcale jeść.
Ciotka Aniela zdziwiła się i prawie zaniepokoiła.
Choroba niepokoi zarówno matki jak i macochy, dobre matki z powodu niebezpieczeństwa, na jakie naraża dziecko, macochy, z powodu kosztów, na jakie mogą być narażone.
— A więc, cóż ci jest?... powiedz zapytała stara panna.
Posłyszawszy te słowa, lubo wypowiedziane bez czułości, Anioł Pitoux zalał się łzami.
— Ol... kochana ciotko!... spotkało mnie wielkie nieszczęście, zawołał.
— Co za nieszczęście?... zapytała stara panna.
— Ksiądz proboszcz wypędził mnie — wykrzyknął Anioł Pitoux, łkając.
— Wypędził?... — powtórzyła, jakby niedobrze zrozumiawszy, panna Aniela.
— Tak, moja ciotko!...
— Skąd cię wypędził?...
— Ze szkoły.
Łkania Pitoux wzmogły się.
— Ze szkoły?...
— Tak, ciotko!...
— A więc przepadły egzamina, konkursy, stypendjum, seminarjum?...
Płacz Pitoux zmienił się w wycie.
Panna Aniela spojrzała przenikliwie, jakby chciała wyczytać w głębi serca chłopaka, przyczynę klęski.
— Założyłabym się, żeś znów opuszczał lekcje, żeś znów krążył koło chaty ojca Billota. Pfe!... przyszły proboszcz...
Anioł wstrząsnął głową na znak przeczenia.
— Kłamiesz!... zawołała stara panna, której złość wzmagała się w miarę tego, jak się upewniała, że położenie naprawdę jest groźne. Kłamiesz!... W niedzielę znowu widziano cię w alei z Billotówną.
Właściwie panna Aniela kłamała w tej chwili, ale dewotki przekonane są, że mogą kłamać z tej racji, iż: „wolno jest uprawiać fałsz, gdy ma posłużyć do wykrycia prawdy“.
— Nie widziano mnie w alei — odpowiedział Anioł — nie prawda, nie widziano mnie tam, bo spacerowaliśmy w okolicy oranżerji.
— A!... nieszczęsny!... a widzisz, że byłeś z nią!...
— Ależ moja ciotko — rzekł czerwieniąc się Anioł — nie o pannę Billot tu chodzi.
— Nazywaj ją sobie panną, rozpustniku, nazywaj... Zawiadomię zaraz o tem spowiednika tej bezwstydnej dziewczyny.
— Ależ moja ciotko, przysięgam ci, że panna Billot, nie jest wcale bezwstydną dziewczyną.
— A!... bronisz jej, gdy sam potrzebujesz obrony. Dobrze, dobrze, rozumiecie się zatem. Coraz lepiej idzie... Do czego to nie dochodzi mój Boże!... szesnastoletnie dzieci!..
— Moja ciotko, wcale nie jestem w żadnem porozumieniu z Katarzyną, zawsze mnie owszem wypędza!...
— A, widzisz, że się zdradzasz, nazywasz ją po prostu Katarzyną. Rozumiem... wypędza cię hipokrytka... wtedy jak na nią patrzą.
— Masz tobie — powiedział Pitoux, jakby naraz objaśniony — to prawda, nigdy o tem nie pomyślałem.
— A widzisz!... — rzekła stara panna, korzystając z naiwnego wykrzyknika siostrzeńca, aby go przekonać, że jest w zmowie z Billotówną, no zostaw mnie to wszystko — dodała — ja to naprawię. Ojciec Fortier jest spowiednikiem bezwstydnicy, poproszę go, aby cię wsadził do kozy o chlebie i wodzie na dwa tygodnie, a co do panny Katarzyny, jeżeli jej potrzebny klasztor, aby ostygła w zapałach miłosnych, to ją poślemy do Saint-Remy.
Stara panna wypowiedziała ostatnie zdanie z taką powagą i przekonaniem, że Pitoux zadrżał cały.
— Moja ciotko — rzekł składając ręce — przysięgam ci, że się mylisz, jeżeli sądzisz, że panna Billot jest przyczyną mego nieszczęścia.
— Nieczystość jest matką wszelkich występków!... przerwała sentencjonalnie ciotka Aniela.
— Moja ciotko — powtarzam ci, że ksiądz proboszcz, nie wypędził mnie dlatego, żem jest nieczysty; wypędził mnie za to, że zrobiłem w ćwiczeniach kilka barbaryzmów i solecyzmów, i dlatego, że, jak utrzymuje, niema możności, abym otrzymał stypendjum do seminarjum.
— Nie ma możności — powiedziałeś?... A więc nie dostaniesz stypendjum, nie będziesz proboszczem, nie będę u ciebie ochmistrzynią?...
— Niestety, nie będziesz nią, moja ciotko!...
— A cóż się z tobą stanie?... — zapytała przerażona stara panna.
— Czy ja wiem. Tu Pitoux wzniósł oczy w górę i dodał — stanie się, co się Opatrzności podoba.
— Opatrzności?... Aha, wiem co to znaczy — zawołała panna Aniela — widocznie nabili ci głowę nowemi ideami, nowemi zasadami filozofji.
— Nie, nie... moja ciotko, nie można przejść na filozofję, dopóki się nie było na retoryce, a ja do niej nigdy dojść nie mogłem.
— Żartuj sobie, żartuj. Ja wcale nie o tej mówię filozofji. Mówię o tych mędrkach nieszczęsnych — o filozofji pana Monet, o filozofji pana Jana Jakóba, o filozofji pana Diderot‘a, który napisał „Zakonnice“.
Panna Aniela przeżegnała się trzykrotnie.
— „Zakonnice“ — zapytał Pitoux — co to jest moja ciotko?...
— Czytałeś to nieszczęsny?...
— Nie — przysięgam ci moja ciotko.
— Dlaczego więc nie chcesz kościoła?...
— Jakto nie chcę, moja ciotko, mylisz się właściwie to mnie kościół nie chciał.
— Ależ to wąż doprawdy z tego dziecka. Zbija wszystko co ja mówię.
— Nic nie zbijam, moja ciotko, tylko ci odpowiadam.
— Zgubiony, zgubiony!... zawołała panna Aniela, padając na fotel z oznakami wielkiego przygnębienia.
To, zgubiony!... nie znaczyło nic innego jak: — ja jestem zgubiona......
Niebezpieczeństwo było wielkie. Ciotka Aniela powzięła więc natychmiast postanowienie: zerwała się, jak gdyby podniesiona przez sprężynę i pobiegła do ojca Fortier, aby go poprosić o objaśnienie, a nadewszystko, aby go przebłagać.
Pitoux przeprowadził ją wzrokiem aż do progu, następnie, kiedy już znikła, wyjrzał za nią i zobaczył, że z niebywałą chyżością podążała w stronę Soissons. Nie wątpił o zamiarach panny Anieli, przekonany był, że udawała się do nauczyciela.
Miał więc przynajmniej kwadrans zapewnionego spokoju.
Pomyślał, że potrzeba jest zużytkować ten czas, zesłany mu przez Opatrzność.
Pozbierał resztki z obiadu ciotki, nakarmił jaszczurki, złapał kilka much dla żab i mrówek; następnie otworzył dzieżę i szafę, i zajął się nakarmieniem samego siebie, bo wraz z samotnością powrócił mu apetyt.
Potem powrócił na próg, aby nie być zaskoczonym przez niespodziany powrót ciotki.
Panna Aniela nazywała się drugą matką Anioła.
— Podczas gdy wystawał na czatach, piękna młoda dziewczyna ukazała się w uliczce, prowadzącej przez Pleux ku Saissons i Ormet.
Siedziała na grzbiecie konia, obładowanego dwoma koszykami: jeden z nich napełniony był kurczętami, drugi gołębiami. Była to Katarzyna. Spostrzegłszy Pitoux‘a na progu domu ciotki Anieli, zatrzymała się.
Chłopak zaczerwienił się po same uszy i otworzywszy usta, patrzył, a raczej zachwycał się, bo panna Billot była dla niego ideałem piękna ludzkiego.
Katarzyna ukłoniła się Aniołowi i pojechała w swoją drogę.
Pitoux odpowiedział ukłonem na ukłon, trzęsąc się z radości.
Krótka ta scena trwała jednakże dosyć długo, aby biedny uczeń zapatrzony w piękną dzieweczkę, nie spostrzegł ciotki, powracającej od ojca Fortiera — i dał się chwycić za rękę pobladłej ze złości.
Zbudzony z rozkosznego marzenia dotknięciem panny Anieli, obrócił się, spojrzał w twarz ciotki, a później na swoją rękę, zbrojną w kawał chleba grubo posmarowany świeżem masłem i nałożony serem.
Dewotka wydała okrzyk oburzenia, a Pitoux przestrachu. Stara panna podniosła wychudłą rękę, Anioł zwiesił głowę; Aniela porwała za drąg od szczotki; Pitoux upuścił chleb i drapnął, nie powiedziawszy ani słowa.
Dwa serca, serce ciotki i siostrzeńca, doskonale się odrazu zrozumiały — pojęły że wszystko pomiędzy niemi skończone.
Panna Aniela weszła do pokoju i zamknęła drzwi za sobą na dwa spusty.
Pitoux, na którym skrzypnięcie klucza zrobiło wrażenie dalszego ciągu burzy, podwoił szybkość biegu.

Scena miała skutek, którego nie przewidywała panna Aniela, a Pitoux także się nie spodziewał.

ROZDZIAŁ V
DZIERŻAWCA FILOZOF

Pitoux uciekał jakby go wszyscy djabli z piekła pędzili i w jednej chwili był już za miastem.
Skręcając około cmentarza, o mało nie wpadł na konia.
— O Boże! — odezwał się słodki, dobrze mu znany głosik — gdzie pan tak biegnie, panie Anioł? O mało, że mi się koń nie rozbiegał z przestrachu, jakiegoś go pan nabawił.
— A, panno Katarzyno, — zawołał Pitoux, odpowiadając na myśl własną, nie zaś na zapytanie młodej dziewczyny. — A! panno Katarzyno, co za nieszczęście, mój Boże, co za nieszczęście!
— Jezus, Marja! przestraszasz mnie pan — powiedziała dziewczyna, zatrzymując się na środku drogi. — Cóż to się stało, panie Anioł?
— To się stało, panno Katarzyno, — odpowiedział Pitoux, jakby odsłaniając tajemnicę wielkiej niesprawiedliwości — stało się, że już księdzem nie zostanę.
Zamiast atoli okazania mu współczucia, panna Billot parsknęła śmiechem.
— Nie zostaniesz pan księdzem? — spytała.
— Nie, odpowiedział przestraszony Pitoux — jest to, jak się zdaje, niepodobieństwem.
— Zostaniesz pan zatem żołnierzem — rzekła Katarzyna.
— Żołnierzem?
— Rozumie się. Byłoby wierutnem głupstwem, rozpaczać z powodu tak małej rzeczy. Myślałam doprawdy, że masz mnie pan zawiadomić o nagłej śmierci swojej ciotki.
— Baaa... — powiedział z uczuciem Pitoux — dla mnie prawie to na jedno wychodzi, bo zostałem wypędzony.
— Przepraszam — odrzekła, śmiejąc się Billot — brak panu przyjemności opłakiwania pani Anieli.
I Katarzyna znowu zaczęła się śmiać w najlepsze, co oburzyło Pitoux.
— Czyż pani nie słyszała, że mnie wypędza? — zawołał zrozpaczony.
— Tem lepiej — rzekła dziewczyna.
— Szczęśliwa pani, panno Billot, że się tak śmiać jesteś wstanie, dowodzi to, że nieszczęścia bliźnich, nie robią na pani wrażenia.
— A któż to panu powiedział, żebym cię nie żałowała, gdybyś miał prawdziwe zmartwienie?...
— Żałowałaby mnie pani w takim razie?... Ale czyż pani nie wie, że ja nie posiadam żadnych środków do życia?
— Tem lepiej — rzekła dziewczyna.
— Tem lepiej?... — powtórzył, a przecież jeść potrzeba, ja zawsze jestem głodny.
— A czy nie chcesz pan pracować, panie Pitoux?
— Pracować, jak? Pan Fortier i ciotka Aniela, ciągle mi powtarzali, żem do niczego nie zdolny. Ach! gdyby byli mnie oddali do terminu, do jakiego rzemieślnika, zamiast kierować na księdza. Bezwarunkowo, panno Katarzyno — rzekł Pitoux, z ruchem pełnym rozpaczy — bezwarunkowo, jakieś przekleństwo ciąży nade mną.
— Niestety! — powiedziała ze współczuciem młoda dziewczyna, bo znała, tak dobrze jak wszyscy, smutną historję Pitoux — jest w tem, co mówisz trochę prawdy, kochany panie Aniele; ale... dlaczegóż nie próbujesz jednej rzeczy?
— Jakiej? — zapytał Pitoux, czepiając się, jak tonący brzytwy, tych słów panny Billot, jakiej rzeczy proszę pani?
— Masz pan opiekuna, jak mi się zdaje?
— Pana doktora Gilberta.
— Był pan kolegą jego syna, ponieważ był on z panem w szkole ojca Fortiera.
— I nieraz nawet osłoniłem go od kary...
— A zatem, dlaczegóż nie odniesiesz się do jego ojca? on pana napewno nie opuści.
— Ba, zgłosiłbym się do niego, ale nie wiem co się z nim stało. Może ojciec pani, poradziłby gdzie go szukać potrzeba.
— Wiem, że kazał sobie część należności dzierżawnej odsyłać do Ameryki, część zaś składać notarjuszowi w Paryżu.
— A! — rzekł wzdychając Pitoux — do Ameryki; to bardzo daleko, proszę pani.
— Pojechałbyś pan do Ameryki? — zawołała dziewczyna, przestraszona prawie tą myślą.
— Nie, panno Katarzyno!... Nigdy a nigdy. Gdybym miał jakąkolwiek możność utrzymania się we Francji, nie ruszyłbym się nigdzie.
— To dobrze!... — powiedziała panna Billot.
Pitoux, spuścił oczy. Młoda dziewczyna milczała.
Milczenie trwało chwil kilka.
Pitoux pogrążył się w myślach, któreby ojca Fortier‘a niezmiernie zdziwiły.
Te myśli z początku przykre, następnie się rozjaśniły, a następnie stały się jak błyskawice, niewyraźne choć błyszczące.
Katarzyna puściła się znów w drogę, a Pitoux szedł obok niej.
Młoda dziewczyna, tak samo jak Pitoux rozmarzona, leciuchno trzymała cugle, bo wcale się nie obawiała, aby poniósł ją jej wierzchowiec.
Gdy koń przystanął i Pitoux zatrzymał się bezwiednie.
Przybyli do zagrody.
— A! to ty, chłopcze! — zawołał człowiek dobrze zbudowany, stojący na brzegu sadzawki, w której poił konia.
— Tak, to ja panie Billot.
— Znowu nieszczęście dotknęło biedaka — rzekła młoda dziewczyna, zeskakując z konia i nie obawiając się wcale o to — czy wzniesiona spódnica nie zdradzi czasem koloru podwiązek — ciotka go wypędziła.
— A cóż zrobił tej bigotce? — zapytał dzierżawca.
— Zamało umiem po grecku — objaśnił Pitoux — a pochwalił się tylko smarkacz; powinien był bowiem powiedzieć — po łacinie.
— Nie dosyć umiesz po grecku? — powtórzył człowiek o szerokich ramionach, a na cóż ci to ten grecki?
— Abym mógł tłumaczyć Teokryta i czytać Illjadę.
— A do czegóż ci potrzebne tłumaczenie Teokryta i czytanie Illjady?
— Do zostania księdzem.
— Ba! — powiedział pan Billot, czy ja umiem po grecku? czy umiem po łacinie? czy umiem po francusku? czy umiem pisać? czy umiem czytać? — i czy to mi może przeszkadza siać, żąć i zwozić?
— Tak, ale pan, panie Billot, nie jesteś księdzem, lecz rolnikiem, „agricola“, jak mówi Wirgiliusz. O fortunatos nimium...
— A czy sądzisz, że rolnik nie jest tak dobry jak proboszcz, gdy posiada sześćdziesiąt mórg gruntu na słońcu i tysiąc ludwików w cieniu?
— Zawsze mi mówiono, że księdzu najlepiej jest na świecie — dodał z najmilszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć Pitoux, ale ja nie zawsze, co prawda, słuchałem tego co mi mówiono.
— I miałeś rację, mój chłopcze. Ja, jak chcę, potrafię mówić wierszami. Zdaje mi się, że jest w tobie materjał na coś lepszego, niż na księdza; wielkie też to szczęście, żeś nie obrał sobie tego stanowiska, zwłaszcza w obecnej chwili. Jako dzierżawca, znam się na wartości czasu i powiadam ci, że teraz złe czasy na księży.
— Ba! — rzekł Pitoux.
— Będzie burza, zobaczysz, że będzie... mówił dzierżawca. Jesteś uczciwym chłopcem, jesteś wykształconym...
Pitoux ukłonił się, wielce ucieszony nazwą wykształconego, jaką po raz pierwszy w życiu usłyszał.
— Możesz i tak zatem dobrze zarabiać — ciągnął dalej dzierżawca.
Panna Billot, wypakowywała kurczęta i gołębie i przysłuchiwała się z uwagą rozmowie między Pitoux i jej ojcem.
— Mogę zarabiać? — rzekł Pitoux — wydaje mi się to bardzo trudnem.
— A cóż ty umiesz robić?
— Umiem zastawiać gałązki z lepem i sidła. Potrafię także wcale dobrze naśladować głos ptaków, wszak prawda, panno Katarzyno?
— O, co prawda, to prawda.
— No, to nie jest żadnem rzemiosłem, zauważył ojciec Billot.
— I ja jestem tego zdania — przysięgam panu!...
— Przysięgasz?... to dobry znak.
— Jakto, czy ja się przysiągłem?... przepraszam pana bardzo, panie Billot.
— Zupełnie niema za co — rzekł dzierżawca — to i mnie się czasem zdarza. No! ty... dodał zwracając się do konia, czy ty będziesz stał spokojnie, czego u djabła musisz się wiecznie kręcić?... A! — rzekł znów do Pitoux, czy nie jesteś leniwym?
— Nie wiem; dotąd uczyłem się tylko łaciny, greckiego i...
— I co?
— I zdaje mi się, żem się nie zabijał.
— Tem lepiej — rzekł Billot; to dowodzi, żeś nie jest jeszcze tak głupi, jak myślałem.
Pitoux, zrobił oczy ogromne; posłyszał zdanie, obalające wszystkie opinje o nim dotychczasowe.
— Pytam się, zaczął znowu Billot, czy nie jesteś leniwym? — Czy się nie męczysz łatwo?...
— O! co do zmęczenia, to wcale co innego, odpowiedział Pitoux; mogę zrobić dziesięć mil bez zmęczenia.
— Dobrze, i to już coś znaczy, oświadczył Billot, gdy się jeszcze trochę przetrenujesz, będziesz mógł wyjść na wyścigowca.
— Co?... — rzekł Pitoux, spoglądając na swoją szczupłą postać, kościste ramiona i nogi jak patyki. Zdaje mi się panie Billot, że ja i tak jestem dosyć chudym.
— Rzeczywiście, mój przyjacielu — powiedział, wybuchając śmiechem dzierżawca, jesteś skarbem prawdziwym.
Pitotix po pierwszy raz został tak wysoko ocenionym, to też dziwił się coraz bardziej.
— Słuchaj — powiedział dzierżawca, czy nie jesteś leniwy do roboty?
— Do jakiej roboty?
— Do roboty wogóle?
— Nie wiem; nigdy nie pracowałem.
Młoda dziewczyna zaczęła się śmiać, ale ojciec Billot rozpoczął teraz na serjo.
— Gałgany księża! — zawołał, wyciągając potężną pięść swoją w stronę miasta, jak to oni wychowują młodzież! Co zrobili z takiego jak ten chwata, w czem on może być użytecznym swojej braci?
— Prawda — potaknął Pitoux, wiem o tem doskonale, to tylko szczęście, że nie mam wcale braci.
— Pod wyrazem „bracia“ rozumiem wszystkich nas wogóle. Czyż byś przypadkiem utrzymywał, że nie wszyscy ludzie są sobie braćmi?
— O wiem; napisane to przecie w Ewangelji.
— I wszyscy są sobie równi — ciągnął dalej dzierżawca.
— O! co to, to nie, gdybym był równy ojcu Fortier, nie byłby mnie mógł tak często okładać dyscypliną; gdybym był równy mojej ciotce, nie byłaby mnie wypędziła.
— A ja ci mówię, że wszyscy ludzie są sobie równi i że niedługo dowiedziemy tego tyranom!
— „Tyrannis“! — rzekł Pitoux.
— I na dowód tego — rzekł znowu Billot, ja biorę cię do siebie.
— Bierzesz mnie pan do siebie, drogi panie Billot; czy pan tylko nie żartujesz sobie ze mnie?
— Nie. Ileż ci potrzeba na życie?
— Mniej więcej trzy funty chleba dziennie.
— A co do chleba?
— Trochę masła lub kawałek sera.
— Widzę — powiedział dzierżawca, widzę żeś wcale nie wymagający co do pożywienia, będziesz więc dobrze żywiony.
— Panie Pitoux — wtrąciła się Katarzyna, czy nie masz pan już żadnej prośby do mego ojca?
— Ja, panno Katarzyno?... nie!
— Pocóż więc przyszedłeś pan tutaj?
— Bo i pani tutaj zdążała.
— Ślicznie dziękuję za kompliment — powiedziała Katarzyna — ale go nie przyjmuję; przyszedłeś pan po to przecie, aby się dowiedzieć od mego ojca, o swoim opiekunie.
— A! prawda! — zawołał Pitoux, to dopiero, że ja zupełnie zapomniałem.
— Chcesz się dowiedzieć o zacnym panie Gilbercie? — rzekł dzierżawca głosem, zdradzającym poważanie jakie miał dla właściciela.
— Chciałem — odparł Pitoux, ale teraz już tego nie potrzebuję; ponieważ pan bierze mnie do siebie, mogę czekać spokojnie na powrót doktora z Ameryki.
— I wcale, mój przyjacielu, nie potrzebujesz długo czekać, bo opiekun twój już powrócił.
— Kiedyż?
— Nie wiem dokładnie, ale wiem, że przed tygodniem był w Hawrze, bo dziś z rana w Villers-Cotterets, oddano mi posyłkę przez niego zaadresowaną. Oto ona.
— Skąd wiesz, mój ojcze, że to od doktora?
— Bo jest i list także.
— Wybacz ojcze — rzekła uśmiechając się Katarzyna, ale zdaje mi się, że czytać nie umiesz. Mówię o tem dlatego, że się lubisz chwalić tą nieumiejętnością.
— Tak jest, chwalę się nią! Pragnę aby można było oto powiedzieć o mnie: Stary Billot nie winien nic nikomu, nawet nauczycielowi szkolnemu; sam sobie wszystko obowiązany, sam się dorobił majątku! Oto co pragnę, aby można było powiedzieć o mnie. Nie ja też czytałem list, ale mi go wachmistrz żandarmerji odczytał..
— Cóż pisze doktór, kochany ojcze. Czy jest z nas zadowolony jak zawsze?
— A no, osądź sama.
I dzierżawca wyciągnąwszy ze skórzanego pugilaresu list, podał go córce.
Katarzyna przeczytała:

Kochany panie Billot!

Powracam z Ameryki, gdzie widziałem ludzi lepszych, bogatszych i szczęśliwszych. Winni to oni temu, że są narodem wolnym, a my nim nie jesteśmy. Ale i my podążymy naprzód, i my się do nowej sposobimy ery; trzeba, żeby każdy pracował jak potrafi i może nad przyspieszeniem dnia, w którym nam nowa zabłyśnie zorza. Znam dobrze poczciwe pańskie zasady, kochany panie Billot, znam wpływy pańskie na innych dzierżawców i na robotników i rolników. Panujesz jak król nad ich sercami. Wpajaj pan w nich swoje zasady poświęcenia i braterskości, które w panu zauważyłem. Filozofja, to wielka nauka, wszyscy ludzie powinni poznać swoje prawa i swoje obowiązki przy świetle tej pochodni. Posyłam panu książeczkę, w której wszystkie te prawa i obowiązki, jasno są wyłożone. Moja to praca, pomimo, ii nie ma nazwiska mojego na okładce. Rozpowszechniaj pan zasady równości, dawaj ludziom czytać rozprawkę w długie wieczory zimowe. Czytanie jest pożywieniem umysłu, jak chleb jest pożywieniem ciała.
W tych dniach przybędę do pana, aby ci zaprojektować innego rodzaju dzierżawę, bardzo rozpowszechnioną w Ameryce.
Polega ona na podziale dochodów pomiędzy dzierżawcą a właścicielem. Uważam to za bardzo dobre i nadewszystko za sprawiedliwe.
Przesyłam panu ukłony i pozostaję z przyjaźnią.

Honoriusz Gilbert,
mieszkaniec Filadelfji“.

— Ho! ho! — zawołał Pitoux — to jest prawdziwie pięknie napisane!
— Prawda? — powiedział Billot.
— Prawda, kochany ojcze — rzekła Katarzyna — wątpię tylko bardzo, czy naczelnik żandarmerji będzie tego samego zdania?
— Dlaczego?
— Bodaj, że ten list, może narazić i doktora Gilberta i ciebie także, mój ojcze.
— E! — mruknął Billot — ty się tam zawsze czegoś obawiasz. Książeczka jest i praca dla ciebie Pitoux: będziesz ją czytał wieczorami.
— A we dnie?
— We dnie będziesz pasał krowy i barany. Masz-że książkę.
— Billot, wyciągnął z kieszeni małą, czerwono oprawną broszurkę, których w tej epoce masę wydawano potajemnie.
Autor narażał się na galery.
— Przeczytaj no mi najpierw tytuł, mój Pitoux, abym mógł mówić o tytule, zanim będę mógł mówić o treści. Resztę przeczytasz mi później.
Pitoux przeczytał na pierwszej stronie słowa, które dziś stały się bardzo nieokreślone, niejasne, ale które w owej epoce, znajdowały głęboki odgłos we wszystkich sercach:
— „O niepodległości człowieka i o wolności narodu“.
— Cóż ty na to, Pitoux? — zapytał dzierżawca.
— Myślę, panie Billot, że „niepodległość i wolność“ to zupełnie jedno i to samo; mój opiekun byłby wypędzony ze szkoły pana Fortiera, za dopuszczenie się pleonazmu.
— Głupstwo to jakieś, te zawsze pleonazmy, książka to napisana przez człowieka.
— Z tem wszystkiem, kochany ojcze — rzekła Katarzyna wiedziona instynktem kobiecym, błagam cię, schowaj ją dobrze! Nie narażaj się na kłopoty, bo co do mnie drżę z obawy.
— Dlaczegóżby broszura ta miała szkodzić mnie, jeżeli nie zaszkodziła autorowi?
— Skąd wiesz, kochany ojcze?... Tydzień już jak ten list pisany, a paczka nie mogła iść tak długo.
— Ja też dziś rano list dostałem.
— Od kogo?
— Od Sebastjana Gilberta, który również napisał do nas; a nawet prosił mnie o doniesienie jego mlecznemu bratu, wielu różnych rzeczy; zupełnie o tem zapomniałem...
— A więc?
— A więc pisze Sebastjan, że od trzech dni oczekuje na ojca w Paryżu, że powinien on był już przybyć, ale nie przybył dotąd...
— Panna Katarzyna ma zatem rację — rzekł Pitoux — to opóźnienie, nie jest bodaj naturalne.
— Cicho tchórzu i przeczytaj rozprawę doktora, fuknął dzierżawca — przeczytaj ją, a staniesz się nietylko uczonym, ale i człowiekiem, co ważniejsze.
Pitoux wziął książkę pod pachę z tak uroczystą miną, że do reszty zjednał sobie serce Billota.
— A teraz — powiedział ten ostatni, czyś jadł obiad?
— Nie panie, — odpowiedział Pitoux z tą samą nawpół religijną, a nawpół bohaterską postawą, jaką przybrał od czasu, gdy mu książka została doręczona.
— Wypędzono go właśnie podczas obiadu — wtrąciła młoda dziewczyna.
— A zatem — powiedział dzierżawca — idź do matki Billot i poproś o obiad, a od jutra zaczniesz pracować.

Pitoux wymownem spojrzeniem podziękował dobremu człowiekowi i poprowadzony przez Katarzynę, udał się do kuchni, zostającej pod wyłącznym zarządem pani Billot.

ROZDZIAŁ VI
SIELANKI

Pani Billot była to niewiasta lat trzydziestu pięciu lub trzydziestu sześciu, okrągła jak kula, świeża, pucołowata, serdeczna, drepcząca ustawicznie od jednego gołębnika do drugiego, od owczarni do obory, dozorująca rosołu i pieczystego, decydująca od pierwszego wejrzenia, czy wszystko w porządku, odgadująca po zapachu, czy dość rumianku lub bobkowego liścia wsypano do garnków, gderająca bezustannie, lecz nie pragnąca dokuczyć ani żartem. Męża czciła, córkę z pewnością nie gorzej kochała, jak pani de Seviginé panią de Grignan; podwładnych żywiła, jak żadna gospodyni na dziesięć mil wokoło. To też mnóstwo było takich, co służbę u pani Billot — za szczęścieby sobie uważali. Ale tak jak do nieba, powołanych było mnóstwo, wybranych zaś bardzo niewielu.
Widzieliśmy, że Pitoux, bez starania się o to, został wybrany.
Cenił też sobie to szczęście prawdziwie, zwłaszcza, gdy ujrzał bochenek chleba, położony po lewej stronie garnka z jabłecznikiem i kawał wieprzowiny.
Od czasu śmierci matki, czyli od lat pięciu — w dnie nawet najuroczystsze nic mu się podobnego nie trafiło.
To też w miarę, jak chleb połykał, jak zajadał wieprzowinę i popijał jabłecznik, uczuwał biedny chłopak coraz większe uwielbienie dla dzierżawcy, coraz większe uszanowanie dla jego połowicy i miłość dla ich córki.
Jedna rzecz tylko nie dawała mu spokoju, a mianowicie praca, jaką miał pełnić w dzień, praca tak upokarzająca i tak różna od tej, jaką miał spełniać wieczorem, a jaka polegać miała na oświecaniu ludzi, na zapoznawaniu ich z zasadami socjalizmu i filozofji.
Oto o czem myślał Pitoux po obiedzie.
Ale nawet w tych rozmyślaniach dawał mu się uczuwać wpływ dobrego obiadu. Począł patrzeć na rzeczy z zupełnie innego punktu widzenia.
Czynność pastucha krów i owiec, które uważał za tak niegodną siebie, nie była tak znowu straszną.
Apollo, gdy był w podobnem położeniu, to jest, gdy wypędzony został z Olimpu przez Jowisza, jak Piteux z Pleux przez ciotkę Anielę, został wszakże pasterzem i pilnował trzód Admetusa.
Był wprawdzie Admetus królem — pasterzem, ale był też Apollo bogiem.
Herkules był także czemś w tym rodzaju, bo jak powiada mitologja, prowadził za ogon krowy Gerjona, a czy się prowadzi za ogon, czy za głowę, to mała rzecz, to tylko kwestja zwyczaju. Nic zatem nie przeszkadza Pitoux, aby był prowadzającym krowy, czyli pastuchem.
Tytyrjusz, który, jak zapewnia Wirgiljusz, leżąc pod cieniem buku, winszował sobie pięknemi wierszami spoczynku, wynalezionego mu przez Augusta, był pasterzem, był nim wreszcie Melibeusz, co to się tak poetycznie na opuszczenie swego domu uskarżał.
Wszyscy oni musieli zapewne dosyć dobrze mówić po łacinie i wszyscy mogli byli zostać księżmi, a jednak woleli trzód pilnować.
Stanowisko pasterza miało zatem widocznie swój urok.
Zresztą, któż może przeszkodzić Pitoux, aby powrócił do godności, którą utracił: któż mu wzbroni wypowiedzieć wojnę na śpiewy sąsiednim Menakljuszom lub Palemonjuszom?
Nikt, oczywiście.
Tyle razy już śpiewał w chórach kościelnych i gdyby nie został złapanym na wypijaniu wina ojca Fortiera, mógłby był talent swój rozwinąć potężnie.
Nie umiał wprawdzie grać na fujarce, ale zato świetnie głos ptaków naśladował. Nie wyrzynał wprawdzie fujarek z łodyg nierównej wielkości, jak to robił kochanek z Syryuksa, ale z lipy i kasztanów urządzał świstawki z taką doskonałością, że niejednokrotnie otrzymywał za to poklask towarzyszów.
Mógł zatem, bez żądnej ujmy dla siebie, zostać pasterzem; nie poniżył się do tego stanowiska, tak źle w średnim wieku cenionego, ale wzniósł je do swojej wysokości.
Zresztą owczarnie i obory zostawały pod zarządem panny Billot, a nie mogły się nazywać rozkazami polecenia z usteczek takich odbierane.
Katarzyna ze swej strony czuwała nad godnością Pitoux.
Wieczorem, gdy Anioł podszedł do niej z zapytaniem, o której godzinie ma jutro wyruszyć w pole:
— Nie pójdziesz pan w pole — odparła z uśmiechem dziewczyna.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Pitoux.
— Wytłumaczyłam ojcu, że wykształcenie, jakieś pan otrzymał, stawia cię wyżej ponad zajęcie, jakie ci przeznaczał; zostaniesz pan w domu.
— O! tem lepiej! — zawołał Pitoux — że zostanę z panią.
Wykrzyknik ten, wyrwał się niechcący naiwnemu chłopczynie.
Ale zanim go jeszcze dokończył, zaczerwienił się już po same uszy. Katarzyna zaś spuściła główkę i uśmiechnęła się.
— Przepraszam panią — powiedział — wyrwało mi się mimowoli, niech mi pani tego za złe nie bierze.
— Nie biorę panu tego wcale za złe, panie Pitoux — odparła Katarzyna, — zresztą nie pańska to wina, że znajdujesz przyjemność w przebywaniu ze mną.
Nastąpiła chwila milczenia.
Nic w tem nie było dziwnego: biedne dzieci tyle sobie powiedziały w tak niewielu wyrazach.
— Ale — zauważył Pitoux — nie mogę przecie pozostać w domu, nic nie robiąc. Czemże się będę zajmował?
— Będziesz pan robił to co ja robiłam, będziesz robił rachunki ze sługami; obliczał dochody i wydatki. Wszak umiesz pan liczyć zapewne?...
— Umiem cztery działania — odpowiedział z dumą Pitoux.
— A zatem o jedno więcej ode mnie — rzekła Katarzyna. — Ja nie mogłam nigdy dojść dalej jak do trzeciego. Mój ojciec skorzysta zatem; mając pana za buchaltera; a ponieważ i ja skorzystam na tem i pan — więc wszyscy skorzystają.
— Cóż pani na tem skorzysta? — zapytał Pitoux.
— Czas, który zużytkuję na robienie sobie czepeczków ażeby być ładniejszą...
— E! rzekł Pitoux — pani jest i bez czepeczków bardzo ładną.
— Być może, ale to gust pański tylko — odparła, śmiejąc się młoda dziewczyna. — Zresztą, nie mogę iść w niedzielę na tańce do Villers-Cotterets bez czepeczka. Tylko wielkim paniom, mogącym pudrować włosy, wolno chodzić z gołą głową.
— Pani włosy ładniejsze bez pudru, niż inne pudrowane — powiedział Pitoux.
— No, no! widzę, że pan jesteś w zapale mówienia mi komplementów.
— Nie, Pani, ja tego nie umiem, bo mnie tego u ojca Fortier nie uczono.
— A czy tańczyć tam uczono?...
— Tańczyć? spytał Pitoux ze zdziwieniem.
— No, tak, tańczyć.
— Tańczyć u ojca Fortier? Jezusie Nazareński!
— Nie umiesz pan zatem tańczyć? — spytała Katarzyna.
— Nie — rzekł Pitoux.
— Pójdziesz jednak ze mną w niedzielę i zobaczysz jak tańczy pan de Charny; tańczy on najlepiej ze wszystkich młodych ludzi w okolicy.
— Kto to jest ten pan de Charny? — zapytał Pitoux.
— Właściciel zamku w Boursonne.
— I będzie tańczył w niedzielę?
— Napewno.
— A z kimże?
— Ze mną.
Serce Pitoux ścisnęło się, chociaż nie wiedział dlaczego.
— A zatem to dlatego aby z nim tańczyć, chce się pani zrobić tak ładną?...
— Tak z nim, jak z innymi.
— Z wyjątkiem mnie?
— Dlaczego?...
— Bo ja tańczyć nie umiem.
— Nauczysz się pan bardzo prędko.
— Ach!... gdybyś pani, panno Katarzyno, zechciała mi pokazać jak się to robi, nauczyłbym się daleko prędzej, niż patrząc na pana de Charny.
— Zobaczymy — rzekła Katarzyna — tymczasem czas już spać. Dobrej nocy, Pitoux.
— Dobrej nocy, panno Katarzyno.
W tem co Katarzyna powiedziała Aniołowi Pitoux, było dobre i złe, dobre na tem polegało, że z pasterza podniesiony został do godności buchaltera, złe było to, że nie umiał tańczyć. A pan de Charny umiał, i w dodatku, jak utrzymywała Katarzyna, tańczył lepiej od innych.
Pitoux śnił całą noc, że widział jak tańczył pan de Charny i że tańczył bardzo źle.
Nazajutrz zabrał się do roboty pod kierownictwem Katarzyny i zauważył wtedy, że nauka jest bardzo przyjemna z niektóremi nauczycielami.
W dwie godziny zupełnie już obznajmił się z nowem zajęciem swojem.
— O!... pani, gdybyś pani była mnie uczyła łaciny, nie ojciec Fortier, zdaje mi się, że nie robiłbym barbaryzmów.
— I byłbyś został proboszczem?...
— I byłbym został proboszczem, potwierdził Pitoux.
— I byłbyś zamknięty w seminarjum, dokąd żadnej kobiecie wchodzić nie wolno?
— Prawda!... — zawołał Pitoux, nigdy o tem nawet nie pomyślałem, panno Katarzyno... tak.... wolę nie być księdzem!...
O godzinie dziewiątej powrócił ojciec Billot, który wyszedł był jeszcze przed wstaniem Pitoux.
Codziennie o godzinie trzeciej z rana. był już obecnym przy zaprzęganiu koni i wyjeżdżaniu furmanów, następnie obchodził pola, aby się przekonać czy wszyscy są na miejscu i przy właściwej robocie; o dziewiątej powracał na śniadanie a o dziesiątej wychodził ponownie; o pierwszej zjadał obiad a godziny poobiednie spędzał znowu na dworze.
Dzięki temu, ojciec Billot, był w jaknajlepszych interesach.
Posiadał, jak to sam powiedział, sześćdziesiąt morgów na słońcu i tysiąc ludwików w cieniu.
W czasie śniadania, dzierżawca uprzedził Pitoux‘a, że pierwsze czytanie dzieła doktora Gilberta, odbędzie się w stodole, nazajutrz o dziesiątej z rana.
Anioł zauważył skromnie, że o tej godzinie msza święta się odprawia, ale stary odpowiedział, że właśnie wybrał tę godzinę d!a wymiarkowania robotników.
Mówiliśmy już, że ojciec Billot był filozofem.
Nienawidził księży, uważając ich za popleczników tyranji, a znalazłszy sposobność dopomagania do wzniesienia ołtarza przeciw ołtarzowi, uchwycił się jej żarliwie.
Pani Billot i Katarzyna, robiły mu tę samą co sierota uwagę, ale ojciec Billot powiedział, że kobiety, jeżeli chcą, niechaj idą do kościoła, bo religja dla nich jest stworzoną; co zaś do mężczyzn, ci będą słuchać czytania pracy doktora, lub zostaną zwolnieni od obowiązków.
Filozof Billot był wielkim w domu despotą.
Jedna tylko Katarzyna miała odwagę protestować przeciw jego postanowieniom, ale gdy postanowienia te były stanowcze, stary na uwagi córki odpowiadał zmarszczeniem brwi — a ona wtedy ustępowała i milczała zarówno z innymi.
Katarzyna myślała więc już teraz o tem tylko, jakby przy tej sposobności można osiągnąć korzyść dla Pitoux.
Wstając od stołu zwróciła ona uwagę, że na jutrzejszą uroczystość, Anioł za nieodpowiednio był ubrany, że jeżeli ma odgrywać rolę nauczyciela, jeżeli ma nauczać, nie powinien się rumienić przed swymi uczniami.
Billot wskutek tego upoważnił córkę, aby się rozmówiła o ubranie dla chłopaka z panem Dulauroy, krawcem z Villers-Cotterets.
Katarzyna miała rację, nowe ubranie dla Pitoux nie było wcale zbytkiem, chodził on od niepamiętnych czasów w spodniach sprawionych mu przez doktora Gilberta, które z zadużych stały się zamałe. lubo za staraniem panny Anieli wydłużały się co rok o dwa cale. Co do surduta i kamizelki, znikły one od dwóch lat, i zastąpione zostały przez koszulę, w której bohater nasz ukazał się naszym czytelnikom w samym początku niniejszego opowiadania.
Biedny Pitoux nie pomyślał nigdy o swojej garderobie.
Lustro było sprzętem nieznanym u panny Anieli; a że nie miał tak jak piękny Narcyz, zamiaru zakochania się w sobie, nie przeglądał się nigdy w wodzie, nad którą zakładał gałązki z lepem.
Dopiero od chwili gdy panna Katarzyna powiedziała mu, aby jej towarzyszył na tańce, od chwili gdy się dowiedział o panu de Charny, eleganckim młodym człowieku, od chwili, kiedy usłyszał o czepeczkach, któremi młoda dziewczyna pragnęła podnieść swoją urodę, ujrzał potrzebę lustra, a gdy się w niem przejrzał, gdy zobaczył opłakany stan swego stroju, zapytywał siebie, jakimby sposobem mógł się i on upiększyć?
Na nieszczęście, nie umiał sobie na to pytanie odpowiedzieć w żaden sposób.
Wszystko co posiadał, zniszczone było szkaradnie.
Ale aby kupić nowy garnitur, potrzeba było mieć pieniądze, Pitoux zaś nie miał w życiu ani szeląga.
Wiedział dobrze, że pasterze ubierali się w róże; ale sądził i słusznie, że wieniec z kwiatów, pomimo iż mu mogło w nim być do twarzy, uwydatniłby tylko jeszcze bardziej ubogie jego łachmany.
Wstał też bardzo przyjemnie zdziwiony, gdy w niedzielę, w chwili właśnie, kiedy rozmyślał nad przyozdobieniem swojej osoby, wszedł pan Dulauroy i położył na krześle ubranie i spodnie błękitne, oraz dużą, białą kamizelkę w różowe paski.
Jednocześnie ukazała się właścicielka składu bielizny i złożyła na drugim krześle koszulę i krawat, jeżeli koszula będzie dobrą, miała rozkaz dostarczyć pół tuzina.
Ale nie na tem koniec niespodziankom: za kupcową zjawił się kapelusznik z kapeluszem trójkątnym najświeższej mody, pełnym gustu i elegancji, najlepszym jaki widziano kiedykolwiek u pana Cornu, pierwszego kapelusznika w Villers-Cotterets.
Kapelusznik miał oprócz tego zlecenie od szewca oddać Pitoux parę trzewików z okazałemi srebrnemi sprzączkami.
Chłopak nie mógł wyjść z podziwu, nie był w stanie uwierzyć, iżby te wszystkie skarby miały być dla niego.
W najrozkoszniejszych snach swoich — nie śmiał marzyć o niczem podobnem.
Łzy wdzięczności zwilżyły mu powieki i nie potrafił nic więcej powiedzieć, nad te słowa:
— O! panno Katarzyno, panno Katarzyno nigdy nie zapomnę coś dla mnie zrobiła!
Wszystko było bardzo dobre; trzewiki tylko były za małe. Szewc, pan Landereau, wziął miarę z nogi swego syna, o cztery lata starszego od Pitoux.
Ta wyższość Pitoux nad młodym Landereau, na chwilę wbiła w dumę naszego bohatera, ale trwało to krótko — jakżesz bo pójdzie na tańce?... Bez trzewików, czy w starych, które bynajmniej nie nadawały się już teraz do jego ubrania.
Para trzewików ojca Billot, rozstrzygnęła kwestję na poczekaniu.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ojciec Billot miał taką samą nogę jak Pitoux, o czem jednak zamilczono przed dzierżawcą, aby go tem nie upokorzyć przypadkiem.
Gdy Anioł przebierał się w to wytworne ubranie, wszedł fryzjer.
Rozdzielił żółte włosy Pitoux na trzy części: jedna, najokazalsza miała spadać na ubranie w kształcie warkocza, dwie pozostałe miały przykrywać skronie w kształcie nie bardzo estetycznie nazwanych... psich uszów.
Musimy zaznaczyć teraz, że kiedy Pitoux uczesany, ufryzowany, w niebieskich spodniach, różowej kamizelce i w koszuli z żabotem, z warkoczem i psiemi uszami stanął przed lustrem, to nie mógł się wcale poznać i obejrzał się, aby zobaczyć, czy Adonis w postaci człowieka, nie zstąpił czasem na ziemię.
Był sam jednakże tylko. Uśmiechnął się z wdziękiem i z głową wzniesioną, z palcami w kieszonce od kamizelki, rzekł wykręcając się na pięcie:
— Zobaczymy tego pana de Charny!...
Co prawda, to Anioł Pitoux, w tej chwili, podobnym był, jak dwie krople wody, jeżeli nie do pasterza z Wirgiljusza, to do pasterza z Vatteau.
To też ukazanie się w kuchni było pierwszym jego wielkim triumfem.
— O! patrz mamo — zawołała Katarzyna — jak Pitoux dobrze wygląda!
— Rzeczywiście, zmienił się do niepoznania — rzekła pani Billot.
Na nieszczęście, Katarzyna od ogółu, który ją tak uderzył, przeszła do szczegółów. Pitoux szczegóły miał mniej ładne, aniżeli ogół.

— Ach! — powiedziała Katarzyna — jakie pan masz duże ręce!

Skręcając około cmentarza, o mało nie wpadł na konia
— Tak — odparł Pitoux — mam duże ręce, to prawda?...

— I ogromne kolana.
— Dowód to, że jeszcze urosnę.
— Ależ, zdaje mi się, żeś pan i tak już dosyć duży, panie Pitoux.
— To wszystko jedno; urosnę jeszcze; mam dopiero rok osiemnasty.
— I nie masz pan wcale łydek.
— Prawda, ale jeszcze mi urosną.
— Trzeba mieć nadzieję — rzekła Katarzyna, — ale zresztą mniejsza o to... i tak pan dobrze wyglądasz.
Pitoux ukłonił się i zaczerwienił.
— O! o! — zawołał znów dzierżawca, wchodząc i spoglądając na Pitoux. — Dzielnie mi wyglądasz, mój chłopcze. Chciałbym bardzo, żeby cię ciotka Aniela zobaczyła.
— Ja także — odpowiedział Pitoux.
— Ciekawy jestem, coby też powiedziała? — dodał Billot.
— Nicby nie powiedziała, wściekłaby się tylko.
— Ależ papo — zawołała z niepokojem Katarzyna — czyby pani Aniela miała nam prawo odebrać Anioła?...
— Przecież go wypędziła.
— I przytem już pięć lat upłynęło — dorzucił Pitoux.
— Jakie pięć lat? — zapytała Katarzyna.
— Te, na które doktór Gilbert, pozostawił tysiąc franków.
— Zostawił więc ciotce tysiąc franków?
— Tak, na to, żeby mnie gdzie na naukę oddała.
— Oto człowiek! — rzekł dzierżawca — i tylko pomyśleć, że się codzień coś podobnego o nim słyszy! Dla takiego — dodał, wznosząc rękę — zawsze na śmierć, na życie!
— Chciał, abym się wyuczył jakiego rzemiosła — powiedział Pitoux.
— I miał słuszność. Ale poczciwy jego zamiar zniweczono. Zostawił tysiąc franków aby cię nauczyli rzemiosła, a oni oddali cię do księdza, chcieli z ciebie zrobić duchownego. Ileż płaciła ojcu Fortier?
— Kto?
— No, ciotka naturalnie.
— Nic mu nie płaciła.
— A więc chowała dwieście liwrów pana Gilberta?
— Prawdopodobnie!
— Słuchajże, Pitoux, jeżeli chcesz posłuchać dobrej rady, to gdy klapnie ta stara bigotka, przeszukaj no dobrze w szafach, w pościeli i w słojach od korniszonów.
— Dlaczego? — spytał Pitoux.
— No znajdziesz skarb może jaki, jaką starą wełnianą pończochę napełnioną ludwikami, bo nie było z pewnością tak dużej sakiewki, w którejby pani Aniela pomieścić mogła wszystkie swoje oszczędności.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem pewny tego. Ale porozmawiamy o tem w stosownym czasie i miejscu. Dzisiaj chodzi o co innego. Masz książkę doktora Gilberta?
— Mam ją w kieszeni.
— Ale mój ojcze — wtrąciła się Katarzyna — czy ja mogę iść z matką na mszę?...
— Idźcie na mszę — powiedział Billot, jesteście kobietami; my mężczyźni co innego. Chodź Pitoux.

Pitoux skłonił się pani Billot i pannie Katarzynie, i dumny, że uznany został za mężczyznę, udał się za dzierżawcą.

ROZDZIAŁ VII
W KTÓRYM ZOSTANIE UDOWODNIONE, ŻE
JEŻELI DŁUGIE NOGI NIE BARDZO SĄ ZGRABNE
DO TAŃCA, TO NIEZMIERNIE SĄ POŻYTECZNE
DO BIEGANIA

Zebranie w stodole było bardzo liczne.
Billot, jak to powiedzieliśmy wyżej, był pomimo gderania na swych ludzi, bardzo przez nich poważanym, bo żywił ich bardzo dobrze, a płacił im regularnie. Każdy też z radością spieszył na jego zaproszenie.
Zresztą w tej epoce panowała gorączka jakaś między ludźmi, gorączka, która opanowuje narody, gdy się biorą do pracy.
Jakieś dziwne, nowe, prawie nieznane wyrazy wydobywały się z ust, które ich dotąd nigdy nie wymawiały.
Słowa: wolność, niepodległość, wyzwolenie, nietylko pomiędzy ludem słyszeć było można; najpierw wypowiedziała je szlachta, głos ludu był echem tylko w tym razie.
Światło to, którego przeznaczeniem było świecić dopóki nie spali, przychodziło z zachodu.
Z Ameryki nadciągało owo słońce, które w przechodzie swym wzniecić miało we Francji pożar tak wielki, że łuną jego przerażone narody, miały wyczytać w płomieniach słowo: „Republika“ krwawemi wypisane zgłoskami.
To też zebrania, zajmujące się polityką, były daleko częstsze, niż się można było tego spodziewać. Ludzie niewiadomo skąd przybyli, apostołowie nowego Boga, chodzili od miasta do miasta, od wsi do wsi i rozprzestrzeniali wszędzie zasady wolności. Rząd, dotąd ślepy, zaczynał otwierać oczy.
Opór, lubo nie czynny jeszcze, czuć już było we wszystkich umysłach. Niewidzialny on był, ale obecny, dotkliwy i groźny, a tem groźniejszy, że niby widmo był niepochwytny, że go przeczuwano, ale ująć nie potrafiono. Dwudziestu czy dwudziestu pięciu robotników Billota, zgromadziło się w stodole. Teraz przyszedł on sam, a za nim Pitoux.
Wszystkie głowy się odkryły, wszystkie kapelusze poruszyły się w dłoniach.
Dzierżawca objaśnił wieśniaków, że broszurka, którą ma czytać Pitoux, była pracą doktora Gilberta.
Doktór Gilbert był doskonale znany w całym kantonie, bo posiadał tu kilka majątków ziemskich, z których największy dzierżawił Billot.
Dla lektora przygotowano beczkę — dnem do góry postawioną.
Młody chłopak wszedł na tę improwizowaną trybunę i rozpoczął czytanie.
Pomiędzy osobnikami z ludu, a ośmielę się powiedzieć, że tak samo i pomiędzy wykształconymi nawet, im kto mniej rozumie, tem z większą słucha uwagą.
Główna treść broszury nie była dosyć jasna naturalnie, nawet dla najsprytniejszych w zebraniu, a nawet i dla samego ojca Billota.
Ale pomiędzy całą tą niezrozumiałą frazeologją, przesuwały się niby błyskawice po niebie, przesiąkniętem elektrycznością, promienne słowa: równość, wolność i niepodległość.
To wystarczyło zupełnie; najpierw rozległy się grzmoty oklasków, a później okrzyki: „Niech żyje doktór Gilbert!“
Trzecia część została przeczytana. Postanowiono, że na całą — potrzeba trzy niedziele.
Słuchacze zaproszeni zatem zostali na zebranie w przyszłą niedzielę i każdy przyrzekł się stawić.
Pitoux czytał bardzo dobrze, otrzymał też lwią część oklasków; Billot przytem, ulegając prądom ogólnym, poczuł w sobie poszanowanie dla ucznia ojca Fortiera.
Pitoux urósł moralnie przynajmniej o dziesięć łokci.
Do szczęścia, jednej tylko brakowało mu rzeczy: oto panna Katarzyna nie była obecną przy jego triumfach.
Ale zachwycony stary Billot, pospieszył opowiedzieć wszystko żonie i córce.
Pani Billot nic nie odpowiedziała: nie była ona zbyt przewidującą kobietą.
Ale Katarzyna uśmiechnęła się smutno.
— No, cóż ci jest? — zapytał dzierżawca.
— Mój ojcze, mój ojcze! — odpowiedziała dziewczyna, obawiam się, żebyś się nie naraził.
— No, no, nie bądź no tylko ptakiem złowróżbnym, wolę zawsze skowronka, niż sowę.
— Mój ojcze, mówiono mi już, żeby cię przestrzec... że zwrócono na ciebie uwagę...
— I któż ci to mówił, jeżeli wolno zapytać?
— Przyjaciel.
— Przyjaciel? Każdemu za dobrą radę należy się podziękowanie. Ale powiedz że mi nazwisko tego przyjaciela. Któż on jest?
— Człowiek dobrze informowany.
— Któż nareszcie?
— Pan Izydor de Charny.
— Poco on znowu do mnie się wtrąca, ten fanfaron? Czego chce ode mnie, czyż ja mu daję rady jak się ma ubierać? A bodaj — że mnie potrzebowałby on bardziej, niż ja jego.
— Mój ojcze, nie powiedziałam ci tego, ażeby cię rozgniewać. Rada to tylko pochodząca z dobrego serca.
— A zatem i ja dam radę panu de Charny, którą mu możesz powiedzieć w mojem imieniu.
— Jakąż?
— Aby jego krewni baczniejszą zwracali na siebie uwagę — ciągle na zebraniach narodowych mówią o tych szlachcicach; nieraz już roztrząsano kwestję ich kochanków i kochanek. Dobrzeby też było, żeby się dowiedział, iż jego braciszek pozostaje w trochę za bliskich stosunkach z Austriaczką.
— Mój ojcze — odpowiedziała Katarzyna, masz więcej, niż my doświadczenia, rób zatem jak uważasz.
— W samej rzeczy — mruknął Pitoux, którego powodzenie rozzuchwaliło, czego on się wtrąca, ten pan Izydor.
Katarzyna nie dosłyszała, czy też udała tak tylko, dosyć że rozmowa na tem została urwaną.
Obiad podano o zwykłej porze.
Aniołowi Pitoux wydawał się nieskończenie długim.
Pilno mu było pokazać się w nowem ubraniu z panną Katarzyną pod rękę.
Uroczystym dniem była dla niego ta niedziela, nie zapomni przez całe życie 12-ego czerwca.
Wyruszono wreszcie około trzeciej godziny.
Katarzyna wyglądała uroczo.
Była to ładna blondynka z czarnemi oczami, szczupła i gibka jak wierzba, ocieniająca źródło, z którego czerpano wodę na folwarku.
Ubrana była z tą zalotnością, która uwydatnia wszystkie wdzęki, na głowie miała czepeczek, który sama sobie zrobiła.
Było jej w nim prześlicznie.
Tańce rozpoczynano zwykle o szóstej.
Czterech skrzypków wynajętych, punktualnie o tej porze zasiadło na estradzie z desek.
Przed tańcami spacerowano w sławnej „alei westchnień“, o której wspominała ciotka Aniela, i przypatrywano się młodym panom z miasta, zabawiającym się w piłkę, pod dyrekcją pana Farolet, dworzanina Jego Książęcej Mości, księcia Orleańskiego.
Farolet uważany był za wyrocznię w sprawach piłkowych, decyzje jego przyjmowano z czcią przynależną wiekowi i zasługom.
Pitoux, sam nie wiedząc dlaczego, byłby z chęcią pozostał w „alei westchnień“, ale Katarzyna nie na to się tak wystroiła, aby pozostać w alei bukowej.
Kobiety są kwiatami, bezustannie zwracają się do światła i muszą jak kwiaty rozwijać się i pachnąć na słońcu.
Jeden fijołek tylko, jak utrzymują poeci, posiada zaletę skromności, ale i on nosi żałobę po minionej piękności.
Katarzyna pociągnęła Pitoux i udali się drogą, prowadzącą do miejsca gdzie grano w piłkę.
Pospieszymy dodać, że Pitoux nie dał się prosić.
I jemu pilno również było pokazać swoją błękitną katankę i zalotny trójkątny kapelusz.
Jedna rzecz szczególniej pochlebiała naszemu bohaterowi i chwilowo dodawała mu uroku nawet w oczach Katarzyny.
Ponieważ nikt nie poznawał, bo nikt nigdy nie widział go tak starannie ubranego, uchodził więc za jakiegoś nowo przybyłego, za jakiegoś siostrzeńca lub innego kuzyna Billotów, wreszcie za konkurenta może Katarzyny.
Dumny chłopak — za bardzo się starał atoli o dowiedzenie swej tożsamości, aby błędne mniemanie miało trwać długo.
Tak się uważnie kłaniał swoim przyjaciołom i swoim znajomym, że wnet poznano w nim byłego ucznia pana Fortier, i wnet podniosła się wrzawa dokoła:
— To Pitoux! Widzieliście Anioła Pitoux?
Wrzawa doszła aż do uszu panny Anieli, ale że mówiono o jej siostrzeńcu, jakby o jakim przystojnym chłopaku, a ona widziała go zawsze stawiającego nogi do siebie i z łokciami przy sobie, wstrząsnęła z niedowierzaniem głową i rzekła:
— Mylicie się, to nie ten nicpoń!...
Anioł i Katarzyna przeszli tymczasem do placu gry w piłkę.
Był to dzień, w którym wyzwali się o lepsze gracze z Soissons z graczami z Villers-Cotterets; gra była zatem niezmiernie ożywiona.
Pitoux i Katarzyna, stanęli około sznura, miejsce to uznała dziewczyna za najlepsze.
Po chwili rozległ się głos pana Farolet:
— Przechodzić parami!
Gracze przeszli też zaraz, to jest poszli, aby pilnować swojej piłki, a atakować nieprzyjacielską.
Jeden z graczów w przejściu ukłonił się przyjaźnie pannie Billot, a ta oddała mu ukłon i zarumieniła się jak wiśnia; jednocześnie Pitoux poczuł, że jej ręka wsparta na jego ramieniu — zadrżała nerwowo.
Ścisnęło się serce chłopaka.
— Czy to pan de Charny? — zapytał spoglądając na towarzyszkę.
— Tak — odpowiedziała Katarzyna, więc go pan znasz?
— Nie znam go wcale — odrzekł Pitoux — ale odgadłem, że to on.
Nie było to rzeczą tak trudną, po tem, co mu dnia poprzedniego mówiła Katarzyna.
Pan Charny był eleganckim młodzieńcem, mogącym mieć lat dwadzieścia trzy lub cztery, piękny, wysmukły, eleganckiej powierzchowności, ruchy miał zgrabne, jak ci, którzy od kołyski otrzymują wychowanie staranne.
Wszystkie ćwiczenia, które dobrze mogą być wykonane tylko wtedy, gdy się je od dzieciństwa uprawiało, pan Izydor de Charny wykonywał z wyróżniającą doskonałością.
Umiał on zawsze ubrać się stosownie.
Jego kostjum do polowania słynął z dobrego gustu.
Kostjum używany przy strzelaniu do celu, mógłby posłużyć za wzór samemu św. Grzegorzowi.
Wreszcie garnitury jego do konnej jazdy, były doskonałego zawsze kroju.
Dziś, młodszy brat naszego dawnego znajomego, pana hrabiego de Charny, uczesany był według rannej toalety, spodnie bardzo obcisłe, uwydatniały jego zgrabne muskularne nogi; eleganckie sznurowane pantofelki zastępowały trzewiki z czerwonemi obcasami lub buty ze sztylpami; biała pikowa kamizelka obejmowała kibić, jakby gorsetem, a w dodatku na kraju placu stał lokaj, trzymający zielone ubranie ze złotemi galonami.
Zajęcie żywe grą, uwydatniało w tej chwili cały urok i całą świeżość młodości, którą, lubo miał dopiero lat dwadzieścia trzy, utracił, dzięki nocom bezsennie spędzanym przy kartach.
Żaden ze szczegółów powyższych nie uszedł z pewnością przed Katarzyną, ale każdego też nie stracił z oczu Anioł Pitoux.
Patrząc na ręce i nogi pana de Charny, mniej był zadowolony z przyrody, lubo mu dała była zwycięstwo nad synami szewca, sądził nawet, że ta przyroda mogła dokładniej ustosunkować różne części jego ciała.
Rzeczywiście, pomniejszając potroszę stopy, kolana i ręce — mogła go była wyposażyć w bardzo ładne nogi.
Ale złe tkwiło głównie w tem, że nic a nic na swojem miejscu nie było; tam, gdzie potrzeba było szczupłości, była nabrzmiałość i naodwrót, gdzie potrzeba było wypukłości, było wklęśnięcie.
Pitoux spojrzał na swoje nogi z taką miną, z jaką jeleń w bajce spoglądał na swoje.
— Co panu jest, panie Pitoux? — zapytała Katarzyna.
Młody chłopak westchnął i nic nie odpowiedział.
Partja piłki została rozegrana.
Hrabia korzystając z przerwy pomiędzy grą jedną a drugą, podszedł aby powitać Katarzynę.
W miarę, jak się zbliżał, panna Billot rumieniła się coraz mocniej, a ręka jej drżała coraz bardziej.
Hrabia ukłonił się Pitoux, a potem z tą swobodną grzecznością, jaką arystokraci owych czasów umieli zachowywać względem mieszczanek i gryzetek, zapytał Katarzynę o zdrowie i zaprosił ją do pierwszego kontredansa.
Dziewczyna przyjęła zaproszenie.
Pan de Charny uśmiechem podziękował jej za to.
Partja miała się rozpocząć, więc go przywołano.
Skłonił się Katarzynie i oddalił z tą samą z jaką podszedł był swobodą.
Pitoux poczuł całą wyższość człowieka, który potrafi tak mówić, tak się uśmiechać, tak się zbliżać i oddalać się w ten sposób.
Czuł, że gdyby cały miesiąc poświęcił na studjowanie ruchów pana de Charny, nie byłby doszedł do żadnych rezultatów, a nieudolna parodja naraziłaby go na śmieszność.
Gdyby w sercu Pitoux — było miejsce na uczucie nienawiści, byłby z pewnością znienawidził hrabiego de Charny.
Katarzyna przypatrywała się grze aż dotąd, dopóki gracze nie kazali lokajom podać sobie ubrania.
Teraz skierowała się do sali tańców, ku rozpaczy Pitoux, który chodził dziś tam, gdzie nie miał ochoty się znajdować.
Pan de Charny nie dał długo czekać na siebie.
Zmiana garderoby przemieniła gracza w piłkę w eleganckiego tancerza.
Skrzypce dały znak, hrabia zbliżył się do Katarzyny i podając rękę, przypomniał obietnicę.
To, co uczuł w tej chwili Pitoux, gdy młoda dziewczyna wyciągając rączkę z pod jego ramienia, podała ją zaczerwieniona swemu tancerzowi, niepodobne jest do opisania.
Było to jedno z najnieprzyjemniejszych uczuć w jego życiu: zimny pot wystąpił mu na czoło, mgła zasłoniła oczy — wyciągnąwszy rękę, oparł się o balustradę, bo czuł, iż kolana, pomimo całej ich siły, zaczęły się uginać pod nim.
Katarzyna jakby nie wiedziała, a bodaj że i nie wiedziała, co się dzieje w sercu Pitoux, była jednocześnie i szczęśliwa i dumna: szczęśliwa, bo tańczyła; dumna, bo tańczyła z najpiękniejszym młodzieńcem w okolicy.
Jeżeli Pitoux zmuszony był podziwiać pana de Charny jako gracza, nie mógł mu nie oddać sprawiedliwości jako tancerzowi.
W owej epoce nie można jeszcze było zastępować tańca chodzeniem.
Taniec był nieodłączną częścią edukacji.
Oprócz pana de Laurun, który zawdzięczał swój majątek kontredansowi wobec króla, wielu było młodzieńców, co sposobowi podnoszenia nóg i stawiania ich na palcach — winni byli odznaczenia jakiemi ich wyróżniono.
Hrabia de Charny mógł być wzorem szyku i doskonałości, i mógł, jak Ludwik XIV, pewnym być, że wystąpiwszy w teatrze, otrzyma czułe oklaski, pomimo iż nie był aktorem.
Pitoux przypatrzył się ponownie jego nogom i musiał przyznać, że tylko wtedy, gdy w tej części jego osoby nastąpiła korzystna zmiana, mógłby myśleć o powodzeniu, jakiego w tej chwili doznawał pan de Charny.
Kontredans trwał zaledwie kilka minut, ale Pitoux‘owi się zdawało, że się ciągnął wiek cały.
Powróciwszy do swego kawalera, Katarzyna spostrzegła wielką zmianę w jego twarzy.
Był blady, pot mu zwilżył czoło, a łza nawpół pochłonięta przez zazdrość, staczała się po policzkach.
— Boże mój... — zawołała Katarzyna, co tobie, Pitoux?
— To mi jest — odpowiedział biedny chłopak — że się nigdy nie odważę tańczyć z panią, zobaczywszy, jak pani tańczyła z panem de Charny.
— No, no, — odpowiedziała Katarzyna — nie trzeba nigdy wątpić o sobie; będziesz pan tańczył, jak będziesz mógł, a ja w tańcu z panem, nie mniejszą będę znajdowała przyjemność...
— A! — westchnął Pitoux, — mówi pani, aby mnie pocieszyć, ale rozumiem to bardzo dobrze, wiem, że zawsze będzie pani miała większą przyjemność z tym młodym szlachcicem, niż ze mną.
Katarzyna nie odpowiedziała, bo nie chciała kłamać, ale że była bardzo dobrą istotą i że zaczęła odczuwać co się dzieje w sercu chłopaka, starała mu się okazać wielce przyjazną. Nie mogło to, powrócić Pitoux‘owi utraconej wesołości.
Ojciec Billot prawdę powiedział. Pitoux zaczynał być człowiekiem, zaczynał cierpieć.
Katarzyna tańczyła jeszcze pięć czy sześć kontredansów — z których jednego jeszcze z panem de Charny.
Tym razem, chociaż nie cierpiał mniej bynajmniej, Pitoux wydawał się spokojniejszy.
Ścigał wzrokiem każdy ruch Katarzyny i jej tancerza.
Starał się po poruszeniach ust odgadnąć co do siebie mówili, a gdy w figurach ręce ich się łączyły, pragnął wiedzieć, czy się łączyły tylko, czy też ściskały się łącząc.
Katarzyna widocznie tylko na tego drugiego czekała kontredansa, bo ledwie się skończył, zaproponowała Pitoux‘owi powrót do domu.
Nigdy żadna propozycja nie była przyjęta z większym pośpiechem i zapałem.
Cios jednak był zadany, Pitoux szedł tak prędko, że Katarzyna musiała go od czasu do czasu powstrzymywać — i milczał uparcie.
— Cóż panu jest — spytała wreszcie dziewczyna — dlaczego pan nic do mnie nie mówi?
— Dlatego, że nie umiem tak mówić, jak pan de Charny. Co ja mógłbym pani powiedzieć, po tych wszystkich pięknych rzeczach, które pa pani opowiadał, gdy z nią tańczył?
— Widzisz pan, jak jesteś niesprawiedliwy, panie Aniele, mówiliśmy właśnie o panu...
— O mnie? i co takiego?...
— Mówiliśmy, że jeżeli pana opiekun się nie odnajdzie, potrzeba ci będzie wyszukać innego...
— A więc niezdatny jestem do prowadzenia rachunków? — zapytał Pitoux z westchnieniem.
— Przeciwnie, bardzo zdatny, tylko, że o ile mi się zdaje, to rachunki właśnie nie są stosowne dla pana. Z wykształceniem, jakie otrzymałeś, możesz i powinieneś zajść daleko dalej.
— Nie wiem do czego dojśćbym potrafił; ale wiem, że wolę nie dojść do niczego, niżbym miał zawdzięczać cokolwiek panu hrabiemu de Charny.
— Dlaczegóż to nie chciałbyś pan przyjąć jego protekcji? Jego brat, hrabia de Charny, bardzo jest dobrze widziany na dworze, ożenił się z wielką przyjaciółką królowej, i oświadczył mi, że jeżeli sobie życzę, może panu ofiarować miejsce w magazynie solnym.
— Bardzo mu jestem za to wdzięczny, ale powiedziałem już pani, że mi jest bardzo dobrze u jej ojca, to też nie opuszczę go chyba, że mnie zechce wyrzucić.
— A dlaczegóż to do kroćset djabłów, miałbym cię wyrzucać?... — odezwał się gruby głos, na który Katarzyna zadrżała, bo poznała po nim ojca..
— Mój drogi Pitoux — szepnęła cichutko — proszę cię, nie wspominaj nic o panu Izydorze.
— No, dlaczego to? odpowiadaj!...
— Czy ja wiem?... — wybąknął zmieszany Pitoux — może pan uważa, że nie jestem dosyć wykształcony, że nie potrafię być pożyteczny.
— Nie jesteś dosyć wykształcony, ty, który liczysz, jak tabliczka mnożenia, a czytasz lepiej, niż nauczyciel szkoły, któremu się jednak zdaje, że jest strasznie uczony.
Nie, mój Pitoux, do mnie Bóg przysyła ludzi i zostają u mnie tak długo, dopóki się Bogu podoba.
Chłopak raźniejszy trochę przyszedł na folwark, ale wielką w nim czuć było odtąd zmianę.
Stracił coś, czego się już nigdy nie odnajdzie; stracił wiarę w siebie samego.
To też wbrew swemu zwyczajowi — spał bardzo niedobrze.
Przewracając się z boku na bok, przypomniał sobie książkę doktora Gilberta; ta książka wymierzona była przeciw szlachcie, przeciw nadużyciom tej kasty uprzywilejowanej, przeciw upodleniu tych, którzy się szlachcicom poddają.
Teraz dopiero zdawało się Pitoux, iż zaczyna rozumieć wszystkie piękne rzeczy, które czytał z rana. Postanowił, że gdy tylko dzień zaświta, odczyta sobie pocichutku raz jeszcze to, co czytał głośno i dla wszystkich.
Że jednak spał źle, obudził się późno.
Nie porzucił pomimo to zamiaru czytania.
Była godzina siódma; dzierżawca wracał dopiero o dziewiątej, a zresztą choćby wrócił wcześniej, przyklasnąłby z pewnością zajęciu, bo je sam gorąco zalecał.
Zeszedł więc ze schodów i usiadł na ławce pod oknem Katarzyny.
Czy przypadek tylko zawiódł go w to miejsce, czy postąpił tak umyślnie?...
W codziennem ubraniu, którego nie zastąpiono jeszcze innem, czyli w czarnych spodniach, zielonej kapocie i zrudziałych butach, wyjął broszurkę z kieszeni i zaczął czytać.
Nie możemy powiedzieć, aby z początku przynajmniej oczy jego nie zwracały się, od czasu do czasu — z książki na okno.
Ponieważ jednak w oknie nie ukazywała się postać dziewczęcia ujęta w ramię z nasturcyj i powojów, Pitoux zajął się wyłącznie książką. Co prawda, ręka nie przewracała jakoś kartek, a im więcej chłopak zdawał się zaczytany, tem ta ręka mniej zadawała sobie trudu. Zdawałoby się, że Pitoux wybiegł myślą zupełnie gdzieindziej, że śnił — zamiast czytać.
Nagle wydało mu się, że jakby cień jakiś padł na zadrukowany papier.
Cień ten za mocny był, musiał więc pochodzić od jakiegoś ciała nieprzezroczystego.
Są jednak ciała nieprzezroczyste tak urocze, że Pitoux żywo się odwrócił, aby zobaczyć kto mu zasłonił słońce.
Omylił się tym razem.
Nieprzejrzyste istotnie ciało odbierało mu światło i ciepło, o zwrot których prosił był Djogenes Aleksandra.
Ale ciało to, zamiast być uroczem, przedstawiało widok dosyć nieprzyjemny.
Był to człowiek mający lat około czterdziestu pięciu, szczuplejszy od Pitoux‘a, a ubrany w garnitur prawie tak jak jego wyszarzany.
Wyciągnąwszy głowę naprzód, zdawał się czytać z uwagą tak wielką, jak wielkiem było roztargnienie Anioła.
Pitoux zdziwił się bardzo.
Miły uśmiech zarysował się na ustach obcego człowieka i ukazał jedyne dwa jego zęby u góry i dwa u dołu, zaostrzone i krzyżujące się — niby kły u dzika.
— Wydanie amerykańskie — rzekł człowiek nosowym głosem — format in-octavo: O wolności ludzi i niezależności narodów. Boston, 1788 roku.
W miarę jak mówił ten człowiek, Pitoux otwierał oczy ze wzrastającem zdziwieniem, tak, że gdy „czarny człowiek“ mówić przestał, oczy Pitoux przybrały możliwie wielkie rozmiary.
— Tak panie, Boston 1788 roku — powtórzył Pitoux.
— Więc to rozprawa doktora Gilberta?... — odezwał się czarny człowiek.
— Tak panie — odpowiedział uprzejmie Pitoux i wstał, bo słyszał zawsze, że niegrzecznie jest siedzieć mówiąc do starszych.
Ale powstając zauważył, że coś różowego poruszyło się w oknie i patrzyło na niego.
To coś była to panna Katarzyna.
Młoda dziewczyna jakoś dziwnie na niego spoglądała i dawała mu jakieś znaki szczególne.
— Panie — zapytał czarny człowiek, który stojąc plecami do okna, nie widział nic co się tam działo, czy można zapytać do kogo należy ta książka? Mówiąc to wskazał na broszurkę, którą Pitoux trzymał w ręku.
Pitoux miał już odpowiedzieć, że własność to ojca Billota, gdy doszły uszu jego słowa wyrzeczone błagającym prawie głosem:
— Powiedz, że należy do ciebie!
Obcy człowiek słów tych nie dosłyszał.
— Panie — powiedział Pitoux z godnością, — to moja własna książka.
Czarny człowiek poniósł głowę, bo zaczynał spostrzegać, że zdziwione spojrzenia Pitoux przechodziły z niego w jakimś szczególnym kierunku.
Zobaczył okno, ale Katarzyna zrozumiała ruch czarnego człowieka i znikła prędko jak ptaszek.
— Czegóż pan tak patrzysz w górę? — zapytał czarny człowiek.
— Mój panie! — rzekł uśmiechając się Pitoux — pozwól powiedzieć sobie, że jesteś za bardzo ciekawym. Curiosus albo raczej avidus cognoscendi, jak mawiał mój nauczyciel, ojciec Fortier.
— Mówisz więc pan — ciągnął dalej nieznajomy, wcale a wcale onieśmielony tym dowodem uczoności, który mu w tej chwili złożył Pitoux, na intencję, aby się wyższy w jego umyśle okazał — mówisz pan, że ta książka jest pańską własnością?
Pitoux zwrócił znów oczy w ten sposób, aby zobaczyć okno.
Głowa Katarzyny ukazała się i dała mu znak potwierdzający.
— Tak panie — odpowiedział Pitoux — czyżbyś pan miał ją ochotę przeczytać? Avidus legendi libri, czy legendae historiae.
— Panie — rzekł czarny człowiek, wydajesz mi się o wiele wyższym od stanowiska, o jakie można cię posądzić z twego ubrania. Non dives vestitu sed ingenio. Aresztuję pana...
— Jakto aresztujesz mnie pan? — wyrzekł Pitoux, ostatecznie zdumiony.
— Tak panie, proszę za mną.
Pitoux nie spojrzał już w górę, ale na bok, i spostrzegł dwóch policjantów, oczekujących na rozkazy czarnego człowieka.
Dwaj ci policjanci, jakby wyrośli z ziemi.
— Spiszemy protokół, panowie — powiedział czarny człowiek.
Jeden z policjantów związał sznurem ręce Pitoux‘a, a w nich książkę doktora Gilberta.
Następnie przywiązał samego Pitoux do kółka pod oknem.
Pitoux miał zamiar stawić opór, ale usłyszał znowu ten głos, który taki na niego urok wywierał:
— Pozwól się związać.
Pozwolił się związać z uległością, która zachwyciła policjantów, a szczególniej czarnego człowieka.
Potem bez najmniejszej już podejrzliwości weszli do domu: dwaj policjanci po stół, a czarny człowiek... dowiemy się później poco.
Ledwo policjanci i czarny człowiek zniknęli za drzwiami, dał się znów słyszeć głos.
— Podnieś ręce.
Pitoux podniósł nietylko ręce ale i oczy, i spostrzegł bladą i pomieszaną twarz Katarzyny.
Trzymała nóż w ręku i wołała:
— Jeszcze! jeszcze!
Pitoux wzniósł się na palcach.
Katarzyna wychyliła się z okna.
Ostrze dotknęło sznura i Pitoux odzyskał wolność rąk.
— Weź pan teraz nóż i przetnij sznur, którym jesteś przywiązany do kółka.
Pitoux nie dał sobie mówić tego dwa razy, przeciął sznur i był zupełnie wolnym.
— Teraz — rzekła Katarzyna — masz pan dwa ludwiki, masz dobre nogi... uciekaj; udaj się do Paryża i uprzedź doktora.
Nie mogła dokończyć, bo policjanci wracali, pieniądze jednak upadły u stóp Pitoux.
Chwycił je co żywo.
Policjanci byli już na progu, gdzie się zatrzymali chwilę ze zdziwienia, że wolny jest ten, którego tak dobrze skrępowali przed chwilą.
Pitoux powstały włosy na głowie i przypomniał sobie in crinibus angues Eumenidjusza.
Policjanci i Pitoux stali przez chwilę naprzeciw siebie, jak zając i psy gończe, nieruchomo, wyczekująco.
Ale ponieważ zając zmyka za najmniejszem poruszenim się psa; za pierwszem poruszeniem policjanta Pitoux skoczył i jednym susem znalazł się z drugiej strony.
Policjanci krzyknęli, a okrzyk ich sprowadził urzędnika ze skrzyneczką pod pachą.
Urzędnik nie tracił czasu na rozmowy, ale rzucił się w pogoń za Pitoux‘em.
Dwaj policjanci poszli za jego przykładem.
Nie byli oni jednak w stanie przeskoczyć tak jak Pitoux płotu, mającego trzy i pół stopy wysokości i musieli obchodzić w około.
Kiedy wyszli na drugą stronę, zobaczyli Pitoux‘a zmierzającego prosto do lasu, od którego dzieliło go najwyżej ćwierć mili. Przebiegł tę przestrzeń w kilka minut.
W tejże chwili Pitoux obejrzał się, a widząc, że policjanci zamierzają go gonić, raczej dla zaspokojenia sumienia, niż w nadziei, że go złowić potrafią, podwoił kroku i znikł wkrótce na skraju lasu.
Biegł tak jeszcze przez cały kwadrans.
Biegłby nawet dwie godziny, gdyby tego była potrzeba, bo miał oddech jeleni i jelenią chyżość.
Po kwadransie jednak, przeczuwając instynktownie że niebezpieczeństwo minęło, zatrzymał się, odsapnął, nadstawił uszu i przekonany, że nic mu nie grozi, rzekł:
— Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe, tyle zdarzeń w ciągu trzech dni!...
Następnie, spoglądając kolejno to na ludwiki, to na nóż, dodał:
— Żałuję, żem nie miał czasu zmienić tego na drobne i wydać dwa sous pannie Katarzynie; bodajby ten nóż nie przeciął naszej przyjaźni.
— A zresztą, mniejsza — dopowiedział po chwili — żądała, abym poszedł do Paryża, to pójdę.

I po zorjentowaniu się, że jest pomiędzy Boursonne i Yvors, poszedł ścieżką, mającą go doprowadzić do Bruyers-de-Gondreville, które przecina droga do stolicy.

ROZDZIAŁ VIII
OBJAŚNIAJĄCY, DLACZEGO CZARNY CZŁOWIEK
WSZEDŁ DO DOMU Z DWOMA POLICJANTAMI

Powróćmy teraz do folwarku i opowiedzmy szczegóły zajścia, które ucieczkę Pitoux‘a wywołało.
Około szóstej rano agent policyjny z Paryża przybył wraz z dwoma policjantami do Villers-Cotterets, przedstawił się komisarzowi policji i zażądał objaśnienia, gdzie mieszka dzierżawca Billot.
Na polu, o pięćset kroków od domu, agent ujrzał robotnika pracującego, zbliżył się doń i zapytał czy jest w domu ojciec Billot.
Robotnik odpowiedział, że nie, że nigdy nie wracał przed dziewiątą na śniadanie.
Ale w tejże chwili, robotnik podniósłszy oczy, wskazał palcem jeźdźca, który o jakie ćwierć mili, rozmawiał z pasterzem i rzekł:
— Oto właśnie ten, o którego pan zapytujesz.
— Pan Billot.
— Tak.
— Ten jeździec?
— Tak, ten jeździec.
— A więc, mój przyjacielu, powiedział agent, czy nie chciałbyś zrobić swemu panu małej przysługi?
— Z największą przyjemnością, panie.
— Powiedz mu zatem, że jeden pan z Paryża, oczekuje nań w jego domu...
— O! — zawołał robotnik — czy to nie doktór Gilbert czasami?...
— Idź już, idź — rzekł agent.
Wieśniak nie dał sobie powtarzać dwa razy. Przebiegł przez pola, agent zaś z dwoma policjantami skryli się tymczasem w ruinach, prawie przeciw domu dzierżawcy.
Po chwili dał się słyszeć tętent kopyt końskich.
Billot nadjechał.
Na podwórzu rzucił cugle chłopcu stajennemu i poszedł do kuchni w przekonaniu, że pierwszą osobą, którą ujrzy, będzie postać doktora Gilberta stojącego przed kominem.
Ale zobaczył tylko panią Billot, która siedziała na środku kuchni i skubała kaczki ze staraniem i uwagą, jakich wymaga zajęcie tak ważne.
Katarzyna w swoim pokoju zajęta była karbowaniem czepeczka na przyszłą niedzielę.
Była, jak widzimy, dziewczyną gospodarną.
Dla kobiet strojenie się jest prawie taką samą przyjemnością jak przygotowywanie strojów.
Billot przystanął na progu i rzucił okiem dokoła.
— Kto chciał widzieć się ze mną? — zapytał.
— Ja — odpowiedział mu głos łagodny.
Billot odwrócił się, i spostrzegł czarnego człowieka a za nim dwóch policjantów.
— Czego pan sobie życzysz? — rzekł, cofając się o trzy kroki.
— Prawie nic, kochany panie Billot — odpowiedział człowiek o łagodnym głosie — chcę tylko zrobić rewizję w pańskim domu.
— Rewizję? — zawołał Billot.
— Tak, rewizję — powtórzył agent.
Billot rzucił okiem na strzelbę, zawieszoną nad kominem.
— Od czasu, jak mamy Zgromadzenie Narodowe — odpowiedział — zadawało mi się, że nie ulegamy już temu szpiegowaniu i tym śledztwom, które były właściwością innego czasu i innych rządów. Czego chcecie ode mnie, człowieka spokojnego i uczciwego?
Agenci wszystkich policyj na całym świecie mają tę cechę wspólną, że nigdy na pytania ofiar nie odpowiadają.
Uciskając je, aresztując i krępując, niektórzy jednak litują się nad niemi.
Ci są najniebezpieczniejsi, dlatego właśnie, że wydają się najlepsi.
Ten, który był w tej chwili u Billota, był uczniem szkoły Tapin‘ów i Desgres‘ów, ludzi nadzwyczaj słodkich, mających na każde zawołanie łzy dla tych, których prześladują, ale nie zajmujących rąk na ocieranie oczu.
Westchnąwszy ciężko, dał on znak dwom policjantom, aby się zbliżyli do Billota, lecz ten odskoczył i sięgnął po strzelbę.
W tej chwili jednakże, z uwagi na to, że broń podwójnie była niebezpieczna, bo tak dobrze służyć mogła do spełnienia samobójstwa, jak i do zbrodni, rękę starego chwyciły dwie rączki małe, ale silne, oburzone i kochające.
Były to rączki Katarzyny, która zbiegłszy na dół i słysząc hałas, przybyła na czas, aby uratować ojca od oporu władzy i czego może gorszego jeszcze.
Billot uległ błaganiom córki.
Agent rozkazał, aby go zamknięto w pokoju na dole, a Katarzynę na pierwszem piętrze.
Co do pani Billot, tę uznano za nieszkodliwą i pozostawiono w kuchni.
Następnie agent, uważając się panem placu, zaczął bobrować w biurkach, szafach i komodach.
Billot widząc, że jest sam, chciał uciekać, ale jak większa część pokojów na parterze, tak i ten, w którym został zamknięty, miał okna zakratowane.
Czarny człowiek zauważył to odrazu, gdy tymczasem Billot zapomniał o tem zupełnie.
Przez dziurkę od klucza, widział jak agent wraz z dwoma swymi pomocnikami plądrował w całym domu.
— Cóż wy tam robicie?... — zawołał.
— Widzisz pan dobrze, kochany panie Billot — odpowiedział agent, szukamy pewnej rzeczy, której nie znaleźliśmy jeszcze.
— Jesteście rozbójnikami, złoczyńcami, złodziejami może!
— Miarkuj się, kochany panie — odpowiedział agent — ubliżasz nam; jesteśmy uczciwymi ludźmi; tylko, jako słudzy Jego Królewskiej Mości, musimy wypełnić jego rozkazy.
— Rozkazy Jego Królewskiej Mości?... — zawołał Billot — więc to Ludwik XVI rozkazał wam przetrząsać w mojem biurku, w moich komodach i szafach?...
— Tak jest, panie Billot.
— Proszę, a jednak Jego Królewska Mość, — wołał dalej Billot — kiedy w zeszłym roku przyszło do tego, że z nędzy konie jeść musieliśmy, kiedy dwa lata temu, 15-go lipca, grad wszystko zboże nam powybijał, Jego Królewska Mość, wcale nie raczył zajmować się nami. Cóż więc chce dziś, ten Najjaśniejszy, od mego domu i ode mnie, którego nie zna?
— Wybacz mi pan — rzekł agent, ostrożnie drzwi uchylając i pokazując rozkaz podpisany, przez komisarza policji, a zaczynający się, jak zwykle: „W imieniu panującego i prawa“, — wybacz mi pan, ale Jego Królewska Mość słyszał coś o panu, pomimo więc, że nie zna pana osobiście, przyjmij stosownie zaszczyt, jaki ci wyświadcza i chciej stosownie się zachowywać względem tych, którzy przybyli w jego imieniu.
Powiedziawszy to agent, skłonił się grzecznie, mrugnął przyjaźnie okiem, zamknął zpowrotem drzwi i rozpoczął w dalszym ciągu poszukiwania.
Billot zamilkł, skrzyżował ręce na piersiach, i przechadzając się po niskim pokoju, jak lew po klatce, czuł, że dostał się w moc tych ludzi.
Rewizja odbywała się w milczeniu.
Policjanci, zdawało się, z nieba spadli.
Nikt ich nie widział oprócz robotnika, który im wskazał drogę.
Psy nawet na podwórzu nie zaszczekały.
Dowódca wyprawy musiał być zręcznym człowiekiem, widocznie nie pierwszy raz odbywał czynność tego rodzaju.
Billot słyszał jęki córki zamkniętej w pokoju na górze.
Przypomniał sobie jej słowa prorocze, bo nie wątpił już ani na chwilę, że chodziło o książkę doktora.
Wybiła godzina dziewiąta i Billot zobaczył, że robotnicy jego, jeden po drugim powracali od pracy.
Czuł, że teraz w razie walki, jeżeli nie słuszność — to siła byłaby po jego stronie.
Wszystka krew w żyłach mu zawrzała.
Nie miał siły dłużej się powstrzymywać, przystąpił do drzwi i tak potężnym uderzył w nie kułakiem, że po jednym lub dwóch jeszcze podobnych uderzeniach zamek byłby odskoczył napewno.
Agenci otworzyli w tej chwili i ujrzeli na progu groźnego Billota.
W domu wszystko było do góry nogami poprzewracane — Ależ nareszcie — krzyknął Billot — powiedzcie, czego szukacie? Powiedzcie, bo przysięgam, że w razie przeciwnym, zmuszę was zaraz do tego.
Powrót robotników jednego po drugim, nie uszedł baczności jednego z policjantów, który miał oko nie mniej wprawne od agenta.
Przeliczywszy przybyłych, przyszedł do przekonania, że w razie starcia nie zdołają stawić oporu.
Zbliżył się więc do Billota i z największą grzecznością rzekł, kłaniając się do samej ziemi:
— Powiem panu, kochany panie Billot, pomimo, iż przeciwne to jest zwyczajom naszym. Szukamy książki, a raczej broszury buntowniczej, wzbronionej przez cenzorów królewskich.
— Książki szukają u mnie, który czytać nie umiem?
— Cóż w tem byłoby dziwnego, gdyby autor, przyjaciel pański, przysłał ją panu?
— Nie jestem wcale przyjacielem doktora Gilberta, jestem tylko pokornym jego sługą. Być przyjacielem doktora, byłoby to za wielkim zaszczytem, dla takiego, jak ja, biednego człowieka.
Temi niebacznemi słowami zdradził się Billot, mniejsza, że znał autora, skoro był jego dzierżawcą, ale znał widocznie i książkę. Agent czuł zwycięstwo.
Wyprostował się, zrobił minę możliwie słodką i, dotykając ramienia Billota, powiedział z uśmiechem:
— Znasz pan zapewne te wiersze, drogi panie Billot?...
— Nie znam żadnych a żadnych wierszy.
— Wiersze Racine‘a, wielkiego poety.
— Cóż tedy znaczą te wiersze? — od,parł zniecierpliwiony Billot.
— Znaczą, żeś się pan sam zdradził.
— Ja?
— Pan!
— Jakim sposobem?
— Wymieniając nazwisko pana Gilberta, którego my dyskretnie nie wymieniliśmy dotąd.
— Prawda — mruknął Billot.
— Przyznajesz pan zatem?
— Zrobię nawet daleko więcej.
— O!... cóż pan zrobisz, kochany panie Billot?...
— Jeżeli to o tę książkę, wam chodzi i jeżeli powiem wam gdzie się znajduje — rzekł z niepokojem, którego ukryć nie potrafił — czy przestaniecie przewracać?...
Agent dał znak pomocnikom.
— Bezwarunkowo — odpowiedział — bo tylko ta książka jest powodem rewizji. Ale — dodał ze skrzywieniem, mającem pretensję — do uśmiechu, — ale powiedz nam pan otwarcie, czy masz jeden tylko egzemplarz, czy dziesięć?...
— Jeden tylko, przysięgam.
— Oto co musimy wyjaśnić za pomocą najskrupulatniejszego poszukiwania, kochany panie Billot, oświadczył agent. Uzbrój się pan w cierpliwość jeszcze tylko na pięć minut. My jesteśmy biednymi agentami; działamy z rozkazu władzy, uwzględnij więc pan położenie nasze, pozwól, aby ludzie honoru spełnili swój obowiązek.
Czarny człowiek trafił dobrze.
Tak trzeba było przemawiać do Billota.
— Szukajcie więc — rzekł — ale prędko..
I odwrócił się tyłem.
Agent przymknął drzwi delikatnie i delikatniej jeszcze zakręcił klucz w zamku.
Billot nie sprzeciwiał się temu, wzruszył tylko ramionami, pewny, że otworzy, gdy zechce.
Czarny człowiek zaś, dał znak policjantom, i nanowo wzięli się do roboty.
Zdwoiwszy usiłowania, przerzucili wszystkie książki, papiery i bieliznę.
I naraz na spodzie jednej z szaf, dostrzegli małą skrzyneczkę z drzewa orzechowego, okutą żelazem.
Agent rzucił się na nią niby sęp na zdobycz.
Odrazu węchem poznał, że to zapewne to czego poszukiwał. Schował ją szybko pod swój płaszcz wyszarzany i dał znak policjantom, że misja skończona.
Billot właśnie w tej chwili stracił cierpliwość.
Przystanął przed zamkniętemi drzwiami.
— Ależ mówię wam — zawołał — że nie znajdziecie, jeżeli wam nie powiem gdzie jest. Nie opłaci się przewracać wszystkich rzeczy. Nie jestem przecież spiskowcem, u wszystkich djabłów! Słyszycie?... Odpowiadajcie, lub jadę do Paryża, i poskarżę się królowi, Zgromadzeniu i wszystkim.
W owej epoce stawiano jeszcze króla przed narodem.
— Tak, panie Billot, słyszymy pana, i jesteśmy gotowi posłuchać pańskiej rady. Gdzież książka?... Pewni teraz, że posiadasz pan jeden tylko jej egzemplarz, weźmiemy go i pójdziemy sobie. Oto wszystko.
— A zatem — rzekł Billot — broszura doktora Gilberta, znajduje się w ręku uczciwego chłopca, któremu powierzyłem ją dziś z rana, dla odniesienia jednemu z przyjaciół moich.
— A jakże się nazywa ten uczciwy chłopiec?... — spytał grzecznie czarny człowiek.
— Anioł Pitoux, sierota, którego przyjąłem z litości, i który nie wie wcale co książka zawiera.
— Dziękuję, kochany panie Billot — powiedział agent, wrzucając do szafy bieliznę, ale nie skrzyneczkę. Gdzież jest ten miły chłopiec?...
— Zdaje mi się, żem wracając widział go koło grochu w altanie. Idźcie panowie, weźcie książkę, ale nie zróbcie mu nic złego.
— My... złego?... A! kochany panie Billot, jakże o nas źle mówisz!... Nie zrobiliśmy nic złego nawet muszce.
I oddalił się we wskazanym kierunku.
Zbliżając się do ogrodu, spostrzegli Pitoux‘a, który dzięki ogromnej swej postaci, wydawał się daleko straszniejszy, niż był w istocie.
Sądząc, że dwaj policjanci, aby dojść do ładu z tym młodym wielkoludem, będą potrzebowali jego pomocy, agent zdjął płaszcz, zawinął w niego skrzyneczkę i skrył w ciemnym kącie.
Katarzyna, która, przyłożywszy ucho do drzwi, pilnie wszystkiego słuchała, rozróżniła wyraźnie słowa: książka... doktór... Pitoux...
Przeczuwając burzę, zapragnęła zmniejszyć jej skutki.
I szepnęła wtedy Pitoux‘owi, aby powiedział, że jest właścicielem książki.
Wiemy już co się potem stało, wiemy, że Pitoux związany przez agenta i policjantów, odzyskał wolność dzięki Katarzynie, która skorzystała z chwili, gdy policjanci po stół, a agent po swój płaszcz i skrzyneczkę, weszli do domu.
Wiemy także, że Pitoux uciekł, płot przesadziwszy.
Ale nie wiemy tego jeszcze, w jaki sprytny sposób skorzystał agent z tej ucieczki.
Rzeczywiście teraz, gdy cel został osiągnięty, ucieczka Pitoux‘a dała jemu i policjantom wyborną sposobność do wycofania się z pozycji, bądź co bądź nie zachęcającej.
Czarny człowiek, pomimo, iż nie miał najmniejszej nadziei dogonienia zbiega, zachęcał głosem i przykładem policjantów do szybszego biegu, tak, iż widząc, jak we trzech mijali zboża, koniczyny i lucerny, możnaby sądzić, że zapamiętali to wrogowie biednego Pitoux‘a. A oni błogosławili tymczasem w duchu — długie nogi chłopaka.
Zaledwie też Pitoux znikł w lesie, a oni kawałek w głąb się posunęli, zatrzymali się zaraz za krzakiem.
W czasie mniemanej pogoni przyłączyło się do nich dwóch jeszcze innych policjantów, którzy ukryci w okolicy folwarku, mieli stawić się tylko w razie wezwania dowódcy.
— Na honor — rzekł agent — bardzo szczęśliwie się stało, że chłopiec nie miał skrzyneczki, tylko książki. Musielibyśmy pocztą go ścigać. Pędził dalibóg nie jak człowiek, ale jak jeleń.
— Prawda, panie Pasdeloup — potwierdził jeden z policjantów — ale posiadasz pan tę skrzyneczkę?...
— Oto ona, mój przyjacielu — odpowiedział ten, którego nazwisko, a raczej przezwisko, nadane z powodu lekkości i krętości chodu, wymówiliśmy poraz pierwszy.
— A zatem mamy prawo do obiecanej nagrody?...
— Oto ona — rzekł agent, wyciągając z kieszeni cztery ludwiki w złocie i rozdzielając je pomiędzy czterech policjantów, po równo pomiędzy tych, co działali, jak i tych, którzy czekali.
— Niech żyje pan naczelnik!... — zawołali obdarowani.
— Nie ma nic złego w okrzyku: „Niech żyje pan naczelnik“ — zawołał Pasdeloup — ale każdą manifestację czynić trzeba z zastanowieniem. To nie pan naczelnik płaci...
— Więc któż?
— Jeden z jego przyjaciół, a może jedna z jego przyjaciółek, który, czy która pragną zachować tajemnicę.
— Założyłbym się, że „ten który“ albo „ta która“ otrzyma skrzyneczkę.
— Rigoulet, mój przyjacielu — odezwał się czarny człowiek — utrzymywałem zawsze, żeś jest chłopcem niezmiernie sprytnym, zanim atoli przymiot ten wyda owoce i spowoduje nagrodę, zdaje mi się, że wartoby uchodzić. Ten dzierżawca nie wygląda wcale na spokojnego człowieka, i gdy spostrzeże, że mu brak skrzyneczki, może wysłać wszystkich swoich parobków za nami, a zuchwalcy to, którzy strzelają tak, jak najlepszy szwajcar z gwardji Jego Królewskiej Mości.
Rada widocznie słuszna była, bo zaraz wszyscy zaczęli iść znowu skrajem lasu, który ich ukrywał przed oczami ludzkiemi i wyprowadził na drogę.
Ostrożność nie była wcale zbyteczna, bo Katarzyna, widząc czarnego człowieka i dwóch policjantów, udających się w pogoń za Pitoux‘em, i wierząc w zwinność chłopca, że odciągnie ich dość daleko, przywołała robotników, którzy wiedzieli, iż dzieje się coś nadzwyczajnego, ale co takiego nie wiedzieli, — aby jej drzwi otworzyli.
Uwolniona pospieszyła ojcu wolność powrócić.
Billot zdawał się śnić.
Zamiast wyjść z pokoju, z nieufnością podchodził do drzwi; powracał na środek izby.
Zdawało się, że nie śmie stać na miejscu, a nie śmie także spojrzeć na sprzęty poprzewracane i powypróżniane przez agentów.
— No i cóż?... — zapytał wreszcie Billot — zabrali mu książkę, wszak prawda?...
— Tak mi się zdaje, mój ojcze, ale jego samego nie złapali.
— Kogo?...
— Anioła Pitoux‘a. Uciekł i jeżeli go ciągle gonią jeszcze, muszą być gdzieś w pobliżu Cayolles lub Vanciennes.
— Tem lepiej!... Biedny chłopiec!... to ja byłbym wszystkiemu winien.
— Uspokój się mój ojcze o niego; myślmy teraz o sobie przedewszystkiem. On da sobie radę, bądź zupełnie o to spokojny. Ale cóż tu za straszny nieporządek, Wielki Boże!... Patrzajno moja matko.
— O!... moja szafa z bielizną — zawołała pani Billot. Nie oszczędzili nawet mojej szafy z bielizną, a to łotry!...
— Przewracali w szafie z bielizną?... — krzyknął Billot.
I rzucił się do szafy, którą jak już powiedzieliśmy powyżej, agent zamknął starannie, i zagłębił obiedwie ręce w stosy rozrzuconych serwetek.
— Nie!... — rzekł — to niepodobieństwo!...
— Czego szukasz, kochany ojcze? — spytała Katarzy na...
Billot obejrzał się w koło osłupiały.
— Zobacz... zobacz, czy jej gdzie nie zobaczysz. Ale nie, w komodzie nie ma, w biurku także nie... Zresztą tu była, tu, tu... Ja sam ją tu włożyłem. Wczoraj ją widziałem jeszcze. Nie książki zatem szukali, nędznicy, lecz skrzyneczki.
— Jakiej skrzyneczki?... — zapytała Katarzyna.
— Wiesz dobrze jakiej.
— Skrzyneczki doktora Gilberta?... — odważyła się powiedzieć pani Billot, która w nadzwyczajnych okolicznościach zawsze milczała, pozwalając mówić i działać innym.
— Tak, skrzyneczka doktora Gilberta!... — zawołał Billot, chwytając się za włosy. — Jego skrzyneczka... tak cenna!...
— Przestraszasz mnie, mój ojcze — powiedziała Katarzyna.
— O!... ja nieszczęśliwy! — zawołał Billot wściekły — nigdy się tego nie spodziewałem, wcale nie pomyślałem o tej skrzynce!... A!... co powie doktór Gilbert?... co on sobie pomyśli?... Uzna mnie za zdrajcę, za niedbalca, nikczemnika!...
— Cóż było w tej skrzynce, drogi ojcze?...
— Nie wiem, wiem to tylko, że przysiągłem doktorowi bezpieczeństwo na życie moje, i że powinienem był się dać zabić, aby go obronić.
I Billot uczynił ruch tak rozpaczliwy, że żona i córka cofnęły się przerażone.
— Boże, Boże!... czy ci się zmysły mięszają, mój biedny ojcze — krzyknęła Katarzyna.
I wybuchnęła płaczem.
— Odpowiedzże mi!... — zawołała — na miłość boską, odpowiedz!...
— Piotrze mój przyjacielu — dodała pani Billot — odpowiedzże twojej córce, odpowiedzże twojej żonie.
— Konia!... konia!... — krzyknął dzierżawca, — niech mi co tchu przyprowadzą mego konia.
— Gdzież chcesz jechać ojcze?...
— Uprzedzić chce doktora, musi być uprzedzonym.
— Gdzie go znajdziesz jednakże?...
— W Paryżu. Nie czytałaśże w liście, który do nas pisał, że udaje się do Paryża?... Musi tam być. Jadę do Paryża. Konia!... konia!...
— I opuszczasz nas tak, mój ojcze, opuszczasz w takiej chwili!... Zostawiasz nas w takim strasznym niepokoju niepewności?...
— Muszę, moje dziecko, muszę — rzekł dzierżawca, obejmując głowę córki i całując nerwowo. — Jeżeli zgubiłbyś kiedy tę skrzyneczkę, albo gdyby ci ją wykradziono, powiedział doktór, uprzedź mnie w chwili, gdy to spostrzeżesz, uprzedź mnie, gdziekolwiek będę, uprzedź za jakąkolwiek cenę.
— Cóż może zawierać ta skrzynka?...
— Nie wiem. Wiem tylko, że mi ją dano do strzeżenia, i że pozwoliłem sobie wykraść. O!... Ale otóż i koń. Od syna, który tam jest w szkołach dowiem się gdzie jest ojciec.

I ucałowawszy jeszcze raz żonę i córkę swą, dzierżawca wskoczył na siodło i popędził galopem przez pola w kierunku drogi, prowadzącej do Paryża.

ROZDZIAŁ IX
DROGA DO PARYŻA

Powróćmy do Pitoux.
Pędziły go dwa największe na tym świecie bodźce: strach i miłość.
Strach szeptał mu:
— Możesz być przytrzymanym, obitym, strzeż się zatem, mój chłopcze.
To wystarczało, aby biegł, jak daniel.
Miłość powiedziała mu głosem Katarzyny:
— Uciekaj, co sił starczy, kochany Pitoux.
I uciekał.
Te dwa bodźce, jak już powiedzieliśmy o tem, sprawiły, że nie biegł, ale leciał.
Długie nogi i ogromne kolana, tak niezgrabnie wyglądające na balu, wydawały mu się pożyteczne, teraz, gdy serce przepełnione strachem uderzało trzy razy na sekundę.
Pan de Charny przy swoich małych nóżkach, cienkich kolanach i zgrabnie zaokrąglonych łydkach, nie byłby tego potrafił.
Pitoux przypomniał sobie piękną bajkę o jeleniu, który stojąc nad zdrojem, lamentował nad swemi nogami, i... chociaż nie miał na czole tej ozdoby, w jakiej zwierzę znajdowało ukojenie, wyrzucał sobie, iż pogardzał swemi „tyczkami“.
Tak nazwała matka Billot nogi Pitoux, gdy się im przyglądał przed zwierciadłem.
Biegł w dalszym ciągu lasem, pozostawiając Cayolles po prawej, a Yvors po lewej stronie i oglądając się z poza każdego krzaku, bo nie słyszał nic od dawna, wyprzedziwszy swoich prześladowców o jakie tysiąc kroków przynajmniej.
Dlaczego Atalanta była zamężna?
Pitoux byłby się jak Hypomenjusz ubiegał z trzema złotemi jabłkami i z pewnością nie byłby potrzebował wybiegu.
Tylko że, jak już powiedzieliśmy o tem, agent Pasdoloup i jego pomocnicy, zachwyceni z posiadania szkatułki, wcale się o niego nie troszczyli.
Ale Pitoux nie wiedział o tem.
Nie był już ścigany rzeczywiście, ale cień gonił go bezustannie.
Co do policjantów, posiadali oni tę ufność, która czyni istoty ludzkie leniwemi.
— Zmykaj! zmykaj! — mówili, kładąc ręce do kieszeni i chowając dopiero co otrzymaną od Pasdeloup nagrodę; zmykaj sobie kochaneczku. Znajdziemy my cię i tak, jeżeli będziemy chcieli.
Mówiąc nawiasem, nie było to żadną przechwałką, ale najrzetelniejszą prawdą.
I Pitoux uciekał dalej, jak gdyby mógł słyszeć pachołków pana Pasdeloup.
W końcu, jak to robi zwierzyna, aby zmylić psów, postanowił splątać ślady swoje w szachownicę tak misterną, że sam Nemrod z niejby nie wybrnął, i zmienić kierunek, aby wydostać się na drogę, prowadzącą z Villers-Cotterets do Paryża, a znajdującą się w pobliżu zarośli Gondreville.
Powziąwszy to postanowienie, zawrócił pod kątem prostym i po kwadransie spostrzegł żółte piaski drogi wysadzonej po obu stronach drzewami.
W godzinę po opuszczeniu folwarku — znalazł się na gościńcu.
W przeciągu tej godziny zrobił blisko cztery i pół mili.
Niepodobnaby wymagać więcej nawet od konia idącego dobrym kłusem.
Obejrzał się poza siebie.
Na drodze zupełnie pusto było.
Spojrzał przed siebie.
Zobaczył dwie kobiety jadące na osłach.
Miał mitologję z obrazkami od małego Gilberta.
W owym czasie zajmowano się bardzo mitologją.
Historja bogów i bogiń Olimpu greckiego wchodziła w zakres wykształcenia młodych ludzi.
Oglądając obrazki, nauczył się mitologji.
Widział Jupitera, przybierającego postać byka, gdy chodziło o zawojowanie Europy — postać łabędzia dla uwiedzenia córki Tyndarjusza.
Widział wielu innych bogów, przeobrażających się malowniczo, ale aby agent policji Jego Królewskiej Mości mógł być zmieniony w osła, tego nigdy nie widział.
Król Midas miał ośle uszy, ale był przecież królem i mógł wszystko robić podług swojej woli, i mógł nabyć całe skóry zwierząt.
Uspokojony trochę przez to, co widział, a raczej przez to, czego nie widział, Pitoux skręcił w bok, obtarł rękawem twarz czerwoną, położył się w świeżej koniczynie i rozkoszował spoczynkiem.
Pomimo jednak przyjemnej woni lucerny i majeranku, nie mógł zapomnieć o wędzonce matki Billot i ćwiartce żytniego chleba wagi półtora funta, które dostawał od Katarzyny przy każdem jedzeniu, czyli trzy razy dziennie.
Chleba funt kosztował wówczas cztery i pół sous, co dziś najmniej dziewięć sous wyobraża.
Brakowało tego chleba w całej Francji, to też uchodził za frykas, za ciasteczko, a księżna de Polignac radziła żywić się nim Paryżanom, gdy pszennej mąki zabraknie.
Pitoux uznał filozoficznie, że panna Katarzyna była najhojniejszą w świecie księżniczką, a dom ojca Billot — najwspanialszym na kuli ziemskiej pałacem.
Pitoux oddychał wzdychając i czuł, że wraz z oddechem ogarniały go chwilowo nawet bardzo burzliwe myśli.
— Dlaczego — powtarzał sobie — spotkało mnie tyle wypadków nadzwyczajnych w tak krótkim przeciągu czasu? Dlaczego w przeciągu trzech dni zaznałem więcej, niż w całem dotychczasowem życiu?
— Dlatego — odpowiedział sobie — że śnił mi się kot, szukający ze mną zaczepki.
Zrobił ruch, który wskazywał, że źródło wszystkich nieszczęść zostało dostatecznie wyjaśnione.
— Tak, — dodał po chwili namysłu — ale nie jest to rozumowanie czcigodnego ojca Fortier. To nie dlatego, że mi się o kocie śniło, spotkały mnie te wszystkie nieszczęścia, to jest ostrzeżenie.
Nie wiem — ciągnął dalej Pitoux — który, ale wiem, że powiedział któryś poeta: „śniłeś, strzeż się“. Cave somniasti.
Somniasti! — zawołał przerażony Pitoux — czyżbym znowu popełnił barbaryzm? E! nie... zrobiłem tylko skrócenie; gramatycznie trzeba było powiedzieć: somniavisti.
Zadziwiające to — prawił dalej Pitoux, unosząc się sam nad sobą, jak ja dobrze umiem łacinę od czasu, jak się jej nie uczę.
I po tem zdumieniu nad samym sobą, ruszył w dalszą drogę.
Szedł prędko, chociaż był spokojniejszy.
Tym krokiem co teraz — mógł ujść dwie mile na godzinę.
Z tego powodu w dwie godziny po wyruszeniu, minął Nanteuil i zbliżał się do Dammartin.
Naraz ucho jego równie wprawne, jak ucho dzikiego indjanina, rozróżniła tętent kopyt końskich na bruku.
— O! o! — rzekł Pitoux, cytując słynny wiersz Wirgiljusza:
„Quadrupendante putrem sonitu quatit ungule campum“.
I obejrzał się pośpiesznie.
Ale nic nie zobaczył.
— Czyżby osły zostawione w Levignan rozgalopowały się?...
Nie, bo jak mówił poeta, żelazne to kopyto dźwięczało po bruku, a Pitoux w Haramont, a nawet w Villers-Coaterets, widział tylko osła matki Sabot, który był okuty tylko dlatego, że matka Sabot stanowiła komunikację pocztową pomiędzy Villers-Cotterets i Crespy.
Zapomniał na chwilę o posłyszanym hałasie i powrócił do poprzednich swoich myśli.
— Co to za jedni byli ci ludzie, którzy zapytywali go o doktora Gilberta, związali mu ręce, gonili go i w którym uciekł wreszcie?
Skąd wzięli się ci ludzie zupełnie nieznani w okolicy?
Cóż om mogli mieć do niego, kiedy ich nigdy nie widział a zatem wcale nie znał? Skąd oni go znali?
Dlaczego panna Katarzyna kazała mu uciekać do Paryża, dlaczego dla ułatwienia ucieczki dała mu ludwika czterdziesto-ośmio frankowego, to jest dwieście czterdzieści funtów chleba, licząc po cztery sous funt, a zatem pożywienie na osiemdziesiąt dni, czyli blisko na trzy miesiące?
Czyżby panna Katarzyna przypuszczała, że będzie nieobecny na folwarku przez dni osiemdziesiąt?
Nagle Pitoux zadrżał znowu.
— O! o! — zawołał — znowu te podkowy końskie.
I odwrócił się.
— Tym razem — rzekł — nie mylę się, hałas, który słyszę, jest odgłosem kopyt końskich, ktoś pędzi galopem, zobaczę go, gdy wejdę pod górę.
Nie skończył jeszcze, gdy koń ukazał się na skraju wzgórza, które właśnie minął, to jest o jakie czterysta kroków od niego.
Ten, który nie przypuszczał, aby agent policyjny mógł się zamienić w osła, przypuszczał bardzo, że mógł on wsiąść na konia, aby łatwiej dogonić uchodzącą zdobycz.
Strach, który go był opuścił na chwilę, ogarnął go teraz znowu — i uczynił nogi jego jeszcze dłuższe i bardziej jeszcze nieustraszone od tych, z których przed dwoma godzinami zrobił taki świetny użytek.
Nie namyślając się też i nie oglądając, nie próbując się nawet ukryć, lecz licząc tylko na nogi, znalazł się jednym susem po drugiej stronie rowu i począł biec przez pola w stronę Ermenonville.
Widział tylko wierzchołki drzew, kołyszące się w dali i myślał:
— Jeżeli dosięgnę tych drzew, które muszą być skrajem jakiegoś lasu, to jestem zbawiony.
I zbliżał się do Ermenonville.
Tym razem chodziło o odniesienie zwycięstwa nad koniem.
Nie miał już nóg, ale skrzydła.
Ubiegłszy sto kroków, obejrzał się i spostrzegł, że jeździec pobudzał konia do ogromnego skoku przez rów, który Pitoux dopiero co przesadził.
Nie mógł już wątpić teraz, że za nim pędził jeździec, podwoił zatem szybkość i nie odwracał głowy z obawy straty czasu.
I już nie odgłos kopyt uderzających o kamienie pobudzał go teraz do szybkości; odgłos ten tłumił się bowiem w lucernie i trawie; teraz podniecał go krzyk jakiś, jakby ostatnia sylaba jego nazwiska, wymawianego przez jeźdźca, jakieś „u! u!“, które zdawało się być echem złości i ostro przecinało powietrze.
Ale po dziesięciu minutach szalonego naprawdę biegu, Pitoux poczuł, że pierś mu cięży i krew uderza do głowy. Zdawało mu się, że kolana jego przybierają wielkie rozmiary, a śledziona zapełnia się drobnemi kamykami.
Poczynał się od czasu do czasu potykać, podczas gdy lecąc poprzednio, podnosił nogi tak wysoko, że widać było wszystkie gwoździe w jego podeszwach.
Wreszcie koń, jako wyższy pod tym względem od człowieka, doścignął dwunożnego Pitoux, który jednocześnie posłyszał głos jeźdźca wołającego już nie „u! u!“ ale zupełnie wyraźnie: Pitoux!... Pitoux!...
Wszystko było zatem stracone.
Pitoux biegł jednak ciągle, biegł machinalnie, poprostu siłą rozpędu.
Nagle kolana się pod nim ugięły.
Zachwiał się i padł twarzą na ziemię.
W tejże samej chwili, gdy się położył na ziemię z postanowieniem, że nie wstanie dobrowolnie, poczuł silne uderzenie batem.
W uszach zabrzmiało mu nagle przekleństwo a dobrze znany głos gruby zawołał:
— Ach! bałwanie, niedołęgo, sprzysięgłeś się więc na życie Cadeta?...
To imię „Cadet“ otrzeźwiło chłopaka.
— O! — zawołał, robiąc półobrót tak, iż zamiast plecami do góry, znalazł się w położeniu nawznak, co ja słyszę... toż to głos pana Billota!...
Był to rzeczywiście ojciec Billot.
Uniósł się troszkę i przysiadł, gdy się o tem przekonał.
Dzierżawca zaś zatrzymał Cadeta pokrytego białą pianą.
— Kochany panie Billot — wykrzyknął Pitoux — jakiś pan dobry, że mnie tak gonisz! Przysięgam jednak, że i bez tego byłbym powrócił na folwark po przejedzeniu dwóch ludwików panny Katarzyny.
Ponieważ pan tu jesteś, bierz je zaraz sobie; bo są w samej rzeczy pańskie i powracajmy.
— Do kroćset djabłów!... — rzekł Billot — wcale mi nie o powrót idzie. Gdzie szpiegi?...
— Szpiegi? — zapytał Pitoux, który nie zrozumiał znaczenia tego wyrazu.
— Tak... szpiegi!... — powtórzył Billot, czarni ludzie, jeżeli to lepiej rozumiesz.
— A! czarni ludzie. Zdaje mi się, kochany panie Billot, że nie przypuszczasz, abym się bawił w czekanie na tych nicponiów?...
— Brawo! a więc są za nami!
— Zdaje mi się; po takiej wycieczce, jaką odbyłem, sądzę nawet, że tak być musi.
— Jeżeliś zatem taki tego pewny, to pocóżeś uciekał?
— Ależ, bo myślałem, że ich dowódca goni mnie konno!
— No, no, nie jesteś wcale taki głupi, jak myślałem. Teraz więc, gdy mamy przed sobą wolną drogę, dalej dalej do Dammartin.
— Jakto! dalej! dalej?
— Wstawaj i jedź ze mną.
— Jedziemy zatem do Dammartin?.
— Tak... wezmę tam konia od ojca Lefranca. Zostawię mu mego Cadeta, który już iść nie może. Musimy być dziś wieczór w Paryżu.
— Niech i tak będzie, panie Billot, niech i tak będzie.
— Dalej zatem, nuże!
Pitoux zrobił wysiłek, aby się podnieść.
— Chciałbym bardzo, kochany panie Billot, ale nie mogę — rzekł.
— Nie możesz wstać?
— Nie.
— Ależ niedawno jak karp skoczyłeś.
— Ba! przed chwilą to zupełnie co innego, przed chwilą usłyszałem pański głos i dostałem batem po krzyżu. Te sposoby raz tylko skutkują, obecnie nie obawiam się pańskiego głosu, a co do bata — pewny jestem, że go pan nie użyjesz ani na mnie, ani na biednego Cadeta, który jest prawie taki zgrzany jak i ja.
Logika Pitoux, nie będącą wcale odmienną od logiki ojca Fortiera, przekonała i wzruszyła prawie dzierżawcę.
— Nie mam czasu rozczulać się nad twoim losem — orzekł — zrób jeszcze wysiłek i wdrap się na Cadeta.
— Ależ — zauważył Pitoux — padnie on pod tym podwójnym ciężarem.
— Za pół godzinki najwyżej, będziemy u ojca Lefranca.
— Kochany panie Billot, zdaje mi się — powiedział Pitoux, że to zupełnie niepotrzebne, abym i ja tam jechał.
— Dlaczego?
— Bo pan potrzebuje jechać do Dammartin, ale nie ja.
— Tak, ale potrzebuję, abyś jechał ze mną do Paryża. W Paryżu będziesz mi potrzebny. Masz silne pięście, a tam będzie ich nam potrzeba.
— A! a! — zawołał Pitoux, wcale nie zachwycony tą perspektywą — czy tak pan sądzisz?
I oparł się o Cadeta, a dzierżawca wciągał go nań jak worek z mąką.
Poczciwy dzierżawca ruszył w dalszą drogę, i tak dobrze używał cugli, kolan i ostróg, że jak obiecał — w niecałe pół godziny stanęli w Dammartin.
Wjechał do miasta przez małą, dobrze mu znaną uliczkę.
Skierował do domu ojca Lefranca i, zostawiwszy Pitoux i Cadeta na podwórzu — sam wbiegł do kuchni, gdzie zastał gospodarza, który wybierając się objechać pola, zapinał kamasze.
— Prędko, prędko, bracie! — zawołał Billot, zanim Lefranc miał czas wyjść z podziwienia — daj mi najsilniejszego z twoich koni..
— A więc Margot — odpowiedział ojciec Lefranc, jest właśnie osiodłana, bo chciałem sam jechać konno.
— Niech będzie Margot, uprzedzam cię tylko, że mogę ją zmarnować.
— Zmarnować Margot?... I dlaczegóż to?
— Bo muszę być koniecznie dziś wieczór w Paryżu — odparł Billot ponuro.
I zrobił znaczący ruch.
— Zmarnuj zatem Margot, — powiedział ojciec Lefranc — dasz mi za nią Cadeta.
— Dobrze.
I szklankę wina.
— Dwie.
— Ale zdaje mi się, że nie sam jesteś?
— Nie, mam przy sobie dzielnego chłopca, którego biorę ze sobą i który tak jest zmęczony, iż nie ma siły przyjść tutaj; każ mu co dać z łaski swojej.
— Zaraz, zaraz — rzekł dzierżawca.
W dziesięć minut dwaj przyjaciele wychylili dwie butelki wina.
Pitoux zjadł półtrzecia funta chleba.
Podczas gdy jadł, jeden z parobków wycierał go jak konia garstką świeżej lucerny.
Odświeżony w ten sposób, Pitoux wychylił szklankę wina z trzeciej butelki, która zniknęła o wiele prędzej, niż poprzednie, gdyż młody pomagał starym.

Potem Billot wskoczył na Margot i wraz z Pitoux puścili się w drogę. Poczciwe zwierzę, dostawszy ostrogą, szparko pomknęło w stronę Paryża, niosąc podwójny ciężar i wymachując ogonem, który strzepywał kurz z pleców Pitoux, i smagał od czasu do czasu po chudych jego łydkach.

ROZDZIAŁ X
W KTÓRYM MOWA O TEM, CO SIĘ DZIAŁO NA
KOŃCU DROGI, PRZEBYTEJ PRZEZ PITOUX
TO JEST W PARYŻU

Z Dammartin do Paryża jest jeszcze dobrych mil osiem.
Pierwsze cztery minęły prędko, ale od Bourget nogi Margot, choć pobudzane długiemi nogami Pitoux, sztywnieć zaczęły.
Noc zapadała.
Pod Villette zdawało się Billotowi, że widzi wielką łunę w stronie Paryża.
Zwrócił na to uwagę Aniołowi.
— E! — odpowiedział ten ostatni — to zapewne wojsko biwakujące pod gołem niebem roznieciło sobie ognisko.
— Jakto wojsko? — zapytał Billot.
— Skoro go pełno tutaj, to dlaczegóżby tam nie było?
— Rzeczywiście wpatrzywszy się z uwagą na prawo, ojciec Billot dostrzegł równinę Saint-Denis pokrytą oddziałami wojska. Szły one milczące — piechotą i konno.
Zbroje od czasu do czasu połyskiwały przy słabem blasku gwiazd.
Pitoux, którego oczy podczas nocnych wycieczek nauczyły się widzieć w ciemności, wskazał nawet dzierżawcy, rozstawione na środku wilgotnych pól, armaty, zagrzęzłe w błocie aż po osie.
— O! o! — zawołał Billot. — A więc dzieje się tam coś nadzwyczajnego!... Śpieszmy się chłopcze, śpieszmy.
— Pali się!... — rzekł Pitoux, wznosząc się na grzbiecie Margot, widzisz pan iskry?...
Margot zatrzymała się.
Billot zeskoczył na ziemię i zbliżywszy się do tych żołnierzy, którzy odbywali wartę pod drzewami, rzekł:
— Przyjaciele, czy możecie nam powiedzieć, co słychać w Paryżu?
Ale żołnierze w miejsce odpowiedzi zaklęli po niemiecku.
— Cóż się dowiedziałeś? — spytał Billot.
— Nie po łacinie gadają, kochany panie — odrzekł chłopak drżąc cały — oto wszystko, co mogę panu odpowiedzieć.
Billot zamyślił się i spojrzał na wartowników.
— Jakiż ja głupi, aby się zwracać do Kajserlichów.
I zaciekawiony stanął na środku drogi.
Jeden z oficerów zbliżył się do niego.
— Jedź dalej, jedź! — zawołał złą francuszczyzną.
— Przepraszam kapitanie, — odpowiedział Billot — ale chcę jechać do Paryża.
— A więc?
— Ponieważ zaś widzę pana na drodze, obawiam się, czy przedostanę się za rogatki.
— Przedostaniesz się.
Billot pojechał i rzeczywiście przejechał. Ale wpadł znów na huzarów z Bercheny, którzy otaczali Villette.
Tym razem natrafił na rodaków i z większym ich powodzeniem wypytywał.
— Panowie — powiedział, — co słychać nowego w Paryżu?
— To, że wasi wściekli paryżanie — odparł jeden z huzarów — dobijają się o swego Neckera i strzelają do nas, jak gdyby to nas co obchodziło.
— Chcą Neckera! — wykrzyknął Billot. — Czyż go stracili?
— Ma się rozumieć, bo król złożył go z urzędu.
— Król złożył z urzędu Neckera? — zawołał Billot z takiem oburzeniem, jakby walczył przeciw świętokradztwu — król złożył z urzędu tego wielkiego człowieka?
— Tak jest, mój bracie, a w dodatku ten wielki człowiek jest już w drodze do Brukselli.
— W takim razie to pośmiejemy się trochę — zawołał Billot strasznym głosem, nie dbając wcale o niebezpieczeństwo, na jakie się narażał zdradzając wobec dwunastu, czy piętnastu setek rojalistów uczucia swoje.
I wskoczywszy na Margot, którą parł okrutnie ostrogami popędził do rogatek.
W miarę jak się zbliżał, widział, że pożar wzmagał się także.
Długi słup ognisty strzelał ku niebu.
Paliły się rogatki.
Tłum wściekły, ryczący, w którym znajdowały się i kobiety, głośniej jak zwykle grożące i krzyczące od mężczyzn, podniecał ogień szczapami drzewa, sprzętami i rzeczami kancelistów ogłaszających prawa.
Na drodze stały wojska węgierskie i niemieckie; patrzyły na to, co się działo, wcale się tem nie przejmując.
Billot nie zatrzymał się przed tą ścianą z ognia; pobudził tylko Margot do biegu.
Dzielna szkapa przebyła płonące rogatki.
Ale po za niemi potrzeba się było zatrzymać wobec tłumów dążących ze środka miasta na przedmieście. Jedni z idących śpiewali, drudzy krzyczeli: „Do broni“.
Billot wyglądał na to, czem był, a mianowicie na poczciwego dzierżawcę, przybywającego do Paryża za interesami.
Może za głośno trochę krzyczał: miejsca, miejsca!
Ale Pitoux powtarzał po nim tak grzecznie: „proszę o miejsce“, że jedno naprawiało drugie.
Nikt nie miał powodu przeszkadzania Billotowi w jego interesach, dano mu zatem przejechać.
Margot odnalazła siły.
Ogień opalił jej sierść cokolwiek, krzyki, do których nie była przyzwyczajona, rozpaliły.
Billot, z obawy musiał ją siłą powstrzymywać, aby nie roztratować kogo z ciekawych, którzy przychodzili przed bramy domów lub dążyli do rogatek.
Billot chociaż bezustannie kierował Margot to w lewo to w prawo, posuwał się jednak ciągle naprzód; tak było aż do bulwaru; tu jednak musiał się już zatrzymać.
Orszak idący z Bastylji ciągnął ku Garde-Meuble. Te dwie miejscowości stanowiły dwa węzły Paryża.
Za orszakiem zapełniającym bulwar, niesiono nosze.
Na noszach tych stały dwa popiersia: jeden przesłonięty krepą, drugi uwieńczony kwiatami.
Biust z krepą był biustem Neckera, ministra złożonego z urzędu, drugi ozdobiony kwiatami, był biustem księcia Orleańskiego, który ujął się na dworze za ekonomistą genewskim.
Billot zapytał, co znaczy ten pochód? Objaśniono go, że to uznanie publiczne, oddawane Neckerowi i jego obrońcy księciu Orleańskiemu.
Billot pochodził z kraju, w którym imię księcia Orleańskiego czczone było od półtora wieku.
Billot należał do sekty filozoficznej i uważał Neckera nie tylko za wielkiego ministra, ale za apostoła ludzkości.
Było to więcej niż potrzeba dla rozegzaltowania poczciwego Billota.
Zeskoczył z konia i sam nie wiedząc dobrze, co robi, wrzasnął:
— Niech żyje książę Orleański! niech żyje Necker!
Potem zaraz wmieszał się do tłumu.
Wmieszawszy się w wir taki, zatraca się wolność osobistą. Przestaje się mieć, jak to wiadomo każdemu, wolę własną, chce się tego, czego chce tłum i robi się to, co on robi.
Billot tembardziej ulec musiał, że był raczej na czele, niż na tyłach pochodu.
Orszak krzyczał na zabój:
— Niech żyje Necker!...
Billot łączył swój głos potężny z temi okrzykami.
Wszelka bezwzględna wyższość ma zawsze poszanowanie u ludu.
Paryżanie z przedmieścia o głosach cienkich lub chrapliwych, ocenili pełny, świeży i dźwięczny głos Billota.
Po dziesięciu minutach ktoś z niosących nosze, ktoś, którego entuzjazm nie dorównywał jego siłom, ustąpił miejsca Billotowi.
Jak widzimy, wybił się on bardzo prędko.
Wczoraj zwyczajny rozpowszechniacz broszury doktora Gilberta stał się dziś jednym z główniejszych orędowników triumfu Neckera i księcia Orleańskiego.
Zaledwie godność tę osiągnął, zabłysła mu myśl pewna w głowie.
— Co się stało z Pitoux‘em? co się stało z Margot?
Niosąc mary, odwrócił głowę i przy świetle pochodni, obrzucającym orszak, przy blasku lampjonów, zdobiących wszystkie okna, spostrzegł rodzaj poruszającego się pagórka, złożonego z pięciu czy sześciu mężczyzn, krzyczących i gestykulujących.
Pośród tych gestykulacyj i tych krzyków, łatwo było rozróżnić głos i długie ramiona Pitoux‘a.
Pitoux robił co mógł, aby obronić Margot.
Ale pomimo wszystkich jego usiłowań, biedna szkapa została zdobyta.
Margot nie dźwigała już Billota i Pitoux, który był i tak już dobrym dla niej ciężarem.
Margot dźwigała teraz tych wszystkich, którzy tylko na jej grzbiet, dostać się mogli.
Margot wyglądała teraz wśród nocy, dodającej zawsze pewnej fantazji przedmiotom, na słonia obładowanego myśliwemi, udającemi się na tygrysa.
Siedziało na niej pięciu czy sześciu ludzi, którzy walali:
— Niech żyje Necker! niech żyje książę Orleański! Precz cudzoziemcy!
Pitoux powtarzał ciągle:
— Na Boga!... udusicie Margot!
Szał był ogólny.
Billot myślał przez chwilę, czyby nie pójść na pomoc Pitoux‘owi i Margot.
Zauważył jednak zaraz, że gdyby choć na chwilę zrzekł się zdobytego zaszczytu, jużby z pewnością do niego nie trafił.
Przypomniał też sobie, że według umowy z ojcem Lefranc co do zamiany Margot na Cadeta, szkapa należała do mego, gdyby więc nawet padła, straciłby jakich trzysta lub czterysta franków, a jest dosyć przecież na to zamożny, aby poświęcić taką kwotę dla dobra ojczyzny.
Orszak posuwał się tymczasem ciągle naprzód, potem skręcił na lewo i przez ulicę Montmartre wydostał się na plac Victoires.
Przed Palais-Royal, tłum mężczyzn z zielonemi przy kapeluszach kokardami, krzyczący: Do broni! zatamował przejście zupełnie.
Trzeba się było rozpoznać.
Czy ci ludzie, którzy zapełniali ulicę Vivinne przyjaciółmi byli, czy wrogami?.
Kolor zielony był kolorem księcia d‘Artois. Skąd wiec zielone kokardy?
Po chwili wszystko się wyjaśniło.
Dowiedziawszy się o dymisji Neckera, jakiś młody człowiek wypadł z kawiarni Foy, wskoczył na ławkę i wywijając pistoletem, zawołał
— Do broni!
Posłyszawszy ten okrzyk, wszyscy spacerujący po Palais-Royal otoczyli nieznajomego i zaczęli powtarzać:
— Do broni!
Powiedzieliśmy już, że wszystkie obce pułki zebrane były dokoła Paryża.
Zdawałoby się, że to najście cudzoziemców.
Nazwiska tych pułków raziły uszy francuzów: Reynac, Salis, Samade, Diesbach, Esterhasy, Ramer!...
Dość je było wymienić tłumowi, aby zrozumiał, że to wszystko siły wrogie.
Młody człowiek tak też zrobił.
Oznajmił nadto, że Szwajcarowie, obozujący na polach Elizejskich z czterema armatami, mieli tego jeszcze wieczoru wkroczyć do Paryża, na czele dragonów księcia de Lombesq.
Zerwał liść z kasztana i przypiął go do swego kapelusza, jako kokardę.
W tejże samej chwili wszyscy obecni poszli za jego przykładem.
Trzy tysiące osób, w przeciągu dziesięciu minut, ogołociło z liści drzewa Palais-Royal.
Rano nazwisko młodzieńca było nieznane, wieczorem było na wszystkich ustach.
Młody ten człowiek — zwał się Kamil Desmoulins.
Zapoznawano się z nim, zaprzyjaźniano, ściskano go i całowano.
Następnie orszak ruszył dalej.
Podczas chwilowego przystanku, ciekawość tych, którzy nie mogli nic dojrzeć pomimo wspinania się na palce, przysporzyła amatorów biednej Margot, tak, iż w chwili ruszenia biedne stworzenie literalnie zapadło się pod ciężarem.
Na rogu ulicy Richelieu, Billot spojrzał po za siebie.
Margot nie istniała.
Westchnął na uczczenie pamięci nieszczęśliwego stworzenia.
Potem, jak mógł najgłośniej zawołał trzy razy: Pitoux... jak ta robili Rzymianie na pogrzebach krewnych swoich.
Zdawało mu się, że z pośród tłumu doszedł go głos odpowiadający na to wołanie.
Ale głos ten zginął zaraz w głuchej, nawpół grożącej a nawpół skarżącej się wrzawie.
Orszak ciągłe naprzód się posuwał.
Wszystkie sklepy były pozamykane.
Wszystkie okna były pootwierane, ze wszystkich podniecano rozpłomienionych przechodniów.
Tak dotarto do placu Vendome.
Przybywszy tutaj, zatrzymano się, dzięki nieprzewidzianej przeszkodzie.
Armja złożona z ludu, zastała na placu Vendome oddział Royal-Allemand.
Byli to dragoni.
Ci żołnierze cudzoziemscy, zobaczywszy tłum, posuwający się ulicą Saint-Honoré i wylewający aż na plac Vendome, popuścili cugle koniom, zniecierpliwionym pięciogodzinnem wyczekiwaniem i natarli na naród.
Niosący mary poprzewracali się pierwsi.
Sabaudczyk, idący tuż przed Billotem, zerwał się w tej chwili na nogi i wznosząc utwierdzone na końcu drąga popiersie księcia Orleańskiego, zawołał:
— Niech żyje książę Orleański! niech żyje Necker!
Nie widział naturalnie nigdy pierwszego, nie znał wcale drugiego.
Billot chciał uczynić ta samo z biustem Neckera ale go uprzedzono.
Jakiś człowiek młody, dwudziestopięcio lub dwudziesto-sześcioletni, elegancko ubrany, rzucił się na popiersie, gdy upadło.
Dzierżawca napróżno szukał po ziemi.
Biust Neckera przytwierdzony do rodzaju piki wznosił się tuz obok popiersia księcia Orleańskiego, a oba wizerunki jednoczyły dokoła siebie sporą część orszaku.
Nagle światło jakieś plac rozjaśniło.
W tejże samej chwili rozległy się wystrzały.
Kule zaświstały w powietrzu.
Coś twardego uderzyło Billota w czoło: padł i w pierwszej chwili sądził, że umiera.
Ponieważ jednak nie stracił przytomności, ponieważ oprócz dotkliwego bólu głowy nie czuł nic więcej, zrozumiał, że co najwyżej zraniony.
Aby się przekonać o ważności rany, podniósł rękę do czoła i spostrzegł, że został uderzony w głowę i że ręce ma krwią zbroczone.
Młodzieńca pięknie ubranego, który szedł przed nim, kula ugodziła.
Poległ.
Jego krew obryzgała ręce Billota, a uderzył go biust Neckera, padając.
Billot krzyknął ze wściekłości i zgrozy.
Elegancki młodzieniec rzucał się konwulsyjnie konając.
Okrzyk Billota podjęty przez tłum, rozległ się ponurem echem aż w ostatnich szeregach w ulicy Saint-Honore.
Drugi wystrzał dał się słyszeć i jednocześnie luki wśród tłumu zaznaczały przejście pocisków.
Podnieść biust krwi na czerwono pomalowany, wznieść go po nad głowy i zawezwać tłum do pomsty, choćby narażając się na śmierć, jak ten piękny młodzieniec, którego martwe ciało wala się na ulicy, oto co oburzenie dyktowało Billotowi i co byłby uczynił w pierwszej chwili zapału.
Ale jakaś duża i ciężka ręka dotknęła jego ramienia i oparła się na niem w ten sposób, iż musiał aż zgiąć się pod jej ciężarem.
Chciał się oswobodzić, ale zaraz druga, niemniej ciężka ręka, spadła mu na drugie ramię.
Billot obraca się wściekły, aby zobaczyć z kim ma do czynienia.
— Pitoux!... — zawołał.
— Tak, tak, — odpowiada Pitoux — nachyl się pan.
I Pitoux zmusza nareszcie siłą upartego dzierżawcę, aby się położył przy nim.
Ledwo dzierżawca dotknął twarzą ziemi, rozległy się nowe strzały.
Sabaudczyk, trzymający popiersie księcia Orleańskiego, pada ugodzony śmiertelnie.
Następnie słychać chrzęst broni.
Dragoni powtórnie nabijają karabiny.
Jeden z jeźdźców najeżdża na nieszczęśliwego Sabaudczyka, który czuje zimno lancy zagłębiającej się w pierś i pada na Billota i Pitoux.
Burza przeciąga przez ulicę, zionąc grozą i śmiercią! Tylko trupy na bruku pozostają.
Kto żyje, ucieka w inne ulice.
Okna zamykają się pośpiesznie.
Entuzjastyczne okrzyki i wściekłą wrzawę zastępuje ponure milczenie.
Billot przeczekał jeszcze chwilę, idąc za radą ostrożnego zawsze Pitoux.
Następnie, czując, że niebezpieczeństwo mija wraz z wrzawą, unosi się na jedno kolano, a Pitoux strzyże uchem, jak zając.
— A więc! panie Billot — mówi chłopak — zdaje mi się, że teraz stosowna dla nas chwila.
— Dobrze, pomóż mi zatem...
— W czem? w uciekaniu?
— Nie; elegancki młodzieniec skonał, ale Sabaudczyk jest tylko zemdlony, jak mi się wydaje. Pomóż mi wziąć go na plecy; nie można pozostawić nieszczęśliwego pludrom na pastwę!
Billot przemawiał językiem, znajdującym oddźwięk w sercu Pitoux‘a.
Nie znalazł on żadnej na to odpowiedzi.

Chwycił zemdlonego i pokaleczonego Sabaudczyka, i jakby worek zarzucił go na barczyste plecy dzierżawcy, który widząc, że ulica Saint-Honoré jest wolna i pusta, pociągnął wraz z Pitoux w kierunku Palais-Royal.

ROZDZIAŁ XI
NOC Z 12 NA 13 LIPCA

Ulica z początku wydawała się Billotowi pustą zupełnie, gdyż dragoni, ścigający tłumy, popędzili placem Saint-Honoré i rozbiegli się po ulicach Louis-le-Grand i Gaillou.
W miarę atoli, jak zbliżali się do Palais-Royal, ludzie ukazywali się na rogach ulic i progach domów i rozglądali się niespokojnie.
Przekonawszy się, że nie ma dragonów, przyłączyli się do smutnego pochodu i z początku cicho, potem głośniej, a w końcu wrzeszcząc już na całe gardło, powtarzali:
Zemsty! zemsty!
Pitoux postępował za Billot‘em z czarną czapką biednego Sabaudczyka w ręku.
Nareszcie ponura ta, straszna procesja przybyła na Palais-Royal, gdzie tłum oburzony, naradzał się i żądał wystąpienia żołnierzy francuskich przeciw cudzoziemcom.
— Co to za jedni w mundurach? — zapytał Billot, stając na czele tych, którzy z bronią u nóg zagradzali plac przed Palais-Royal, od strony bramy głównej pałacu na ulicy Chartres.
— To gwardja francuska! — odpowiedziało mu kilka głosów.
— Aha! — rzekł Billot zbliżając się i pokazując martwe już ciało sabaudczyka — aha! jesteście francuzami i pozwalacie mordować nas niemcom!
Gwardja francuska cofnęła się pomimowoli.
— Umarł! — szepnęło kilka głosów w szeregach.
— Tak jest, umarł! zamordowany został, jak bardzo wielu innych.
— Przez kogo?
— Przez niemców... dragonów królewskich. Nie słyszeliście krzyków, wystrzałów, tętentu?
— Owszem, owszem, słyszeliśmy! — krzyknęło dwieście czy trzysta głosów. — Mordowano naród na placu Vandome.
— Jesteście dziećmi ludu — zawołał Billot, zwracając się do żołnierzy; — niegodziwość to z waszej strony pozwalać na mordowanie swojej braci!
— Niegodziwość!... — mruknęło złowrogo kilka głosów w szeregach.
— Tak... — niegodziwość?! Powiedziałem to i powtarzam. No — ciągnął dalej Billot, postępując trzy kroki naprzód do miejsca, w którem rozlegało się szemranie — no cóż, może mnie zabijecie, aby dowieść, że nie popełniacie niegodziwości?
— Dobrze!... dobrze... — rzekł jeden z żołnierzy; — dzielny człowiek z ciebie, mój przyjacielu; ale jesteś mieszczaninem i możesz robić co ci się spodoba, inna rzecz żołnierz, musi on słuchać rozkazów.
— To znaczy — zawołał Billot, — że gdybyście otrzymali rozkaz strzelania do nas, ludzi bezbronnych, gotowibyście byli strzelać...
— Ja wiem dobrze, że nie strzelałbym — odezwał się głos z szeregów.
— Ani ja, ani ja — powtórzyło sto głosów innych.
— A więc nie dajcież innym nas zabijać — powiedział Billot. — Jeżeli pozwolicie, aby nas pludry mordowali, to zupełnie to samo, co gdybyście sami mordowali.
— Dragoni!... dragoni!... — zawołało kilka głosów i tłum jednocześnie począł uciekać przez ulicę Richelieu.
Z oddali słychać było zbliżający się ciągle tętent kopyt końskich.
— Do broni!... do broni!... — krzyknęli uciekający.
— A zatem — ryknął Billot, rzucając na ziemię ciało sabaudczyka, które dotąd trzymał jeszcze na plecach, — a zatem oddajcież nam przynajmniej swoje karabiny skoro ich użyć nie chcecie.
— Użyjemy ich do pioruna! — odpowiedział żołnierz do którego zwrócił się był Billot.
— Dalej, dalej do broni! — rozległy się liczne głosy, — do broni! Jeżeli niemcy ośmieliliby się zaatakować tych dzielnych ludzi, pokazalibyśmy szelmom szwabom!...
— Tak!... tak!... — zawołali żołnierze, chwytając za ładownice i nabijając karabiny.
— A!... do pioruna!... — zawołał Billot, — że też ja nie mam mojej strzelby ze sobą. Ale mniejsza — znajdzie się przecie jaki zabity dragon, z którym będę się mógł podzielić.
— Tymczasem — rzekł głos jakiś, — weź sobie ten karabin nabity.
Mówiąc to nieznajomy wcisnął w ręce Billotowi piękny karabin.
W tejże samej chwili dragoni ukazali się na placu, tratując wszystko, co napotkali na drodze.
Oficer, komenderujący gwardją francuską wystąpił cztery kroki naprzód.
— Hola!... panowie dragoni!... — zawołał — stać! jeżeli łaska.
Czy dragoni nie dosłyszeli, czy dosłyszeć nie chcieli, czy też za prędko jechali, aby się powstrzymać na miejscu, dość, że skręcili na prawo i wjeżdżając na plac, najechali na kobietę i staruszka, którzy pod kopytami koni zniknęli.
— Ognia!... ognia!... — krzyknął Billot.
Stał tuż obok oficera i można było przypuszczać, że to oficer zawołał.
Gwardja wzięła broń do ramienia i jednym wystrzałem powstrzymała dragonów.
— Hej!... hej!... panowie gwardziści! — rzekł oficer niemiecki, zwracając się do oddziału francuskiego — a to co?... do nas strzelacie?...
Gwardziści w odpowiedzi strzelili po raz drugi.
Niemcy spostrzegłszy, że mają tym razem do czynienia z żołnierzami, nie zaś z mieszczanami, chwycili cugle i zawrócili na plac Vendome.
— Niech żyją gwardziści francuscy!... — ryczał lud zachwycony.
— Niech żyją obrońcy ojczyzny!... — zawołał Billot.
— Dziękujemy! — odpowiedział tłum, — dziękujemy!... widzieliśmy ogień i jesteśmy ochrzczeni.
— I ja także — rzekł Pitoux — widziałem ogień.
— No i co?... — spytał Billot.
— No i znajduję, że to nic tak znów strasznego.
Billot, który miał czas obejrzeć karabin, i który uznał, że to broń wysokiej ceny, — czyja to strzelba?... zapytał.
— Mego pana — oświadczył ten sam głos, który już się raz był odezwał. — Ale mój pan uważa, że za dobry czynicie z niej użytek, aby wam można ją odebrać.
Billot obejrzał się i ujrzał berajtera w liberji księcia Orleańskiego.
— Gdzież jest twój pan?... — powiedział.
Ujeżdżacz pokazał mu odchyloną w oknie firankę, z po za której książę widział wszystko co się działo.
— A, więc twój pan z nami?... — zapytał Billot.
— Sercem i duszą jest on zawsze z ludem — odpowiedział berajter.
— A zatem, niech żyje książę Orieański! — krzyknął Billot. Przyjaciele, książę Orleański stoi po naszej stronie, niech żyje książę Orleański.
I wskazał na firankę, po za którą stał Jego Wysokość.
Wtedy firanka się odsłoniła i książę Orleański ukłonił się tłumowi trzy razy.
Wprawiło to wszystkich w entuzjazm szalony.
— Niech żyje książę Orleański!... — ryknęło kilka tysięcy osób.
— Do magazynów broni!... — zawołał głos jakiś z tłumu.
— Do hotelu Inwalidów!... — zawołało kilku starych żołnierzy. Sembreuil ma dwadzieścia tysięcy strzelb gotowych.
— Do hotelu Inwalidów!..
— Do Hotel de Ville!... — wołali inni, Flesselles ma klucze od składu broni gwardzistów i odda je nam z pewnością.
— Do Hotel de Ville! — powtórzyli obecni.
I rozbiegli się w trzech wskazanych kierunkach.
Tymczasem dragoni na placu Ludwika XV zebrali się około barona Bezanval i księcia de Lambesq.
Nie wiedzieli o tem Billot i Pitoux, którzy, pozostali sami prawie na placu Palais-Royal.
— No!.. kochany panie Billot, gdzież my idziemy? — zapytał Pitoux.
— Miałbym wielką ochotę iść za tymi dzielnymi ludźmi — odpowiedział dzierżawca. — Nie do magazynów broni, gdyż mam oto tę piękną — strzelbę, ale do hotelu Inwalidów lub do Hotel de Ville. Że jednak przybyłem do Paryża nie poto, aby się bić, ale poto, aby się dowiedzieć adresu pana Gilberta, zdaje mi się, że powinienem pójść do szkoły Louis le Grand, zobaczyć się tam z jego synem, a potem tu powrócić.
I oczy dzierżawcy błysnęły.
Naprzód do szkoły Louis le Grand!... to wydaje się zupełnie słuszne — potwierdził filozoficznie Pitoux — poto przecież przybyliśmy do Paryża.
— Weź strzelbę, szablę lub jakąkolwiek broń, którego z tych trupów — rzekł Billot, wskazując na pięciu czy sześciu dragonów, rozciągniętych na ziemi i chodźmy do szkoły Louis le Grand.
— Ależ ich broń — zauważył wahając się Pitoux, — nie należy chyba do mnie?...
— A do kogóż należy?... — zapytał Billot.
— Do króla.
— Do ludu!... — odpowiedział Billot.
Pitoux, przekonany przez dzierżawcę, którego znał jako człowieka niezdolnego skrzywdzić sąsiada o jedno ziarnko prosa, zbliżył się ostrożnie do dragona, znajdującego się najbliżej.
Przekonawszy się, że naprawdę nie żyje, wziął jego szablę, strzelbę i ładownicę.
Miał wielką także ochotę wziąć jego kaszkiet, ale nie wiedział, czy to, co Billot mówił o broni — stosowało się i do ubrania.
Zbrojąc się, puścił Pitoux uszy w stronę placu Vendome.
— Oho!... — zawołał — zdaje mi się, że niemcy powracają.
Rzeczywiście dał się słyszeć w tej chwili odgłos kopyt końskich.
Pitoux wszedł na schodki kawiarni Regence i spostrzegł oddział dragonów.
— Powracają! — zawołał.
Billot obejrzał się naokoło, aby rozpoznać, czy była możność stawiania oporu.
Plac był prawie pusty.
— Chodźmy — rzekł — do szkoły Louis le Grand.
I skręcił w ulicę Chartres, a za nim Pitoux, wlokący szablę po ziemi.
— Boże!... — zawołał Billot — a toż wyglądasz, jak handlarz starego żelastwa. Przypnij mi to zaraz.
— Gdzie? — spytał Pitoux.
— No tutaj! — krzyknął Billot.
I zawiesił sobie u pasa szablę Pitoux‘a, co temu ostatniemu przywróciło swobodę ruchów.
Doszli spokojnie aż do placu Ludwika XV.
Tutaj spotkali tłum, który ciągnął do hotelu Inwalidów.
— No i cóż? — spytał Billot.
— Nie można przejść przez most Ludwika XV.
— A przez wybrzeże?...
— Tak samo nie.
— Zatem wróćmy i przejdźmy przez most Tuilleries.
Rada była bardzo prosta, a tłum, udając się za Billotem, dał dowód, że się na nią zgadza.
Zdaleka już jednak widać było broń połyskującą w pobliżu ogrodu Tuilleries.
Wybrzeże było odcięte przez dragonów.
— Ci przeklęci dragoni, są widzę wszędzie — mruknął dzierżawca.
— Powiedz pan lepiej, kochany panie Billot — rzekł Pitoux — że jak się zdaje, zostaliśmy przyłapani.
— E! — odparł Billot — nie tak łatwo łapie się pięć, czy sześć tysięcy ludzi, a zdaje mi się, że jest nas co najmniej tyle.
Dragoni z wybrzeża, pomału wprawdzie, ale naprzód postępowali.
— Zostaje nam ulica Royale — rzekł Billot — chodź, Pitoux, chodź!
Pitoux pociągnął za dzierżawcą, niby cień jego.
Ale szereg żołnierzy zamykał przejście ulicy około bramy Saint-Honoré.
— No, no, — powiedział Billot — może ty masz i rację, przyjacielu Pitoux.
— Ha! — odrzekł za całą odpowiedź Pitoux.
Ale ten jeden wyraz i ton, jakim go wypowiedział, przekonywał, jak dzielny chłopak żałował, iż się nie mylił.
Wrzawa i wzburzenie tłumu świadczyły, że nie był on mniej czułym od Pitoux‘a na położenie w jakiem się znajdował.
Rzeczywiście, przez zręczny manewr, książę de Lambesq zamknął pięć czy sześć tysięcy buntowników w żelaznym łuku, którego cięciwę stanowił trudny do wdrapania się nań mur ogrodu Tuilleries i niemożliwa do wyłamania krata Pont-Tournant.
Billot osądził położenie; nie było ono bynajmniej zachwycające. Ale Billot był to człowiek spokojny i zimny, pełen w niebezpieczeństwie pomysłów.
Spojrzał wokoło i zobaczył stos drzewa na brzegu rzeki.
— Mam myśl!... rzekł do Anioła — chodź.
Pitoux poszedł za ojcem Billot, nie pytając go o to, jaka mu myśl przyszła do głowy.
Billot zbliżył się do stosu, wskazał jedną belkę drzewa i powiedział do Pitoux tyle tylko:
— Pomóż mi.
Pitoux pomógł Billotowi, nie pytając, do czego mu pomaga.
Miał takie do dzierżawcy zaufanie, że poszedłby z nim do piekła, nie narzekając że droga za długa, a schody za wysokie.
Billot chwycił belkę za jeden koniec, który dobrzeby mógł wystarczać dla pięciu lub sześciu dość nawet silnych ludzi.
Siła jest zawsze rzeczą godną uwielbienia dla tłumu.
Rozstąpiono się więc natychmiast przed Billotem i Pitoux.
Następnie, zrozumiawszy, że prawdopodobnie idzie tu o dobro ogółu, kilku ludzi wysunęło się przed Billota, i idąc naprzód, wołało:
— Miejsca, miejsca!
— Ojcze Billot — odezwał się, po ujściu jakich trzydziestu kroków Pitoux, — czy daleko tak iść będziemy?
— Do kraty ogrodu Tuilleries.
— Aha! — zawołał tłum, domyśliwszy się o co chodzi.
I rozstąpił się jeszcze żywiej niż poprzednio.
Pitoux spojrzał i zobaczył, że do celu, do którego zmierzali, było nie więcej nad jakie trzydzieści kroków.
— Pójdę — rzekł lakonicznie, jak Pitagorejczyk.
Praca zresztą była o tyle teraz łatwiejsza, że pięciu, czy sześciu ludzi z pomiędzy najsilniejszych — dopomagało w dźwiganiu ciężaru.
Pochód, dzięki temu, posuwał się dość prędko. W pięć minut stanęli naprzeciw kraty.
— Dalej — rzekł Billot — dalej razem!
— Aha — powiedział Pitoux — rozumiem, zrobimy to, co rzymianie taranem nazywali.
Wprawiona w ruch belka, uderzyła mocno w zamek kraty.
Żołnierze, wartujący wewnątrz Tuilleries, przybiegli, aby stawić opór napastnikom.
Ale za trzeciem uderzeniem, drzwi zabujawszy się gwałtownie na zawijasach ustąpiły; motłoch wsunął się w ciemną, rozdziawoną paszczę.
Książę de Lambesq spostrzegł, że jedno wyjście zostało otwarte i złość go porwała.
Spiął konia ostrogami i skoczył naprzód, aby lepiej zbadać położenie.
Dragoni uznali to za komendę i ruszyli naprzód.
Rozgrzane już konie nie mogły dostać na miejscu.
Żołnierze, którzy otrzymali taką sromotną na placu Palais-Royal porażkę, wcale też nie starali się ich powstrzymywać.
Książę widząc, że powstrzymanie tego ogólnego ruchu nie byłoby możliwe, dał się unieść chwili, a jednocześnie rozdzierające krzyki kobiet i dzieci, rozległy się w powietrzu.
Okropna scena rozegrała się w ciemności.
Ci, na których nacierano, stali się szaleni z bólu — ci którzy nacierali, szaleni ze złości.
W górze zorganizowano rodzaj obrony, rzucano na dragonów krzesłami z tarasów.
Książę de Lambesq, uderzony w głowę, chwycił pałasz i ciął bezmyślnie w siedemdziesięcioletniego starca.
Billot zobaczył to i krzyknął.
Jednocześnie chwycił karabin i ogień błysnął w ciemności. Książę byłby zginął niechybnie, gdyby nie to, że przypadkiem koń jego wspiął się w tej chwili.
Koń dostał kulą w szyję i zachwiał się jak pijany.
Myślano, że książę został zabity.
Wtedy dragoni wpadli do Tuilleries i zaczęli prażyć uciekających strzałami.
Ci ostatni, znajdując się w pewnem oddaleniu, rozproszyli się pomiędzy drzewami.
Billot nabił karabin ponownie.
— No, Pitoux — rzekł — zdaje mi się, żeśmy na czas przybyli.
— Jeżeli jestem waleczny — rzekł Pitoux, celując w największą grupę dragonów — nie jest to rzeczą tak trudną, jak mi się zdawało.
— Zapewne — odrzekł Billot — ale waleczność niepotrzebna nie jest walecznością. Chodź tędy, mój chłopcze i uważaj, aby ci się nogi o szablę nie zaplątały.
— Poczekaj pan, kochany panie Billot. Gdybym pana zgubił, nie wiedziałbym co robić. Nie znam Paryża, tak samo jak pan; pierwszy raz tutaj jestem.
— Chodź, chodź — powiedział Billot, idąc tarasem, dopóki nie minął linji oddziałów, posuwających się szybko wybrzeżem, aby wesprzeć, gdyby było potrzeba, dragonów księcia de Lambesq.
Dostawszy się na koniec tarasu, Billot siadł na murku i zeskoczył na wybrzeże.

Pitoux zrobił to samo.

ROZDZIAŁ XII
O TEM, CO SIĘ DZIAŁO W NOCY Z DNIA
12-go NA 13-ty LIPCA 1789 ROKU

Wydostawszy się na wybrzeże, dwaj nasi prowincjonalisci zobaczyli błyszczącą broń jakiegoś nowego oddziału, a że prawdopodobnie, nie był on oddziałem przyjacielskim zeszli na sam brzeg Sekwany i szli ciągle naprzód.
Jedenasta biła właśnie na zegarze w Tuilleries.
Znalazłszy się pod pięknemi osinami i wypukłemi topolami, które rosły ponad rzeką i kąpały w wodzie swe korzenie, dzierżawca i Pitoux, położyli się na ziemi i poczęli radzić.
Zastanawiali się nad tem, czy należało im połączyć się tłumem i wziąć udział w walce, która, jak się zdawało znowu trwać część nocy.
Billot zadawszy to pytanie, czekał na odpowiedź Pitoux.
Uznanie bowiem dla Pitoux, wzrosło bardzo w umyśle dzierżawcy.
Zdziałały to najpierw: nauka, której dał wczoraj dowody, a następnie odwaga wykazana dziś wieczorem.
Pitoux czuł to instynktownie.
Zamiast jednak być z tego dumny, był tylko wdzięczny dobremu dzierżawy.
Pitoux był chłopcem bardzo skromnym.
— Panie Billot — rzekł — jesteś widocznie dzielniejszy, a ja mniejszym tchórzem, niż myślałem. Horacjusz który był dostojniejszym niż my człowiekiem przynajmniej pod względem poezji rzucił swą broń i umknął po pierwszym natarciu. Ja mam moją strzelbę, ładownicę i szablę, dowodzi to więc, że jestem odważniejszym od Horacjusza.
— Do czegóż zmierzasz?
— Do tego, kochany panie Billot, że najodważniejszy nawet człowiek, może nie być oszczędzony przez kulę.
— Cóż dalej?
— Dalej, drogi panie, oznajmiłeś przecie opuszczając folwark, iż udajesz się do Paryża w bardzo ważnym interesie..
— Tam do licha! to prawda — powiedział Billot... skrzyneczka!...
— A zatem, czyś pan przybył dla skrzyneczki, czy nie.
— Dla skrzyneczki, do pioruna! nie dla czego innego.
— Jeżeli dasz się pan zabić, nie załatwisz naturalnie interesu, dla którego przybyłeś.
— Rzeczywiście, masz najzupełniejszą rację mój Pitoux!
— Słyszysz pan stąd jak łamią, jak wrzeszczą. ciągnął Pitoux ośmielony; drzewo drze się jak papier, i żelazo skręca się jak konopie.
— Bo naród jest rozwścieczony....
— Ale — odważył się powiedzieć Pitoux — zdaje mi i się, że i król jest także rozsierdzony.
— Jakto król?
— A no, austrjacy, niemcy, kaizerlikowie, jak ich pan nazywasz, są żołnierzami króla. Jeżeli zatem na lud nacierają, to dlatego, że król im dał rozkaz taki. Dlaczego zaś król wydaje takie rozkazy? Jużci chyba dlatego, że także jest porządnie rozzłoszczony?
— Masz rację i nie masz jej, mój Pitoux.
— To mi się wydaje niepodobieństwem, kochany panie Billot, nie śmiem panu powiedzieć, że gdybyś się był uczył logiki, nie odważałbyś się na paradoks podobny.
— I masz rację i nie masz jej, kochany Pitoux, zaraz ci to wytłumaczę...
— Nie pragnę niczego więcej — ale wątpię.
— Są, widzisz, dwa stronnictwa na dworze: stronnictwo królowej, protegującej austrjaków...
— No tak, bo król jest francuzem, a królowa austrjaczką — odpowiedział filozoficznie Pitoux.
— Czekaj! Za królem są panowie Turgot i Necker. Za królową Breteuil i Polignac. Król nie jest panem, ponieważ musiał usunąć panów Turgot i Neckera. A zatem jest panią królowa, a raczej: Breteuilowie i Polignaki. Oto dlaczego wszystko tak źle idzie. Złe pochodzi, widzisz mój Pitoux, od pani Deficit. Pani Deficit jest rozzłoszczona i to z jej rozkazu wojsko na lud naciera, austrjacy bronią austrjaczki: to zupełnie jasne i proste.
— Przepraszam, panie Billot — rzekł Pitoux, ale „deficit“ jest wyrazem łacińskim i oznacza „brak“. Czegóż więc komu brakuje?
— Pieniędzy mój chłopcze! a dlatego brakuje pieniędzy, że je przejedli ulubieńcy królowej, którą też z tego powodu nazywają panią Deficit. Nie król jest więc rozzłoszczony, lecz królowa. Król jest tylko zagniewany; zagniewany jest oto, że wszystko tak źle idzie.
— Rozumiem — powiedział Pitoux — ale skrzyneczka?
— To prawda, to prawda Pitoux; ta djablica polityka zawsze mnie wiedzie dalej, niżbym sobie tego życzył. Tak, skrzyneczka przedewszystkiem. Masz rację Pitoux. Po zobaczeniu się z doktorem Gilbertem, będziemy mogli powrócić do polityki. Mam święty obowiązek...
— Nie ma nic świętszego, nad święte obowiązki — rzekł Pitoux.
— Chodźmy do szkoły Louis-le Grand, do Sebastjana Gilberta — powiedział Billot.
— Chodźmy — odparł wzdychając Pitoux, bo musiał opuścić miękkie łóżko na trawniku, do którego się już przyzwyczaił, bo pomimo okropnych wrażeń, jakich doznał tego wieczora, sen, nieodbiegający nigdy spokojnego sumienia, a pożądany przez zmęczone członki, nęcił bardzo cnotliwego i spracowanego Pitoux.
Billot już powstał, a Pitoux wstawał gdy pół do dwunastej wybiło.
— Ale ba; pół do dwunastej — rzekł Billot, szkoła Louis-le-Grand będzie bodaj zamknięta.
— Z pewnością — potwierdził Pitoux.
— Zresztą, w nocy łatwo jest wpaść w zasadzkę; zdaje mi się nawet, że widzę ognie wartowników w stronie pałacu sprawiedliwości. Zaaresztują nas i zabiją; masz rację Pitoux, nie powinni mnie zatrzymać, nie powinni mnie zabić.
Po raz trzeci już od rana, przyznawał Billot rację Pitoux.
Ten ostatni uważał, że nie mógł nic lepszego zrobić w tej chwili, niż powtórzyć słowa dzierżawcy.
— Masz pan rację — powtórzył więc, kładąc się na trawniku. — Nie można aby pana zabili, kochany panie Billot.
Koniec tego zdania uwiązł w gardle Pitoux. Vox fansibus hoesit, mógłby był powiedzieć, gdyby nie to, że już spał.
Billot nie spostrzegł tego.
— Mam myśl — rzekł.
— A! ziewnął Pitoux.
— Mam myśl słuchaj, mam myśl! Pomimo wszelkich ostrożności, mogę być zabity zbliska lub trafiony z daleka, mogę umrzeć nagle; gdyby się to zdarzyło, potrzeba abyś wiedział, co masz powiedzieć doktorowi Gilbertowi; ale bądź niemym Pitoux...
Gdybym otóż został raniony śmiertelnie, i gdybym nie mógł spełnić mojego obowiązku, odszukałbyś doktora Gilberta i powiedziałbyś mu... słyszysz mnie Pitoux? — rzekł dzierżawca, schylając się nad chłopakiem — powiedziałbyś mu... ależ on chrapie, biedak...
Cały zapał Billota — sen ten ostudził odrazu.
— A więc śpijmy — rzekł.
I nie gderząc nawet położył się przy swym towarzyszu, gdyż jakkolwiek wytrwały był bardzo, droga całodzienna i wydarzenia wieczorne nie mogły nań nie oddziałać.
Po trzech godzinach snu, a raczej odrętwienia, świtać zaczęło...
Gdy otworzyli oczy, przekonali się, iż Paryż nie stracił nic ze swego dzikiego wyglądu, jaki posiadał wczoraj. Tylko nie widać już było żołnierzy, a ludu wszędzie pełno.
Lud ten uzbrojony był w piki, sfabrykowane naprędce, w strzelby, z któremi ogromna większość obchodzić się nie umiała i we wspaniałą broń innego wieku, posiadacze której zachwycali się pięknemi ozdobami ze złota, kości słoniowej lub szyldkretu, ale nie rozumieli jej mechanizmu.
Zaraz po ustąpieniu wojska splądrowano Garde-Meuble.
Ku Hotel-de-Ville ciągniono dwie małe armaty. Dzwony biły w Notre-Dame, w Hotel-de-Ville i we wszystkich prawie kościołach.
Tłumy wciąż nadpływały... Skąd się brały trudno było zdać sobie sprawę... Jakby gdzieś z pod bruku wyrastały, całe masy mężczyzn i kobiet wynędzniałych i bladych. Wczoraj wszystko to wołało: „chleba“! dziś wrzeszczało: „broni“!
Nie podobna przedstawiać sobie nic bardziej złowrogiego nad te bandy, dopiero od miesiąca czy dwóch przybyłe z prowincji i osiadłe w Paryżu, zgłodniałe jak hjeny, czatujące na cmentarzu.
Cała Francja, przedstawiona w Paryżu przez zgłodniałych z każdej prowincji — wołała do króla: — daj nam wolność; — do Boga: chleba naszego daj nam dzisiaj.
Billot, który ocknął się pierwszy, zbudził Anioła i skierowali się ku szkole Louis-le-Grand, drżący z przerażenia, że patrzyli na te krwawe zajścia.
W miarę jak zbliżali się do dzielnicy, zwanej dziś dzielnicą Latin, jak szli ulicą Harpe, jak wreszcie dochodzili do ulicy Saint-Jacques, która była celem ich wycieczki, widzieli jak wszędzie, zupełnie jak za czasów Frondy, wznosiły się barykady.
Kobiety i dzieci znosiły wielkie księgi, ciężkie sprzęty i drogocenne marmury przeznaczone do stawiania zawady żołdakom, gdyby zamierzyli awanturować się w krętych i wąskich uliczkach starego Paryża.
Od czasu do czasu Billot spostrzegał jednego lub dwóch gwardzistów narodowych otoczonych gromadą ludzi, których z użyciem strzelb obznajmiali. Kobiety i dzieci przyglądały się tym ćwiczeniom.
Szkoła Louis-le-Grand nie pozostała w tyle.
Uczniowie zbuntowali się i powyrzucali nauczycieli.
W chwili gdy Billot ze swym towarzyszem zbliżali się do kraty zakładu, młodzież wylęgała z groźbami na dziedziniec zewnętrzny.
Dzierżawca obrzucił okiem zebranie i nagle głosem stentora zapytał:
— Który z was — nazywa się Sebastjan Gilbert?
— Ja odpowiedział chłopiec piętnastoletni, dziewiczej prawie piękności.
— Zbliż się, proszę, moje dziecko.
— Czego pan sobie życzy ode mnie? — spytał wezwany przez Billot‘a...
— Czy chcesz go pan zabrać? wykrzyknął zwierzchnik, przelękiony widokiem dwóch ludzi uzbrojonych, z których jeden, ten właśnie co pytał o młodego Gilberta, krwią był zbroczony. Chłopiec ze swojej strony patrzał także ze zdziwieniem na przybyłych, nie mógł bowiem poznać swego mlecznego brata Pitoux, bo urósł ogromnie od czasu jak się rozstali — i zmienił się do niepoznania w zbrojnem, jakie miał na sobie, ubraniu.
— Zabrać! — zawołał Billot — zabrać syna pana Gilberta, zaprowadzić go w ścisk i narazić na uderzenia! O nie, na honor nie!
— Widzisz Sebastjanie — rzekł naczelnik — ci przyjaciele nie chcą cię zabrać. No. panowie; no, moi uczniowie — wołał dalej biedny przełożony — bądźcie posłuszni; rozkazuję wam bądźcie posłuszni, bądźcie posłuszni, błagam was!
Oro obtestoque — mruknął Pitoux.
— Panie — powiedział młody Gilbert z nadzwyczajną jak na dziecko w tym wieku stanowczością zatrzymaj pan, jeżeli chcesz, towarzyszy moich, ale ja wyjść chcę i muszę...
I uczynił ruch ku kracie.
Nauczyciel zatrzymał go za ramię.
Sebastjan, wstrząsając pięknemi ciemnemi włosy ponad bladem — czołem zawołał:
— Panie!... uważaj, co czynisz. Nie jestem w tem położeniu co inni, mój ojciec zaaresztowany, znajduje się w mocy tyranów!...
— W mocy tyranów!... — zawołał Billot, — mów moje dziecko, co chcesz powiedzieć?
— Tak, tak... — zawołały dzieci — Sebastjan prawdę powiedział, jego ojca zaaresztowano, a ponieważ naród postanowił otworzyć więzienia, chce aby otworzono także więzienie jego ojca.
— Oh!... — krzyknął dzierżawca, wstrząsając kratą swem herkulesowem ramieniem, — zaaresztowano doktora Gilberta!... Katarzyna miała więc słuszność?...
— Tak, panie — powiedział mały Gilbert, — zaaresztowano ojca, i dlatego właśnie chcę wziąć strzelbę i bić się, dopóki go nie wyswobodzę!...
Słowom tym potaknęło sto pałających gniewem głosów, wołając:
— Broni!... broni!... niech nam broń dadzą!...
Tłum, który się zebrał na ulicy, rozogniony zapałem młodzieży, rzucił się na kratę.
Przełożony padł na kolana i wyciągając ręce przez kratę, zawołał błagalnie:
— Przyjaciele!... przyjaciele!... oszczędźcie te biedne dzieci.
— Z pewnością, że o ich krzywdzie nie myślimy — odpowiedział jeden z gwardzistów!... Ładne chłopaki... będą się bić jak anioły.
— Przyjaciele!... moi przyjaciele!... Te dzieci, to święty depozyt, powierzony mi przez ich rodziców, ja za nich odpowiadam; ojcowie ich i matki liczą na mnie, na miłość boską nie uprowadzajcie tych dzieci.
Przeciągłe ryki, dolatujące z głębi ulicy, to jest z ostatnich szeregów tłumu, były odpowiedzią na te błagania.
Billot wystąpił przeciw gwardzistom, tłumowi, uczniom nawet i zawołał:
— Ma rację, to święty depozyt; niech ludzie dają się zabijać, ale dzieci niech żyją; to nasienie przyszłości.
Szmer niezadowolenia dał się słyszeć w tej chwili.
— Kto szemrze — zawołał Billot, — ten napewno nie jest ojcem. Ja, który przemawiam do was, przydźwigałem wczoraj na ramionach dwóch zamordowanych ludzi, oto krew ich na mojej koszuli. Patrzcie!...
I ukazał zakrwawioną kamizelkę i koszulę, co zelektryzowało obecnych.
— Wczoraj — ciągnął dalej Billot — biłem się w Palais-Royal i w Tuilleries, i to chłopię także się biło, ale nie ma ono ani ojca, ani matki, zresztą to już prawie człowiek.
I wskazał na Pitoux, a ten się dumnie wyprostował.
— Dzisiaj znowu się bić będę, — ciągnął dalej Billot — ale niech mi nikt nie śmie powiedzieć: Paryżanie nie byli w stanie poradzić żołdakom cudzoziemskim i dzieci do pomocy wezwali.

— Racja!... prawda!... — krzyknęły chórem kobiety i gwardziści. — Ma słuszność. Dzieci!... wróćcie się, wróćcie!...

Nagle wydało mu się, że jakby cień jakiś padł na zadrukowany papier
— O dziękuję, stokrotnie dziękuję panu — szepnął przełożony, starając się chwycić ręce Billota przez kratę.

— A przedewszystkiem, patrzcie na Sebastjana — rzekł dzierżawca.
— Co? mnie mają pilnować?... Nie! mnie nie potrafią upilnować — zawołał młodzieniec, szamocąc się ze służącym, gdy go odprowadzić usiłował.
— Puśćcie mnie — rzekł Billot — ja jego podejmuję się uspokoić.
Tłum się rozstąpił.
Dzierżawca pociągnął Pitoux i wszedł z nim na dziedziniec szkoły.
Trzech czy czterech gwardzistów wraz z dziesięcioma szyldwachami stali przy drzwiach, aby wzbronić wyjścia chłopcom.
Billot podszedł wprost do Sebastjana i biorąc w swoje duże, szorstkie dłonie, białe i delikatne ręce dziecka, powiedział:
— Nie poznajesz mnie, Sebastjanie?...
— Nie.
— Jestem Billot, dzierżawca twego ojca.
— A!... prawda...
— A tego chłopca — zapytał Billot, wskazując na swego towarzysza, nie poznajesz?...
— Anioł Pitoux?... — powiedział Sebastjan.
— Tak, Sebastjanie, ja.
I Pitoux rzucił się płacząc z radości, na szyję swego brata mlecznego i towarzysza nauk.
— A zatem!... — powiedział Sebastjan, nie uspakajając się wcale, — a zatem?...
— A zatem... Jeżeli ci wzięli ojca, ja ci go zwrócę, ja, słyszysz!...
— Pan?...
— Tak ja! ja!... i wszyscy ci, co są ze mną.
— Do djabła! wczoraj mieliśmy do czynienia z austrjakami i widzieliśmy ich ładownice.
— A że tak, oto na dowód jedna z nich... — dodał Pitoux.
— Czy prawda, że uwolnimy ojca tego dziecka?... — spytał Billot, zwracając się do tłumu.
— Tak!... tak!... — ryknął motłoch — uwolnimy go.
Sebastjan wstrząsnął głową.
— Ojca wsadzili do Bastylji — rzekł smutno.
— A więc?... — krzyknął Billot.
— A więc — odparło dziecko — nie potraficie wziąć Bastylji.
— Cóż więc miałeś zamiar zrobić, ty, który masz to przekonanie?
— Chciałem iść na plac, będą się tam bić zapewne, ojciec spostrzegłby mnie przez kratę okna...
— To niepodobieństwo!...
— Niepodobieństwo!... dlaczego?... Przechodząc raz ze szkołą, widziałem głowę jednego z więźniów. Gdybym ujrzał tak mego ojca, jak tego więźnia, poznałbym go i krzyknął: — Bądź spokojny, ojcze, kochani cię z całego serca.
— A gdyby cię żołnierze Bastylji zabili?
— To cóż, zabiliby mnie pod okiem mego ojca.
— Do kroćset djabłów!... jesteś złym chłopcem. Sebastjanie, skoro chcesz iść poto, aby się dać zabić pod okiem twego ojca... i przyprawić go o śmierć z rozpaczy. On jednego ciebie tylko ma na świecie, a kocha nad życie!... Stanowczo masz niedobre serce, Gilbercie!...
I dzierżawca odepchnął od siebie dziecko.
— Tak, tak... ma złe serce!... — jęknął Pitoux, tonąc we łzach.
Sebastjan nic nie odpowiedział, a Billot, podziwiał tymczasem jego piękną, białą twarzyczkę, ogniste oko, wąskie ironiczne usta i orli nos, słowem całość, zdradzającą szlachetność duszy i szlachetność krwi.
— Powiadasz, że ojca osadzono w Bastylji?... — odezwał się wreszcie dzierżawca.
— Tak.
— Zaco?... dlaczego?...
— Dlatego, że jest przyjacielem Lafayette‘a i Waszyngtona, że walczył o niepodległość Ameryki, że propagował niepodległość Francji, że znany jest na obu półkulach z nienawiści dla tyranji, że przeklinał Bastylję...
— Kiedyż go tam wsadzili?...
— Sześć dni temu.
— Gdzie go aresztowali?...
— W Hawrze, zaledwie wylądował.
— Skąd wiesz o tem?...
— List miałem.
— Z Hawru?...
— Tak.
— Z pewnością w Hawrze go zaaresztowano;...
— W Lillebonne.
— No, no, moje dziecko nie dąsaj się i opowiedz wszystkie, jakie wiesz, szczegóły. Przysięgam ci, że albo zostawię kości pod Bastylją, albo zobaczysz twego ojca.
Sebastjan spojrzał na dzierżawcę, a czując, że moówi z głębi serca, złagodniał.
— A zatem!... — powiedział — w Lillebonne miał ojciec czas jeszcze, napisać na książce ołówkiem te słowa:
„Sebastjanie, aresztują mnie i prowadzą do Bastylji.
„Cierpliwości. Nie trać nadziei i pracuj!

Lillebonne, 7 Lipca 1789 roku.

„P. S. Zaaresztowano mnie o wolność.
„Mam syna w kolegjum Louis le Grand w Paryżu. Ten, kto znajdzie tę książkę, proszony jest w imię ludzkości, o oddanie jej memu dziecku; nazywa się on Sebastjan Gilbert“.
— A ta książka?... — spytał ze wzruszenia Billot.
— W książkę tę włożył ojciec złotą monetę i wyrzuci! oknem.
— I?....
— I znalazł ją proboszcz miejscowy. Wybrał z pomiędzy parafjan jednego dzielnego młodzieńca i powiedział mu:
„Zostaw dwanaście franków na chleb swojej rodzinie, a z dwunastoma drugiemi udaj się do Paryża i oddaj tę książkę biednemu dziecku, któremu zabrali ojca zato, że kochał naród.
Młody człowiek przybył tu wczoraj wieczorem i oddał mi książkę ojca, oto skąd wiem, że go zaaresztowano.
— No! no! — rzekł Billot, to mnie godzi z proboszczami. Na nieszczęście — nie wszyscy oni tacy, — gdzie jest ten dzielny młody człowiek?
— Odjechał wczoraj wieczór w nadziei, że uda mu się pięć pozostałych z dwunastu franków zachować dla rodziny.
— O! — zawołał płacząc z radości Billot — o! ten naród! ileż on ma popędów poczciwych, Gilbercie.
— A teraz wiesz pan już wszystko?
— Wiem.
— Obiecałeś mi pan zwrócić mego ojca, jeżeli panu wszystko powiem. Powiedziałem wszystko, pomyśl, że pan o swojej obietnicy.
— Oświadczyłem już raz, że albo go uwolnię, albo dam się zabić. A teraz pokaż mi książkę.
— Oto ona — rzekł chłopiec wyciągając z kieszeni „Contrat social“.
— Gdzie tu jest pismo twego ojca?
— Tu — powiedziało dziecko, wskazując napis doktora.
Dzierżawca poznał charakter.
— Bądź spokojny — rzekł. Idę po twego ojca do Bastylji.
— Nieszczęśliwy! — zawołał przełożony, chwytając ręce Billot’a — jak się potrafisz dostać do więźnia stanu?
— Zdobywając Bastylję.
Kilku gwardzistów śmiać się zaczęło.
Po chwili śmiech stał się ogólnym.
— Co to za śmiech stał się ogólnym.
— Co to za śmiech? — krzyknął Billot, spoglądając zaiskrzonym wzrokiem wokoło — cóż to jest ta Bastylja, powiedzcie... proszę?...
— Kamienie — odezwał się jeden żołnierz.
— Żelazo — rzekł drugi.
— Ogień — dodał trzeci. — Strzeż się dzielny człowieku, bo można się tam spalić.
— Tak, tak — powtórzył ze zgrozą tłum — tam łatwo można się spalić.
— O! paryżanie, paryżanie!... — ryknął dzierżawca — macie kilofy, a boicie się kamieni, macie ołów, a boicie się żelaza; macie proch, a ognia się boicie!... Paryżanie tchórze, paryżanie niedołęgi, paryżanie niewolnicy!... Kto jest odważny, niech idzie ze mną i z Pitoux odebrać królowi Bastylję. Nazywam się Billot, jestem dzierżawcą w Ile de-France. Naprzód!
Billot uniósł się do szczytu zuchwałości.
Drżący i rozpłomieniony tłum wrzeszczał:
— Do Bastylji, do Bastylji!
Sebastjan czepił się ręki Billota, ale ten odsunął go łagodnie.
— Dziecko — rzekł — czy pamiętasz, jakie jest ostatnie słowo twego ojca?
— Pracuj! — odpowiedział Sebastjan.
— A zatem pracuj tu, a my idziemy tam pracować. Tylko, że nasza praca będzie pożogą, zniszczeniem, mordem!...
Młody chłopak nie odpowiedział ani słowa. Ukrył twarz w dłoniach, nie uścisnąwszy nawet ręki Pitoux, który go całował, dostał spazmatycznego płaczu i musiano go zanieść do infermerji szkolnej.
— Do Bastylji! — ryknął Billot.
— Do Bastylji! — powtórzył Pitoux.
— Do Bastylji! — zagrzmiał tłum.

I pociągnięto ku Bastylji.

ROZDZIAŁ XIII
KRÓL JEST TAK DOBRY, KRÓLOWA JEST
TAK DOBRA

Teraz, gdyśmy obznajmili czytelników naszych z główniejszemi wypadkami politycznemi, jakie wydarzyły się od czasu gdyśmy opuścili dwór francuski — ci, którzy znają historję owej epoki, tak samo jak ci, których sucha historja przestrasza, mogą przeczytać rozdział niniejszy, rozdział następny, pozostający z nim w związku i jeszcze następny, który tu podajemy ku zadowoleniu tych, co pragną, aby ze wszystkiego zdać sobie sprawę potrafili.
Od roku czy dwóch coś nadzwyczajnego, coś nieznanego, coś co brało początek w przeszłości a dążyło ku przyszłości, wisiało widocznie w powietrzu.
Była to... Rewolucja.
Konający Voltaire uniósł się na łożu śmierci i wsparty na łokciu dostrzegł światło onej jutrzni.
Rewolucja sądzić miała żywych i umarłych.
Skoro Anna Austrjaczka wstąpiła na tron, na wszystkich ustach, jak powiedział kardynał Retz, było jedno tylko słowo:
Królowa jest tak dobra!
Pewnego dnia, pan Quesnay, doktór pani Pompadour, mieszkający u niej, zobaczył wchodzącego Ludwika XV:
Jakieś uczucie, będące poza obrębem uszanowania, miesza go do tego stopnia, iż drży cały i blednie.
— Co panu jest? — pyta pani de Housset.
— Ach! — odpowiada Quesnay, ile razy spostrzegam króla, myślę zaraz sobie: To człowiek, który może mi kazać ściąć głowę!
— Nie ma żadnej o to obawy — odpowiada pani de Hausset.
Król jest tak dobry!
Na tle tych dwóch zdań właśnie:
Król jest tak dobry!
Królowa jest tak dobra!... urządzono rewolucję francuską.
Gdy umarł Ludwik XV, Francja odetchnęła. Zgon ten uwolnił ją od Pompadour‘ów, Dubarry‘ów, Parc-aux-berfs‘ów.
Miłostki Ludwika XV drogo kosztowały naród. Kosztowały go przeszło trzy miljony franków rocznie.
Teraz na szczęście zyskiwano króla młodego i moralnego, filantropa i prawie filozofa.
Zyskiwano króla, który jak „Emil“, bohater Jana Jakóba Rousseau, nauczył się nie jednego rzemiosła, ale trzech.
Był ślusarzem, zegarmistrzem i mechanikiem. To też, przestraszony przepaścią, nad którą się zobaczył, Ludwik XVI zaczyna odmawiać łask, o które jest nagabywany.
Dworacy szemrzą.
Uspakaja ich to, że odmawia nie król, lecz pan Turgot; uspakaja ich to, że królowa nie może być jeszcze królową, że zatem nie może mieć dziś jeszcze tego wpływu, jaki będzie miała jutro.
Wreszcie około 1777 roku, Marja Antonina zdobywa sobie ów wpływ tak oczekiwany — zostaje matką.
Król, który był już i dobrym królem i dobrym mężem — będzie mógł być dobrym ojcem także.
Jakże potrafił odmówić w czemkolwiek tej, która dała dziedzica koronie?
I to jeszcze nie wszystko: król jest także dobrym bratem; znaną jest anegdota o Beaumarchais, poświęconym księciu Prowansji, dlatego, że ten jest pedantem.
Ale zato lubi bardzo księcia d‘Artois, będącego uosobieniem sprytu i elegancji.
Kocha go tak, że gdy nieraz odmawiał czego królowej, zaraz ustępował i robił wszystko, gdy tylko książę d‘Artois jednem słówkiem wstawił się za nią.
To też rządy Ludwika XVI były rządami miłych ludzi.
Pan de Colonne, stworzenie najuprzedniejsze na świecie, było głównym czynnikiem tego rządu — pan de Colonne powiedział do królowej.
— Najjaśniejsza Pani, jeżeli to jest możliwe, to jest już zrobione, jeśli zaś jest niemożliwe, to się zaraz zrobi.
Od dnia w którym ta świetna odpowiedź zaczęła obiegać salony Paryża i Wersalu, czerwona księga, uważana za zamkniętą, otworzyła się na nowo.
Królowa nabyła Saint-Cloud.
Król nabył Rambouillet.
Teraz nie król lecz królowa ma swoje faworyty.
Panie Djana i Julja Polignac kosztują Francję tak dobrze drogo, jak ją kosztowały panie Pompadour i Dubarry.
Królowa jest tak dobra!...
Proponują zaprowadzić oszczędności w przyjęciach uroczystych i w pensjach wypłacanych.
Niektórzy bardzo są nawet za tem.
Jeden z poufałych pałacu, pan de Coigny, nie zgadza się stanowczo, aby mu zredukowano jego płacę.
Pan de Coigny spotyka króla w korytarzu i robi mu straszną scenę.
Król ucieka i śmiejąc się, opowiada wieczorem.
— Doprawdy, że gdybym nie ustąpił, Coigny byłby mnie zbił.
Król jest tak dobry!...
Zresztą losy królestwa zależą nieraz od tak małej rzeczy, jak ostrogi naprzykład.
Ludwik XV umiera; kto zastąpi pana d’Aiguillon?
Król Ludwik XVI proponuje Machaut‘a.
Machaut to minister, który podtrzymał tron dobrze się już chwiejący.
Panie, to jest ciotki króla, głosują za panem Maurepas, bo on taki jest zabawny i takie ładne komponuje piosnki.
W Pont-Chartrain napisał trzy tomy swoich, jak powiada, „Pamiętników“.
Wszystko to jest rzeczą steeple-chase.
Któż przybędzie pierwszy do króla, do królowej lub do pań w Pont-Chartrain?
Król posiada władzę, więc ma szanse po swojej stronie.
Król śpieszy zatem napisać:
„Przybywaj pan w tej chwili do Paryża, czekam na pana“.
Kładzie depeszę do koperty, a na kopercie pisze:
„Księciu de Machaut, w Arnonville“.
Pachołek zostaje wezwany i otrzymuje pismo królewskie z rozkazem, aby pędził co koń wyskoczy.
Teraz, gdy paź wyszedł, może król przyjąć panie.
Panie, które ojciec nazywał jak wiadomo: Locque, Chiffe i Graille, panie czekają w drzwiach przeciwległych, aż paź się wyniesie.
Wyszedł, więc wejść mogą.
Wchodzą i błagają króla o względy dla pana de Maurepas — wszystko to jest kwestją czasu, — król nie chce odmówić paniom.
Król jest taki dobry!...
Przystanie, gdy paź będzie już tak daleko, żeby go nie można było dogonić.
Walczy z paniami, trzymając wzrok utkwiony w zegarze pół godziny, to dosyć — zegar nie może go omylić, ten zegar on sam nakręca.
Po dwudziestu minutach ustępuje.
— Niech dogonią pazia — powiada.
Panie wybiegają, niech kto wsiądzie na konia, niech zamęczy konia, dwa konie, dziesięć koni, ale niech dogoni pazia.
Niepotrzebne to wcale, nie zamęczą ani jednego.
Paź schodząc, zawadził o schodek i złamał sobie ostrogę.
Jakże można pędzić, mając jedną tylko ostrogę?
Zresztą, paź jest naczelnikiem wielkiej stajni, nie pozwoliłby wsiąść na konia nikomu, kto nie potrafiłby przynieść honoru stajni królewskiej.
Paź nie pojedzie zatem inaczej, tylko z dwoma ostrogami.
Wynikła z tego, że zamiast dogonić pazia na drodze do Arnonville, pędzącego co koń wyskoczy, dogoniono go na dziedzińcu pałacowym.
Siedział już na koniu i gotów był jechać jak przystoi.
Odbierają mu pismo, treści listu nie zmieniają, tylko na kopercie w miejsce panu de Machaut, w Arnonyille, piszą panie: „Księciu de Maurepas, w Pont-Chartrain.
Honor stajni królewskiej został uratowany, ale monarchja zgubiona.
Z Maurepas i Colonne wszystko idzie jak najlepiej.
Jest dosyć dla dzierżawców, którzy dobrze napełniają swoje spiżarnie.
Jeden śpiewa, drugi płaci.
Ludwik XIV rozpoczął swoje panowanie od rozkazu powieszenia na przedstawienie Colbert‘a, dwóch głównych dzierżawców.
Potem obrał sobie Lavalliere za kochankę i kazał wybudować Wersal.
Wersal jednak, gdzie chciał ją umieścić, kosztował bardzo drogo.
Lavalliere nie kosztowała go nic prawie.
Następnie w 1685 roku, wypędzono z Francji tysiące zdolnych ludzi za to niby, że byli protestantami.
To też w roku 1707, przy życiu jeszcze wielkiego króla, Boisguilbert mówiąc o roku 1698, wyraził się:
— Maszyna działa jeszcze w owym czasie, był jeszcze w owym czasie olej w lampach. Dzisiaj wszystko ustało. Boże wielki, cóż będzie za lat osiemdziesiąt, gdy na scenie ukażą się Dubarry‘owie i Polignak‘y.
Lud nie będzie się pocił wodą, ale krwią.
Oto wszystko.
A wszystko w takich formach uroczych!
Dawniej poborcy podatków byli brutalni i zimni jak drzwi więzień, do których wtrącali swoje ofiary.
Dzisiaj są to filantropi.
Jedną ręką obdzierają lud, drugą budują mu szpitale.
Jeden z przyjaciół moich, wielki finansista, zapewniał mnie, że ze stu dwudziestu miljonów, które przynosiły podatki od soli, poborcy zużytkowywali na rzecz swoją siedemdziesiąt miljonów franków.
To też, gdy w pewnem towarzystwie pytano o stan wydatków, jakiś radca, lubujący się w grze wyrazów, rzekł:
„Nie są to stany specjalne, lecz stany powszechne“.
Iskra padła na proch, proch zajął się i spowodował pożar.
Każdy powtarzał sobie słowa radcy i rozprawiano głośno o Stanach powszechnych.
Dwór naznaczył otwarcie Stanów powszechnych na 1 maja 1789 roku.
Dnia 24 sierpnia 1788 roku, pan de Brienne usunął się z widowni.
Prowadził on nieszczególnie gospodarkę finansową.
Usuwając się, podał jednak myśl dobrą, doradził powołanie napowrót Neckera.
Necker powrócił do ministerjum i powróciło zaufanie.
Pomimo to jednakże, wielka kwestja trzech stanów roztrząsaną była w całej Francji.
Sieyes wydał słynną swoją broszurę o stanie średnim.
Dauphine postanowił, że stany średnie równe będą szlachcie i duchowieństwu.
Przywrócono zebrania notablów.
Zebranie to istniało dni trzydzieści dwa, to jest od 6 listopada do 8 grudnia 1788 roku.
Tym razem Bóg się w sprawę wmieszał.
Gdy bat królów nie wystarcza, wtedy Bóg smaga narody.
Nadeszła zima i głód.
Głód i zima otworzyły wrota 1789 roku.
Paryż napełniony był tłumami, ulice patrolami.
Dwa czy trzy razy używano broni przeciw motłochowi, umierającemu z głodu.
Gdy broń była nabita nie użyto jej wtedy kiedy użyć należało.
Rankiem, 26 kwietnia, na pięć dni przed otworzeniem Stanów Generalnych, jedno nazwisko zaczęło krążyć wśród tłumów.
Nazwisko to obrzucano przekleństwami tem cięższemi, że było to nazwisko zbogaconego robotnika.
Reveillon, jak zapewniano, Reveillon, dyrektor olbrzymiej fabryki papieru na przedmieściu świętego Antoniego, Reveillon wyraził zdanie, że potrzeba obniżyć dzienną płacę robotników do piętnastu sous.
To było prawdą.
Dwór, dodawano, postanowił udekorować Reveillona czarną wstęgą, to jest orderem świętego Michała.
To było idjotyzmem.
W czasach burzliwych, kursują zawsze między ludem jakieś bezsensowne wieści.
Szczególnem jest to, że właśnie dzięki takim wieściom, rozruchy się zwiększają i sprowadzają rewolucję.
Tłum wynajduje manekina, chrzci go imieniem Reveillon, dekoruje czarną wstęgą, zapala go pod drzwiami samego Reveillona, a kończy palić na placu Hotel-de-Ville, w oczach władzy miejskiej, przypatrującej się jak płonie manekin.
Bezkarność rozzuchwala motłoch, który też jutro, po wymierzeniu sprawiedliwości Reveillonowi wyimaginowanemu, wymierzy sprawiedliwość rzeczywistemu.
Było to formalne wyzwanie władzy.
Władza wysłała trzydziestu gwardzistów.
Właściwie wysłał ich pułkownik de Biron.
Trzydziestu tych gwardzistów było świadkami wielkiego pojedynku, któremu przeszkodzić nie byli w stanie.
Przyglądali się oni rabowaniu fabryki, wyrzucaniu sprzętów przez okna, łamaniu i paleniu wszystkiego.
W czasie zaburzeń zrabowano 500 ludwików w złocie.
Wypito także wino z piwnic, a gdy nie stało wina, wypito farby fabryki, które wzięto za wino.
Cały dzień 27 przeszedł w ten sposób.
Posłano na pomoc trzydziestu ludziom — kilka oddziałów gwardji francuskiej.
Strzelała ona z początku prochem, później kulami.
Do gwardji francuskiej przyłączyli się nad wieczorem szwajcarowie pana de Bezenwal.
Szwajcarowie nie żartowali z rewolucją.
Szwajcarowie nie zapomnieli zabrać kul ze sobą, a ponieważ są strzelcami, i to dobrymi strzelcami, więc ze dwudziestu buntowników zostało na miejscu.
Kilku z poległych miało przy sobie część łupu, część z pięciuset ludwików.
Ludwiki od sekretarza Reveillon‘a przeszły do kieszeni łupieżców, z kieszeni zaś łupieżców do kieszeni szwajcarów.
Bezenwal zrobił wszystko, wziął wszystko pod swój kapelusz, jak to mówią.
Król ani mu podziękował, ani go zganił.
Gdy król nie dziękuje, król gani.
Parlament rozpoczął śledztwo.
Król kazał dać pokój wszystkiemu.
Król taki był dobry!...
Któż więc rozżarzył naród?
Nikt nie mógł tego powiedzieć.
Czyż nieraz w lecie, podczas wielkich upałów, pożary nie wszczynają się same, bez powodu?
Oskarżono księcia Orleańskiego.
Oskarżenie jako bezzasadne upadło.
Paryż dnia 29 był zupełnie spokojny, a przynajmniej takim się wydawał.
Nadszedł czwarty maja; król i królowa udali się z całym dworem do Notre-Dame, aby wysłuchać Veni Creator.
Wrzeszczano: Niech żyje król, a szczególniej: Niech żyje królowa!
Królowa tak była dobra.
Był to ostatni dzień spokoju.
Nazajutrz krzyczano już trochę mniej: Niech żyje królowa, a więcej za to: Niech żyje książę Orleański!
Krzyk ten zranił biedną kobietę, która nie lubiła księcia do tego stopnia, że gotowaby go była nazwać tchórzem.
Jak gdyby był kiedy tchórz jaki pomiędzy Orleanami, od bohatera, który wygrał bitwę pod Kassel aż do księcia de Chartres, który przyczynił się do zwycięstwa pod Jemmapes i Valmy!
Tak czy owak, królowa o mało nie zemdlała. Podtrzymano ją, ponieważ z sił opadła. Ale wnet podniosła głowę, dumna i wzgardliwa.
Ci co patrzyli teraz na tę głowę — zostali wyleczeni raz na zawsze z przekonania:
Królowa taka jest dobra!
Są trzy portrety królowej, jeden malowany w 1776 roku, drugi w 1784, a trzeci w 1788 roku.
Widziałem wszystkie trzy. Zobaczcie je i wy!
Jeżeli kiedy te trzy portrety znajdą się w jednej galerji, można z nich będzie poznać dokładnie całą historję krolowej Marji Antoniny[1].
Zebranie się trzech stanów, miało być pogodzeniem, a było wypowiedzeniem wojny.
— Trzy stany! — rzekł Sieyes — nie! to trzy narody.
Trzeciego maja, w wigilję mszy w Saint-Esprit, król przyjął deputowanych w Wersalu.
Niektórzy radzili mu, aby serdeczność zastąpił etykietą.
Król nie chciał posłuchać.
Naprzód przyjął duchowieństwo.
Następnie arystokrację.
W końcu stan średni.
Stan średni czekał długo.
Stan średni zaczął szemrać z tego powodu.
Na poprzednich zebraniach stan średni odzywał się na klęczkach.
Teraz nie było sposobu namówienia prezydującego stanu średniego, ażeby ukląkł.
Uradzono, że stan średni nie będzie miał przemowy.
Na sesji 5-go maja król nakrył głowę.
Stan średni chciał także nakryć głowę, ale wtedy król zdjął kapelusz, wołał go trzymać w ręku, niż widzieć przed sobą stan średni z nakrytemi głowami.
W środę dnia 10-go czerwca, Sieyes wszedł na zebranie.
Spostrzegł, że jest ono złożone przeważnie ze stanu średniego.
Duchowieństwo i szlachta była gdzieindziej.
— Skończmy raz tę sprawę — rzekł Sieyes, bo już wielki czas po temu. I Sieyes zaproponował przeliczenie duchowieństwa i szlachty.
Na tych co się nie stawili, wydany będzie wyrok zaoczny.
Wojska niemieckie i szwajcarskie otaczały Wersal. Cała baterja armat zwrócona była na Zebranie.
Sieyes nic o tem wszystkiem nie wiedział.
Widział naród, któremu się jeść chciało.
Ależ stan średni — powtarzano panu Sieyes, nie może przecie sam jeden stworzyć Stanów Generalnych.
— Tem lepiej — odpowiadał Sieyes — stworzy Zebranie Narodowe.
Nieobecni nie ukazali się wcale.
Propozycja Sieyes‘a została przyjęta.
Stan średni wytworzył Zebranie Narodowe dzięki większości czterystu głosów.
Dnia 19-go czerwca, król wydał rozkaz zamknięcia sali, w której zbierało się Zebranie Narodowe.
Aby coś podobnego uczynić, król potrzebował pretekstu.
Sala została zamknięta dla poczynienia przygotowań do sesji królewskiej, jaka ma się odbyć w poniedziałek.
Dnia 20-go czerwca, o siódmej rano, prezydujący Zgromadzenia Narodowego dowiaduje się, że posiedzenia nie będzie.
O ósmej udaje się do drzwi sali wraz ze sporą liczbą deputowanych.
Drzwi zamknięte, — strzegą ich straże. Na dworze pada deszcz.
Przybyli chcą drzwi wyłamać.
Straż ma rozkaz i krzyżuje bagnety.
Jeden z deputowanych radzi zebrać się na placu d‘Armes. Drugi w Marly?.
Guillotin głosuje za placem Zabaw.
— Guillotin!
— Nazwisko to za dodaniem e na końcu zostanie w cztery lata później tak wsławione.
— Guillotin radzi plac Zabaw.
— To dziwne.
Plac Zabaw nagi, opustoszały, otwarty na cztery wiatry.
— To kołyska rewolucji.
Na tę wielką demonstrację — król odpowiada królewskim słowem: Veto!
Pan de Breze, zostaje wysłany do buntowników, aby im rozkazał rozejść się w tej chwili.
— Przyszliśmy tu z woli narodu — powiedział Mirabeau — i nie ustąpimy, chyba z bagnetami w piersiach.
Nie tak jak nam powiedziano: „Pod naciskiem bagnetów“.
Dlaczegóż za wielkim człowiekiem, stoi zawsze jakiś mówca, który psuje wyrażenia, pod pozorem, że je poprawia?...
Dlaczegóż taki mówca znalazł się za Mirabeau, na placu Zabaw?
Za Cambronnem w Waterloo?
Zaniesiono odpowiedź królowi.
Przechadzał się jakiś czas z miną człowieka znudzonego.
— Nie chcą odejść? — rzekł.
— Nie chcą, Najjaśniejszy Panie.
— To niechaj ich pozostawią w spokoju.
Władza królewska uginała się widocznie przed majestatem narodu. Uginała się bardzo. Od 23 czerwca do 12 lipca, zdawało się, że wszystko spokojnie, ale spokój był ciężki i duszący, taki jak zwykle poprzedza burzę.
Był to zły sen złego spania.
Dnia 11 lipca król popchnięty przez królowę, wytwarza sobie stronnictwo z księcia d’Artois, i Polignak’ôw; Neckerowi daje dymisję.
Dnia 12 — wiadomość ta dochodzi do Paryża.
Wiemy już, jakie wywołała wrażenie.
Dnia 13-go wieczorem — Billot przybył, aby ujrzeć palące się rogatki.
Dnia 13-go wieczorem — Paryż się bronił.
Dnia 14-go rano, Paryż gotów był do ataku.
Dnia 14-go rano, Billot krzyknął: Do Bastylji, a trzy tysiące ludzi powtórzyło za nim ten okrzyk.
Miał on zostać niebawem okrzykiem całego ludu.
Był ciężar, który od pięciu prawie wieków, przytłaczał piersi Francji, niby piekielna skała na ramionach Syzyfa.
Ale mniej ufna w swoje siły, niż Tytan, Francja, nigdy dźwignąć go nie próbowała.
Tym ciężarem, piętnem feodalizmu, wyciśniętem na czole Paryża, była Bastylja.
Król za dobry był, jak mówiła pani du Hausset, aby miał kazać ściąć choćby jedną głowę.
Ale król wrzucał do Bastylji.
A człowiek, który raz za rozkazem króla dostał się do Bastylji, zostawał zapomniany, odosobniony, pogrzebany i zgubiony.
Pozostawał tam, aż dopóki król sobie o nim nie przypomniał, że zaś królowie, mają ciągle pełno nowych spraw na głowie, często też o starych zapominają.
Zresztą we Francji, nie jedna tylko była Bastylja, było dwadzieścia Bastylji, a nazywano je: Fort-l‘Eveque, Saint-Lazare, Catelet, Conciergerie, Vincennes, Chateau de la Roche, Chateau d‘If, wyspy: Saint-Marguerite, Pignerolles i tak dalej.
Tylko twierdza u bramy Ś-go Antoniego, nazywała się Bastylją, jak Rzym nazywał się miastem.
Przez cały wiek prawie, zarząd Bastylji pozostawał w jednej i tej samej rodzinie.
Naczelnikiem tej familji wybranej był pan de Chateauneuf.
Po nim nastąpił syn jego Lavrilliere.
Po synie Lavrilliere przyszedł wnuk Saint-Florentin.
Dom wygasł w roku 1777.
Ile podczas tych trzech rządców, po większej części, za panowania Ludwika XV, dekretów podpisano, nikt nie umiałby tego powiedzieć.
Saint-Florentin podpisał ich sam przeszło pięćdziesiąt tysięcy.
Duży dochód przynosiły te pisma z pieczęcią.
Sprzedawano je ojcom, którzy pragnęli pozbyć się synów swoich.
Sprzedawano je żonom, które się mężów pozbyć pragnęły.
Im kobiety ładniejsze były, tym ich mniej te pisma z pieczęcią kosztowały.
Była wtedy między niemi i ministrami wymiana dobrych procederów i basta.
Od ostatnich lat panowania Ludwika XIV, wszystkie więzienia stanu, a przedewszystkiem Bastylja, pozostawały w ręku jezuitów.
Pamiętano i pamięta się dobrze do dziś głównych więźniów.
Masque-de-Fer, Lauzun, Latude.
Jezuici byli spowiednikami; oni spowiadali więźniów dla większej pewności.
Dla większej jeszcze pewności grzebano zmarłych więźniów pod fałszywemi nazwiskami.
Masque-de-Fer, pochowany został pod nazwiskiem Marchially.
Pozostawał on w więzieniu okrągłe lat czterdzieści pięć!
Lauzun przez lat czternaście!
Latude przez lat trzydzieści!
Ale Masque-de-Fer i Lauzun — popełnili przynajmniej wielkie zbrodnie.
Masque-de-Fer brat, czy nie brat Ludwika XIV, był oto łudząco, jak zapewniają, do niego podobnym.
Niebezpieczna to rzecz bardzo, być podobny do króla.
Lauzun omało się nie ożenił, a może się nawet ożenił z wielką panią.
Niebezpieczna to bardzo rzecz, żenić się z siostrzenicą Ludwika XIII, wnuczką Henryka IV.
Ale biedny Latude, cóż ten takiego zrobił?
Śmiał się zakochać w pannie de Paisson, w pani Pompadour, kochance króla.
Odważył się napisać do niej bilecik.
Bilecik ten, który uczciwa kobieta odesłałaby autorowi, pani Pompadour odesłała panu de Sartines.
I Latude został pojmany i trzymany przez lat trzydzieści w piwnicach Bastylji, Vincennes i Bicetre.
Nie za nic więcej — Bastylja była nienawidzona.
Lud nienawidził jej — uważał ją za grób żyjący, za jedną z Tarask olbrzymich, jedną z tych bestji Geraudan‘a, które pożerają ludzi.
Można łatwo wyobrazić sobie boleść Sebastjana Gilberta, gdy się dowiedział, że ojciec jego w Bastylji.
Można łatwo zrozumieć, dlaczego Billot był przekonany, iż doktór nie wyjdzie z więzienia, jeżeli go stamtąd nie wyprowadzą przemocą.
Można łatwo zrozumieć wściekły zapał ludu, gdy Billot krzyknął;
— Do Bastylji!
Ale jak powiedział już jeden z żołnierzy, szaleństwem była ta myśl zdobycia Bastylji.
Miała ona straż, załogę i artylerję.
Miała mury w górze na piętnaście, w dole na czterdzieści stóp szerokie.

Miała zarządzającego, pana Launay, który umieścił w jej piwnicach trzydzieści tysięcy funtów prochu i oświadczył, że w razie napadu, w powietrze twierdzę wysadzi, a z nią połowę przedmieścia świętego Antoniego.

ROZDZIAŁ XIV
TRZY WŁADZE FRANCUSKIE

Billot szedł wciąż, ale nie on to krzyczał.
Tłum, ujęty miną jego marsową, poznając w tym człowieku jednego ze swoich, szedł za nim ciągle, rosnąc jak fala przybierającego morza.
Za Billotem, kiedy stanął na placu św. Michała, zebrało się już przeszło trzy tysiące ludzi uzbrojonych w noże, siekiery, dzidy i strzelby.
Wszyscy krzyczeli: do Bastylji! do Bastylji!
Billot usunął się. Uwagi nasze z końca zeszłego rozdziału stanęły mu w umyśle, powoli uspokoiła się jego gorączkowa egzaltacja.
Zaczął rozmyślać spokojnie.
Zamiar wspaniały był ale niedorzeczny. Łatwo to było poznać po minach wylękłych lub ironicznych, na których odbijało się wrażenie okrzyku: do Bastylji!...
Ale niemniej przeto utwierdzał się w swem przedsięwzięciu.
Zrozumiał tylko, że bierze na siebie odpowiedzialność względem matek, żon, dzieci za życie tych wszystkich ludzi, którzy szli za nim, chciał więc poczynić wszelkie możliwe ostrożności.
Billot sprowadził więc najprzód cały ten tłum ludu na plac przed ratuszem.
Tu z pośród tłumu wybrał jednego na porucznika i wielu na oficerów.
Zobaczmy — pomyślał Billot — we Francji jest władza, dwie są, a nawet trzy.
Zastanówmy się i zaradźmy.
Wszedł do ratusza, pytając kto stoi na czele władzy miejskiej.
Odpowiedziano mu, że starszy zgromadzenia kupców, pan de Flesselles.
— Ach! — odrzekł z miną nie bardzo zadowoloną — pan de Flesselles, szlachcic, a więc nieprzyjaciel ludu.
— Ależ nie odpowiedziano mu — to człowiek rozumny.
Billot wszedł na schody ratusza.
W przedsionku napotkał woźnego.
— Chciałbym się wiedzieć z panem de Flesselles — rzekł Bljlot, spostrzegłszy, że woźny zbliża się doń, chcąc widocznie zapytać czego żąda.
— Niepodobna! — odparł woźny — pan de Flesselles zajęty jest teraz uzupełnieniem milicji miejskiej, która miasto tworzy.
— A to cudownie! — rzekł Billot — ja także tworzę milicję, a ponieważ mam już trzy tysiące ludzi gotowych, wart chyba jestem tyle, co pan de Flesselles, który niema ani jednego człowieka pod bronią. Zamelduj mnie więc panu de Flesselles i to natychmiast. Spojrzyj tylko oknem, jeżeli chcesz.
Woźny istotnie rzucił szybko okiem na plac i spostrzegł ludzi Billota. Poszedł uprzedzić starszego zgromadzenia kupców, któremu jako objaśnienie swego poselstwa pokazał rzeszę trzytysiączną.
To natchnęło starszego zgromadzenia pewnym szacunkiem dla człowieka, który chciał się z nim widzieć; wyszedł z sali posiedzeń i ukazał się w przedpokoju, szukając oczyma.
Spostrzegł Billota, odgadł go i uśmiechnął się.
— To pan ma do mnie interes? — zapytał.
— Czy pan jesteś panem de Flesselles, starszym zgromadzenia kupieckiego? — odrzekł Billot.
— Ja, panie. Czem mogę służyć?
— Ile jest władz we Francji, panie prefekcie? — zapytał Billot.
— Zależy, jak pan chcesz to rozumieć — odparł pan de Flesselles.
— Powiedz pan tak, jak sam rozumiesz.
— Jeżeli zapytasz pana Bailly, powie panu, że jest tylko jedna: Zgromadzenie Narodowe; jeżeli zapytasz pana de Dreux-Breze, odpowie także, że jest tylko jedna: król.
— A z tych dwóch poglądów, który jest pański, panie prefekcie?
— Mojem zdaniem, w tej chwili jest także tylko jedna.
— Zgromadzenie, czy król? — zapytał Billot.
— Ani zgromadzenie, ani król, lecz tylko naród — odparł pan de Flesselles, mnąc żabot.
— Aha! naród! — odezwał się Billot.
— Tak, to jest ci panowie, którzy czekają tam na placu z nożami i widłami; naród, czyli według mnie... wszyscy.
— Może ma pan słuszność, panie de Flesselles — odpowiedział Billot — niedawno mówiono mi, że jesteś pan człowiekiem rozumnym.
Pan de Flesselles się skłonił.
— Do której więc z tych trzech władz myślisz się pan odwołać? — zapytał.
— Ha! — rzekł Billot — mnie się wydaje najprostszem, że kiedy kto ma jakąś ważną potrzebę, najlepiej niech się udaje wprost do samego Pana Boga, a nie do jego świętych.
— To znaczy, że chcesz się pan udać do króla?
— Tak... mam chęć.
— A czy można bez niedyskrecji zapytać, czego zamierzasz pan żądać od króla?...
— Uwolnienia doktora Gilberta, który jest w Bastylji.
— Doktora Gilberta? — zapytał lekceważąco Flesselles. — Czy to nie ten fabrykant broszur?
— Powiedz pan raczej filozof.
— To wszystko jedno, kochany panie Billot. Zdaje mi się, że mało liczyć na taką łaskę u króla.
— Dlaczego?
— Najprzód dlatego, że jeżeli król kazał wsadzić doktora Gilberta do Bastylji, musiał mieć do tego powód.
— Ani słowa! — rzekł Billot. — On mi powie swój powód, a ja mu powiem swój.
— Ależ kochany panie Billot, król jest zajęty i nie przyjmie cię.
— O! jeżeli mnie nie przyjmie, znajdę sposób wejścia bez pozwolenia.
— Lecz wszedłszy, napotkasz pana de Dreux-Breze, który każe cię wyrzucić za drzwi.
— Który mnie każe wyrzucić za drzwi?...
— No, tak. Chciał on tak postąpić z całem zgromadzeniem; wprawdzie nie udało mu się to wcale, ale tem bardziej będzie teraz zaciętym i zechce się pomścić na panu.
— Ha! więc udam się do Zgromadzenia.
— Droga do Wersalu przecięta.
— Pójdę z moimi trzema tysiącami ludzi.
— Bądź ostrożny, kochany panie, spotkasz na drodze cztery tysiące albo pięć tysięcy szwajcarów, i ze dwa albo trzy tysiące ludzi na jeden ząb i w mgnieniu oka będziecie połknięci.
— Cóż więc u djabła mam robić?.
— Róbcie, co chcecie; ale bądźcie łaskawi oddalić swoich ludzi, którzy walą w bruk swemi halabardami i palą fajki. W piwnicach naszych jest ze siedem albo osiem tysięcy funtów prochu i jedna iskra może nas wysadzić w powietrze.
— No, już się namyśliłem — odrzekł Billot, — nie pójdę ani do króla, ani do Zgromadzenia, ale odwołam się wprost do narodu i weźmiemy Bastylję.
— A czem?...
— Temi ośmiu tysiącami prochu, który pan raczysz mi wydać, panie prefekcie.
— Doprawdy? — rzekł pan de Flesselles tonem drwiącym.
— O!... tak. Proszę pana o klucz od piwnic, jeśli łask.
— Cóż to, żartujesz sobie pan? — rzekł prefekt.
— Nie, panie, ja nie żartuję — odpowiedział Billot.
I, chwytając Flessella oburącz za kołnierz od fraka:
— Proszę o klucz — zawołał — albo wezmę mych ludzi.
Flesselles zbladł jak trup.
Wargi i zęby ścisnęły mu się konwulsyjnie, ale głos tonem ironicznym, jakim zaczął.
— Co prawda — odezwał się — wyświadczysz mi pan wielką przysługę, uwalniając mnie od tego prochu. Oddam więc panu klucze, skoro sobie życzysz. Nie zapominaj pan tylko, że ja jestem waszym pierwszym urzędnikiem, i że gdybyś pan nieszczęściem znalazł się względem mnie wobec innych, tak, jak teraz wobec siebie samego, w godzinę potem powiesiłaby cię straż miejska. Więc chcesz pan koniecznie mieć ten proch?...
— Koniecznie — odrzekł Billot.
— I rozdzielisz go pan sam?...
— Ja sam.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Przepraszam, porozumiejmy się; ja mam tu zajęcie jeszcze na kwadrans i wolałbym, jeżeli to panu wszystko jedno, ażeby podział nastąpił dopiero po moim odjeździe. Przepowiadano mi, że muszę zginąć śmiercią gwałtowną, ale, wyznaję, mam ogromny wstręt do wylecenia w powietrze.
— Niechże będzie za kwadrans. Ale i ja także mam pewną prośbę.
— Jaką?...
— Zbliżmy się obaj do tego okna.
— Po co?...
— Chcę pana uczynić popularnym.
Ślicznie dziękuję, a w jakiż to sposób?...
— Zobaczysz, panie prefekcie.
Billot poprowadził prefekta do okna.
— Przyjaciele — rzekł — wszak obstajecie za wzięciem Bastylji?...
— Tak, tak, tak! — krzyknęło trzy; czy cztery tysiące głosów.
— Ale brakuje nam prochu, nieprawdaż?..
— Tak!... prochu, prochu!...
— Otóż obecny tu pan, starszy zgromadzenia kupieckiego, ofiaruje nam proch, który jest w ratuszu. Podziękujcie mu, przyjaciele.
— Niech żyje pan starszy!... niech żyje pan de Flesselles! — ryknął tłum.
— Dziękuję wam! — zawołał Billot — dziękuję za siebie i za niego!... A teraz — mówił dalej, zwracając się do prefekta — nie potrzebuję pana brać za kołnierz, ani sam na sam, ani wobec wszystkich, bo jeżeli mi pan nie wydasz prochu, naród, jak go nazywasz, rozszarpie cię na kawałki.
— Oto są klucze!... — odrzekł pan de Flesselles, — pan tak stawiasz rzeczy, że ci niepodobna odmówić.
— Słowa pańskie są dla mnie prawdziwą zachętą, panie prefekcie — rzekł Billot, — jakby już przygotowywał nowy projekt.
— Czyby pan, u licha, chciał jeszcze czego żądać ode mnie?...
— Tak. Czy pan zna rządcę Bastylji?...
— Pana de Launay?...
— Nie wiem, jak się nazywa.
— Nazywa się pan de Launay.
— Dobrze. Więc pan zna pana de Launay?...
— Jeden z moich przyjaciół.
— To zapewne pragniesz pan, ażeby mu się nic złego nie stało.
— W samej rzeczy.
— A na to jedyna rada, ażeby mi oddał Bastylję, albo przynajmniej doktora Gilberta.
— E!... chyba się pan nie spodziewasz, ażebym ja wpływem swym skłonić go chciał do wydania wam albo więźnia, albo fortecy, nieprawda?...
— To już moja rzecz, ja pana proszę tylko o wstęp do niego.
— Uprzedzam pana nadto, że, gdy wejdziesz sam, możesz wcale z niej nie wyjść.
— Cudownie!...
— Dam więc panu przepustkę do Bastylji, jeżeli pan tak chcesz koniecznie.
— Nawet czekam.
— Ale pod pewnym warunkiem.
— Jakim?
— Że nie przyjdziesz pan jutro do mnie żądać przepustki na księżyc. Uprzedzam pana, że tam nie znam nikogo.
— Ej!... Flesselles!... Flesselles!... — ozwał się jakiś głos szorstki, — jeżeli wciąż będziesz miał dwa oblicza, jedno uśmiechające się do arystokratów, drugie uśmiechające się do ludu, dziś albo jutro możesz sam sobie przyśpieszyć przepustkę na tamten świat, z którego się już nie powraca.
Prefekt obrócił się i drgnął.
— Kto mówi — zapytał.
— To ja, Marat.
— Marat filozof!... Marat lekarz!... zawołał Billot.
— Tak — odpowiedział tenże sam głos.
— Tak jest, Marat filozof, Marat lekarz... odezwał się Flesselles — a jako lekarz, powinienby zająć się leczeniem warjatów, bo toby mu w dzisiejszych czasach dało liczną praktykę.
— Panie de Flesselles — odpowiedział tenże ponury głos — zacny ten obywatel prosi pana o wstęp do pana de Launay. Zwrócę pańską uwagę, że nietylko on, ale trzy tysiące ludzi oczekuje na to.
— Dobrze, panie Marat, będzie miał przepustkę.
Flesselles podszedł do stołu, powiódł ręką po czole, a drugą ująwszy pióro, napisał prędko kilka wierszy.
— Oto pańska przepustka — rzekł, oddając papier Billotowi.
— Przeczytaj obywatelu — rzekł Marat.
— Nie umiem czytać — odpowiedział Billot.
— To daj mnie, ja przeczytam.
Przepustka brzmiała następująco:

„Panie gubernatorze!...

My, starszy zgromadzenia kupieckiego miasta Paryża, przysyłamy wam pana Billota, dla porozumienia się z nim w sprawie naszego miasta.

Dnia 14 lipca 1789 roku
„De Flesselles.

— Dobrze — rzekł Billot, — daj pan, panie Marat.
— Sądzisz obywatelu, że ta przepustka jest dobra? — zapytał Marat.
— Zapewne.
— Poczekajcie, prefekt doda jeszcze przypisek, który ją lepszą uczyni.
Przez ten czas Flesselles stał wsparty o stół i spoglądał pogardliwie to na dwóch ludzi, z którymi miał do czynienia, to na trzeciego, który ukazał się we drzwiach wpół nagi, z muszkietem w ręku.
Tym trzecim był Pitoux. Szedł on za Billotem, gotów na wszystkie jego rozkazy.
— Panie — rzekł Marat do Flessell‘a — oto przypisek, który pan dodasz i który udokładni przepustkę.
— Słucham, panie Marat..
Marat położył papier na stole, i wskazując palcem miejsce, gdzie prefekt miał napisać żądany przypisek.
— Obywatel Billot — rzekł — ma charakter parlamentarza, życie więc jego powierzam pańskiemu honorowi.
Flesselles spojrzał na Marata z taką miną jakby miał większą chęć zmiażdżyć tę płaską figurę, niż spełnić jej żądanie.
— Czy wahacie się, panie prefekcie? — zapytał Marat.
— Nie — odrzekł Flesselles — ponieważ w rzeczy samej nie żądasz pan nic niesłusznego.
I napisał ów przypisek.
— Uważcie jednak, panowie dobrze — rzekł — iż ja nie odpowiadam za całość pana Billota.
— A ja odpowiadam — dodał Marat, biorąc mu papier z ręki — gdyż pańska wolność jest rękojmią jego wolności, pańska głowa jego głową. Masz oto swoją przepustkę, zacny panie Billot.
— Labrie! — zawołał pan de Flesselles — Labrie!
Wszedł lokaj w galowej liberji.
— Kareta! — rzekł.
— Czeka na pana prefekta w dziedzińcu.
— Chodźmy! — rzekł prefekt. — Nic więcej nie żądacie panowie?
— Nie — odparli razem Billot i Marat.
— Czy mogę przepuścić? — zapytał Pitoux.
— Mój kochany — rzekł Flesselles — jesteś zbyt nieprzystojnie odziany, ażebyś mógł stać na straży u drzwi moich. Jeżeli koniecznie pragniesz tu pozostać, weź przynajmniej ładownicę naprzód, a tyłem odwróć się do ściany.
— Czy mogę przepuścić? — powtórzył Pitoux, spoglądając na pana de Flesselles z miną wskazującą, że niebardzo mu się podobał ten żart z jego osoby.
— Przepuść — rzekł Billot.
Pitoux ustąpił.
— Może źleście uczynili, wypuszczając tego człowieka — rzekł Marat — byłby to bardzo dobry zakładnik, ale w każdym razie, gdziekolwiek będzie, bądźcie spokojni, już ja go znajdę.
— Labrie — rzekł pan Flesselles, wsiadając do karety — tu będą rozdzielać proch. Gdyby miał ratusz wylecieć w powietrze, nie chciałbym czego oberwać; uciekaj czemprędzej, Labrie.
Kareta przemknęła pod sklepieniem i ukazała się na placu, wśród gwaru czterech czy pięciu tysięcy ludzi.
Flesselles obawiał się, ażeby sobie źle nie wytłumaczono jego wyjazdu, który zakrawał na ucieczkę.
Wychylił się więc do połowy przez drzwiczki.
— Do Zgromadzenia Narodowego! — zawołał na stangreta.
Zato spotkała go od tłumu kolosalna salwa oklasków.
Marat i Billot stali na balkonie i słyszeli ostatnie słowa Flesselles‘a.
— O głowę bym się założył — rzekł Marat — iż nie jedzie on na Zgromadzenie Narodowe, ale do króla.
— Może kazać go zatrzymać? — spytał Billot.
— Nie — odpowiedział Marat z ohydnym uśmiechem. — Bądź spokojny, on jedzie prędko, ale my pojedziemy jeszcze prędzej. A teraz do prochu!
— Tak, do prochu! — zawołał Billot.

I poszli obaj, a za nimi Pitoux.

ROZDZIAŁ XV
PAN DE LAUNAY, GUBERNATOR BASTYLJI

Jak powiedział pan de Flesselles, osiem tysięcy funtów prochu znajdowało się w podziemiach ratusza.
Marat i Billot weszli do pierwszej piwnicy z latarką, którą zawiesili u góry sklepienia.
Pitoux stal na straży u drzwi.
Proch mieścił się w baryłkach, zawierających około dwudziestu funtów każda.
Ustawiono ludzi na schodach. Ludzie ci utworzyli łańcuch i rozpoczęto wynosić baryłki.
Odrazu powstało zamieszanie.
Nie wiedziano, czy starczy prochu dla wszystkich i każdy spieszył się, ażeby go dostać. Naczelnicy ustanowieni przez Billota, zdołali przywrócić spokój i rozdział odbył się w pewnym porządku.
Każdy obywatel otrzymał pół funta prochu, na trzydzieści do czterdziestu strzałów. Ale kiedy rozdzielono proch, spostrzeżono, że brak strzelb: uzbrojonych było ludzi zaledwie pięciuset.
Podczas rozdziału — część tego tłumu rozszalałego, który żądał broni, weszła do sali, gdzie odbywali posiedzenie radcy miejscy. Byli oni właśnie zajęci organizowaniem gwardji narodowej, o której woźny wspomniał Billotowi.
Postanowiono, że milicja wynosić będzie czterdzieści osiem tysięcy ludzi.
Milicja ta istniała dopiero w projekcie, a już spierano się o jej generała.
A w toku tych ożywionych rozpraw lud zajął ratusz. Zorganizował się sam. Chciał ruszać dalej. Brakło mu tylko broni.
W tej chwili posłyszano turkot powracającej karety.
Starszy zgromadzenia kupców powracał, gdyż nie chciano go przepuścić, chociaż pokazywał rozkaz królewski, wzywający go do Wersalu. Zawrócono go do ratusza.
— Broni! broni! — krzyczano ze wszech stron.
— Ja nie mam broni — mówił starszy — musi być w arsenale.
— Do arsenału! do arsenału! — wrzeszczał tłum.
I z pięć do sześciu tysięcy ludzi ruszyło na plac Greve.
Arsenał był próżny.
Z wrzaskiem powrócono pod ratusz.
Tymczasem Flesselles, dowiedziawszy się, że Billot i Marat są jeszcze w podziemiach ratusza i rozdzielają proch, zaproponował wysłać deputację radców do pana de Launay, ażeby go skłonić do cofnięcia armat. Bo w przeddzień tłum najostrzej sarkał właśnie na te armaty, które szyje swe wyciągały na basztach.
Flesselles spodziewał się, że po ich zniknięciu lud poprzestanie na tem ustępstwie i odejdzie zadowolony.
Deputacja odeszła, a lud wrócił rozjadły.
Wobec krzyków, jakie wyprawiał Billot i Marat wyszli na dziedziniec.
Flesselles z niższego balkonu, próbował uspokoić lud. Zaproponował dekret, mocą którego wolno będzie w każdym okręgu mieć pięćdziesiąt lanc.
— Ten człowiek stanowczo zdradza! — rzekł Marat.
Potem zwracając się do Billota:
— Idź do Bastylji poto, co masz zrobić — odezwał się. — Ja za godzinę przyślę ci tam dwadzieścia tysięcy ludzi, każdego ze strzelbą.
Billot od pierwszej chwili, powziął wielkie zaufanie do tego człowieka, którego nazwisko tak się stało popularnem...
Nie zapytał nawet, jak tego wszystkiego dokaże.
Marat wszedł na balkon. Wrzawa stała się straszliwą.
— Cicho! — zawołał. — Ja jestem Marat, chcę mówić.
Wszyscy umilkli jak zaczarowani, i oczy wszystkich zwróciły się na mówcę.
— Czy chcecie broni? — rzekł.
— Tak! tak! — odezwało się tysiące głosów.
— Dla wzięcia Bastylji?
— Tak! tak! tak!
— To chodźcie za mną, a będziecie mieli broń.
— Dokąd?
— Do Inwalidów! Jest tam dwadzieścia pięć tysięcy strzelb. Do Inwalidów!
— Do Inwalidów! — ozwały się wszystkie głosy.
— Teraz — rzekł Marat do Billota, który wezwał Pitoux — wy idźcie do Bastylji?
— Tak.
— Zaczekajcie. Być może, iż przed przybyciem moich ludzi potrzebować będziecie pomocy?
— Być może... w rzeczy samej — odrzekł Billot.
Marat wydarł karteczkę z pugilaresu i napisał ołówkiem te słowa:
„Od Marata“.
Potem znak jakiś nakreślił na papierze.
— I cóż mam czynić z tym papierem? — zapytał Billot — skoro nie ma na nim ani nazwiska, ani adresu osoby, której mam go doręczyć?
— Co do adresu, ten któremu cię polecam, nie posiada go wcale, co zaś do nazwiska, jest ono bardzo znane. Pierwszego lepszego robotnika, którego spotkasz, zapytaj: gdzie jest Gonchon, Mirabeau ludowy.
— Gonchon, czy zapamiętasz to nazwisko, Pitoux?
— Gonchon albo Gonchonius — rzekł Pitoux — będę pamiętał.
— Do Inwalidów! do Inwalidów! — ryczały głosy z wzrastającą dzikością.
— Idź! — rzekł Marat do Billota — niechaj ci przewodniczy genjusz wolności!
Poczem sam krzyknął:
— Do Inwalidów! — i poszedł.
Podążył ku placowi Greve, a za nim dwadzieścia tysięcy ludzi.
Ze swej strony, Billot pociągnął za sobą około sześciuset, to jest tych, którzy byli uzbrojeni.
W chwili gdy się mieli rozchodzić, starszy zgromadzenia kupców wyjrzał oknem.
— Moi kochani — rzekł — dlaczegóż to ja widzę na waszych kapeluszach kokardy zielone?
Były to liście kasztanowe Kamilla Desmoulins, które wszyscy prawie pozakładali, sami nawet nie wiedząc, co czynią.
— To nadzieja! nadzieja! — zawołało kilka głosów.
— Tak, ale barwa nadziei jest zarazem barwą hrabiego d‘Artois. Chcecie wyglądać tak, jakbyście nosili liberję dworską?
— Nie! nie! — chórem krzyknęły wszystkie głosy, a po nad wszystkiemi głos Billota.
— To zmieńcie te kokardy; jeżeli chcecie nosić barwy, niechaj to będą przynajmniej barwy Paryża, naszego wspólnego ojca: błękitny z czerwonym!
— Tak! tak! — wrzasnęły wszystkie głosy — błękitny z czerwonym.
Na te słowa każdy rzucił pod nogi kokardę zieloną, każdy wołał o wstążki.
Wtedy, jakby czarem, otwierają się okna, a wstążki czerwone i błękitne spadają jak deszcz.
Ale to, co spada, wystarcza ledwie dla tysiąca ludzi.
Natychmiast tłum drze na kawałki fartuchy, suknie jedwabne, szarfy, firanki, szczątki wiąże w pęczki, w rozety, szarfy. Każdemu dostaje się kokarda.
Poczem oddział Billota wyrusza w drogę.
Po drodze zwiększa się on: wszystkie ulice przedmieścia Ś-go Antoniego dostarczyły mu, co miały najżywszego i najgorętszego ze krwi ludu. Przybyli w dość dobrym porządku na ulicę Lesdiguieres, gdzie już stał tłum ciekawych; jedni bojaźliwie, drudzy spokojnie, inni zuchwale spoglądali na wieżyce Bastylji, oświetlone słońcem płomiennem.
Przybycie Billota i jego oddziału, złożonego z tysiąca ludzi, zmieniło natychmiast wygląd i charakter tłumu: bojaźliwi ośmielili się, spokojni unieśli się, zuchwali poczęli grozić.
— Precz z armatami! — krzyknęło dwadzieścia tysięcy głosów, grożąc pięściami wielkim działom, wyciągającym długie szyje miedziane przez otwory w murach.
Właśnie w tej samej chwili, jak gdyby gubernator fortecy usłuchał wezwania tłumu, artylerzyści zbliżyli się do dział i te zaczęły się cofać, aż znikły.
Tłum uderzył w dłonie; był tedy potęgą, skoro ustąpiono przed jego groźbą.
Tymczasem wartownicy przechadzali się wciąż po murach.
Inwalida mijał się ze szwajcarem.
Po krzyknięciu: „precz z armatami“!, przyszła kolej na szemranie: precz ze szwajcarami! Był to dalszy ciąg wczorajszego okrzyku: „precz z niemcami!“
Ale szwajcarowie chodzili dalej, mijając się z inwalidami.
Jeden z tych, którzy krzyczeli na szwajcarów, zniecierpliwił się. W ręku miał strzelbę.
Skierował lufę przeciw szyldwachowi i wypalił.
Kula uderzyła w szary mur Bastylji, o stopę poniżej wieżycy, naprzeciw miejsca, gdzie przechodził szyldwach.
Wyłom ukazał się jako punkt biały, ale szyldwach ani się zatrzymał i głowy nawet nie odwrócił.
Wielki szczęk wszczął się około tego człowieka, który dał hasło do ataku niesłychanego, szalonego. W gwarze tym jednak, było jeszcze więcej przerażenia, niż wściekłości.
Wielu nie rozumiało tego, ażeby strzelanie do Bastylji, mogło być zbrodnią, zasługującą na karę śmierci.
Billot patrzył na tę masę zielonawą murów, podobną do owych potworów bajecznych, które starożytność pokazuje nam okryte łuską. Rachował otwory, w których lada chwila armaty mogły się nanowo ukazać; rachował otwory w szańcach na ręczną broń.
I Billot poruszył głową, przypominając sobie słowa Flesselles.
— Nie dostaniemy się tam nigdy! — wyrzekł z cicha.
— A to czemubyśmy się nie mieli dostać? — ozwał się jakiś głos za nim.
Billot obrócił się i spostrzegł człowieka o dzikiej minie, okrytego łachmanami, którego oczy świeciły jak dwa węgle.
— Bo niepodobieństwem wydaje mi się wziąć taką warownię siłą.
— Zdobycie Bastylji — rzekł ów człowiek — nie jest czynem wojennym, ale tylko aktem wiary: uwierz a spełnisz.
— Cierpliwości! — rzekł Billot — szukając swego paszportu w kieszeni — cierpliwości!
Człowiek ów pomylił się co do znaczenia tych słów.
— Cierpliwości — rzekł. Tak, rozumiem, ty jesteś tłusty i wyglądasz na zagrodnika wiejskiego.
— Bo też nim jestem — rzekł Billot.
— Rozumiem tedy, że możesz mówić o cierpliwości; jadłeś zawsze dobrze. Ale spojrzyj po za siebie na te szkielety, które nas otaczają, spojrzyj na wyschłe ciała, na policzki zapadłe, na dziury w odzieży i zapytaj ich, czy mogą myśleć o cierpliwości?
— Dobrze mówi ten jegomość, ale ja się go boję — rzekł Pitoux.
— A ja się go nie boję — odrzekł Billot.
I zwracając się do tego człowieka:
— Tak, cierpliwości — powiedział ale tylko na kwadrans, nie dłużej.
— O!... — odezwał się ów człowiek z uśmiechem — kwadrans!... no to istotnie niezadługo; a cóż uczynisz przez kwadrans?
— Za kwadrans obejrzę Bastylję, dowiem się, jaką ma załogę, jakie są zamiary jej komendanta, słowem, dowiem się, którędy tam droga prowadzi.
— Tak, bylebyś znalazł drogę, którą możnaby wyjść.
— Jeżeli sam nie wyjdę stamtąd, znajdzie się ktoś, co mnie wyprowadzi.
— Kto taki?...
— Gonchon, Mirabeau ludowy.
Człowiek drgnął, oczy jego cisnęły błyskawice.
— Znasz go? — zapytał.
— Nie.
— Więc jakże?...
— Poznam go, powiedziano mi bowiem, że każdy na placu Bastylji go wskaże: ty jesteś na placu Bastylji, zaprowadź mnie do niego.
— Czego chcesz od Gochona?...
— Chcę mu wręczyć ten papier.
— Od kogo?...
— Od doktora Marata.
— Od Marata!... ty znasz Marata?... — zawołał człowiek.
— W tej chwili z nim się rozstałem.
— Gdzie?...
— W ratuszu.
— Cóż on tam robi?...
— Poszedł uzbroić dwadzieścia tysięcy ludzi u Inwalidów.
— To dajże mi ten papier. Ja jestem Gonchon.
Billot cofnął się o krok.
— Ty jesteś Gonchon?... — zapytał.
— Przyjaciele — odezwał się łachmaniarz — patrzcie, ten człowiek mnie nie zna i pyta, czy to prawda, że jestem Gonchcn?
Tłum wybuchnął śmiechem, wszystkim tym ludziom wydawało się niepodobne, ażeby ktoś nie znał ich ulubieńca i przywódcy.
— Niech żyje Gonchon!... — krzyknęło kilka tysięcy głosów.
— Masz — rzekł Billot i podał mu papier.
— Przyjaciele — rzekł Gonchon po przeczytaniu — i uderzył po ramieniu Billota oto nasz brat; Marat mi go poleca, można więc na niego liczyć. Jak się nazywasz?...
— Nazywam się Billot[2].
— A ja — rzekł Gonchon — nazywam się Hache[3], we dwóch, spodziewam się, dokażemy czegoś.
Tłum uśmiechnął się na ten krwawy dowcip.
— Tak, tak, dokażemy czegoś — odezwał się tłum.
— Cóż mamy czynić dalej? — zapytało kilka głosów.
— A!.. to rozumiem! — odezwał się Billot.
— Słuchaj-no, dzielny Gonchon, ilu rozporządzasz ludźmi?...
— Mam ich około trzydziestu tysięcy.
— Do twoich trzydziestu tysięcy, przybędzie niebawem dwadzieścia od Inwalidów, a tutaj jest z dziesięć. To więcej niż potrzeba ażeby zdobyć Bastylję, i jeżeli nie dziś, to nie zdobędziemy jej nigdy.
— Zdobędziemy — rzekł Gonchon.
— Spodziewam się. Zbierz więc swoje trzydzieści tysięcy łudzi, ja pójdę do komendanta i wezwę go, ażeby się poddał. Jeżeli się podda, tem lepiej, oszczędzimy krwi; jeżeli się nie podda, krew przelana spadnie na niego: a w tych czasach krew niesłusznie przelana sprowadza nieszczęście. Zapytaj niemców.
— Jak długo zabawisz u komendanta?...
— Jak tylko będę mógł najdłużej, dopóki Bastylja nie zostanie otoczona cała; jeżeli można, po mojem wyjściu zacznie się atak.
— Zgoda.
— Nie boisz się, abym cię zdradził? — zapytał Billot Gonchona, podając mu rękę.
— Ja!... — odpowiedział Gonchon z uśmiechem pogardliwym i rękę podaną mu przez silnego wieśniaka, uścisnął z mocą niespodziewaną w tem wyschłem i zwiędłem ciele. — Jabym się miał ciebie obawiać?... A to dlaczego?... Gdybym chciał, na jedno słowo, na jedno skinienie, zgruchotałbym cię jak szklankę, choćbyś był po za temi murami, które jutro istnieć nie będą, choćby cię osłaniali ci żołnierze, którzy dziś wieczór zostaną naszemi, albo przestaną żyć. Idź więc i licz na Gonchona, tak jak Gonchon liczy na Billota...
Billot, został przekonany i szedł ku wejściu do Bastylji, jego towarzysz zaś podążył na przedmieście, pośród tysiąckrotnie powtarzanych okrzyków:
— Niech żyje Gonchon!... niech żyje Mirabeau ludowy!...

— Nie wiem jak wygląda Mirabeau szlachecki — rzekł Pitoux do Billota — ale nasz wydaje mi się wcale brzydkim.

ROZDZIAŁ XVI
BASTYLJA I JEJ KOMENDANT

Nie opisujemy Bastylji, byłaby to rzecz zbyteczna.
Żyje ona jako wiekuisty obraz w pamięci zarówno starych, jak dzieci.
Wejście do Bastylji bronione było przez odwach, potem przez dwa szeregi szyldwachów, wreszcie przez dwa mosty zwodzone.
Po przebyciu rozmaitych przeszkód, dochodziło się do dziedzińca, gdzie było mieszkanie komendanta.
Z tego dziedzińca galerja prowadziła do rowów Bastylji.
U drugiego wejścia, wychodzącego na rowy, znajdował się most zwodzony i krata żelazna.
U pierwszego zaraz wejścia chciano zatrzymać Billota, ale pokazał przepustkę i wpuszczono go.
Billot, spostrzegł wtedy, że za nim idzie Pitoux.
Ten nie miał własnej woli, ale byłby za zagrodnikiem poszedł do samego piekła, a choćby nawet na księżyc.
— Pozostań tu — rzekł Billot; — jeżeli nie wyjdę, dobrze będzie, ażeby ktoś przypomniał ludowi, że wszedłem.
— Dobrze — odpowiedział Pitoux, — kiedy trzeba mu to przypomnieć?...
— Po godzinie.
I poszedł przez pierwszą linję szyldwachów; Pitoux tymczasem powrócił na plac.
Przy moście zwodzonym trzeba było znowu się porozumiewać ze strażą.
Billot pokazał swoją przepustkę; most się opuścił, krata się odemknęła.
Po za furtą okratowaną mieszkał gubernator Bastylji.
Dziedziniec wewnętrzny, na którym gubernator oczekiwał Billota, był zarazem miejscem przechadzki dla więźniów.
Strzegło go osiem baszt, to jest osiem olbrzymów.
Żadne nań nie wychodziło okno. Nigdy słońce nie przecisnęło się na jego grunt wilgotny i prawie grzązki: rzekłbyś, że to dno wielkiej studni.
W dziedzińcu tym, zegar, podparty na figurach niewolników, okutych w łańcuchy, liczył czas wolnym i mierzonym odgłosem wahadła. Kiedy który z więźniów wychodził w głąb tej „studni“, przerażony tą ciemnością ponurą, popatrzył tylko przez chwilę na zimne kamienie i czemprędzej prosił, ażeby mógł powrócić do swej celi więziennej.
Poza kratą, wychodzącą na dziedziniec, mieszkał, jak powiedzieliśmy, pan de Launay.
Pan de Launay miał wówczas lat około pięćdziesięciu. Tego dnia przywdział ubranie popielate, wpiął wstążeczkę orderu św. Ludwika, a w ręku trzymał laskę z ukrytą szpadą.
Był to człowiek niedobry: pamiętniki Liguetta rzuciły nań światło smutnej sławy; nienawidzono go prawie tak, jak i samo więzienie.
Utrzymywał swój dom prywatny kosztem więźniów. Skąpił na opale dla nich, a każdego sprzętu więziennego podawał podwójną cenę. Miał przywilej wprowadzić rocznie do Paryża sto beczek wina bez cła.
Przywilej ten odstępował, a właściwie sprzedawał szynkarzowi, który tym sposobem sprowadzał sobie wina najwytrawniejszych gatunków. Niedość na tem, za dziesiątą część pieniędzy, otrzymanych za sprzedaż tego przywileju, kupował ocet, który dawał do picia więźniom.
Dla biedaków, zamkniętych w Bastylji, jedyną pociechą był ogródek, założony na bastjonie. Tam mogli się przechadzać, tam mieli przez chwilę powietrze, kwiaty, światło, słowem naturę. Ale pan de Launay wynajął ten ogródek ogrodnikowi i dla pięćdziesięciu franków rocznie pobieranych z dzierżawy, pozbawił więźniów tej ostatniej ulgi.
Wprawdzie dla więźniów bogatych był niezwykle uprzejmy, jednego z nich wprowadził nawet do swojej kochanki, której też utrzymanie i umeblowanie nic go nie kosztowało.
Kto przeczyta dzieło „Bastylja zdemaskowana“, znajdzie w niem ten fakt i wiele innych.
Bądź co bądź był to jednak człowiek odważny.
Dzień już cały, burza szemrała nad nim. Przez dzień cały czuł wzbierającą falę powstania, która wznosiła się coraz wyżej i uderzyła o stopy jego murów.
Blady był a jednak spokojny.
Wprawdzie miał u siebie cztery armaty gotowe do wystrzału; miał koło siebie załogę szwajcarów i inwalidów, a przed sobą tylko bezbronnego człowieka. — Billot bowiem, wchodząc do Bastylji, oddal karabin Ludwikowi.
Wiedział, że poza tą kratą, broń wszelka byłaby dlań raczej niebezpieczna, niż przydatna.
Billot jednym rzutem oka objął wszystko; postawę spokojną i niemal groźną gubernatora, szwajcarów, stojących na straży, inwalidów ustawionych przy zrębach ziemi i ciche krzątanie się artylerzystów. Wartownicy trzymali broń na ramieniu, oficerowie mieli obnażone szpady.
Gubernator nie ruszył się z miejsca i Billot zmuszony był podejść do niego; za parlamentarzem ludowym zamknęła się krata ze złowrogiem zgrzytem żelaza, który nawet mężnego Billota przejął dreszczem aż do szpiku kości.
— Czegóż jeszcze chcecie ode mnie? — zapytał pan de Launay.
— Jeszcze? — powtórzył Billot — zdaje mi się, że po raz pierwszy widzę was, jaśnie wielmożny panie, i że tem samem nie macie prawa być znużony moim widokiem.
— Bo powiadają, że przybywacie z Ratusza.
— To prawda.
— A ja przed chwilą miałem u siebie deputację rady miejskiej.
— Z czem ona przyszła?
— Prosić mnie o przyrzeczenie, ażebym nie użył broni palnej.
— I przyrzekliście, panie?
— Przyrzekłem. — Proszono mnie, ażebym cofnął armaty.
— I kazaliście je cofnąć. Wiem o tem; byłem na placu Bastylji, kiedy manewr ten wykonano.
— I myśleliście zapewne, że ustępuję przed groźbą ludu?
— No! — rzekł Billot — tak to niby wyglądało.
— A co! czy nie mówiłem wam, panowie? — odezwał się de Launay do oficerów — powiedziałem, że nas posądzać będą o nikczemne tchórzostwo.
Potem, zwracając się do Billota.
— A wy z czyjej strony przychodzicie? — zapytał.
— W imieniu ludu! — odparł Billot dumnie.
— To dobrze — oświadczył z uśmiechem de Launay — ale musicie mieć, przypuszczam, inną jeszcze rekomendację; gdyż z tą, na jaką się powołujecie, nie bylibyście przeszli poza pierwszą wartę.
— Tak jest, mam przepustkę, list bezpieczeństwa od pana de Flessellesa, waszego przyjaciela, panie.
— Flesselles! Powiedzieliście, że to mój przyjaciel — podjął de Launay, patrząc na Billota tak, jakby chciał czytać w głębi jego serca. — Skąd wiecie, że pan de Flesselles jest moim przyjacielem?
— Przypuszczam, że nim jest.
— To tylko przypuszczenie, ale dobrze. Proszę o tę przepustkę.
Billot podał papier.
De Launay przeczytał raz, potem drugi, rozłożył list, ażeby zobaczyć, czy nie mieści jeszcze jakiego przypisku, ukrytego między dwiema kartkami — wreszcie przeglądał go pod światło, aby się upewnić, czy nie ma czego napisanego między wierszami.
— I tylko tyle pisze? — zapytał.
— Tyle.
— Jesteś pan pewny?
— Najpewniejszy.
— A nic nie kazał mi powiedzieć?
— Nic..
— To dziwne! — odrzekł de Launay, spoglądając przez strzelnicę na plac Bastylji.
— A cóż miał więcej powiedzieć? — zapytał Billot.
De Launay machnął ręką.
— Rzeczywiście, nic. A zatem powiedz pan czego chcesz, tylko proszę się śpieszyć, bo nie mam czasu.
— Chcę prosić o oddanie nam Bastylji.
— Co? — zawołał de Launay, żywo się odwracając, jak gdyby źle usłyszał — co mówicie?
— Mówię, że w imieniu ludu przychodzę wezwać pana gubernatora o oddanie Bastylji.
De Launay wzruszył ramionami.
— Dziwne to stworzenie ten lud — rzekł.
— Co? — ozwał się Billot.
— I czegóż on chce od Bastylji?
— Chce ją zburzyć.
— A co mu u djabła przeszkadza Bastylja? Czyż kiedy jaki człowiek z ludu dostał się do Bastylji? Przeciwnie, lud powinienby błogosławić każdy jej kamień. Kogóż to wsadzają do Bastylji? Filozofów, uczonych, arystokratów, ministrów, książąt, to jest nieprzyjaciół ludu.
— To tylko dowodzi, że lud nie jest egoistą.
— Mój panie — rzekł de Launay z pewnem politowaniem — jak to odrazu można poznać, że nie jesteś żołnierzem.
— To prawda, jestem rolnikiem.
— I że nie pochodzisz z Paryża.
— Prawda i to, pochodzę z prowincji.
— I nie znasz wcale Bastylji.
— Prawda, znam ją o tyle, o ile widziałem, to jest z powierzchowności.
— To pójdź ze mną, pokażę ci, co to Bastylja.
— Oho! — pomyślał sobie Billot — wprowadzi mnie na jaką klapę ruchomą, która natychmiast otworzy się pod mojemi nogami, i potem dobranoc, ojcze Billot.
Ale nieustraszony zagrodnik ani drgnął i gotował się pójść za gubernatorem.
— Trzeba wam wiedzieć, że mam w swych lochach tyle prochu, iż mogę wysadzić powietrze Bastylję, a z Bastylją połowę przedmieścia świętego Antoniego.
— Wiem o tem — odparł spokojnie Billot.
— Dobrze. Spojrzyjcie na te cztery działa.
— Widzę je.
— Jak widzicie, zajmują one całą galerję, a galerji tej broni najpierw odwach, następnie drugi odwach, następnie dwa rowy, których przejść inaczej nie można, jak po dwóch mostach zwodzonych, nareszcie sztachety żelazne.
— O! ja nie mówię, że Bastylja jest źle strzeżona — spokojnie odparł Billot — mówię tylko, że będzie dobrze atakowana.
— Chodźmy dalej — rzekł de Launay.
Billot uczynił głową znak przyzwalający.
— Oto cembrowanie rowów — rzekł gubernator — patrzcie, jaka wysokość murów.
— Ze czterdzieści stóp.
— Tak, czterdzieści w dół, a piętnaście w górę.
— Widzicie więc, że jakkolwiek dobre paznogcie może mieć lud, połamie je sobie na tym kamieniu.
— Ja też nie powiedziałem — rzekł Billot że lud zburzy Bastylję przed jej zdobyciem, tylko, że ją zburzy po zdobyciu.
— Wejdźmy na górę — mówił dalej de Launay.
Przeszli ze trzydzieści stopni.
Gubernator się zatrzymał.
— Oto — rzekł — jeszcze jeden otwór, przez który chcecie wejść: ten broniony jest tylko przez jednę strzelnicę ręcznej broni, ale ma on pewną reputację.
Marszałek Maurycy Saski nazywał tę strzelnicę swoją fujarką, bo ona najdokładniej wyśpiewywała nutę, którą lubił. To szczegół historyczny.
— A tak! — ozwał się Billot.
— Idźmy dalej.
I znowu przebyli kilkanaście stopni.
Teraz wydostali się na taras baszty de la Comte.
— Aha! — ozwał się Billot.
— Co takiego? — zapytał de Launay.
— Pan gubernator nie kazałeś zdjąć armat?
— Kazałem je tylko odsunąć i na tem koniec.
— Ja jednak powiem ludowi, że armaty stoją ciągle.
— I owszem.
— Więc nie każecie ich zdjąć zupełnie, panie gubernatorze?
— Ani myślę.
— Doprawdy?
— Armaty królewskie stoją tu z rozkazu królewskiego, mój panie — i ustąpią tylko z rozkazu królewskiego.
— Panie de Launay — odezwał się Billot, czując, że słowo jego poważnieje i wzrasta do wysokości sytuacji — panie de Launay, prawdziwy król, którego radzę wam słuchać, jest ten...
I wskazał gubernatorowi tłum szary, pokrwawiony gdzieniegdzie w bitwie wczorajszej, który falował przed wałami, połyskując bronią pod słońce.
— Panie — rzekł z kolei de Launay, odrzucając głowę w tył z miną wyniosłą — być może, iż wy znacie dwóch królów; ale ja, gubernator Bastylji, znam tylko jednego, który położył swój podpis na dyplomie, na mocy którego ja tu rozkazuję ludziom i rzeczom.
— Nie jesteście więc obywatelem? — krzyknął Billot z gniewu.
— Jestem szlachcicem francuskim — odparł gubernator.
— A tak! prawda, jesteś pan żołnierzem i mówisz jak żołnierz, ani słowa.
— Powiedzieliście prawdę, panie Billot — odrzekł de Launay. — Jestem żołnierzem i przedewszystkiem spełniam swą powinność.
— A ja, panie — odparł Billot — jestem obywatelem i ponieważ moja powinność obywatelska znajduje się w sprzeczności z waszą powinnością żołnierską, jeden z nas umrze.
— Być może, mój panie.
— Więc jesteście gotowi strzelać do ludu?
— Nie; dopóki lud nie będzie strzelać do mnie. Na to dałem słowo deputatom pana de Flesselles. Widzicie, że armaty stoją cofnięte, ale za pierwszym strzałem danym z placu na mój zamek...
— I cóż, za pierwszym strzałem?
— Podejdę sam do jednej z tych armat, naprzykład do tej; zatoczę ją sam pod otwór, wyceluję sam i zapalę tym oto lontem.
— Pan?
— Ja.
— O!... gdybym wierzył, że tak będzie — rzekł Billot — to nim pan spełniłbyś podobną zbrodnię...
— Powiedziałem wam, że jestem żołnierzem i że znam tylko rozkaz królewski.
— Spojrzyj pan — rzekł Billot, wskazując kolejno dwa punkta różne, przedmieście św. Antoniego i bulwar, — oto kto wam odtąd będzie rozkazywał.
Były to dwie masy czarne, zbite, ryczące, falujące jak olbrzymi wąż, którego widać było głowę i ciało, ale którego ostatnie pierścienie ginęły w zagięciach ziemi, po której sunął.
A wszystko to, co widać było z olbrzymiego gadu, błyszczało olśniewającą łuską.
Był to podwójny tłum, któremu Billot oznaczył schadzkę na placu Bastylji, prowadzony jeden przez Marata, drugi przez Gonchona.
Z obu stron zbliżał się, potrząsając bronią i wydając straszliwe okrzyki.
De Launay zbladł na ten widok i podnosząc laskę zawołał:
— Do armat!...
Potem podchodząc ku Billot‘owi z gestem groźnym:
— A ty, nieszczęśliwcze!... — rzekł — przychodzisz tu pod pozorem parlamentowania, a inni tymczasem atakują!... czy wiesz, żeś zasłużył na śmierć?
Billot spostrzegłszy ten ruch szybki jak błyskawica, schwycił de Launay’a za pas i kołnierz.
— A ty — rzekł, podnosząc go z ziemi, — zasłużyłeś, ażebym cię przerzucił przez mur i abyś kości pogruchotał w rowie; ale dzięki Bogu, pobiję cię innym sposobem.
W tej chwili okrzyk ogromny, powszechny, idący z góry do dołu, wstrząsnął powietrzem jak huragan. Zaraz też na tarasie ukazał się pan de Losme, major Bastylji.
— Panie — zawołał, zwracając się do Billota, — panie, na miłość boską, pokaż się!... Cały lud mniema, że pana tu spotkało nieszczęście i woła, ażeby pana oddać.
Jakoż w istocie nazwisko Billot‘a, rozgłaszane przez Pitoux w tłumie, dało się słyszeć w okrzykach.
Billot puścił de Launay‘a, który laskę schował do pochwy.
Między tymi trzema ludźmi nastała chwila wahania, podczas której brzmiały okrzyki groźby i zemsty.
— Pokaż się pan — rzekł de Launay, nie dlatego, ażeby mnie te okrzyki straszyły, ale, żeby wiedziano, iż jestem człowiekiem honorowym.
Wtedy Billot wytknął głowę przez otwór baszty i skinął ręką.
Na ten widok lud zagrzmiał oklaskami. Rewolucja rosła niejako na froncie Bastylji w osobie tego człowieka, który pierwszy deptał po jej tarasie, jak władca.
— Dobrze więc, panie — rzekł de Launay. Wszystko się między nami skończyło, nic już tu nie masz do roboty. Żądają cię tam; idź!...
Billot zrozumiał tę powściągliwość człowieka, w którego znajdował się mocy.
Zeszedł po tych samych schodach razem z gubernatorem.
Major pozostał, gubernator wydał mu jakieś rozkazy pocichu.
Widocznem było, że pan de Launay miał chęć czemprędzej rozpocząć obronne działania.
Billot przebył dziedziniec nie wyrzekłszy ani słowa.
Widział artylerzystów przy armatach.
Lonty już się dymiły.
Zatrzymał się przed nimi.
— Przyjaciele!... — rzekł do nich, — pamiętajcie, że ja przyszedłem tu prosić waszego zwierzchnika o unikniecie rozlewu krwi, a on odmówił.
— W imię króla!... panie — odezwał się de Launay tupiąc nogą — wychodź.
— Ej! panie rzekł Billot — wypędzasz mnie w imię króla; pamiętaj, abym nie wrócił w imieniu ludu.
Potem zwracając się ku oddziałowi szwajcarów:
— Za kim wy jesteście? — zapytał.
Szwajcarzy milczeli.
Da Launay wskazał mu palcem bramę żelazną.
Billot chciał jeszcze poraz ostatni spróbować:
— Panie — rzekł do de Launay‘a — w imię ludu! w imię twoich braci!
— Moich braci? Pan moimi braćmi nazywasz tych którzy krzyczą: „Precz z Bastylją! śmierć jej gubernatorowi!“. Są to może twoi bracia, ale z pewnością nie moi.
— Więc w imię ludzkości!
— W imię ludzkości? A cóż pana znagla do tego, żeby przychodzie w sto tysięcy, dla zamordowania stu biednych żołnierzy, zamkniętych w tych murach?.
— Właśnie, oddając Bastylję ludowi, ocalasz pan tym żołnierzom życie.
— A tracę honor.
Billot umilkł; rozbroiła go ta logika żołnierska. Ale zwracając się do szwajcarów i inwalidów:
— Poddajcie się, moi przyjaciele — zawołał — jeszcze czas. Za dziesięć minut będzie zapóźno.
— Jeżeli pan nie wyjdziesz stąd natychmiast — krzyknął z kolei de Launay — to słowo szlacheckie! każę cię rozstrzelać.

Billot zatrzymał się przez chwilę, skrzyżował ręce na znak wyzwania, po raz ostatni zmierzył wzrokiem de Launay‘a i wyszedł.

ROZDZIAŁ XVII
BASTYLJA

Tłum oczekiwał wrzący, upojony, na upalnem słońcu lipcowem.
Oddział Gonchona połączył się z Maratowskim. Przedmieście S-go Antoniego poznało się i powitało z bratniem sobie przedmieściem Ś-go Marcelego.
Gonchon, szedł na czele swoich zuchów, Marat zaś znikł.
Widok był przerażający.
Gdy zobaczono Billota, okrzyki się podwoiły.
— Cóż? — rzekł Gonchon, podchodząc ku niemu.
— To dzielny człowiek — odrzekł Billot.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Gonchon.
— Że jest mężny.
— Nie chce oddać Bastylji?
— Nie.
— Upiera się przy oblężeniu?
— Tak.
— I myślisz, że wytrzyma je długo?
— Aż do śmierci.
— I owszem, będzie ją miał.
— Ale iluż zginie ludzi! — rzekł Billot, powątpiewając zapewne, czy Bóg dał mu prawo, które przypisują sobie wodzowie i władcy, uprzywilejowani do rozlewu krwi.
— Ba! — odparł Gonchon — za wiele jest ludzi, skoro chleba nie starczy ani dla połowy ludności. Nieprawdaż? — zapytał, zwracając się do tłumu.
— Tak! tak! krzyknął lud z dziwną zawziętością.
— Ależ tam są rowy? — zauważył Billot.
— Napełni się je w jednem tylko miejscu — odpowiedział Gonchon — a ja obrachowałem, że naszemi ciałami możnaby wypełnić rów całkowity, nieprawdaż, przyjaciele?.
— Tak tak! — powtórzył tłum z niemniejszym zapałem, niż poprzednio.
— Niechże i tak będzie! — rzekł Billot z boleścią.
W tej chwili ukazał się na tarasie de Launay: za nim major de Losme i kilku oficerów.
— Zaczynaj! — krzyknął Gonchon do gubernatora. Ten odwrócił się plecami bez odpowiedzi.
Gonchon nie mógł ścierpieć tej wzgardy; podniósł żywo karabin do ramienia i jeden ze świty gubernatora padł.
Sto tysięcy wystrzałów ozwało się razem, jak gdyby czekano tylko na ten sygnał i szare wieże Bastylji poznaczone zostały białemi piętnami.
Cisza kilkosekundowa nastąpiła po tym wystrzale, jakby sam tłum przeraził się tem co uczynił.
Potem błysk płomienny, zaciemniony zaraz chmurą dymu, mignął na szczycie jednej z baszt; rozległ się huk i krzyki bolesne ozwały się w zwartym tłumie; pierwszy wystrzał armatni padł z Bastylji; rozlano pierwszą krew. Bitwa się zaczęła.
To, czego doznał ten tłum, chwilę przedtem tak groźny, podobne było do przestrachu.
Bastylja, stojąca teraz dopiero do obrony, przedstawiała się mu niepodobną do zdobycia. Lud spodziewał się, że skoro dotąd uczyniono mu tyle ustępstw — to i oddanie Bastylji odbędzie się bez krwi rozlewu.
Lud się omylił. Strzał armatni, wymierzony doń, dał mu miarę tego olbrzymiego dzieła, które przedsięwziął.
Dobrze kierowana ręczna broń ozwała się z tarasu Bastylji zaraz po tym strzale.
Wtedy widzieć było można wielkie zamieszanie w tym tłumie: to lud zabierał swych rannych i zabitych.
Ale lud nie myślał uciekać; albo wstyd go zdjął, albo też zastanawiał się i obliczał swe siły.
Jakoż bulwary, ulica i przedmieście św. Antoniego, przemieniły się w ogromne morze ludzkie; każda fala miała głowę, każda głowa dwoje płomiennych oczu i usta grożące.
W jednej chwili wszystkie okna w tych stronach zajęte zostały przez strzelców, nawet te, które znajdowały się poza odległością strzałów. Skoro tylko na tarasach ukazał się żołnierz, sto strzelb brało go na cel, a grad kul łomotał w mury, poza które się schronił.
Ale człowiek nuży się prędko strzelaniem do nieczułych murów. Strzały mierzyły w ciała.
Chciano widzieć krew wytryskującą pod ołowiem, a nie kurz.
Każdy krzyczał wśród tej burzy wrzasków.
Zaraz też otaczano mówcę, a gdy spostrzeżono, że propozycja jego niedorzeczna, rozchodzono się natychmiast.
Kołodziej, proponował zbudować taran na wzór starożytnych machin rzymskich i tłuc nim Bastylję.
Strażacy proponowali gasić sikawkami lonty armatnie, nie zastanawiając się, iż najsilniejsza z ich sikawek nie doniosłaby wody do dwóch trzecich wysokości murów fortecznych.
Pewien piwowar, rej wodzący na przedmieściu św. Antoniego, a którego imię nabrało odtąd fatalnego rozgłosu, proponował podpalić Bastylję, oblawszy ją olejem.
Billot wysłuchał jednej za drugą tych propozycyj.
Przy ostatniej chwycił w rękę topór ciesielski i idąc w pośród gradu kul, wywracających koło niego ludzi ściśniętych jak kłosy na łanie, dostał się do małej kordegardy, sąsiadującej z pierwszym mostem zwodzonym i wśród kartaczów gwiżdżących mu nad głową, obciął łańcuchy i spuścił most.
Przez kwadrans, jak długo trwało to przedsięwzięcie niemal szalone, tłum stał dyszący.
Przy każdem wystrzale spodziewano się widzieć, jak zuchwały robotnik zwali się na ziemię.
Tłum zapomniał o niebezpieczeństwie własnem, myśląc, na jakie niebezpieczeństwo naraża się ten człowiek. Kiedy most zapadł, tłum wydal wielki okrzyk i wtargnął na pierwszy dziedziniec.
Pęd był tak szybki, gwałtowny, niepowstrzymany, że nawet nie próbowano bronić tego dziedzińca.
Okrzyki niezwykłej radości dały znać de Launay‘owi o tym pierwszym triumfie.
Wtedy z otchłani nagle oświetlonej, dały ognia cztery armaty, które gubernator pokazywał Billotowi.
Straszny huk zagrzmiał i pierwszy dziedziniec został jakby z ludzi wymieciony.
Huragan żelazny wyrył w tłumie długą bruzdę krwawą; ze dwunastu zabitych, ze dwudziestu rannych pozostało na tej drodze kartaczów.
Billot zszedł z dachu na ziemię; a na ziemi został Pitoux, który znalazł się tam, sam nie wiedząc w jaki sposób.
Pitoux miał oko bystre, co jest właściwością kłusowników.
Widział, jak artylerzyści przykładali lont do armat; schwycił Billota za połę od kaftana i żywo pociągnął go w tył. Narożnik muru zasłonił obydwóch przed tym pierwszym wystrzałem.
Od tej chwili rzecz przybrała bardzo poważny charakter.
Wrzawa stała się straszliwa, zamęt śmiertelny.
Dziesięć tysięcy strzałów karabinowych huknęło jednocześnie wokół Bastylji, strzałów niebezpieczniejszych dla oblegających, niż dla obleganych.
Działo obsługiwane przez gwardzistów francuskich, połączyło swój huk z trzaskiem ręcznej broni.
Powstał hałas przerażający.
Oficerowie Bastylji czuli instynktownie, że żołnierze ich słabną.
Sami wzięli ich karabiny i strzelali.
W tej chwili, pośród tego grzmotu dział i ręcznej broni, pośród ryków tłumu, kiedy lud pędził znowu dla zabrania zabitych i dla zrobienia sobie wału z tych trupów, których widok wołał o pomstę — przy wejściu do pierwszego dziedzińca ukazała się gromadka mieszczan spokojnych, bez broni.
Przeciskając się przez tłum, szli gotowi poświęcić życie, osłaniane jedynie białą chorągwią, która, poprzedzając ich, przedstawiała ich jako parlamentarzy.
Była to nowa deputacja z ratusza. Wyborcy, wiedząc, że zaczęły się kroki nieprzyjacielskie; chcieli powstrzymać rozlew krwi i zmusili Flessella, ażeby uczynił nowe propozycje gubernatorowi.
Deputaci przybywali w imieniu miasta wezwać pana de Launay, ażeby powstrzymał ogień, i aby jako rękojmię życia własnego, oraz garnizonu, przyjął stu ludzi z gwardji miejskiej do wnętrza fortecy.
Wszystko to głosili deputaci po drodze.
Lud, sam przestraszony swem przedsięwzięciem, patrząc na zabitych i rannych, spoczywających na noszach, gotów był zgodzić się na tę propozycję!
Niech de Launay zgodzi się na półporażkę, a oni poprzestaną na pół zwycięstwie.
Na widok deputatów ustał ogień z drugiego dziedzińca.
Dano im znak, że mogą się zbliżyć.
Jakoż podeszli bliżej, ślizgając się we krwi, omijając trupy i podając rękę rannym.
Poza ich osłoną zebrał się lud. Zabierano zabitych i rannych, pozostawiano tylko krew, szerokiemi plamami farbującą bruk dziedzińca.
Od strony fortecy ogień ustał.
Billot wyszedł, ażeby powstrzymać ogień oblegających.
U bramy spotkał Gonchona.
Gonchon nie miał przy sobie broni, wyglądał jak natchniony, spokojny był, jak gdyby wiedział, że jest nietykalny.
— I cóż się stało z deputacją? — zapytał Billot‘a.
— Weszła do Bastylji — odpowiedział Billot.
— Każ, ażeby nie strzelano.
— To się na nic nie zda — rzekł Gonchon z taką pewnością, jak gdyby Bóg dał mu moc czytania w przyszłości. Na to się nie zgodzą.
— Powinniśmy jednak uszanować zwyczaje wojenne, skorośmy się stali wojownikami.
— Dobrze — odrzekł Gonchon.
Poczem zwrócił się do dwóch swoich podkomendnych, którzy jakby rozkazywali całej tej masie ludzi:
— Idź, Eljaszu, idź, Hullinie: niechaj z naszej strony nie padnie ani jeden strzał.
Na głos wodza, dwaj adjutanci poszli prędko, przeciskając się przez tłum i niebawem huk ręcznej broni zaczął cichnąć, a potem zupełnie ustał.
Nastąpiła chwila wypoczynku.
Skorzystano z niej dla opatrzenia rannych, których liczba wzrosła już blisko do czterdziestu.
Podczas tej przerwy wybiła godzina druga.
Atak zaczął się w samo południe. Lud więc bił się dwie godziny.
Billot powrócił na swe stanowisko, a za nim poszedł Gonchon.
Oko jego zwróciło się ku kracie; widocznie się niecierpliwił.
— Co ci jest? — zapytał Billot.
— Ha!... jeżeli Bastylja nie będzie wzięta za dwie godziny, wszystko stracone.
— A to dlaczego?...
— Dlatego, że dwór dowie się o tych rozruchach, przyśle tu szwajcarów Bezenvala i dragonów de Lambesq‘a, a wtedy będziemy wzięci we dwa ognie.
Billot zmuszony był przyznać, że prawda była w tem, co mówił Gonchon.
Nareszcie deputaci ukazali się z powrotem.
Po ich posępnej minie znać było, że nic nie wskórali.
— A co!... — odezwał się Gonchon, promieniejąc radością — a co?... czy nie mówiłem?... Co przepowiedziano, to się spełni: przeklęta twierdza skazana jest na zagładę.
Poczem, nie pytając nawet deputatów, wybiegł poza pierwszy dziedziniec, wołając:
— Do broni!... dzieci, do broni!... dowódca odmawia poddania twierdzy.
Rzeczywiście, pan de Launay, przeczytawszy list Flessela, zamiast zgodzić się na propozycję, zawołał z uśmiechem:
— Panowie paryżanie!... sami chcieliście bitwy, teraz już zapóźno.
Parlamentarze nalegali, przedstawiając mu nieszczęścia, jakie sprowadzić może obrona twierdzy.
Ale de Launay nie chciał słuchać i w końcu powiedział parlamentarzom to samo, co przedtem wyrzekł do Billota:
— Proszę wyjść, albo was każę rozstrzelać.
I parlamentarze wyszli.
Teraz de Launay rozpoczął kroki zaczepne. Zdawało się, że niecierpliwość go opanowała.
Zanim deputaci przestąpili próg dziedzińca, „fujarka“ marszałka saskiego grać poczęła.
Trzej ludzie padli, jeden zabity, dwóch rannych.
Rannymi byli: jeden gwardzista i jeden deputowany.
Na widok tego człowieka, ubezpieczonego przywilejami parlamentarza, a jednak zalanego krwią, tłum rozgorzał na nowo.
Dwaj adjutanci Gonchona, znowu powrócili do jego boku, ale każdy z nich miał czas pójść do siebie, aby zmienić ubranie.
Hullin, niegdyś zegarmistrz w Genewie, następnie strzelec u margrabiego de Conflans, powrócił w ubiorze liberyjnym, podobnym do munduru oficera węgierskiego.
Eljasz, były oficer w pułku królowej, przywdział swój mundur, który dodawał więcej ufności ludowi, budząc w nim mniemanie, że wojsko jest za nim i z nim.
Strzelano jeszcze z większą zaciętością, niż przedtem.
W tej chwili major Bastylji, pan de Losme, podszedł do gubernatora.
Był to dzielny i uczciwy żołnierz, ale miał w sobie coś obywatelskiego.
Z boleścią patrzył na to co się działo, a zwłaszcza bolał na myśl, co się dziać jeszcze będzie.
— Panie — rzekł — nie mamy żywności, pan wie o tem, nieprawdaż?...
— Wiem — odpowiedział de Launay.
— I wie pan również, iż nie mamy rozkazu królewskiego.
— Przepraszam cię, panie de Losmes, mam rozkaz zamknięcia Bastylji, dlatego przecie oddają mi klucze.
— Panie, klucze służą tak samo do otwierania, jak i do zamykania. Niech pan na to baczy, ażeby nie oddać na rzeź całej załogi, bez uratowania fortecy. Spójrz pan na tych ludzi, których zabijamy: przecież oni jakby odrastali na tym samym bruku. Dziś z rana było ich pięciuset, przed trzema godzinami dziesięć tysięcy, teraz jest ich ze sześćdziesiąt tysięcy, a jutro będzie sto tysięcy. Kiedy działa umilkną, a prędzej czy później musi to nastąpić, ludzie ci, będę jeszcze tyle silni, że Bastylję zdobędą własnemi rękami.
— Mówisz pan nie jak wojskowy, panie de Losme.
— Mówię jak francuz, panie de Launay. Mówię, że skoro Jego Królewska Mość nie dał nam żadnego rozkazu, skoro starszy zgromadzenia kupców przysłał nam propozycję nie do odrzucenia, bo, chciał wprowadzić stu ludzi z gwardji miejskiej, jako zakładników, a to dla uniknięcia nieszczęść, które przewiduje, mógłby się pan był zgodzić na projekt pana de Flesselles.
— Więc zdaniem twojem, panie majorze, reprezentacja miejska jest władzą, której powinniśmy ulec?
— Tak, panie, w nieobecności bezpośredniej władzy królewskiej, takie moje zdanie.
— Kiedy tak! — rzekł de Launay, pociągając majora w kąt dziedzińca — to czytaj, panie majorze.
I podał mu ćwiartkę papieru.
Major czytał:
„Trzymaj się dobrze; ja zabawiam paryżan kokardami i obietnicami. Przed końcem dnia pan de Bezenval przyśle ci odsiecz.

de Flesselles“.

— Jakim sposobem kartka ta doszła pana, panie guberntorze? — zapytał major.
— W liście, który mi przynieśli panowie deputaci. Myśleli, że przynoszą propozycję oddania im Bastylji, a oni właśnie wręczyli mi rozkaz, ażebym jej bronił.
Major zwiesił głowę.
— Idź pan na swe stanowisko — rzekł gubernator — i nie opuszczaj go, aż cię zawołam.
Major odszedł.
Gubernator z zimną krwią złożył list, schował go do kieszeni, powrócił do artylerzystów i zalecił im, ażeby mierzyli nisko i celnie.
Artylerzyści usłuchali tak, jak usłuchał pan de Losme.
Ale los fortecy był już rozstrzygnięty.
Na każdy strzał działowy lud odpowiadał: — Chcemy Bastylji!
A jednocześnie z okrzykami, działały i ręce.
Najskuteczniejsze zaś były głosy i ręce Billota oraz Ludwika Pitoux.
Każdy postępował według swej natury.
Billot odważny i śmiały jak buldog rzucił się odrazu naprzód, drwiąc z kul i kartaczów.
Pitoux roztropny i oględny jak lis, obdarzony instynktem zachowawczym, wytężył wszystkie swe władze umysłowa, ażeby zawczasu spostrzec niebezpieczeństwo i zaraz go uniknąć.
Oczy jego widziały z których strzelnic najgęstsze padają strzały, spostrzegały natychmiast najmniejszy ruch działa, mającego wypalić. Całe też ciało pracowało na zapewnienie mu bezpieczeństwa.
Ramiona nikły, pierś się cofała, cały jego tułów dziwnie się zmniejszał i stawał się tak cienkim prawie jak deska.
Z dość tęgiego Pitoux, bo tylko nogi miał chude, tworzyła się jakby linja geometryczna, nie mająca ani grubości, ani szerokości.
W przejściu pierwszego mostu zwodzonego na drugi, zauważył wystający kawał muru, stanął też za nim tak, że był zasłonięty wybornie. Z poza tego muru, gdzie przyczaił się jak zając pod miedzą, strzelał na oślep z karabinu, jedynie dla zaspokojenia sumienia, ponieważ przed sobą miał tylko mury i drzewa. Widocznie przyjemność to sprawiało Billotowi, który wołał nań co chwila:
— Strzelaj-że, próżniaku, strzelaj!
On zaś mu odpowiadał, powściągając zapał dzierżawcy.
— Nie odsłaniajcie się tak, ojcze Billot.
— Ostrożnie, ojcze Billot, odstąpcie na bok, armata strzela.
I zaledwie Pitoux wymówił te słowa pełne przezorności, zaraz też działo albo strzelby grzmiały i padały kule.
Pomimo tych przestróg, zalecających ostrożność, Billot dokazywał cudów.
Z dziesięć razy Pitoux schwycił go za połę i gwałtem rzucił na ziemię, właśnie w chwili, gdy strzały byłyby go niezawodnie powaliły.
A Billot wciąż się podnosił i zawsze z nowym pomysłem.
Raz przychodziła mu myśl, by podejść aż pod drugi most i podciąć belki, przytrzymujące łańcuch, tak jak to już przedtem uczynił przy pierwszym moście.
Wtedy Pitoux ryczał, chcąc go powstrzymać, a wreszcie widząc, jak bezskuteczne są te wołania, wybiegał ze swej kryjówki, wrzeszcząc:
— Panie Billot, kochany panie Billot, pani Billot zostanie wdową, jeżeli was zabiją.
A szwajcarowie kierowali lufy karabinowe w strzelnicach, ażeby kulami sprzątnąć śmiałka, który próbował spuścić most.
To znowu Billot umyślnie nadstawiał się armatom, ażeby kule padające ku niemu zerwały łańcuchy mostu.
Wtedy Ludwik wybiegał z kryjówki.
— Panie Billot — wolał — na imię panny Katarzyny! Pamiętajcie, że jeżeli pana zabiją, panna Katarzyna zostanie sierotą.
Billot ustępował przed ty, argumentem, który był dlań silniejszy.
Nareszcie w płodnej wyobraźni dzierżawcy powstał inny pomysł.
Pobiegł na plac, wołając:
— Wozu! wozu!
Sprowadzono natychmiast wozów dziesięć.
— Słomy i siana! — krzyczał Billot.
— Słomy i siana! — powtarzał Pitoux.
I natychmiast dwustu ludzi zniosło po wiązce słomy i siana.
Inni nagromadzili suchej mierzwy na noszach.
Musiano krzyczeć, że jest już tego dziesięćkroć więcej, niż potrzeba.
W godzinę wzniesiono stóg siana, który wysokością mógł dorównać Bastylji.
Billot stanął przy wozie ze słomą, i zamiast go prowadzić, popychał.
Pitoux czynił to samo, nie wiedząc co robi, chciał tylko iść za przykładem dzierżawcy.
Eljasz i Hullin odgadli, co przygotowywał Billot; porwali każdy za wóz i popchnęli na dziedziniec.
Zaledwie przesunęli się za pierwszą bramę wrót, przyjęły ich kartacze. Wtedy usłyszano jak kule z szelestem suchym wpadały w słomę, albo w drzewo drabek i kół.
Ale żaden ze szturmujących nie został ugodzony.
Po ustaniu tych strzałów, około trzystu strzelców puściło się za popychającemi wozy, a idąc za tym szańcem, znaleźli się pod samem przykryciem mostu.
Billot wyjął z kieszeni krzesiwo i hubkę, rozsypał na papierze szczyptę prochu i zapalił.
Od prochu zajął się papier, od papieru słoma.
Wszyscy wzięli się do roboty, i cztery wozy zapaliły się razem.
Dla zgaszenia ognia trzeba było wyjść z fortecy; a wyjście groziło niechybną śmiercią.
Płomień dosięgnął mostu, jął się drzewa i pomknął wężykowato po belkach.
Okrzyk radości, wybiegający z dziedzińca, rozległ się po całem przedmieściu Świętego Antoniego.
Dym wznosił się ponad baszty. Odgadywano, że coś złowrogiego spełnia się dla oblężonych.
Jakoż łańcuchy rozpalone do czerwoności puściły. Most runął, na pół spalony, dymiąc i trzaskając.
Przybyli strażacy z sikawkami. Gubernator kazał dać ognia, ale inwalidzi odmówili.
Usłuchali tylko szwajcarowie. Ale szwajcarowie nie byli kanonierami, trzeba było porzucić działa.
Gwardziści francuscy, przeciwnie, widząc, że ogień artylerji milczy, ustawili działo swe: trzecia ich kula strzaskała kratę.
Gubernator wszedł na taras zamkowy, ażeby zobaczyć, czy nadciąga obiecana odsiecz, gdy wtem ujrzał dymiące działo gwardzistów. Zeszedł raptownie i kazał artylerzystom strzelać.
Odmowa inwalidów zmartwiła go bardzo.
Krata łamiąc się, dała mu poznać, że wszystko stracone.
Pan de Launay wiedział, że jest nienawidzony.
Zrozumiał, że dla niego niema ratunku.
Podczas całej bitwy nie odstępowała go myśl, że się zagrzebie w zwaliskach Bastylji.
W chwili, gdy uczuł, że wszelka obrona jest daremną, wyrwał knot z rąk artylerzysty i popędził do lochów, gdzie były beczki z prochem.
— Proch! — odzywa się kilkadziesiąt głosów przerażonych — proch! proch!
Widziano lont jarzący się w ręku gubernatora.
Odgadnięto jego zamiar.
Dwaj żołnierze pobiegli i skrzyżowali bagnety na piersiach dowódcy, w chwili, gdy drzwi otwierał.
— Możecie mnie zabić — rzekł de Launay — ale nie zabijecie mnie tak prędko, ażebym nie zdążył rzucić tego lontu pomiędzy beczki; a wtedy wszyscy oblegający i wy oblężeni wylecicie w powietrze.
Żołnierze wstrzymali się. Bagnety pozostają skrzyżowane przy piersi gubernatora, ale on tu wciąż rozkazuje, wszyscy czują, że trzyma w ręku ich życie.
Czyn jego przygwoździł wszystkich u wejścia.
Oblegający widzą, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Zapuszczają wzrok we wnętrze dziedzińca, widzą gubernatora zagrożonego i grożącego.
— Posłuchajcie mnie — rzekł de Launay — trzymam w ręku śmierć waszą, jeżeli jeden z was postąpi krok, ażeby wejść w ten dziedziniec, zapalę proch.
Tym, którzy usłyszeli te słowa, zdawało się, że ziemia zadrżała pod ich nogami.
— Czego chcesz? czego żądasz? — zawołało kilka głosów z załogi tonem przerażonym.
— Chcę kapitulacji i to honorowej.
Oblegający nie zważając na słowa gubernatora, nie wierzą w ten czyn rozpaczy; chcą wnijść. Billot jest na ich czele.
Naraz, Billot drży, blednie, przypomina sobie doktora Gilberta.
Dopóki Billot myślał tylko o sobie, mało go obchodziło czy Bastylja wyleci w powietrze i on z nią razem; ale doktór Gilbert musi żyć za jakąbądź cenę.
— Stójcie! — krzyknął Billot, rzucając się ku Eljaszowi i Hullinowi — stójcie, w imię więźniów!
I ludzie ci, nie lękający się śmierci dla siebie, cofnęli się, drżąc i blednąc.
— Czego chcesz? — zapytali, ponawiając zapytanie, uczynione gubernatorowi przez załogę.
— Chcę, ażeby wszyscy odeszli — rzekł de Launay. — Nie przyjmę żadnego układu, dopóki jeden obcy znajdować się będzie w dziedzińcach Bastylji.
— Ale czy nie zechcesz korzystać z naszej nieobecności, ażeby wszystko naprawić?
— Jeżeli kapitulacja będzie odrzucona, zastaniecie tu wszystko jak jest, ja będę tu, wy tam.
— Dajesz nam słowo?
— Słowo szlacheckie.
Niektórzy potrząsnęli głową.
— Słowo szlacheckie! — powtórzył de Launay. — Czy jest tu kto, co wątpi o słowie szlachcica?
— Nie, nie, nikt! — powtórzyło pięćset głosów.
— Proszę o papier, pióro i atrament.
Rozkazy gubernatora spełniono natychmiast.
— To dobrze — rzekł de Launay.
Potem zwracając się do oblegających;
— A teraz — rzekł — odejdźcie.
Billot, Hullin i Eljasz dali przykład i odeszli pierwsi.
Wszyscy inni poszli za nimi.
De Launay odłożył lont i zaczął pisać kapitulację na kolanie.
Inwalidzi i szwajcarowie, widząc, że tu chodzi o ich życie, patrzyli na niego w milczeniu z pewnym rodzajem trwożnego poszanowania.
Gubernator obrócił się, zanim zaczął pisać.
Dziedzińce były wolne.
W jednej chwili wiedziano na zewnątrz, co się dzieje wewnątrz.
Jak powiedział major de Losmes lud wyrastał z pod ziemi. Sto tysięcy ludzi otaczało Bastylję.
Nie byli to już sami robotnicy, ale obywatele wszystkich warstw.
Nietylko mężczyźni, ale kobiety, dzieci i starce.
A wszyscy mieli jakąś broń, wszyscy jeden okrzyk przeciw Bastylji.
Tu i owdzie, w pośród gromadek, spotykałeś kobietę zapłakaną, załamującą ręce, która rozpaczliwym gestem przeklinała tego kamiennego olbrzyma.
To jakaś matka, której Bastylja zabrała syna, to jakaś żona, której Bastylja zabiła męża.
Ale od pewnej chwili Bastylja nie wydawała ani głosu, ani ognia, ani dymu.
Zgasła, zamilkła, jak grób.
Skoro dowiedziano się, że straszna Bastylja ma kapitulować, że jej gubernator przyrzekł się poddać, nikt zrazu uwierzyć nie chciał.
Wśród ogólnego powątpiewania, kiedy nie śmiano jeszcze winszować sobie, ale oczekiwano w milczeniu, spostrzegł ktoś przedostający się przez otwór strzelnicy list, utkwiony na końcu szpady. Ale pomiędzy listem, a oblegającymi rozpościerał się rów Bastylji, szeroki, głęboki, pełen wody.
Billot zawołał o deskę; przyniesiono trzy, ale niezdatne do przejścia po nich, bo były zakrótkie. Czwarta dochodziła do obu brzegów rowu.
Jak może tak ją przymocowuje Billot i stąpa na ten chwiejący się most.
Cały tłum stoi w milczeniu; wszystkich oczy zwrócone są na tego człowieka, zawieszonego niejako nad rowem, pełnym wody stojącej, nakształt rzeki Kocytu.
Pitoux drżący siada na brzegu i ukrywa głowę w kolanach.
Zabrakło mu odwagi, płacze.
Naraz, w chwili, gdy Billot przebył już trzy czwarte przestrzeni, deska zadrgała; Billot wyciąga ręce, pada i niknie w rowie.
Pitoux ryknął i rzuca się za nim jak pies newfunlandzki za swym panem.
Wtedy człowiek jakiś podchodzi do deski, z której spadł Billot.
I bez namysłu puszcza się tą samą drogą. Tym człowiekiem jest Stanisław Maillard, woźny, z Chatelet.
Przybywszy na miejsce, gdzie Pitoux i Billot szamoczą się w błocie, spogląda chwilę pod siebie, a widząc, że się cało wydostaną na brzeg, idzie dalej.
W minutę potem staje na przeciwległym brzegu rowu i bierze list spuszczony na końcu szpady.
Poczem, z tymże samym spokojem, z tą samą pewnością, przechodzi ku drugiej stronie po tejże samej desce.
Ale w chwili, gdy wszyscy cisną się doń, ażeby przeczytać, grad kul pada z baszt i daje się słyszeć huk okropny.
Jeden tylko okrzyk, ale jeden z tych, które oznajmiają zemstę ludu, wybiegł ze wszystkich piersi.
— Zawierz tu tyranom! — krzyczy Gonchon.
I, nie myśląc już o kapitulacji, nie myśląc nic, nie pragnąc nic prócz zemsty, lud wpada na dziedzińce, nie już setkami, ale tysiącami.
Nie ręczna broń już, ale wąskość bram przeszkadzała tłumowi do wejścia.
Na ten huk, dwaj żołnierze, którzy nie odstąpili pana de Launay, rzucają się nań, trzeci wyrywa lont i zadeptuje go nogą.
De Launay dobywa szpadę ukrytą w lasce i chce się nią przebić; łamią szpadę w jego rękach.
Widzi wtedy, że mu pozostaje tylko czekać.
Lud ciśnie się, załoga podaje mu ręce, Bastylja wzięta jest szturmem, nie przez kapitulację.
Bo od lat stu, nietylko materję bezwładną zamykano w fortecy królewskiej, ale myśl.
Myśl wysadziła Bastylję, a lud wszedł przez ten wyłom.
Co się tyczy ostatniego strzału, który buchnął wśród ciszy podczas zawieszenia broni, — co się tyczy tej napaści nieprzewidzianej, niepolitycznej, śmiertelnej, nikt się nigdy nie dowiedział, kto wydał do niej rozkaz, kto ją wywołał, kto spełnił.
Są chwile, gdzie przyszłość całego narodu, waży się na szalach przeznaczenia.
Jedna z nich bierze górę. Już każdy myśli, że osiągnął cel zamierzony, gdy naraz jakaś ręka niewidzialna upuszcza na drugą szalę ostrze sztyletu, lub kulę pistoletową. Wtedy wszystko się zmienia i słychać tylko jeden okrzyk:

Vae victis! Biada zwyciężonym!

ROZDZIAŁ XVIII
DOKTÓR GILBERT

Podczas kiedy lud rycząc zarówno z radości jak i gniewu, rzuca się na dziedziniec Bastylji, dwaj ludzie grzebią się w błotnistej wodzie rowu.
Są to Pitoux i Billot.
Pitoux podtrzymuje Billota; nie dotknęła go żadna kula, nie poniósł żadnego szwanku, ale upadek w wodę, odurzył nieco poczciwego dzierżawcę.
Rzucają im liny, podają tyki.
Pitoux chwyta tykę, Billot sznur.
W pięć minut potem, niosą zabłoconych w triumfie i całują.
Jeden podaje Billotowi manierkę z wódką, drugi częstuje Pitoux winem i przekąską. Trzeci wyciera ich i prowadzi na słońce.
Naraz myśl jakaś, a raczej przypomnienie przechodzi przez głowę Billota; wyrywa się z uścisków i pędzi do Bastylji.
— Do więźniów! — woła biegnąc — do więźniów!
— Tak, do więźniów! — woła Pitoux, biegnąc w ślad za Billotem.
Tłum, który dotąd zajęty był tylko katami, drży, przypomniawszy sobie o ofiarach.
I powtarza jednym głosem:
— Tak, do więźniów!
Nowy napływ oblegających przerywa bramy i zdaje się rozsadzać boki fortecy, aby wnieść tam swobodę.
Widok okropny przedstawił się oczom Billota i Pitoux.
Tłum upojony, szalony, wpadł na dziedziniec.
Pierwszego żołnierza spotkanego rozszarpano w kawałki.
Gonchon patrzył na to. Myślał zapewne, że gniew ludu jest jak bieg rzek wielkich i że więcej on wyrządza szkody, gdy się go powstrzymuje, niż kiedy mu się pozwala spokojnie wyburzyć.
Eljasz i Hullin przeciwnie, rzucili się przed mordujących: prosili, błagali, kłamiąc szlachetnie, że przyrzekli życie załodze.
Przybycie Billota i Pitoux było dla nich pomocą.
Billot, którego chciano pomścić, żył; nie poniósł nawet rany, deska tylko przewróciła się pod jego nogami i koniec. Wziął tylko kąpiel błotną.
Przeciw szwajcarom oburzono się głównie, ale szwajcarów już nie było. Mieli czas przebrać się w szare odzienie i wzięto ich za posługaczy lub więźniów.
Tłum kamieniami porozbijał dwie figury z kamienia. Potem wpadł na szczyt baszty, ażeby zniweczyć działa, które przed chwilą zionęły śmiercią.
Kiedy spostrzeżono pierwszych zwycięzców na tarasie, wszyscy, którzy byli nazewnątrz, to jest sto tysięcy ludzi, wydali ogromny okrzyk.
Okrzyk ten wzbił się ponad Paryżem i padł na Francję jak orzeł skrzydlaty:
— Bastylja wzięta!
Na okrzyk ten stopniały serca, zwilżyły się oczy; nie było już stronnictw przeciwnych, nie było kast wrogich, wszyscy paryżanie uczuli, że są braćmi, wszyscy ludzie uczuli, że są wolnymi!
Miljon ludzi splotło się w jednym uścisku.
Billot i Pitoux weszli za jednymi, a poprzedzali drugich; nie części triumfu dla siebie przypadającej poszukiwali, ale więźniów.
Przechodząc przez dziedziniec zarządu, napotkali człowieka w odzieniu szarem, który stał spokojnie z ręką opartą na lasce o gałce złotej.
Był to komendant. Oczekiwał spokojnie aby go albo ocalili przyjaciele, albo wrogi śmierć mu zadali.
Billot go poznał, krzyknął i szedł prosto ku niemu.
Poznał go też i de Launay. Skrzyżował ręce i czekał, patrząc na Billota, jakby chciał mu powiedzieć:

— Czy to ty masz mi pierwszy cios zadać?

— Strzelaj-że, próżniaku, strzelaj!
Billot zrozumiał i stanął.

— Jak doń zagadam?... pomyślał — wydam go; poznają go i zginie.
Z tem wszystkiem jednak, jak tu znaleźć doktora Gilberta w tem zamieszaniu? Jak wydrzeć Bastylji tajemnicę, zawartą w jej wnętrznościach?
Ze swej strony, de Launay zrozumiał to wahanie, ten skrupuł bohaterski.
— Czego chcesz? — zapytał go półgłosem.
— Nic — rzekł Billot, wskazując mu palcem na drzwi, aby dać do zrozumienia, że ucieczka jest jeszcze możliwa — ale nie potrafię sam znaleźć doktora Gilberta.
— Trzecia cela — odpowiedział de Launay głosem miękkim, niemal rozczulonym.
Naraz za Billotem, ozwał się głos:
— To jest komendant!
Głos ten był spokojny, jak gdyby nie należał do tego świata, znać było wszakże, iż każdy przezeń wymówiony wyraz, był ostrzem sztyletu, zwróconem w pierś de Launay‘a.
To głos Gonchona.
Na te słowa, jakby na dzwon alarmu, wszyscy ci ludzie, pijani zemstą, zadrżeli, spojrzeli oczyma zaognionemi, spostrzegli de Launay‘a, i rzucili się na niego.
— Ocalcie go! — rzekł Billot, przechodząc obok Eljasza i Hullina — bo będzie zgubiony.
— Pomóż nam — odrzekli ci ludzie.
— Ja muszę pozostać tu; mam także kogoś do ocalenia.
W mgnieniu oka, de Launay, schwytany przez tysiąc rąk rozszalałych, znikł uniesiony.
Eljasz i Hullin popędzili za nim krzycząc:
— Stójcie, myśmy mu przyrzekli życie.
Nie było to prawdą, ale to wzniosłe kłamstwo wybiegło jednocześnie z tych dwóch serc szlachetnych.
I Pobiegli za de Launay‘em, który zniknął uprowadzony pośród okrzyków:
— Do ratusza, do ratusza!
De Launay, trup żyjący, wart był dla niektórych zwycięzców tego łupu martwego, którym była Bastylja.
Billot westchnął, spojrzał na około siebie, spostrzegł Pitoux, i pobiegł ku jednej wieży, wołając:
— Trzecia cela!
Drżący dozorca nawinął mu się po drodze.
— Gdzie trzecia cela? — zapytał Billot.
— Tędy, panie — odpowiedział dozorca — ale nie mam już kluczów.
— Gdzie one są?
— Odebrano mi je.
— Obywatelu, pożycz mi swojego topora — rzekł Billot, do jakiegoś mieszczanina.
— Daruję ci go — odparł tenże — już go nie potrzebuję, skoro Bastylja zdobyta.
Billot chwycił topór i puścił się na schody, prowadzony przez dozorcę.
Ten zatrzymał się przed jednemi drzwiami.
— Czy to jest trzecia cela? — zapytał Billot.
— Tak, to tu.
— Czy zamknięty tam więzień, nazywa się doktór Gilbert.
— Nie wiem.
— Przywieziono go tu przed pięcioma dniami zaledwie.
— Nie wiem.
— No, to ja się dowiem — rzekł Billot.
I zaczął walić we drzwi toporem.
Drzwi były dębowe, ale pod ciosami silnego dzierżawcy, dąb pękał kawałkami.
Po chwili, wzrok już mógł przeniknąć w głąb celi.
Billot przez otwór w drzwiach zajrzał do więzienia.
W smudze światła, przedzierającego się do komórki oknem zakratowanem w wieży, stał człowiek, nieco przechylony w tył i trzymał w ręku deskę wyrwaną z łóżka, jakby na obronę. Człowiek ten wyraźnie gotów był zabić pierwszego, kto wejdzie.
Pomimo długiej brody, bladej twarzy, włosów krótko strzyżonych, Billot go poznał.
Był to doktór Gilbert.
— Doktorze! doktorze! — wołał Billot — czy to pan?
— Kto mnie woła? — zapytał więzień.
— Ja! ja! Billot, pański przyjaciel.
— Ty Billocie?
— Tak! tak! on! on! my! my! — zawołało mnóstwo głosów ludzi, którzy zatrzymali się w sieni, gdy Billot wyrąbywał drzwi.
— A wy kto jesteście?
— Zdobywcy Bastylji!... Bastylja zdobyta, jesteście wolni!
— Bastylja zdobyta? i ja wolny? — zawołał doktór.
I przecskając obie ręce przez otwór, tak mocno wstrząsnął drzwiami, że zawiasy i zamki o mało co nie wyskoczyły, a odłam dębu, już nadwyrężony przez Billota, zatrzeszczał, pękł i pozostał w ręku więźnia.
— Poczekaj pan, poczekaj — rzekł Billot widząc, że drugi taki wysiłek wyczerpałby siły doktora, chwilowo podbudzone — poczekaj.
I podwoił uderzenia.
Już przez rozszerzający się otwór widział więźnia, który upadł na stołek, blady jak widmo.
— Billot! Billot! — powtarzał z cicha.
— Tak! tak! i ja także — wtrącił Pitoux — ja, panie doktorze. Przypomina pan sobie zapewne biednego Pitoux, którego pan umieścił na stancji u ciotki Anieli, on także pana wyswobodził.
— Ależ ja mogę przejść i przez ten otwór! — zawołał Gilbert.
— Nie! nie! — odpowiedziały wszystkie głosy — trzeba zaczekać!
I wszyscy obecni razem rzucił się na drzwi, a pod tym naciskiem dąb pękł ostatecznie, mur się wyżłobił, i wszyscy razem przez wyłamane drzwi, przez mur wyrwany, wpadli jak potok do więzienia.
Glbert znalazł się w objęciach Billota i Pitoux.
Gilbert, mały chłopiec z zamku Taverney, Gilbert, któregośmy w poprzedniej powieści „Józef Balsamo“ pozostawili kąpiącego się we własnej krwi, w grocie gór Azorskich, był teraz mężczyzną, mającym lat około trzydziestu sześciu o cerze bladej, lecz nie chorobliwej, włosach czarnych, oku pewnem i ruchliwem.
Kiedy uściskał w swych objęciach Billota i Pitoux, zwrócił się ku tłumowi, zalegającemu celę.
Poczem, jakby już zdołał odzyskać całą moc nad sobą:
— Więc dzień, który przewidziałem, nadszedł już — wyrzekł. — Dzięki wam, przyjaciele moi, dzięki temu wiekuistemu duchowi, który czuwa nad wolnością ludów.
I wyciągnął obie ręce ku tłumowi, który w podniosłości jego spojrzenia, w godności jego głosu, poznając człowieka wyższego duchem, zaledwie ośmielił się ich dotknąć.
Gilbert, doszedłszy do drzwi, zatrzymał się olśniony światłem słonecznem, jakie go uderzyło z zewnątrz. Zatrzymał się, skrzyżował ręce na piersiach i oczy wzniósł ku niebu:
— Witaj piękna wolności! — wyrzekł — widziałem cię, jak się urodziłaś na innym świecie, przymierze uczyńmy z sobą stary przyjacielu. Witaj piękna wolności!
A uśmiech doktora wskazywał w istocie, że nie były dlań nowością te okrzyki ludu, upojonego wolnością.
Potem w ciągu kilku sekund spoważniał.
— Billocie — zapytał — więc lud zwyciężył despotyzm?
— Tak, panie.
— I przyszedłeś poto, ażeby się bić?
— Przyszedłem, ażeby pana uwolnić.
— Wiedziałeś więc o mojem aresztowaniu?
— Syn pański powiedział mi o tem dziś z rana.
— Biedny Sebastjan, widziałeś się z nim?
— Widziałem.
— Czy pozostał na pensji?
— Kiedym wychodził, wyrywał się czterem posługaczom z infirmerji.
— Chory? ma gorączkę?
— Chciał on razem z nami iść, ażeby się bić.
— A! — odrzekł doktór, a uśmiech triumfu przemknął po jego ustach.
Syn jego był taki, jakim go mieć pragnął.
— Więc mówiłeś... — podchwycił, zapytując Billota.
— Powiedziałem sobie, że skoro doktór Gilbert jest w Bastylji, to musimy wziąć Bastylję. Teraz Bastylja już zdobyta! Ale to nie wszystko.
— Cóż jeszcze? — zapyta! doktór.
— Szkatułkę skradziono.
— Szkatułkę, którą ci powierzyłem?
— Tak.
— Któż ją ukradł?
— Jacyś ludzie czarno ubrani, którzy wdarli się do domu, pod pozorem skonfiskowania pańskiej broszury, zamknęli mnie w pokoju, przetrząsnęli cały dom, znaleźli szkatułkę i zabrali...
— Kiedy?
— Wczoraj.
— O! widocznie zachodzi jakiś związek między aresztowaniem mojem i kradzieżą. Ta sama osoba kazała mnie aresztować i jednocześnie skraść szkatułkę. Niech tylko się dowiem, kto jest sprawcą mego aresztowania, zaraz będę wiedział, kto jest sprawcą kradzieży. Gdzie jest archiwum? — zapytał doktór Gilbert, zwracając się w stronę dozorcy więziennego.
— W dziedzińcu rządowym proszę pana — odpowiedział tenże uniżenie.
— Więc do archiwum, przyjaciele, do archiwum!... — zawołał doktór.
— Proszę pana — rzekł dozorca, zatrzymując go, — niech mi pan pozwoli iść z panem, albo niech pan mnie poleci tym dzielnym ludziom.
— Dobrze — odrzekł Gilbert.
— Przyjaciele!... — odezwał się — polecam wam tego poczciwca, wprawdzie zajęciem jego było otwieranie i zamykanie drzwi, ale dobrze się obchodził z więźniami, niech mu się nie stanie krzywda!
— Nie, nie!... zawołano ze wszystkich stron — nie, niech się nie boi, niech się nie boi, niech idzie!
— Dziękuję panu — wyrzekł dozorca — ale jeżeli pan chce się dostać do archiwum, to niech się pan śpieszy, bo zdaje mi się, już palą papiery.
— O!... nie ma ani chwili do stracenia — zawołał Gilbert — do archiwum!...

I rzucił się w stronę dziedzińca rządowego, pociągając za sobą tłum, na czele którego szedł zawsze Billot i Pitoux.

ROZDZIAŁ XIX
TRÓJKĄT

Rzeczywiście we drzwiach sali archiwalnej palił się już ogromny stos papierów.
Jest to nieszczęście, że lud zaraz po zwycięstwie, czuje potrzebę niszczenia.
Archiwum Bastylji zajął lud.
Była to obszerna sala, zawalona papierami; znajdowały się tu akta wszystkich więźniów, jacy w ciągu lat stu byli w Bastylji zamknięci.
Lud z wściekłością szarpał i rozrywał te papiery, zdawało mu się może, że gdy darł te regestry, te zapisane arkusze, tem samem przywracał wolność więźniom, których dotyczyły.
Gilbert wszedł, przy pomocy Pitoux zaczął przeglądać wykazy, pozostałe jeszcze na półkach; rejestru z roku bieżącego nie było.
Doktór, człowiek spokojny i zimny, zbladł i tupnął nogą z niecierpliwości.
W tej chwili Pitoux spostrzegł, jak jeden z tych bohaterskich uliczników, których nigdy nie brak przy zwycięstwach ludu, wziął na głowę, biegnąc gu płonącemu stosowi, foljał z kształtu i oprawy podobny do tego, jaki porzucił właśnie doktór Gilbert.
Pobiegł za nim i dzięki długim nogom, prędko go dogonił.
Był to regestr z roku 1779.
Porozumienie nie trwało długo. Pitoux przedstawił się, jako jeden ze zdobywców i objaśnił zarazem, że pewien więzień potrzebuje ten rejestr.
Ulicznik odstąpił mu go, pocieszając się temi słowy:
— No!... to spalę inny.
Pitoux otworzył regestr i szukał, przerzucał stronice, czytał, aż na ostatniej stronnicy znalazł te wyrazy:
„Dziś, 9 lipca 1789 roku, przybył imcipan G., filozof i publicysta, bardzo niebezpieczny; zamknąć go w celi jak najsekretniejszej“.
Zaniósł rejestr doktorowi.
— Panie Gilbercie, czy to nie tego pan szuka?...
— A!... — zawołał doktór, porywając rejestr — tak, to to.
I przeczytał to samo, co wprzód Pitoux.
— A teraz zobaczymy, od kogo pochodzi rozkaz.
I poszukał na marginesach.
— Necker!... — zawołał — rozkaz aresztowania podpisany jest przez Neckera, przyjaciela mego. O!... to szczególna niespodzianka.
— Necker jest przyjacielem pańskim?... — wykrzyknął tłum z wielkim szacunkiem, wiadomo bowiem, jaki wpływ wywierało nazwisko to na lud.
— Tak, tak, przyjacielem jest moim, twierdzę to stanowczo — odrzekł doktór — i Necker, przekonany o tem jestem, nie wiedział nawet wcale, że mnie zamknięto w więzieniu. Ale zobaczę się z nim i...
— Gdzie się pan z nim zobaczysz?... — zapytał Billot.
— W Wersalu przecie!...
— Neckera nie ma w Wersalu. Necker na wygnaniu.
— Gdzie?...
— W Brukseli.
— A jego córka?...
— Nie wiem — odrzekł Billot.
— Córka mieszka w wiosce Saint-Ouen — odezwał się jakiś głos z tłumu.
— Dziękuję — rzekł Gilbert, nie wiedząc nawet komu posyła to podziękowanie.
Poczem, zwracając się do palących papiery:
— Przyjaciele! — wyrzekł — w imię historji, która w archiwach znajdzie potępienie dla tyranów, dość tego spustoszenia, błagam was, Bastylję zburzcie, kamień po kamieniu, niech śladu z niej nie pozostanie, ale uszanujcie akta, w nich jest światłość i przyszłość.
Zaledwie tłum usłyszał te wyrazy, rozważył je w swej najwyższej inteligencji.
— Doktór ma słuszność!... — zawołało sto głosów — precz ze zniszczeniem!... Do ratusza wszystkie papiery!...
Strażnik, który z pięcioma czy sześcioma kolegami wszedł na dziedziniec, ciągnąc sikawkę, skierował otwór tego narzędzia ku temu stosowi, który, jak w Aleksandrji, pożerał archiwum także pewnego świata, i zagasił ogień.
— A na czyje żądanie pana aresztowano? — zapytał Billot.
— Właśnie tego szukam i nie mogę się dowiedzieć, nazwisko zostało opuszczone.
Potem po chwili namysłu dodał:
— Ale się dowiem.
I, wyrwawszy kartę z rejestru, która go dotyczyła, złożył ją w czworo i włożył do kieszeni.
Następnie, zwracając się do Billota i Pitoux:
— Przyjaciele — rzekł — wyjdźmy! Chociaż łatwiej to powiedzieć niż zrobić.
W istocie tłum, popychany wewnątrz dziedzińców przez ciekawość, tłoczył się przy wejściu do Bastylji i zagradzał sobą przejście.
Tutaj także znajdowali się teraz i inni więźniowie.
Wraz z Gilbertem uwolniono ich ośmiu.
Nazwiska ich: Jan Bechade, Bernard Laroche, Jan Lacaniege, Antoni Pujade, de White, hrabia de Solage i Tavernier.
Czterej z nich budzili mniejszy interes. Oskarżeni byli o sfałszowanie listu zastawnego, jakkolwiek nie miano przeciw nim żadnego dowodu, można więc było przypuszczać, że obwiniono ich nieuczciwie; w Bastylji znajdowali się od dwóch lat dopiero.
Hrabia de Solage, blisko trzydziestoletni, pełen był radości i wdzięczności; całował swoich wybawców, unosił się nad ich zwycięstwem, opowiadał im o swojej niewoli.
Aresztowany został w roku 1782-im i zamknięty w Vincennes, po wyjednaniu rozkazu przez ojca, przeniesiony był potem do Bastylji, gdzie pięć lat przebył, nie widząc dotąd ani jednego sędziego, nie będąc badany ani razu. Ojciec jego nie żył od dwóch lat i nikt o nim nie pomyślał.
Gdyby Bastylja nie została zdobyta, z pewnością byłby zapomniany zupełnie i przesiedziałby tu do końca życia.
De White, starzec sześćdziesięcioletni z dziwnym akcentem wymawiał słowa bez związku. Na zadawane mu pytania odpowiadał, iż nie wie jak dawno został uwięziony i za co. Przypominał sobie tylko, że był krewnym pana de Sartines. Jeden z kluczników, nazwiskiem Guyon, rzeczywiście widział, jak raz pan de Sartines wszedł do celi Whitego i kazał mu podpisać plenipotencję.
Ale więzień całkiem zapomniał o tym wypadku.
Najstarszy z nich był Tavernier; liczył dziesięć lat wygnania na wyspach św. Małgorzaty i trzydzieści lat niewoli w Bastylji, starzec ten miał już lat dziewięćdziesiąt, włosy białe i brodę siwiuteńką, oczy stracił w ciemnościach, widział wszystko, jakby przez mgłę.
Kiedy zdobywcy weszli do jego celi, nie zrozumiał po co przyszli; kiedy zaczęto doń mówić o wolności, potrząsnął głową, a gdy usłyszał, że Bastylja zdobyta:
— Ho! ho! — wyrzekł — co na to powie król Ludwik XV, pani de Pompadour i książę Vrillière?
Tavernier nie był warjatem, był on idjotą.
Radość tych ludzi była straszna, bo wołała o pomstę, za ich długą niedolę.
Dwóch czy trzech o mało co nie skonało od wrzasku tej setki tysięcy połączonych krzyków, bo odkąd ich osadzono w Bastylji, nie słyszeli nigdy głosów nawet dwóch ludzi równocześnie mówiących, nawykli tylko do tajemniczego pękania drzewa z wilgoci, lub do chrobotania szczurów.
W chwili, kiedy się Gilbert ukazał, zagorzalcy proponowali obnosić więźniów w triumfie, a propozycja przyjęta została jednomyślnie.
Gilbert byłby chętnie uchylił się od tej owacji, ale nie było na to sposobu; poznano go już tak jak Billota i Pitoux.
— Do ratusza! do ratusza! ozwały się krzyki i Gilberta naraz uniosło do góry ze dwadzieścia rąk.
Daremnie doktór chciał się spierać, napróżno Billot i Pitoux częstowali swych towarzyszów broni potężnemi kułakami, radość i zapał uczyniły skórę ludzi nieczułą.
Gilbert nie mógł się sprzeciwić temu, iż go postawiono na stosie kamieni i dano mu lancę, na której mógłby się oprzeć, jako triumfator.
Doktór panował więc nad tym oceanem głów, falujących od Bastylji, aż do arkady św. Jana, nad tem morzem burzliwem, unoszącem pośród dzid, bagnetów i wszelkiego rodzaju broni najrozmaitszych epok, więźniów triumfujących. A obok tego oceanu strasznego i niepowściągnionego toczyła się inna gromada, tak zwarta, że wydawała się wyspą. Była to gromada, uprowadzająca de Launay‘a jako więźnia.
Wokół tej gromady rozlegały się okrzyki nie mniej hałaśliwe, nie mniej ogniste, niż te, jakie towarzyszyły więźniom, nie były to jednak okrzyki triumfu, lecz śmierci.
Gilbertowi z wzniesienia, na jakiem stał, nie uszedł najmniejszy szczegół z tego straszliwego widoku.
On jeden tylko z pośród więźniów, którym przywrócono wolność, miał władze umysłowe nietknięte. Pięć dni więzienia stało się tylko punkcikiem czarnym w jego życiu. Oko jego nie miało jeszcze czasu osłabnąć w ciemnościach Bastylji.
Walka zazwyczaj czyni walczących nielitościwymi dopóty jedynie, dopóki trwa. Wogóle ludzie, wyszedłszy z ognia bitwy, gdzie narażali życie własne, stają się wspaniałomyślni dla swych wrogów. Majestat Bastylji nakazywał jednym szanować drugich.
Lecz w wielkich zaburzeniach, jakich we Francji tyle było, te masy, które strach powstrzymywał z dala od bitwy, które zgiełk podniecił, te masy zarazem okrutne i podłe, starają się po zwycięstwie wziąć jeszcze jaki udział w walce, z którą wprzód nie miały odwagi wprost się zmierzyć.
I one chcą należeć do zemsty.
Od wyjścia z Bastylji, rządca jej doznawał wszelkich udręczeń.
Eljasz, który życie pana de Launay wziął na swoją odpowiedzialność, szedł na czele protegowany przez swój mundur i przez zachwyt ludu, który widział, jak pierwszy rzucił się w ogień. W ręce na końcu szpady trzymał list, który pan de Launay wysunął przez strzelnicę do ludu, a który wziął Maillard.
Za nim postępowała straż gmachów królewskich, niosąc klucze fortecy; potem Maillard ze sztandarem w ręku.
Dalej szedł rządca Bastylji osłaniany przez Hullina i dwóch, czy trzech innych, zdawał się jednak znikać wśród grożących pięści, potrząsanych pałaszów i dzid.
Obok tej gromady, prawie równolegle, można było rozróżnić jeszcze i inną niemniej groźną i niemniej straszną, uprowadzającą majora de Losme, którego przed chwilą widzieliśmy opierającego się woli gubernatora, a który wreszcie uchylił głowę przed postanowieniem, przez tegoż powziętem, ażeby się bronić.
Major de Losme był poczciwym, idealnym człowiekiem. Wiele cierpień jemu zawdzięczało ulgę, odkąd się znajdował w Bastylji. Ale lud nie wiedział o tem... Lud schwytał go z bronią w ręku. Lud z powodu wspaniałego munduru brał go za gubernatora, gdy gubernator, dzięki swemu ubraniu popielatemu bez haftów żadnych i z zerwaną z niego wstęgą orderu św. Ludwika, korzystał z pewnej wątpliwości opiekuńczej, którą mogli tylko rozjaśnić ci, którzy go znali.
Taki był widok, jaki oglądało wejrzenie posępne Gilberta, to wejrzenie zarazem spostrzegawcze i spokojne, nawet wśród niebezpieczeństw, właściwych tej potężnej organizacji. Hullin, wychodząc z Bastylji, wezwał do siebie najpewniejszych i najprzywiązańszych przyjaciół, najdzielniejszych w tym dniu żołnierzy ludowych, i czterech czy pięciu posłuchało jego wezwania i usiłowało dopomóc jego szlachetnemu zamiarowi, osłaniając gubernatora. Historja bezstronna przekazała nazwiska trzech z tych ludzi, nazywali się: Arne, Chollat i de Lepine.
Ludzie ci, poprzedzani, jak powiedzieliśmy, przez Hullina i Maillarda, usiłowali więc bronić życia człowieka, którego śmierci domagało się sto tysięcy głosów.
Dokoła nich zebrało się kilku grenadjerów ze straży francuskich, których mundur stał się popularniejszy od trzech dni i był dla ludu przedmiotem poszanowania.
Pan de Launay uniknął uderzeń dopóki ramiona szlachetnych obrońców mogły odbijać uderzenia, uniknąć jednak nie mógł obelg i pogróżek.
Na rogu ulicy Jony — z pięciu gwardzistów straży francuskiej, którzy się przyłączyli do orszaku przy wyjściu z Bastylji, ani jeden nie pozostał. Jeden po drugim uniesiony został po drodze potokiem ludu, a może nawet z wyrachowania morderców, i Gilbert widział, jak znikali jeden po drugim, podobnie jak spadające ze sznurka paciorki.
Odkąd przewidział, że zwycięstwo skala się krwią, chciał wydostać się z tego stosu kamieni, który mu służył za estradę, lecz ramiona żelazne trzymały go tu nieporuszenie.
Obezwładniony zupełnie posłał tylko Billota i Pitoux na obronę gubernatora, i obydwaj, posłuszni jego głosowi, dokładali wszelkich wysiłków, ażeby się przedostać przez te fale ludzkie i do niego dotrzeć.
Rzeczywiście garstka obrońców gubernatora potrzebowała pomocy. Chollat, który nic nie jadł od rana, czuł osłabnięcie sił i już nawet upadł omdlały, ledwie go podniesiono i uratowano od zdeptania nogami.
Lecz, gdy on ubył, powstał zaraz w tym szańcu żywym wyłom.
Przez wyłom ten wpadł jakiś człowiek i machnąwszy strzelbą wymierzył straszny cios w gołą głowę gubernatora...
Lepine spostrzegł spadającą maczugę i zdążył jeszcze z wyciągniętemi rękoma rzucić się między nią, a de Launaya, lecz sam otrzymał w czoło cios przeznaczony dla więźnia.
Oszołomiony uderzeniem, oślepiony krwią, chwiejąc się poniósł ręce do twarzy, a kiedy mógł przejrzeć, był już o dwadzieścia kroków od gubernatora.
W tejże chwili przybył Billot, ciągnąc za sobą Pitoux.
Zauważył, że de Launay‘a poznawano jedynie po tem, że głowę miał obnażoną.
Billot wziął swój kapelusz, wyciągnął ramię i wsadził go na głowę gubernatora.
De Launay obrócił się i poznał Billota.
— Dziękuję panu — rzekł — ale wszystko, cobyście uczynili, daremne; już mnie nie ocalicie!..
— Dostańmy się tylko do ratusza — odrzekł Hullin — a ręczę za wszystko.
— Tak — wyrzekł de Launay — ale czy się dostaniemy?
— Przy pomocy bożej, przynajmniej spróbujemy — odpowiedział Hullin.
W istocie można było mieć nadzieję, gdyż już się zbliżano ku placowi ratusza, lecz plac ten natłoczony był przez ludzi, którzy nagiemi ramionami wznosili pałasze i dzidy. Wrzawa nadbiegająca z ulic zwiastowała, że przyprowadzono im gubernatora i majora Bastylji — i czekali, jak sfora, długo trzymana na smyczy, węsząc i zgrzytając zębami.
Skoro tylko zobaczyli orszak, zaraz się rzucili na niego.
Hullin spostrzegł, że teraz największe jest niebezpieczeństwo, ostatnia walka; gdyby mógł wprowadzić de Launay‘a na ganek ratusza i przepuścić go po schodach, gubernator byłby ocalony.
— Do mnie, Eljaszu! do mnie, Miliard; do mnie, ludzie serca! — zawołał — tu idzie o honor wszystkich.
Eljasz i Millard usłyszeli wołanie.
Ale i Eljasz i Millard odepchnięci zostali przez tłum.
A tłum ściskał coraz bardziej garstkę obrońców, niby boa swemi pierścieniami.
Billot został uniesiony i porwany; Pitoux, nieodłączny przy nim, dał się także pociągnąć temu widokowi.
Hullin potknął się przy pierwszych stopniach ratusza i upadł, za pierwszym razem podniósł się, ale poto, ażeby znów upaść prawie natychmiast, a tym razem de Launay wtórował mu w upadku.
Gubernator pozostał takim, jakim był, do ostatniej chwili nie wydał skargi, nie prosił wcale łaski, zawołał tylko głosem przejmującym:
— Tygrysi, bo niemi jesteście, przynajmniej nie męczcie mnie; dobijcie mnie odrazu!
Nigdy rozkaz nie był wykonany ściślej, niż ta prośba; w jednej chwili, dokoła Launay‘a leżącego pochyliły się grożące głowy i podniosły się uzbrojone ręce.
Przez chwilę widać było tylko ręce zaciśnięte i żelaza spadające; potem ukazała się głowa odcięta od tułowia; krwią ociekająca uniosła się w górę na końcu dzidy; zachowała jeszcze swój uśmiech pogardliwy.
Była to piękna głowa.
Gilbert oglądał ten cały widok; i teraz jeszcze chciał rzucić się na pomoc, ale zatrzymało go dwieście rąk.
Odwrócił głowę i westchnął.
Głowa gubernatora z oczyma otwartemi podniosła się w górę, jakby ostatniem spojrzeniem przywitała w oknie Flessela, otoczonego i zabezpieczonego przez wyborców.
Trudno byłoby powiedzieć — kto był lepszy, żyjący czy umarły?
Naraz straszna wszczęła się wrzawa w miejscu gdzie leżało ciało de Launay‘a. Przetrząśnięto ubranie i w kieszeni znaleziono kartkę, którą mu przesłał starszy zgromadzenia kupieckiego, a którą on pokazał majorowi Losmes.
Kartka ta, jak sobie przypominają czytelnicy, zawierała:

„Trzymaj się dobrze; ja zabawiam paryżan kokardami i obietnicami. Pod koniec dnia pan de Benseval przyśle ci posiłki“.

De Flesselles.

Straszne przekleństwo wzbiło się z bruku ulicy aż do okna ratusza, w którem stał Flesselles.
Chociaż nie odgadł przyczyny, zrozumiał groźbę i cofnął się wtył.
Ale już go widziano, już wiedziano, że tam jest; rzucono się po schodach, a tym razem, takim powszechnym ruchem, że ludzie, którzy nieśli Gilberta, opuścili go, ażeby przyłączyć się do tej nawałnicy, jaka się zerwała pod powiewem gniewu.
Gilbert chciał także dostać się do ratusza, lecz nie dlatego, ażeby się rzucić na Flessella, ale aby go bronić.
Już przebył trzy czy cztery schody ganku, gdy uczuł się gwałtownie pociągniętym wtył.
Odwrócił się, ażeby się uwolnić od tego nowego uścisku, ale tym razem poznał Billota i Pitoux.
— O! mordercy! — zawołała doktór — mordercy!
Rzeczywiście, w tejże chwili major de Losme padał, uderzony siekierą, tłum rozwścieczony utożsamiał samolubnego i barbarzyńskiego rządcę Bastylji, prześladowcę więźniów, z człowiekiem, który był dla nich zawsze szlachetnym opiekunem.
— O! tak, tak, odejdziemy stąd, bo już mi wstyd, że zostałem uwolniony przez takich ludzi.
— Doktorze — rzekł Billot — bądź pan spokojny. — To nie ci zabijają tutaj, którzy walczyli tam.
W chwili jednak, kiedy doktór schodził ze stopni schodów, na które wszedł, ażeby podążyć z pomocą Flessellowi, fala, która wtargnęła pod sklepienie, jakby została wyrzucona na pomost.
Z pośród tego potoku wyrywał się jakiś człowiek.
— Do Palais-Royal! do pałacu królewskiego. — wrzeszczał tłum.
— Tak, moi przyjaciele, tak dobrzy moi przyjaciele! — powtarzał ten człowiek.
I toczył się ku rzece, jakby powódź ludzka chciała go zanieść nie do pałacu królewskiego, lecz pociągnąć do Sekwany.
— A! — zawołał Gilbert — jeszcze jednego zamordują, przynajmniej tego spróbujmy ocalić.
Zaledwie jednak te słowa wymówił, rozległ się wystrzał pistoletu i Flesselles znikł w dymie.
Gilbert zasłonił sobie oczy pełne wzniosłego gniewu; złorzeczył temu ludowi, który, będąc tak wielkim, nie miał siły pozostać czystym i kalał zwycięstwo swe potrójnem morderstwem.
Potem, kiedy ręce jego odsunęły się od oczu, ujrzą trzy głowy na końcach trzech dzid.
Pierwsza była głową Flessella, druga De Losme‘a, trzecia de Launay‘a.
Jedna wznosiła się po nad schodami ratusza, druga pośrodku ulicy Tixeranderie, trzecia na wybrzezu Pellétier
W ten sposób tworzyły sobą trójkąt.
— O! Balsamo! Balsamo! — szepnął doktor z westchnieniem — czyż to taki trójkąt jest symbolem wolności?

I uciekł przez ulicę Vannerie, pociągając za sobą Billota i Pitoux.

ROZDZIAŁ XX
SEBASTJAN GILBERT

Na rogu ulicy Planche-Mibray, doktór napotkał dorożkę, której dał znak, aby się zatrzymała i wsiadł do niej.
Billot i Pitoux usiedli przy nim.
— Do kolegjum Ludwika Wielkiego!... rzekł Gilbert, i rzucił się w głąb powozu w zamyśleniu, które uszanowali Billot i Pitoux.
Przejechawszy kilka ulic, stanęli przed kolegjum.
Paryż drżał cały. Wieść rozbiegła się na wszystkie strony. Zgroza, wywołana zabójstwami, łączyła się z zachwytem w opowiadaniach o wzięciu Bastylji.
Na twarzach, jak błyskawice odbijały się rozmaite wrażenia.
Gilbert nie wychylił głowy za okno dorożki, nie wymówił ani słowa.
Jest zawsze jakaś strona śmieszna w owacjach ludowych i Gilbert z tej strony patrzał na swój triumf. Przytem zdawało mu się, że cokolwiek był przedsięwziął dla powstrzymania rozlewu krwi, kilka jej kropel prysło na niego.
Doktór wysiadł przed drzwiami kolegjum, i dał znak Billotowi, aby poszedł za nim.
Pitoux dyskretnie pozostał w dorożce.
Sebastjan był jeszcze w infirmerji; zwierzchnik na wiadomość o przybyciu doktora Gilberta wprowadził go osobiście.
Billot, jakkolwiek nietęgi spostrzegacz, znał charakter ojca i syna, z uwagą więc przyglądał się scenie, odgrywającej się przed jego oczyma.
O ile chłopiec okazał się słaby, drażliwy i nerwowy w rozpaczy, o tyle spokojny i powściągliwy okazywał się w radości.
Na widok ojca zbladł, zabrakło mu tchu.
Potem rzucił się na szyję Gilbertowi z okrzykiem uradowania, podobnym okrzykowi boleści i trzymał go milcząc w objęciach.
Doktór takiem samem milczeniem odpowiedział na ten uścisk synowski. Ale po uściskaniu syna, patrzył nań z uśmiechem raczej smutnym niż radosnym.
Bieglejszy od Billota obserwator powiedziałby sobie, że pomiędzy tem dzieckiem, a tym człowiekiem stoi nieszczęście, albo zbrodnia.
Chłopiec mniej powściągliwy był z Billotem. Kiedy mógł nareszcie widzieć coś, prócz swego ojca, który pochłonął całą jego uwagę, pobiegł do dzierżawcy i zarzucił mu ręce na szyję mówiąc:
— Jesteś dzielnym człowiekiem, panie Billot, dotrzymałeś mi słowa, dziękuję ci.
— Tak, tak! — rzekł Billot — ale to nie obeszło się bez trudu, panie Sebastjanie, ojciec twój był dobrze zamknięty i trzeba było napsuć dużo rzeczy, zanim się go wydostało.
— Sebastjanie — zapytał doktór z pewnym niepokojem — czy zdrów jesteś zupełnie?
I uśmiechnął się.
— Wiem, dlaczego tu jesteś — dodał.
Chłopiec uśmiechnął się zkolei.
— Czy ci tu nic nie brakuje? — pytał dalej doktór.
— Nie, dziękuję ci, ojcze.
— Więc, drogie moje dziecko, zalecam ci zawsze jedno i to samo: pracuj.
— Dobrze, mój ojcze.
— Ja wiem, że słowo to dla ciebie nie jest dźwiękiem pustym, gdyby tak było, nigdybym już go nie wymówił.
— Ojcze mój — odrzekł Sebastjan — to nie moja rzecz odpowiadać ci na to, to rzecz księdza Berardier, naszego zacnego zwierzchnika.
Doktór zwrócił się do księdza Berardier, który dał znak, że ma mu kilka słów powiedzieć na osobności.
— Zaczekaj, Sebastjanie, — rzekł doktór.
I pośpieszył ku zwierzchnikowi.
— Panie, zapytał Sebastjan Billota z niepokojeni — czy się przytrafiło jakie nieszczęście temu poczciwemu Pitoux, że go nie ma z tobą?
— Siedzi w dorożce przed bramą.
— Mój ojcze rzekł Sebastjan — czy pozwolisz, ażeby pan Billot przyprowadził Pitoux, radbym się z nim zobaczyć.
Gilbert skinął głową, Billot wyszedł.
— Co pan chce mi powiedzieć? zapytał Gilbert księdza Berardier.
— Miałem panu powiedzieć, że nie pracę trzeba zalecać temu chłopcu, ale raczej rozrywkę.
— Jakto, księżę dobrodzieju?
— Tak, jest to poczciwy chłopiec, którego każdy kocha jak syna, albo brata, ale...
Ksiądz się zatrzymał.
— Ale? — zapytał ojciec z niepokojem.
— Ale jeżeli na niego nie zważać, to go coś zabije.
— Cóż takiego, — żywo zapytał Gilbert.
— Praca, którą mu pan zalecasz.
— Praca?
— Tak, panie, praca. Gdybyś go widział nad biurkiem, z rękami skrzyżowanemi, z głową schyloną nad encyklopedją, z okiem nieruchomem...
— Pracuje czy marzy, — zapytał Gilbert.
— Pracuje, panie, szuka dobrych wyrażeń, zwrotów starodawnych, formy greckiej lub łacińskiej, szuka całemi godzinami i patrzaj pan w tej chwili nawet...
Istotnie, lubo ojciec zaledwie przed pięciu minutami oddalił się od niego, lubo Billot tylko co za sobą drzwi zamknął, chłopiec zapadł w pewien rodzaj marzenia, podobnego do ekstazy.
— Czy to zdarza mu się często? — zapytał Gilbert niespokojnie.
— Mógłbym prawie powiedzieć, że to jest jego stan zwykły. Patrzajcie, jak on czegoś szuka.
— Masz słuszność, księże profesorze — rzekł Gilbert — i kiedy spostrzeżesz go tak zadumanego, trzeba go rozrywać.
— Szkoda to będzie, bo z pracy tej, widzi pan, wychodzą utwory, które niegdyś stanowić będą największą chlubę kolegjum Ludwika Wielkiego. Ja przepowiadam, że za lat trzy — chłopiec ten zabierze wszystkie nagrody konkursowe.
— Bądź ostrożny, panie profesorze — powtórzył doktór — ten rodzaj wyczerpywania myśli jest raczej dowodem słabości niż siły, oznaką raczej choroby niż zdrowia. Macie słuszność księże profesorze, nie trzeba zalecać pracy temu chłopcu, a przynajmniej trzeba umieć odróżniać pracę od marzenia.
— Zapewniam pana, że on pracuje.
— Skoro tak...
— Ależ tak; dowodem, że jego wypracowanie zawsze gotowe jest prędzej niż innych. Widzisz pan jak porusza ustami? Powtarza lekcje.
— A więc, jak będzie w ten sposób uczył się lekcji, zabawcie go trochę — i bez tego wyuczy się ich dobrze, a będzie zdrowszy.
— Tak pan sądzisz?...
— Jestem pewny.
— Ha!... — odezwał się poczciwy ksiądz — musi pan się na tem znać, panie doktorze, bo panowie Condorcet i Cabanis uważają pana za jednego z ludzi najuczeńszych na świecie.
— Tylko — rzekł Gilbert — jak go pan będzie wyprowadzać z podobnych zamyślań, bądź pan ostrożny; mów do niego najprzód po cichu, potem coraz głośniej.
— Dlaczego?...
— Ażeby go stopniowo sprowadzić na ten świat, który opuścił.
Ksiądz spojrzał na doktora zdziwiony.
Niewiele brakowało, żeby go niepoczytał za warjata.
— Zaraz dam dowód tego, co mówię — rzekł doktór.
W tej chwili weszli Billot i Pitoux.
W trzech krokach Pitoux był już przy Sebastjanie.
— Pragnąłeś widzieć się ze mną, Sebastjanie? — rzekł Pitoux, biorąc chłopca za rękę. — Bardzo dobry jesteś, dziękuję ci...
I przysunął wielką głowę do matowego czoła Sebastjana.
— Przypatrz się pan!... rzekł Gilbert, biorąc za ramię księdza.
Rzeczywiście, Sebastjan, nagle wyrwany z zamyślenia przez serdeczny uścisk Pitoux‘a, zachwiał się, twarz jego z cery matowej przeszła w bladość, głowa się pochyliła tak, jakby szyja nie miała siły jej utrzymać.
Bolesne westchnienie wydobyła się z piersi, a potem żywy rumieniec okrył jego lica.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się.
— A!... to ty, Pitoux — rzekł. — Prawda, chciałem się z tobą widzieć.
Po tem wpatrując się w niego, spytał:
— Więc biłeś się?...
— O!... i jak przystoi na porządnego człowieka!... — rzekł Billot.
— Czemuście mnie ze sobą nie zabrali? — odezwał się Sebastjan tonem wyrzutu — jabym się bił także, przynajmniej i ja zrobiłbym coś dla mojego ojca.
— Sebastjanie — rzekł Gilbert, podchodząc zkolei i przyciskając głowę syna do serca — możesz dla ojca uczynić daleko więcej, aniżeli bić się za niego; możesz słuchać rad jego, postępować według nich, stać się człowiekiem znakomitym.
— Jak ty, ojcze, nieprawdaż — rzekł chłopiec z dumą. — O!... do tego wzdycham.
— Sebastjanie — rzekł doktór — teraz kiedyś uściskał i podziękował Billotowi i Pitoux, tym naszym dobrym przyjacielom, może pójdziesz na chwilę pogadać ze mną w ogrodzie?...
— Z rozkoszą, ojcze. Dwa tylko czy trzy razy w życiu mogłem być z tobą sam na sam, a chwile te z wszystkiemi szczegółami przytomne są mej pamięci.
— Czy pozwolisz, księże profesorze? — zapytał Gilbert.
— I owszem.
— Billot, Pitoux, moi przyjaciele, może zechcecie coś zjeść?...
— O i bardzo — rzekł Billot — ja nic nie jadłem od rana, a zdaje mi się, że Pitoux jest również na czczo jak i ja.
— Przepraszam — rzekł Pitoux — zjadłem bułkę i parę kiełbasek, na chwilę przed wydobyciem was z wody, ale po kąpieli jeść się chce...
— To chodźcie do refektarza rzekł ksiądz Berardier — tam wam dadzą obiad.
— E!... — skrzywił się Pitoux.
— Cóż to, mój chłopcze, lękasz się obiadu szkolnego? — podchwycił ksiądz. — Nie bój się, uraczymy was tak jak gości.
— Ale — mówił dalej — mnie się zdaje, kochany panie Pitoux, że nietylko twój żołądek ucierpiał.
Pitoux spojrzał na siebie z wielką wstydliwością.
— I gdyby tak naprzykład podano ci spodnie razem z obiadem?...
— Co prawda przyjąłbym je, księże profesorze — odrzekł Pitoux.
— To chodź-ze mną, spodnie i obiad są na twe usługi.
I Billota wraz z Pitoux poprowadził w jednę stronę, gdy Gilbert z synem poszli w inną.
Ostatni minęli dziedziniec przeznaczony na rekreację dla uczniów, i udali się do ogródka profesorskiego. Była to ustroń świeża i cienista, w której czcigodny ksiądz Berardier czytywał Tacyta i Juwenala.
Gilbert usiadł na ławce, ocienionej dzikim winogronem, potem przyciągnął do siebie Sebastjana, a rozgarniając mu włosy na czole, rzekł:
— Dziecko moje, jesteśmy znów z sobą.
Sebastjan wzniósł oczy ku niebu.
— I to cudem bożym, mój ojcze — rzekł.
Gilbert uśmiechnął się.
— Jeżeli w tem jest cud jaki — odpowiedział — dokazał go tylko dzielny lud paryski.
— Ojcze — rzekł chłopiec — nie wyłączaj Boga z tego, co się stało. Ja instynktownie Bogu podziękowałem.
Billot szedł za potęgą boską, jak lud szedł za nim.
Gilbert zamyślił się.
— Masz słuszność, moje dziecko — rzekł — Bóg jest istotą w każdej rzeczy. Ale zajmijmy się sobą i o sobie trochę pomówmy, zanim się może rozłączymy.
— Jakto?... znowu się rozstaniemy, mój ojcze?...
— Ale spodziewam się, że nie na długo. Widzisz, w tym czasie, kiedy mnie wpakowano do Bastylji, u Billota znikła szkatułka, zawierająca bardzo cenne papiery. Muszę się dowiedzieć, kto mnie kazał uwięzić i kto porwał szkatułkę.
— Ha!... to będę czekał, aż ojciec wróci po ukończeniu tych wszystkich poszukiwań.
I dziecko westchnęło.
— Czy ci smutno?...
— Nie wiem, zdaje mi się, że życie moje nie jest takie jak innych dzieci.
— Co mówisz, Sebastjanie?...
— Prawdę.
— Wytłumacz mi się.
— Wszyscy mają rozrywki, przyjemności; ja nie mam ich wcale.
— Nie masz rozrywek ani przyjemności?...
— Chcę powiedzieć, ojcze, że mnie zabawy mych rówieśników nie bawią.
— Strzeż się, Sebastjanie, bardzo byłoby mi przykro, gdybyś miał taki charakter. Sebastjanie, umysły rokujące świetną przyszłość — są jak wyborowe owoce w czasie dojrzewania; mają swą gorycz, cierpkość i zieloność zanim sprawią błogość podniebieniu, rozkoszującemu się ich soczystością. Wierzaj mi, moje dziecko, że przyjemnie być młody.
— To nie moja wina, jeżeli nim nie jestem — odpowiedział młodzieniec z melancholijnym uśmiechem.
Gilbert mówił dalej, ściskając obie ręce syna w dłoniach swych i wpatrując się w niego badawczo.
— Wiek twój jest dopiero, mój drogi, porą zasiewu; nic jeszcze nie powinno wydostać się na zewnątrz, co w tym umyśle złożyła nauka. W czternastym roku życia powaga jest oznaką choroby, albo dumy. Zapytywałem cię, czyś zdrów i dałeś mi odpowiedź twierdzącą. Teraz chcę cię zapytać, czyś dumny, postaraj się dać mi odpowiedź przeczącą.
— Ojcze mój — rzekło dziecko — uspokój się. — Mnie smutnym czyni nie choroba, nie duma, ale zmartwienie.
— Zmartwienie, biedne dziecko!... I jakież zmartwienie, mój Boże, możesz mieć w tym wieku? No, mów.
— Nie, mój ojcze, nie, później. Powiedziałeś, że ci się spieszy; że możesz mi jeszcze tylko kwadrans poświęcić.
— Mówmy o czem innem, nie o moich szaleństwach.
— Nie, Sebastjanie, odszedłbym stąd niespokojny. Powiedz mi, skąd pochodzi twoje zmartwienie?
— Doprawdy, ojcze, nie śmiem.
— Czego się lękasz?...
— Obawiam się, że w oczach twoich wydam się za mającego przywidzenia, a może ciebie ojcze, zmartwiłyby te rzeczy, o którychbym mówił...
— Bardziej mnie martwisz, zachowując przy sobie tajemnicę, moje dziecko.
— Wiesz dobrze, ojcze, że dla ciebie nie mam żadnych tajemnic.
— To mów.
— Doprawdy, nie śmiem.
Sebastjanie, przecie masz się już za mężczyznę?
— Właśnie dlatego.
— No, odwagi.
— O!... mój ojcze, to tylko marzenie, sen!...
— Sen, a tak cię przestrasza?
— Tak i nie, bo kiedy o tem śnię, nie czuję strachu, ale jestem jakby przeniesiony w świat inny.
— Wytłumacz się?...
— Kiedy byłem jeszcze małem dzieckiem, często miewałem widzenia. Pamiętam, ojcze, dwa czy trzy razy, zabłąkałem się w tych wielkich lasach, które otaczają wioskę, gdzie się wychowywałem.
— Tak, mówiono mi o tem.
— Zabłąkałem się, bo szedłem za jakimś duchem.
— Co mówisz?... — zawołał Gilbert, patrząc na syna ze zdziwieniem, podobnem do zgrozy.
— Tak, mój ojcze, zaraz ci opowiem, co mi się stało: na wsi bawiłem się, jak inne dzieci, a dopóki byłem we wsi, dopóki swawoliłem z dziećmi, nie widziałem nic; ale gdy się tylko od nich odłączyłem, gdy tylko minąłem ostatnie ogrody, słyszałem przy sobie jakby szelest sukni i wyciągałem rękę, ażeby ją pochwycić, lecz chwytałem tylko powietrze. W miarę jednak im bardziej oddalał się szelest, widmo stawało się widoczniejsze. Najprzód, była to jakby mgła, przezroczysta jak obłok, potem gęstniała i przybierała postać ludzką. Była to postać kobieca, a dotykała zaledwie ziemi i stawała się tem widoczniejszą, im bardziej zapuszczała się w ciemniejszy gąszcz lasu.
Wówczas władza jakaś nieznana, dziwna, nieprzeparta, pociągała mnie ku tej kobiecie.
Ścigałem ją z wyciągniętemi rękoma, niemy, jak i ona; starałem się do niej zawołać i nigdy głos nie mógł wydać dźwięku, i tak za nią szedłem, a ona się nie zatrzymywała i szedłem tak długo, aż to zjawisko uprzedzało mnie o swem zniknięciu.
Powoli ta kobieta nikła, ciało stawało się znów mgłą, mgła rozwiewała się i wszystko się kończyło. A ja, wyczerpany marzeniem, padałem w tem samem miejscu, gdzie znikła. Tam mnie Pitoux znajdował tego samego dnia, a nieraz dopiero po kilku dniach.
Gilbert patrzył wciąż na dziecko ze wzrastającym niepokojem.
Palce jego macały puls.
Sebastjan zrozumiał, jakiego uczucia doznaje doktór.
— O! nie bój się, mój ojcze — rzekł — wiem, że w tem niema nic prawdy i wiem, że to tylko przywidzenie.
— A jak wyglądała ta kobieta?
— Jak królowa, taka była wspaniała!
— I widziałeś kiedy jej twarz?
— Widziałem.
— Dawno? — zapytał Gilbert drżący.
— Dopiero odkąd tu jestem — odpowiedział młodzieniec.
— Ależ w Paryżu niema już przecie lasu Villers-Cotterets i tych wielkich drzew, które taką cienistą i tajemniczą ustroń tworzą pod konarami? W Paryżu brak ci już tej ciszy, samotności, tak sprzyjających widziadłom.
— Nie, mój ojcze, wszystko to mam.
— Jakto? gdzie?
— Tutaj.
— Jakto tutaj? Wszak ten ogród przeznaczony jest tylko dla profesorów.
— Tak, mój ojcze. A jednak dwie, czy trzy noce zdarzało się, ze widzę, jak ta kobieta przechodzi z dziedzińca do ogrodu. Za każdym razem chciałem za nią podążyć zatrzymały mnie szerokie zamknięte drzwi. Otóż pewnego dnia, kiedy ksiądz opat Berardier, bardzo zadowolony z owych wypracowań, wypytywał mnie, czegobym pragnął prosiłem go, ażeby mi pozwolił z sobą chodzić do ogrodu. Zgodził się. Przyszedłem tutaj i odtąd, mój ojcze, widziadło znów mi się ukazuje.
Gilbert zadrżał.
— Dziwne przywidzenie — rzekł — ale możliwe zupełnie u takiej natury nerwowej jak twoja — i widziałeś jej twarz?
— Tak, mój ojcze.
— Przypominasz ją sobie?
Dziecko uśmiechnęło się.
— Próbowałeś kiedy zbliżyć się do niej?
— O! nieraz.
— Wyciągałeś do niej rękę?
— Wtedy właśnie znikała.
— I, jak myślisz, Sebastjanie, kto mogła być ta kobieta?.
— Zdaje mi się, że to moja matka...
— Twoja matka! — zawołał Gilbert, blednąc.
I ręką chwycił się za serce, jakby chciał powstrzymać krew, broczącą z rany.
— Ale to przywidzenie — rzekł — a ja jestem prawie tak oszalały, jak ty!...
Dziecko umilkło i zamyślonem spojrzeniem przyglądało się ojcu.
— I cóż? — przerwał Gilbert milczenie.
— Ha! być może, iż to sen, ale widziadło to żyje.
— Co mówisz?
— W ostatnie Zielone Świątki zaprowadzono nas na spacer do lasu Sartory, pod Wersalem, a tam, kiedy marzyłem na uboczu...
— Ukazało ci się to samo widziadło?
— Tak, ale tym razem w ślicznym powozie, zaprzężonym w cztery konie wspaniałe, i tym razem owa kobieta była nie duchem, lecz istotą żyjącą. O mało co nie zemdlałem!...
— Dlaczego?
— Sam nie wiem.
— I jakież wrażenie ci pozostało po zobaczeniu tego ostatniego zjawiska?
— Że w marzeniu widywałem <nie matkę swoją, ponieważ to widziadło jest takie, jak ta kobieta żyjąca, a matka moja już umarła.
Gilbert wstał i ręką powiódł po czole. Dziwnego doznawał olśnienia..
Dziecko zauważyło jego zamieszanie i przestraszyło się jego bladością.
— A! — rzekło — teraz widzę, że niepotrzebnie ojcu opowiadałem o wszystkich tych moich szaleństwach.
— Nie, moje dziecko, nie, przeciwnie — odrzekł doktór — mów mi o nich często, mów mi za każdym razem, jak będziesz miał widzenie, a postaram się, ażeby cię wyleczyć.
Sebastjan potrząsnął głową.
— Wyleczyć mnie, i pocóż, — rzekł — do marzenia tego już się przyzwyczaiłem, zżyło się ono ze mną, kocham tego ducha, chociaż przede mną ucieka, a nieraz nawet jakby mnie odpychał. Nie lecz mnie, ojcze. Możesz mnie jeszcze opuścić, podróżować znowu, powrócić do Ameryki. Skoro mam to widziadło nie jestem sam zupełnie.
— A! — wyszeptał doktór.
I, przyciskając Sebastjana do piersi, rzekł:
— Do widzenia, moje dziecko, spodziewam się, że się już nie rozłączymy, bo jeżeli pojadę, postaram się, ażebyś i ty pojechał ze mną.
— Czy moja matka była piękna? — zapytało dziecko.
— O! tak, bardzo piękna! — odpowiedział doktór zdławionym głosem.
— I kochała cię tak, jak ja cię kocham.
— Sebastjanie! Sebastjanie! nie mów mi nigdy o matce! — zawołał doktór.
I, po raz ostatni przycisnąwszy usta do czoła dziecka, wybiegł z ogrodu.
Dziecko zamiast podążyć za nim, upadło na ławkę posępne i przygnębione.
Na dziedzińcu Gilbert spotkał Billota i Pitoux, doskonale pokrzepionych; opowiadali księdzu Berardier szczegóły zdobycia Bastylji.

Zwierzchnikowi szkoły polecił raz jeszcze Sebastjana i wsiadł znów do dorożki ze swymi dwoma towarzyszami.

ROZDZIAŁ XXI
PANI DE STAEL

Kiedy Gilbert usiadł w dorożce obok Billota i naprzeciw Pitoux, blady był, a krople potu zrosiły mu włosy.
Ale charakter tego człowieka nie pozwalał mu się ugiąć pod siła jakiegokolwiek wzruszenia.
Oparł się o tył powozu, rękami ściskał czoło, jakby chciał powstrzymać nawał myśli, po chwili odjął ręce, a twarz jego nie miała już wyrazu wzruszenia, niepokoju, wyglądała jaknajspokojniej.
— Mówiłeś mi, kochany panie Billot, że król usunął od siebie barona de Necker?
— Tak, panie doktorze.
— I że zaburzenia w Paryżu powstały w części skutkiem tej niełaski królewskiej?
— O! nawet i bardzo.
— Mówiłeś mi takie, że pan de Necker zaraz opuścił Wersal?
— Otrzymał list podczas obiadu, a w godzinę później był już w drodze do Brukseli.
— Do Brukseli?
— Tak, gdzie obecnie przebywa, a przynajmniej gdzie przebywać będzie.
— Jakto? więc zatrzymał się w drodze?
— Tak, w Saint-Quen, ażeby się pożegnać ze swą córką, panią baronową de Stael.
— Czy pani de Stael pojechała z nim?
— Słyszałem, że wyjechał tylko ze swą żoną.
— Dorożkarzu! — zawołał Gilbert — przystań przed pierwszym lepszym sklepem krawieckim.
— Chcesz pan się przebrać? — zapytał Billot.
— Tak, tę odzież czuć zanadto stęchlizną Bastylji, i w takim ubraniu nie wypada złożyć wizyty u wiceministra, będącego w niełasce. Poszukaj pan w swej kieszeni, może znajdziesz kilka luidorów.
— Ho! ho! toś pan musiał swój pugilares zostawić w Bastylji?
— Zgodnie z regulaminem — odrzekł Gilbert z uśmiechem — każdy przedmiot wartościowy zostaje tam w kancelarii więziennej.
— Gdzie go biorą na wieczne nieoddanie — dodał dzierżawca.
I, w szerokiej garści podając ze dwadzieścia luidorów, rzekł:
— Bierz, panie doktorze.
Gilbert wziął dziesięć luidorów.
W kilka minut później dorożka zatrzymała się przed sklepem krawca.
Gilbert kupił i przywdział bardzo porządne czarne ubranie, jakie wówczas nosili przedstawiciele mieszczaństwa w zgromadzeniu narodowem.
Fryzjer zaprowadził ład we włosach.
Potem dorożkarz zawiózł go do Saint-Quen, przez bulwary poza parkiem Monceaut.
Gilbert wysiadł przed domem pana Neckera w Saint-Quen, w chwili, kiedy godzina siódma biła na katedrze Dagoberta.
Dokoła tego domu, w którem niedawno jeszcze wrzało życie towarzyskie, panowała głęboka cisza, zakłócona teraz turkotem dorożki Gilberta.
A jednak chociaż ten smutek melancholijny, jak w zamkach opuszczonych lub domach opustoszałych, ta brama zamknięta, dziedziniec pusty, mówiły o wyjeździe gospodarstwa, nie było tu wszakże śladu ani smutku, ani pośpiechu.
Nadto w całej jednej części zamku, we wschodnim skrzydle rolety były podniesione, a gdy Gilbert skierował się w tę stronę, na spotkanie gościa wyszedł lokaj w liberji pana de Necker.
Wtedy przez sztachety zawiązał się następujący djalog:
— Mój kochany, czy pana de Necker niema już w zamku?
— Niema, pan baron w zeszłą sobotę wyjechał do Brukseli.
— A pani baronowa?
— Pojechała z panem.
— A pani de Stael?
— Pani tu pozostała. Ale nie wiem, czy pani może pana przyjąć; o tej godzinie zwykle wychodzi na spacer.
— Proszę się dowiedzieć, gdzie jest, i oznajmić, że pragnie się z nią widzieć doktór Gilbert.
— Pójdę zapytać, czy pani jest w mieszkaniu. Zapewne pana przyjmie. Ale jeżeli jest na przechadzce, mam rozkaz nie przerywać jej spaceru.
— Dobrze, dobrze. Idź, proszę.
Lokaj otworzył furtkę w sztachetach i Gilbert wszedł.
Służący, zamykając drzwiczki, rzucił spojrzenie badawcze na pojazd, którym przyjechał doktór i na dziwne postacie dwóch jego towarzyszów podróży.
Potem się oddalił.
Gilbert czekał sam.
W pięć minut później lokaj powrócił.
— Pani baronowa jest na spacerze — rzekł.
I ukłonił się, jakby chciał pożegnać Gilberta.
Ale doktór nie dał za wygraną.
— Mój przyjacielu — rzekł do lokaja — bądź łaskaw trochę przekroczyć przepisy i powiedzieć pani baronowej, że jestem przyjacielem pana margrabiego de Lafayette.
Luidor, wsunięty do ręki lokaja, ostatecznie przemógł jego skrupuły, których połowę usunęło już nazwisko, wyrzeczone przez doktora.
— Proszę pana — odezwał się lokaj.
Gilbert udał się za nim. Służący jednak, zamiast do dworu, poprowadził go do parku.
— Tu jest ulubione miejsce przechadzki pani baronowej — wyrzekł służący, wskazując Gilbertowi wejście do jakiegoś labiryntu. Racz pan tu chwilkę zaczekać.
W dziesięć minut później dał się słyszeć szelest w gęstwinie krzaków i oczom Gilberta ukazała się kobieta dwudziesto-trzy czy czteroletnia, wysoka, o kształtach raczej szlachetnych, niż pięknych.
Zdziwiona się wydała, widząc gościa młodego jeszcze, gdy spodziewała się bezwątpienia zastać człowieka już w dojrzałym wieku.
Gilbert był rzeczywiście człowiekiem godnym uwagi, tak, że mógł na siebie zwrócić oko takiej spostrzegawczyni, jak pani de Stael.
Mało kto z ludzi miał twarz o tak czystych linjach, a rysom jego silna wola nadawała wyraz prawdziwej niezłomności.
Oczy czarne, dawniej tak marzycielskie, nabrały energji z pracy i bólu. Zmarszczka głęboka a zarazem pełna wdzięku tworzyła przy cienkich wargach ten dołek tajemniczy, który fizjognomiści uważają za siedlisko przezorności. Zdawało się, że tylko czas i starość przedwczesna mogły nadać Gilbertowi ten przymiot, w który natura nie mogła go wyposażyć.
Czoło jego szerokie i tak ładnie zaokrąglone, na które spadały zlekka włosy, siwizną przyprószone, znamionowało zarazem naukę i myśl głęboką, wiedzę i wyobraźnię.
Pomimo więc skromnego ubrania, Gilbert przedstawił się oczom przyszłej autorki „Korynny“ jako mężczyzna bardzo piękny i dystyngowany, bo dystynkcję mu nadawały ręce długie i białe, nogi cienkie, o smukłej i delikatnej stopie.
Pani de Stael przez kilka chwil uważnie przyglądała się Gilbertowi.
Potem również i on spojrzeniem bystrem przypatrzył się tej młodej kobiecie, już słynnej, której twarz inteligentna i wyrazista pozbawiona była całkiem wdzięku.
W ręku trzymała gałązkę granatu, a kwiat jej zjadała przez roztargnienie.
— A! to pan jest panem Gilbert — rzekła.
— Tak, pani, to ja.
— W tak młodym wieku zyskałeś pan taką reputację! a może to nie pan, tylko pański ojciec, lub który ze starszych krewnych pańskich?
— Nie znam innego Gilberta, prócz siebie. I jeżeli, jak pani mówi, jest trochę sławy, przywiązanej do tego nazwiska, mnie się ona należy wyłącznie.
— Powołałeś się pan na margrabiego de Lafayette, ażeby się ze mną widzieć. W istocie margrabia mówił nam o panu, o pańskiej niewyczerpanej wiedzy.
Gilbert skłonił się.
— O wiedzy tem wybitniejszej, tembardziej interesującej — mówiła dalej baronowa — że nie jesteś pan zwykłym chemikiem, jak inni, dopiero praktykującym, lecz że zgłębiłeś i przeniknąłeś wszystkie tajemnice nauki życiowej.
— Widzę, że pan margrabia de Lafayette powiedział pani, iż jestem trochę czarownikiem — odparł Gilbert z uśmiechem — a jeżeli pani to powiedział, zbyt dobrze go znam, ażebym nie przypuszczał, że zaraz tego dowiódł, jeżeli zechciał.
— W istocie, opowiadał nam, jak cudownie leczyłeś pan, czy to na polu bitwy, czy w szpitalach amerykańskich, nawet w wypadkach już rozpaczliwych. Podobno sprowadzałeś pan na chorych pozorną śmierć, tak podobną do prawdziwej, że nieraz się mylono.
— Ta śmierć pozorna jest wynikiem nauki, prawie nieznanej i powierzonej tylko kilku ludziom, ale z czasem stanie się ona pospolitą.
— Wszak to mesmeryzm, nieprawdaż? — zapytała pani de Stael z uśmiechem.
— Tak, to mesmeryzm!
— Czyżbyś pan uczył się od samego mistrza.
— Niestety! Mesmer, pani, sam był tylko uczniem. Mesmeryzm, a raczej magnetyzm jest umiejętnością starożytną, znaną Egipcjanom i Grekom. W oceanie średniowiecznym utonął. Szekspir odgaduje go w Makbecie. Urban Grenadier go odnajduje i umiera, dlatego, że go odnalazł. Ale wielkim mistrzem, moim mistrzem, był hrabia Cagliostro!
— Ten szarlatan! — wtrąciła pani de Stael.
— O! niech go pani sądzi jak współcześni nie jak potomność. Szarlatanowi temu zawdzięczam moją wiedzę, a może świat mieć mu będzie do zawdzięczenia swą wolność.
— Zgoda i na to — odrzekła pani de Stael z uśmiechem. — Mówię, nie znając go wcale. Ale pan przemawia ze znajomością sprawy. Prawdopodobnie więc pan masz słuszność, a ja się mylę. Ale wróćmy do pana. Dlaczego pan tak długo nie byłeś we Francji? Dlaczego nie powróciłeś pan, ażeby zająć miejsce pomiędzy Lavoisierami, Cabanis‘ami, Condorcetami, Bailly?
Na to ostatnie nazwisko Gilbert zarumienił się niedostrzegalnie.
— Wiele się jeszcze powinienem nauczyć — odrzekł — abym mógł stanąć obok mistrzów.
— Ale nareszcie pan się zjawiłeś, choć w złej chwili dla nas. Ojciec, który, jestem pewna, byłby szczęśliwy gdyby w czemkolwiek mógł panu dopomóc, popadł w niełaskę i wyjechał przed trzema dniami.
Gilbert uśmiechnął się.
— Pani baronowo — wyrzekł z lekkim ukłonem — właśnie przed sześciu dniami, z rozkazu pana barona de Necker, wtrącony zostałem do Bastylji.
Teraz się zarumieniła pani de Stael.
— Doprawdy? opowiada mi pan coś, co mnie bardzo dziwi. Pan w Bastylji?...
— Tak, pani, ja!...
— Cóżeś pan uczynił?
— Dopiero ci, którzy mnie wtrącili do więzienia, mogliby to powiedzieć.
— Ale pan z więzienia wyszedłeś?...
— Przecież niema już Bastylji.
— Jakto, niema Bastylji?... — podchwyciła pani de Stael z udanem zdziwieniem.
— Czy pani nie słyszała huku armat?...
— Tak, słyszałam, ale tylko armaty.
— O!... pozwól pani sobie powiedzieć, że to niepodobna, ażeby pani de Stael, córka pana de Necker, nie wiedziała w tej chwili, że Bastylja zdobyta została przez lud.
— Zapewniam pana — odpowiedziała baronowa z zakłopotaniem — że zdala jestem od wszystkich spraw od czasu odjazdu ojca, i że dnie spędzam tylko na opłakiwaniu jego nieobecności.
— Pani... pani!... — odrzekł Gilbert, kiwając głową. — Kurjerzy rządowi zbyt przyzwyczajeni są do drogi, prowadzącej do zamku Saint-Quen, ażeby choć jeden kwadrans nie przyniósł wiadomości o tem, że się Bastylja poddała.
Baronowa widziała, że niepodobna jej było odpowiadać bez widocznego kłamstwa. Kłamstwo zaś było dla niej wstrętnem, więc zmieniła przedmiot rozmowy.
— I czemu mam zawdzięczać zaszczyt pańskich odwiedzin? — spytała.
— Pragnąłem mieć zaszczyt pomówienia z panem de Necker.
— Ależ panu wiadomo, że ojca niema już we Francji.
— A mnie się, powiadam pani, wydawało, tak nadzwyczajne, że pan de Necker się oddalił, tak niepolitycznie, iż usunął się od wypadków...
— Że...
— Że liczyłem na panią, przyznaję, iż pani mi wskaże miejsce, gdzie mógłbym go znaleść.
— Znajdzie go pan w Brukseli.
Gilbert zatrzymał na baronowej swe spojrzenie badawcze.
— Dziękuję pani — rzekł, kłaniając się, — pojadę nie do Brukseli, mam mu bowiem do powiedzenia bardzo wiele niezwykle ważnych rzeczy. Muszę więc tylko poprzestać na zaszczycie złożenia pani odwiedzin i przeprosić panią za ambaras, jaki jej sprawiłem. Żegnam panią.
Baronowa go zatrzymała.
— Pan mnie przestraszasz — podchwyciła — winieneś mi pan objaśnienie tego wszystkiego, winieneś mnie uspokoić.
— Niestety!... pani.... — odpowiedział Gilbert — mam w tej chwili tyle własnych interesów do załatwienia, że niepodobna mi myśleć o sprawach cudzych, chodzi tu o moje życie i honor, jakby szło o honor i życie pana de Necker, gdyby mógł skorzystać natychmiast ze słów, które, mu dopiero powiem za dwadzieścia godzin.
— Pozwól pan, ażebym sobie przypomniała, o czem zbyt długo nie pamiętałam, że o takich rzeczach nie należy rozprawiać pod gołem niebem, w parku, dostępnym dla uszu wszystkich.
— Jestem u pani — odrzekł Gilbert — i pozwól pani zrobić uwagę, że pani wybrała to miejsce do rozmowy.
— Ale wszystko, co pani chce, uczynię. Jestem na pani rozkazy.
— Uczynisz mi pan łaskę, kończąc tę rozmowę w mym gabinecie.
— O!... — pomyślał Gilbert — gdybym tylko sobie nic nie robił z jej zakłopotania, spytałbym ją, czy ten gabinet jest w Brukseli?...
O nic jednak nie wypytując, udał się za baronową, która teraz podążała bardzo prędko w stronę zamku.
Przed domem stał ten sam lokaj, który przyjął Gilberta.
Pani de Stael skinęła na niego i sama otwierając drzwi, wprowadziła Gilberta do gabinetu, ślicznego zakątka, zresztą raczej męskiego, niż kobiecego, skąd drzwi i dwa okna wychodziły na ogródek, niedostępny nietylko dla osób obcych, ale nawet dla cudzych spojrzeń.
Tu pani de Stael drzwi zamknęła za sobą i, zwracając się do Gilberta, rzekła:
— Panie, zaklinam pana na poczucie ludzkości, powiedz mi, jaka tajemnica, użyteczna dla mego ojca, sprowadza cię do Saint-Quen.
— Pani — odrzekł Gilbert — gdyby ojciec pani mógł mnie tutaj usłyszeć, gdyby mógł wiedzieć, że jestem człowiekiem, który przysłał królowi memorjały potajemne, zatytułowane: „O stanie myśli i postępu“, pewny jestem, że pan de Necker natychmiast stanąłby przede mną i powiedziałby: Czego chcesz ode mnie, doktorze Gilbert, mów, słucham cię.
Gilbert nie dokończył tych słów, gdy drzwi ukryte pod tapetą z malowidłem Vannoo otworzyły się bez szmeru, i baron de Necker ukazał się z uśmiechem na progu małych, kręcących się schodów, oświetlonych z góry padającem światłem lampy.
Wtedy baronowa de Stael ukłoniła się Gilbertowi i, pocałowawszy ojca w czoło, sama udała się tą drogą, którą tylko co przybył, zamknęła tapetę i znikła.
Necker przystąpił do Gilberta i podał mu rękę, mówiąc:
— Oto mnie masz, panie Gilbercie, czego ode mnie chcesz?... Słucham pana?...
Obaj usiedli na krzesłach.
— Panie baronie — odezwał się Gilbert — słyszałeś pan tylko co tajemnicę, objaśniającą panu wszystkie moje myśli. To ja przed czterema laty nadesłałem królowi memorjał o położeniu ogólnem Europy, to ja również ze Stanów Zjednoczonych dostarczałem mu różnych memorjałów we wszelkich sprawach administracji wewnętrznej, będących na dobie we Francji.
— Najjaśniejszy Pan — odpowiedział pan de Necker — przyjmował te memorjały z wielkim podziwem i z głęboką trwogą.
— Tak, ponieważ głosiły prawdę. A prawdę słyszeć, to straszne, nieprawdaż? i dziś, gdy stało się faktem, przedstawia się jeszcze straszniej!...
— Tak, masz pan słuszność — odrzekł pan de Necker.
— I król dawał panu te memorjały do czytania?... — zapytał Gilbert.
— Nie wszystkie, tylko dwa, jeden o finansach, w którym pan z małą różnicą byłeś takiego zdania, jak i ja, co mi bardzo pochlebiło.
— To jeszcze nie wszystko, w jednym z nich zapowiadałem mu wszystkie zdarzenia faktyczne, które się spełniły.
— O!
— Tak.
— A jakie, proszę pana?
— Między innemi dwa, a mianowicie, że wobec pewnych zobowiązań przyjętych, będzie zmuszony pana usunąć.
— Przepowiedziałeś pan królowi moją niełaskę?
— Najzupełniej.
— Dobrze, a co jeszcze drugiego?
— Zdobycie Bastylji.
— Pan przepowiedziałeś zdobycie Bastylji.
— Panie baronie, Bastylja była nietylko więzieniem królewskiem, ale co więcej symbolem tyranji. Wolność zaczęła od zniszczenia tego symbolu a rewolucja dokona reszty.
— Czyś pan obliczył doniosłość słów, które wypowiadasz?
— Naturalnie.
— I nie lękasz się pan wygłaszać takich teoryj.
— Czego mam się obawiać?
— Ażeby ci się nie przytrafiło nieszczęście.
— Panie de Necker — odrzekł Gilbert z uśmiechem — kiedy kto wychodzi z Bastylji, nie lęka się już niczego.
— Wychodzisz pan z Bastylji?
— Dziś właśnie.
— A za co pan byłeś w Bastylji?
— To ja pana o to pytam.
— Mnie?
— Tak, pana.
— A dlaczegóż mnie?
— Bo to pan mnie tam wtrąciłeś.
— Ja pana wtrąciłem do Bastylji?
— Przed sześciu dniami; nie jest to tak dawno i powinienbyś pan pamiętać.
— To niepodobna.
— Czy poznałby pan swój podpis?
I Gilbert pokazał byłemu ministrowi kartę, wydartą z regestru Bastylji, z dołączonym rozkazem uwięzienia.
— Tak, rzeczywiście — odrzekł Necker — to rozkaz uwięzienia. Wiadomo panu, że podpisywałem ich jak najmniej, a jednak to najmniej wynosiło około czterech tysięcy rocznie. Zresztą zauważyłem, że w chwili mej dymisji dano do podpisania kilka blankietów niewypełnionych. Wielce żałuję, że i pański musiał być pomiędzy nimi.
— Więc żadną miarą nie mogę panu przypisać mego uwięzienia?
— Ależ... bez żadnej wątpliwości.
— Pojmujesz jednak, panie baronie, moją ciekawość — rzekł Gilbert z uśmiechem — muszę się dowiedzieć, komu mam do zawdzięczenia pozbawienie mnie wolności. Racz mi więc pan powiedzieć.
— O! nic łatwiejszego. Listów do mnie nigdy nie zostawiałem w ministerjum, lecz dla ostrożności, zawsze przynosiłem do siebie tutaj. Listy z tego miesiąca są w szufladzie B tego biurka, poszukajmy w paczce litery G...
Necker otworzył szufladę, przerzucił ogromną paczkę, mogącą się składać z pięciuset czy sześciuset listów.
— Chowam tylko listy, któremi mogę się uwolnić od osobistej odpowiedzialności — objaśnił minister. — Gdy zarządzam aresztowanie, robię tem sobie nieprzyjaciela. Muszę więc mieć czem się zasłonić. Zobaczymy G... G..., to tu. Tak, Gilbert. To, co padło na ciebie, kochany panie, pochodzi z domu królowej.
— O! z domu królowej?
— Tak, prośba o rozkaz aresztowania niejakiego Gilberta. Bez zajęcia. Oczy czarne, włosy czarne. Następuje rysopis. Jedzie z Hawru do Paryża — i wszystko. Więc tym Gilbertem to pan byłeś?
— Tak, to ja. Czy może mi pan dać ten list?
— Nie, ale mogę panu powiedzieć, kto go podpisał.
— Proszę.
— Hrabina de Charny.
— Hrabina de Charny — powtórzył Gilbert — nie znam jej i nic jej nie zrobiłem.
I podniósł zwolna głowę, jakby szukając we wspomnieniach.
— Jest jeszcze mały przypisek, bez podpisu, ale pismo to dobrze mi znane. Patrz pan.
Gilbert nachylił się i przeczytał na marginesie listu:
„Uczyń pan natychmiast, o co cię prosi hrabina de Charny“.
— To dziwne — odparł Gilbert. — Że królowa tego się domaga, to rozumiem, w memorjale bowiem moim była mowa o niej i o Polignakach. Ale ta pani de Charny?
— Nie znasz pan jej?
— Chyba, że to przybrane nazwisko. Zresztą, nic dziwnego; pojmujesz pan dobrze, iż znakomitości wersalskie są mi całkiem nieznane. Od piętnastu lat nie mieszkam we Francji; dwa razy tylko do niej zaglądałem przez ten czas, a za drugim razem opuściłem ją temu już lat cztery. Któż to, proszę pana, jest ta hrabina de Charny?
— Przyjaciółka, powiernica królowej; wielce uwielbiana żona hrabiego de Charny, piękność i cnota zarazem, słowem istne cudo.
— No! to ja nie znam tego cuda.
— Jeżeli tak, kochany doktorze, to trzeba przypuścić, że stałeś się pan igraszką jakiejś intrygi politycznej. Wszak wspominałeś pan o hrabi Cagliostrze?
— Tak.
— Znałeś go pan?
— Przyjacielem był moim, więcej niż przyjacielem, był moim mistrzem i moim wybawcą.
— No! to albo Austrja, albo Rzym zażądały pańskiego uwięzienia. Pisałeś pan broszury?
— Tak, niestety!
— Właśnie wszystkie te drobne zemsty zbliżają się do królowej, jak igła do bieguna, jak żelazo do magnesu. Musiano przeciw panu spiskować i kazano pana śledzić. Królowa poleciła pani de Charny podpisać ten list, ażeby odwrócić podejrzenie, i oto w tem cała tajemnica.
Gilbert zamyślił się na chwilę.
Ta chwila namysłu przypomniała mu szkatułkę, którą skradziono Billotowi, a która nie mogła obchodzić ani królowej, ani Austrji, ani Rzymu. Wspomnienie to zwróciło go na dobry trop.
— Nie — odezwał się — to nie może tak być, to musi być coś innego: ale, mniejsza, przejdźmy do czego innego.
— Do czego?
— Do pana!
— Do mnie? Co pan masz do powiedzenia o mnie?
— To, co pan wie tak dobrze, jak i wszyscy, że za trzy dni będzie pan przywrócony do swych obowiązków, i że wtedy będziesz pan rządził Francją tak samowolnie, jak zechcesz.
— Tak pan sądzisz? — zagadnął Necker z uśmiechem.
— I pan również, ponieważ nie pojechałeś do Brukseli.
— Tak, ale jaki stąd rezultat? — rzekł Necker — bo musimy pomyśleć o rezultacie.
— Rzecz to prosta. Francuzi pana uwielbiają. Teraz pana ubóstwiają. Królowa zazdrości, że jesteś pan uwielbiany; król będzie zaś podrażniony, widząc, że cię ubóstwiają, zechce być popularny pańskim kosztem, czego pan znowu nie ścierpisz. Wtedy pan staniesz się niepopularny. Lud, kochany panie de Necker, to lud zgłodniały, który liże tylko tę rękę, która go żywi, bez względu na to, czyja to troska.
— Cóż potem?
— Potem pójdziesz pan w zapomnienie.
— Ja mam być zapomniany?
— Tak, niestety!
— A przez co mnie zapomną?
— Sprawią to wypadki.
Słowo honoru! mówisz pan jak prorok.
— Na nieszczęście, jestem nim trochę.
— Więc cóż się stanie potem?
— O! co się stanie, przepowiedzieć nie tak trudno, bo to, co się stanie, w zarodku już kiełkuje w Zgromadzeniu Narodowem. Nagle zerwie się i wystąpi partja, która jeszcze śpi; mylę się, która nie śpi, ale się jeszcze kryje. Partja ta ma za wodza zasadę, a za broń myśl.
— Rozumiem. Mówisz pan o stronnictwie orleańskiem.
— Nie! O tamtem byłbym powiedział, że miało za wodza człowieka, a za broń popularność. Mówię panu o stronnictwie, którego miano nie było nawet jeszcze wyrzeczone. O stronnictwie republikańskiem.
— O stronnictwie republikańskiem? E! Cóż znowu!
— Nie wierzy pan w nie?
— To mrzonka!
— Tak, to mrzonka z paszczęką ognistą, która pożre was wszystkich.
— No, to zostanę republikaninem, już nawet nim jestem.
— Republikaninem genewskim, o tak.
— Zdaje mi się, że republikanin jest zawsze republikaninem.
— W tem cała omyłka, panie baronie; republikanie nasi nie będą podobni do republikanów z innych krajów. Republikanie nasi będą musieli przedewszystkiem pożreć teraźniejszość, potem arystokrację, potem władzę królewską; pójdziesz pan z republikanami, ale oni dojdą bez pana; bo pan nie zechcesz tam się znaleźć, dokąd oni zajdą. Nie, panie baronie, mylisz się pan, nie jesteś pan republikaninem.
— O! jeżeli tak pan rozumiesz republikanizm, to nie; wolę króla.
— I ja także — rzekł Gilbert — i wszyscy w tej chwili wolą go tak, jak my. Gdybym to, co mówię, powiedział umysłowi mniej szerokiemu, niż pański, zakrakanoby mnie z pewnością; ale pan niech wierzy w to, co mówię, panie baronie.
— I owszem, rad byłbym, gdyby było w tem jakie prawdopodobieństwo, ale...
— Czy pan zna stowarzyszenia potajemne?
— Wiele o nich słyszałem.
— I wierzy pan w nie?
— Wierzę w ich istnienie; ale nie wierzę, ażeby były tak rozpowszechnione.
— Czy pana łączą z którem stosunki?
— Nie.
— To może pan choć należysz do jakiej loży masońskiej?
— Nie.
— A ja, panie ministrze, należę.
— I bierzesz pan udział w jednem z tych stowarzyszeń?
— O! we wszystkich. Panie ministrze, strzeż się, to olbrzymia sieć, która okrywa prawie wszystkie trony. To niewidzialny sztylet, grożący monarchjom. Jest nas trzy miljony braci, rozproszeni jesteśmy w różnych krajach, pośród wszystkich warstw społecznych. Mamy przyjaciół wśród ludu, między mieszczaństwem, szlachtą, książętami a nawet panującymi. Strzeż się, panie de Necker, książę, przy którym będziesz mówił, może być stowarzyszony. Życie pańskie do pana nie należy. Wszystko to zależy od niewidzialnej potęgi, z którą nie sposób walczyć, bo jej nie znasz, a ona cię może zgubić, bo pana zna. Otóż te trzy miljony ludzi, którzy już, widzisz pan, stworzyli rzeczpospolitę amerykańską, te trzy miljony ludzi spróbuje stworzyć rzeczpospolitę francuską.
— O! — odparł Necker — ich rzeczpospolita Stanów Zjednoczonych nie przestrasza mnie nazbyt, zgadzam się chętnie na taki program.
— Tak. Ale nas od Ameryki dzieli przepaść. Ameryka jest krainą nową, bez przesądów, bez przywilejów, bez władzy królewskiej, ziemię ma płodną, grunta żyzne, lasy dziewicze; Ameryka położona jest między morzem, które jest odpływem dla jej handlu, i samotność, która jest ochroną dla jej ludności, gdy Francja! spojrzyj pan, ile rzeczy trzeba zniszczyć we Francji, ażeby ją uczynić podobną do Ameryki!
— Do czegóż pan z tem wszystkiem zmierzasz?
— Zmierzam tam, dokąd idziemy w najopłakańszy sposób. Ale chciałbym tam dojść bez wstrząśnień, stawiając króla na czele ruchu.
— Jako sztandar?
— Nie, jako pancerz!
— Pancerz! — podchwycił Necker z uśmiechem — to nie znasz pan króla, skoro chcesz, ażeby taką rolę odegrał?
— O! znam go! Tak, mój Boże, wiem dobrze, iż to taki człowiek, jakich widziałem tysiące na czele małych okręgów w Ameryce, poczciwy człowiek, bez majestatu należytego, bez oporu, bez inicjatywy, nieprawdaż. Ale przez sam już swój tytuł uświęcony jest on szańcem przeciw ludziom, o których tylko co panu mówiłem, a jakkolwiek słaby to szaniec, zawsze lepszy, niż żaden.
Pamiętam, jak podczas wojen naszych, z plemionami dzikiem! w Ameryce północnej przepędzaliśmy całe noce za kępą trzciny wodnej, gdy nieprzyjaciel, znajdujący się po drugiej stronie rzeki, do nas strzelał. Cóż znaczy trzcina, nieprawdaż? A jednak przyznaję się panu baronowi, że serce moje biło spokojniej poza temi łodygami zielonemi, które kula zrywała jak nici, niż gdybym był wtedy na otwartem polu. Otóż król jest dla mnie taką trzciną. Pozwala mi widzieć nieprzyjaciela, a nieprzyjacielowi przeszkadza mnie widzieć. Oto dlaczego, będąc republikaninem w New-Yorku lub w Filadelfji, jestem rojalistą we Francji. Tam nasz dyktator nazywa się Waszyngton. Tu, Bóg wie, jak się będzie nazywał. Sztylet lub rusztowanie.
— Widzisz pan rzeczy w kolorze krwi! doktorze!
— Widziałbyś je pan w takim samym kolorze, gdybyś pan tak jak ja, znalazł się dzisiaj na placu Greve.
— Tak, to prawda; mówiono mi, że tam zabijano.
— Widzi pan, lud jest piękną rzeczą... ale kiedy jest piękny!... O! burze ludzkie! — zawołał Gilbert — jak daleko pozostawiacie za sobą burze nieba!
Necker był zamyślony.
— Czemu, doktorze, nie mam cię przy sobie! — rzekł — byłbyś mi w potrzebie dzielnym doradcą.
— Przy panu, baronie, nie byłbym panu tak użyteczny, a szczególniej tak użyteczny dla Francji, niż tam, dokąd mam ochotę pójść.
— A dokąd chcesz pan iść?
— Posłuchaj mnie pan: przy samym tronie znajduje się wielki wróg tronu, przy królu wielki wróg króla; to królowa. Nieszczęsna kobieta zapomina, że jest córką Marji-Teresy, a raczej pamięta o tem, lecz tylko w przystępie dumy, i sądzi, że ratuje króla, gdy ona go gubi, gdy gubi władzę królewską. Otóż my, którzy kochamy króla, którzy kochamy Francję, powinniśmy się porozumieć dla scentralizowania tej potęgi, dla unicestwienia tego wpływu.
— To uczyń pan tak, jak mówiłem; zostań przy mnie i pomagaj.
— Jeżeli przy panu zostanę, będziemy mieli oba jeden i ten sam sposób działania: ja będę panem, a pan mną. Trzeba nam się rozłączyć, a wtedy podwójnie zaważymy, podwójny mieć będziemy wpływ.
— I do czego z tem wszystkiem dojdziemy.
— Może do opóźnienia katastrofy, lecz jej me zapobiegniemy, chociaż mogę panu przyrzec potężnego sprzymierzeńca, margrabiego de Lafayette.
— Margrabia de Lafayette jest przecie republikaninem.
— O tyle, o ile Lafayette może być republikaninem. Jeżeli mamy zejść na poziom Równości, wierzaj mi pan, wybieram Równość wielkich magnatów. Wolę Równość, która podnosi, od tej, która zniża.
— I pan ręczysz nam za Lafayetta?
— Dopóki żądać będę od niego tylko honoru, odwagi i poświęcenia.
— Czegóż pan obecnie sobie życzysz?
— Listu, któryby mi otworzył wstęp do Tego Królewskiej Mości, Ludwika XVI.
— Człowiek takiej zasługi, jak pan, nie potrzebuje listu polecającego, przychodzi sam.
Nie, byłoby mi właśnie na rękę uchodzić za stronnika pańskiego i w projektach moich zależy mi, ażebym był przedstawiony przez pana.
— A jaki pan masz plan?
— Zostać jednym z lekarzy królewskich.
— O! nic łatwiejszego. Ale królowa?
— Kiedy już będę przy królu, dam sobie z nią radę.
— A jeżeli będzie pana prześladowała?
— To w króla wpoję także silną wolę.
— Wolę w króla? byłbyś pan więcej, niż człowiekiem, gdybyś zdołał to uczynić!
— Kto kieruje ciałem, jest niedołęgą wielkim, jeżeli nie może z czasem kierować i duszą.
— Czy nie uważasz pan jednak, iż może ci zaszkodzić do zostania lekarzem króla ta okoliczność, że siedziałeś w Bastylji.
— Przeciwnie, to bardziej mi jeszcze dopomoże. Jak pan sądzisz, alboż nie byłem prześladowany za zbrodnie filozoficzne?
— Tego się też obawiam.
— To król się tem zrehabilituje, król zyska sobie popularność, biorąc za lekarza ucznia Rousseau, stronnika nowych idei, więźnia, wychodzącego z Bastylji. Skoro tylko pan się z nim zobaczysz, niech pan zwróci jego uwagę na te względy.
— Pan zawsze masz słuszność; więc gdy pan będziesz przy królu, mogę na pana liczyć?
— Jak najzupełniej, dopóki pan pozostaniesz przy tym kierunku politycznym, który obierzemy.
— Cóż mi pan przyrzekasz?
— Ostrzec pana, kiedy będzie najstosowniejsza chwila podania się do dymisji.
Necker spojrzał na Gilberta, poczem głosem ponurym rzekł:
— Rzeczywiście, to największa przysługa, jaką przyjaciel wierny może wyświadczyć ministrowi, gdyż to przysługa ostatnia.
I usiadł przy stoliku, ażeby napisać do króla.
Tymczasem Gilbert raz jeszcze odczytywał list, mówiąc:
— Hrabina de Charny, kto to może być?
— Proszę — odezwał się Necker po chwili, podając Gilbertowi to, co napisał.
Gilbert wziął list i przeczytał.

Najjaśniejszy Panie!

Wasza Królewska Mość potrzebuje niezawodnie człowieka pewnego, z którym mógłby rozmawiać o interesach. Ostatnim moim podarunkiem, ostatnią przysługą przy opuszczaniu króla, jest dar, jaki Mu obecnie posyłam, w osobie doktora Gilbert. Pospieszam Waszej Królewskiej Mości oświadczyć, że doktór Gilbert jest nietylko jednym z najznakomitszych lekarzy na świecie, ale zarazem jest autorem memorjałów: „Admmistracja i Polityka które Waszą Królewską Mość tak żywo zainteresowały.

U stóp Waszej Królewskiej Mości.
Baron de Necker.

Necker nie położył daty na liście i podał go doktorowi Gilbertowi, zapieczętowany zwyczajną pieczątką.
— A teraz — dodał — jestem już w Brukseli, nieprawdaż?
— Tak, i to bardziej, niż kiedykolwiek. Zresztą jako nasz, będzie pan miał ode mnie wiadomość.
Baron znacząco zapukał w tapetę.
Zaraz też ukazała się pani de Stael; tym razem jednak, oprócz gałązki granatu, trzymała w ręku broszurę doktora Gilberta.
Pokazała mu jej tytuł, z pewną zalotnością.
Gilbert pożegnał barona de Necker i ucałował rękę baronowej, która go odprowadziła do wyjścia z gabinetu.

I powrócił do dorożki: we wnętrzu jej spali Pitoux i Billot, woźnica spał na koźle, a konie spały na zmęczonych nogach.

ROZDZIAŁ XXII
KRÓL LUDWIK XVI

Widzenie się Gilberta z panią de Stael i z panem de Necker trwało prawie półtorej godziny.
Gilbert przyjechał do Paryża z powrotem o kwadrans na dziesiątą, kazał się zawieść odrazu na pocztę, najął konie i powóz, gdy Billot i Pitoux udali się aby odpocząć po tylu znużeniach, do małego zajazdu przy ulicy Thiroux, gdzie Billot stał zwykle, ile razy przyjeżdżał do Paryża.
Gilbert galopem podążył do Wersalu.
Późno już było, ale na to nie zważał Gilbert...
U ludzi takich jak on, ruch jest potrzebą. Może podróż jego będzie daremna. Ale wolał jechać napróżno, aniżeli spokojnie oczekiwać. Dla natur nerwowych, niepewność jest gorszą męczarnią, niż najstraszniejsza rzeczywistość.
Przyjechał o godzinie wpół do jedenastej, a zwykle o tej porze wszyscy wersalczycy, spali już głębokim snem. Ale tego wieczoru nikt nie spał w Wersalu. Zbyt silne otrzymano wstrząśnienie, nadeszłe tu z Paryża.
Straże francuskie, straże przyboczne, gromadki szwajcarów, snuły się po główniejszych ulicach, i rozmawiały z sobą, albo z obywatelami, do których miano zaufanie, albo znano ich przywiązanie do króla.
Bo Wersal był zawsze miastem, sympatyzującem z władzą królewską. Cześć dla monarchji, jeżeli nie dla monarchy, zaszczepiona jest w sercach jego mieszkańców.
Otóż, jak powiedzieliśmy, tej nocy, z dnia 14-go na 15-ty lipca, 1789 roku, cały Wersal był zaniepokojony i zaciekawiony, jak król francuski zachowa się względem tej zniewagi, wyrządzonej jego koronie, względem tego draśnięcia jego władzy.
Odpowiedział mu pan de Dreux:
Breze Mirabeau, uderzył władzę królewską w twarz.
Wzięciem Bastylji lud ugodził ją w serce.
Jednakowoż dla umysłów ciasnych, dla poglądów, niedaleko sięgających, kwestja mogła być prędko rozstrzygnięta. W oczach zwłaszcza wojskowych, przyzwyczajonych w rezultacie wypadków widzieć tylko triumf lub klęskę siły brutalnej, rzecz cała sprowadzała się jedynie do ataku na Paryż.
Trzydzieści tysięcy żołnierzy i dwadzieścia armat przedtem, wniwecz obrócą dumę i zaciekłość zwycięskich paryżan.
Nigdy władza królewska nie miała tyle do radzenia, każdy wypowiadał swą radę głośno i publicznie.
Gilbert zasięgnął języka w dwóch czy trzech z tych gromadek; poczem poznawszy stan umysłów, udał się wprost na zamek, którego strzegły liczne straże. Przeciw komu? Nie wiedziano wcale.
Pomimo tych wszystkich straży rozstawionych, Gilbert bez żadnej trudności przebył pierwsze dziedzińce i zaszedł aż do przedsionka, a nikt go nawet nie zapytał, dokąd idzie.
Dopiero w pierwszym salonie zatrzymał go gwardzista.
Gilbert wyjął z kieszeni list pana de Necker i pokazał podpis. Szlachcic przyjrzał się uważnie i rzekł:
— Rozkaz mam stanowczy nie wpuszczać nikogo do króla, ale ponieważ nie było przewidziane, że pan de Necker może kogoś od siebie przysłać, a zapewne przynosisz pan jaką doniosłą radę dla Jego Królewskiej Mości, wejdź pan, odpowiedzialność biorę na siebie.
Gilbert wszedł.
Król nie był w swym apartamencie, lecz w sali obrad, przyjmował właśnie deputację od gwardji narodowej, która żądała usunięcia wojsk, utworzenia straży mieszczańskiej i przybycia króla do Paryża.
Ludwik XVI wysłuchał tego wszystkiego zimno, poczem odpowiedział, że położenie potrzebowało się wyświetlić, że zresztą położenie to rozpatrzy wspólnie ze swoją radą.
Więc obradowano.
Deputaci czekali tymczasem w galerji, i na szkle matowem we drzwiach widzieli grę powiększonych cieni radców królewskich i groźne poruszanie się ich postaci.
Przy wpatrzeniu się w te widziadła odgadnąć mogli, że odpowiedź będzie niepomyślna.
Rzeczywiście król poprzestał na odpowiedzi, że zamianuje dowódców dla milicji mieszczańskiej i że rozkaże wojskom ustąpić z pola Marsowego. Co do obecności swojej w Paryżu, nie chciał wyświadczyć tej łaski zbuntowanemu miastu, dopóki się nie uspokoi zupełnie.
Deputacja prosiła, nalegała, zaklinała.
Król odpowiedział, że serce ma rozdarte, ale nic nie może poradzić.
I zadowolony z chwilowego triumfu, jakiego doznał z pozorami władzy, której już nie posiadał, król powrócił do siebie. Zastał Gilberta. Przy nim stał gwardzista.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał król.
Gwardzista zbliżył się do niego, a podczas, gdy usprawiedliwiał się Ludwikowi XVI z uchybienia rozkazu Gilbert, który od tylu lat nie widział króla, tego człowieka, którego od tylu lat nie widział króla, w chwili najsroższej burzy, mającej kraj ten nawiedzić. Gilbert przyglądał się ciekawie.
To ciało grube i krótkie, bez sprężystości i bez majestatu, ta głowa zniewieściała w kształtach i pozbawiona wszelkiego wyrazu, ta młodość, pobladła w zapasach z przedwczesną starością, ta walka nierówna potężnej materji z mierną inteligencją, której tylko duma ze stanowiska nadawała pewną wartość, wszystko to dla fizjognomisty, który studja prowadził z Lavaterem, dla magnetyzera, który czytał o przyszłości z Balsamem, dla filozofa, który marzył z Janem Jakóbem, dla podróżnika, wreszcie który przyjrzał się wszelkim rysom ludzkim, wszystko to znamionowało zwyrodnienie, wczesną ruinę.
Gilberta więc, gdy przyglądał się temu przykremu widokowi, przejął nie szacunek lecz smutek.
Król się do niego zbliżył.
— To pan — rzekł — przynosisz mi list od pana de Necker?
— Ja, Najjaśniejszy Panie.
— O! — zawołał król, jak gdyby powątpiewał — chodź pan prędko.
I wymówił te wyrazy głosem człowieka, krzyczącego w chwili tonięcia:
— Liny!
Gilbert podał list królowi.
Ludwik XVI natychmiast go pochwycił, przeczytał go pośpiesznie, poczem ruchem ręki, nie pozbawionym szlachetności w rozkazywaniu, skinął na gwardzistę i wyrzekł:
— Pozostaw nas, panie de Varicourt.
Gilbert został sam z królem.
Pokój oświetlała tylko jedna lampka; rzec możnaby, ze król chciał przyciemnić światło, ażeby na czole jego raczej znudzonem, niż strapionem, nie można było wyczytać wszystkich myśli, które się doń cisnęły.
— Panie — wyrzekł, wlepiając w Gilberta spojrzenie przenikliwsze i bardziej spostrzegawcze, niż możnaby się spodziewać — czy to prawda, że pan jesteś autorem memorjałów, które mnie tak uderzyły?...
— Ja, Najjaśniejszy Panie.
— Ile lat sobie liczysz?...
— Trzydzieści dwa, Najjaśniejszy Panie, ale nauka i nieszczęścia podwajają lata. Niech mnie Najjaśniejszy Pan traktuje jak starca.
— Dlaczego czekałeś pan tak długo, ażeby mi być przedstawiony?...
— Bo nie miałem potrzeby powiedzieć głośno Waszej Królewskiej Mości, co doń pisałem swobodniej i dogodniej.
Ludwik XVI się zastanowił.
— Innych powodów pan nie miałeś? — rzekł podejrzliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Jednakże, jeżeli się nie mylę, pewne drobiazgi powinny były pana uprzedzić o mej dla ciebie życzliwości.
— Wasza Królewska Mość ma na myśli to niby widzenie się, o jakie ośmieliłem się prosić króla. Gdy po nadesłaniu mu pierwszego memorjału, pięć lat temu, błagałem o postawienie światła przy rogatce w obozie o godzinie ósmej wieczorem, na znak, że Wasza Królewska Mość czytał mą pracę.
— I cóż?... — wyrzekł kroi zadowolony.
— I w oznaczonym dniu, w oznaczonej godzinie światło pokazało się rzeczywiście tam, gdzie prosiłem.
— I cóż dalej?...
— Potem widziałem, jak się podniosło i opuściło po trzykroć.
— Potem.
— Potem wyczytałem te słowa w „Gazecie“:
„Ten, którego światło wezwało trzykrotnie, może się stawić u tego, który migotał światłem, a będzie wynagrodzony“.
— Tak, istotnie, tak — brzmiała odpowiedź — odrzekł król.
— Oto autentyczny dokument — podchwycił Gilbert, wyciągając z kieszeni gazetę, w której słowa, przez niego przypomniane, ogłoszone były przed pięcioma laty.
— Dobrze, bardzo dobrze — powiedział król. — Spodziewałem się pana oddawna. Zjawiasz się w chwili, kiedy przestałem już pana oczekiwać. Witaj mi, bo przybywasz, jak dzielni żołnierze w chwili walki.
Poczem, jeszcze uważniej przyglądając się Gilbertowi, dodał:
— Wiesz, pan, że dla króla to nie jest rzeczą zwykłą nieobecność człowieka, któremu powiedziano: „przyjdź po nagrodę“, a on nie przychodzi.
Gilbert uśmiechnął się.
— No — rozpoczął Ludwik XVI — dlaczegoś pan nie przyszedł?
— Bo na żadną nagrodę nie zasługiwałem, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto?...
— Jestem francuzem, kocham Francję, dbam o jej pomyślność i jednoczę mą osobę z trzydziestoma ludźmi, mymi współobywatelami, pracowałem więc dla siebie, pracując dla nich. Za samolubstwo nie nagradza się, Najjaśniejszy Panie!...
— To paradoks, mój panie, inny miałeś powód!...
Gilbert nic nie odpowiedział.
— Mów pan, ja tego pragnę.
— Może Najjaśniejszy Pan trafnie odgadł.
— A może to taki był powód?... — zapytał król niespokojnie — położenie wydawało się panu poważne, więc trzymałeś się na ustroniu, czekając...
— Aż się stanie jeszcze poważniejsze... Tak, Wasza Królewska Mość odgadła.
— Lubię otwartość — rzekł król, nie mogąc ukryć niepokoju, natury bowiem był nieśmiałej i mieszał się łatwo.
— A zatem — mówił dalej Ludwik XVI — przepowiadałeś królowi ruinę i lękałeś się stać zablisko przy gruzach.
— Nie, Najjaśniejszy Panie!... — bo właśnie, gdy ruina grozi widocznie, zbliżam się do niebezpieczeństwa.
— Tak, tak... tylko co rozstałeś się pan z Neckerem i mówisz tak, jak on: Niebezpieczeństwo!... tak, niebezpieczeństwo teraz zbliżać się zaczyna. A gdzie jest Necker?
— Bardzo niedaleko i, jak sądzę, gotów na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Tem lepiej, będę go potrzebował — rzekł król z westchnieniem — w polityce nie należy być uparty. To, co się wydaje dobre, może być złe, bo wogóle nawet kapryśny traf psuje, co jest dobre; plany mogły być dobre, a jednak następuje zawód.
Król znowu westchnął, Gilbert przybył mu na pomoc.
— Najjaśniejszy Pan — odezwał się — rozumuje zachwycająco, — ale obecnie najlepiej będzie patrzeć jaśniej w przyszłość, niż dotąd.
Król podniósł głowę i widać było, jak brwi jego zlekka się zmarszczyły.
— Przebacz Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — jestem lekarzem. Kiedy cierpienie wielkie, działam doraźnie.
— Czy znajdujesz pan wielką doniosłość dzisiejszych rozruchów?...
— To nie rozruchy, Najjaśniejszy Panie, to rewolucja!...
— I chcesz pan, ażebym się układał z burzycielami, z mordercami?... Boć przecie Bastylję wzięli siłą; to fakt rokoszu. Zabili de Launay‘a, de Losme‘a i de Flessella... to fakt morderstwa.
— Chciałbym, ażeby Wasza Królewska Mość odróżniła jednych od drugich. Ci, którzy zdobyli Bastylję, to bohaterzy; ci, którzy zamordowali panów Flessella, Losme‘a i de Lalnay‘a, to zabójcy.
Król zlekka się zaczerwienił, lecz prawie natychmiast rumieniec ten znikł, a na czoło wystąpiło kilka kropel potu.
— Masz pan słuszność. Jesteś pan lekarzem, a raczej chirurgiem, bo tniesz do żywego. Ale wróćmy do pana. Nazywasz się doktór Gilbert, nieprawdaż?... a przynajmniej memorjały twoje podznaczone są takiem nazwiskiem.
— Wielkie to dla mnie szczęście, że Wasza Królewska Mość ma tak dobrą pamięć, chociaż, co prawda, nie powinienem być z tego dumny.
— Jakto?...
— Nazwisko moje musiało być niedawno wyrzeczone wobec Waszej Królewskiej Mości.
— Nie rozumiem.
— Przed sześciu dniami byłem aresztowany i zamknięty w Bastylji. Słyszałem coś, iż żadne znaczniejsze aresztowanie nie może nastąpić bez wiedzy króla.
— Pan byłeś w Bastylji?... — wyrzekł król, szeroko otwierając oczy.
— Oto moja rubryka w wykazie więziennym. Uwięziony zostałem, jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, przed sześciu dniami z rozkazu króla, a dziś o godzinie trzeciej wydostałem się na wolność z łaski ludu...
— Dzisiaj?...
— Tak, Najjaśniejszy Pan słyszał głos armaty?...
— Naturalnie.
— Ta armata otwierała mi drzwi więzienia.
— O!... — wyszeptał król — powiedziałbym, że się z tego cieszę, gdyby owa armata nie strzelała do Bastylji i zarazem do władzy królewskiej.
— O!... Najjaśniejszy Panie, nie chciej, aby więzienie było godłem władzy. Powiedz raczej Najjaśniejszy Panie, żeś zadowolony, że Bastylja została zdobyta, bo odtąd w imieniu króla, bez jego wiedzy, popełniać już nie będą takiej niesprawiedliwości, jakiej ja stałem się ofiarą.
— Ależ musiał być przecie jakiś powód pańskiego aresztowania.
— Nie było wcale powodu, o ile wiem; aresztowano mnie przy powrocie do Francji i wtrącono do więzienia, oto wszystko.
— Doprawdy — podchwycił Ludwik XVI łagodnie — czy to nie samolubnie ze strony pańskiej, że przychodzisz pan, ażeby mówić mi o sobie, kiedy ja tak potrzebuję, ażeby mówiono o mnie?...
— Najjaśniejszy Panie!... pragnę, ażeby Wasza Królewska Mość powiedziała mi tylko jeszcze słowo...
— Jakie słowo?...
— Tak lub nie. Czy Wasza Królewska Mość miała jaki udział w aresztowaniu mojem?...
— Nie wiedziałem nawet, żeś pan powrócił do Francji.
— Odpowiedź ta, Najjaśniejszy Panie, uszczęśliwia mnie; mogę więc głośno oświadczyć, że jeżeli Wasza Królewska Mość czyni źle, to tylko dlatego, że inni nadużywają tej władzy, a tym, którzyby powątpiewali, że tak jest, siebie podam za przykład.
Król uśmiechnął się.
— Dobrze — rzekł — kładziesz balsam na ranę.
— O!... Najjaśniejszy Panie, będę podawał balsam pełnemi rękoma, i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, wyleczę tę ranę, ręczę za to.
— Czy pozwolę, ależ naturalnie.
— Lecz Wasza Królewska Mość musi mieć w tem silne postanowienie.
— Będę je miał.
— Zanim Wasza Królewska Mość zobowiążesz się — rzekł Gilbert — proszę odczytać ten wiersz napisany na marginesie mojej rubryki, wydartej z więziennego rejestru...
— Jaki wiersz?... — zapytał król niespokojnie.
Gilbert podał kartę królowi.
Król przeczytał:
„Na żądanie królowej“.
— Królowej!... — wyrzekł — czybyś pan ściągnął na siebie niełaskę królowej?...
— Najjaśniejszy Panie, jestem pewny, że Jej Królewska Mość wcale mnie nie zna!...
— Lecz musiałeś pan przecie coś zawinić; nie siedzi się w Bastylji za nic.
— A jednak i tak bywa, przecież ja stamtąd wychodzę.
— Wszak pan Necker przysyła pana do mnie, a rozkaz uwięzienia podpisany jest przez niego.
— Rzeczywiście.
— To tłumaczy już wszystko jaśniej. Przypomnij sobie cale swe życie, może znajdziesz w niem jaki fakt, o którym nawet już zapomniałeś?...
— Przypomnieć sobie mam życie swe ubiegłe. O!... Najjaśniejszy Panie, i owszem, a nawet uczynię to głośno; niech Wasza Królewska Mość będzie spokojny, nie potrwa to długo. Od roku szesnastego życia pracowałem bez przerwy, byłem uczniem Jana Jakóba, towarzyszem Balsama, przyjacielem Lafayetfa i Waszyngtona i nic nigdy nie miałem sobie do zarzucenia. Od czasu, gdym opuścił Francję, żadnej nie popełniłem winy, nie skrzywdziłem nikogo. Kiedy nabyta wiedza pozwoliła mi pielęgnować rannych lub chorych, myślałem zawsze, że z każdej myśli, z każdego ruchu winienem zdać rachunek przed Bogiem. Ponieważ Bóg powierzył mi ratowanie istot ludzkich, a więc jako obrońca, przelewałem krew, ale tylko dla ludzkości, gotów będąc własną oddać dla ocalenia chorego, jako lekarz, zawsze byłem pocieszycielem, a nieraz dobroczyńcą. Tak upłynęło piętnaście lat. Bóg pobłogosławił mym staraniom. Większa część tych chorych, których leczyłem, przyszła do zdrowia i wszyscy całowali mi ręce. Tych, którzy umarli, sam Pan Bóg na to skazał. Nie, powiadam Najjaśniejszemu Panu, od piętnastu lat jak opuściłem Francję, nie mam sobie nic do wyrzucenia.
— W Ameryce, miałeś pan stosunki z nowatorami i w pismach swych szerzyłeś ich zasady?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i to prawda, że zapomniałem, jaką z tego tytułu jednałem sobie wdzięczność królów i ludzi.
Król zamilkł.
— Najjaśniejszy Panie — mówił dalej Gilbert — teraz życie moje jest znane Waszej Królewskiej Mości; nie obraziłem, ani nie dotknąłem nikogo. Ani żebraka, ani królowej, i dlatego przychodzę zapytać Waszą Królewską Mość, za co mnie ukarano?
— Pomówię o tem z królową, panie Gilbercie; sądzisz pan więc, że rozkaz aresztowania pochodzi wprost od królowej?
— Tego nie mówię, Najjaśniejszy Panie; sądzę nawet ze królowa tylko podznaczyła.
— A! widzisz pan! — rzekł Ludwik uradowany.
— Tak; ale wiadomo Najjaśniejszemu Panu, że kiedy królowa podznacza rozkaz, to tem samem rozkazuje.
— A kto właściwie żąda? Zobaczymy!
— Tak, niech Najjaśniejszy Pan zobaczy — odrzekł Gilbert.
I podał królowi papier.
— Hrabina de Charny — zawołał król — jakto, ona kazała pana aresztować; cóżeś pan uczynił tej biednej hrabinie de Charny?
— Dziś zrana, po raz pierwszy dopiero, usłyszałem nazwisko tej damy.
Ludwik ręką powiódł po czole.
— Charny — wyszeptał — sama łagodność, cnota, a nawet skromność.
— Okazuje się, Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z szacunkiem — żem został wsadzony do Bastylji, na żądanie trzech cnót teologicznych.
— O! muszę to wyświetlić — zawołał król, zadzwonił.
Zaraz się ukazał lokaj.
— Niechaj zobaczą, czy hrabina de Charny jest u królowej — rozkazał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział lokaj — pani hrabina tylko co przechodziła przez galerję i zapewne wsiada do powozu.
— Pobiegnij za nią — rzekł Ludwik — i poproś, ażeby przybyła do mego gabinetu, dla bardzo ważnej sprawy.
Poczem, zwracając się do Gilberta, zapytał:
— Czy tego pan sobie życzyłeś? — zapytał.

— Tego, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Gilbert — i tysiąckrotnie dziękuję Waszej Królewskiej Mości.

ROZDZIAŁ XXIII
HRABINA DE CHARNY

Gilbert, spodziewając się przyjścia pani de Charny, stanął we framudze okna. Król zaś chodził wzdłuż i wszerz po sali, myśląc to o sprawach bliższych, to o natarczywości Gilberta, którego wpływ szeroki mimowolnie odczuwał na sobie, i to nawet w chwili, kiedy go nic nie powinno było obchodzić poza wiadomościami z Paryża.
Nagle drzwi od gabinetu otworzyły się; lokaj oznajmił hrabinę de Charny, a Gilbert, chociaż stał przy oknie, poza schodzącemi się firankami, zobaczył jednak kobietę, której suknia szeroka jedwabna, zaszeleściała na progu.
Król przystąpił krok ku niej.
— Mówiono mi, hrabino, że miałaś właśnie wyjechać?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, już miałam wsiadać do powozu, kiedy otrzymałam rozkaz Waszej Królewskiej.
Na ten głos dźwięczny i tak pewny, Gilbertowi straszliwie zaszumiało w uszach. Krew nagle mu nabiegła do policzków, tysiączne dreszcze wstrząsnęły ciałem.
Mimowolnie posunął się krok naprzód, w swojem schronieniu poza firankami.
— Ona! — wyszeptał — Andrea!...
— Pani — mówił dalej król, który tak, jak i hrabina, nie widziała wcale tego wzruszenia u Gilberta, ukrytego w cieniu prosiłem panią do siebie po objaśnienie.
— Gotowa jestem zadowolić Waszą Królewską Mość.
Król nachylił się w stronę Gilberta, jakby go chciał uprzedzić.
Ten zaś, pojmując, że nie nadeszła jeszcze chwila, kiedyby się mógł pokazać, cofnął się znów za firanki.
— Pani — podchwycił król — przed tygodniem czy ośmiu dniami, posłany był panu de Necker blankiet, do rozkazu uwięzienia...
Gilbert przez prawie niedostrzegalne rozchylenie się firanek, wlepił wzrok w Andreę.
Młoda kobieta była blada, rozgorączkowana, niespokojna i jakby się uginała pod jakimś niewidzialnym ciężarem.
— Wszak mnie rozumiesz, hrabino, nieprawdaż? — zapytał Ludwik XVI, widząc, że hrabina zwleka z odpowiedzią.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Więc pojmujesz pani, co chcę powiedzieć, i czy możesz dać mi odpowiedź na to pytanie?
— Muszę sobie przypomnieć — odrzekła Andrea.
— To pozwól pani, że dopomogę twej pamięci, hrabino. Blankiet ten z rozkazem uwięzienia sama wydałaś, a żądanie podznaczyła królowa...
Hrabina zamiast odpowiedzieć, coraz bardziej stawała się rozgorączkowaną.
— Ależ, odpowiedz mi pani? — odezwał się król, zaczynając się niecierpliwić.
— To prawda — odrzekła drgnąwszy, — to prawda, napisałam list, a Jej Królewska Mość go podznaczyła.
— To prawda, mówi pani? — zapytał Ludwik — jaką zbrodnię popełnił ten człowiek, przeciw któremu chciano użyć takiego środka?
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła Andrea, — nie mogę powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, jaką zbrodnię popełnił, ale mogę powiedzieć, że zbrodnia to bardzo wielka.
— O! pani mnie nie może tego wyjawić?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Mnie, królowi?
— Nie. Niech Wasza Królewska Mość wybaczy, ale nie mogę.
— To jemu samemu pani powiesz — wyrzekł król — bo, czego pani odmawiasz królowi Ludwikowi XVI, nie możesz pani odmówić doktorowi Gilbertowi.
— Doktorowi Gilbertowi! — zawołała Andrea. — Wielki Boże! Najjaśniejszy Panie! gdzież on jest?
Król usunął się w bok, ustępując miejsca Gilbertowi.
Firanki rozchyliły się i ukazał się doktór, prawie tak blady, jak Andrea.
— Oto on — wyrzekł Ludwik.
Na widok Gilberta hrabina się zachwiała. Nogi ugięły się pod nią. Pochyliła się w tył, jak kobieta mająca zemdleć, i tylko dzięki fotelowi, o który się wsparła, stała w postawie ponurej, zdrętwiałej.
— Pani! — powtórzył Gilbert, kłaniając się jej uniżenie — pozwól, że ponowię przed panią pytanie, jakie pani zadał Jego Królewska Mość?
Wargi Andrei się poruszyły, ale z ust nie wyszedł żaden dźwięk.
— Cóżem pani uczynił, że rozkaz pani wtrącił mnie do straszliwego więzienia?
Andrea na ten głos skoczyła, jakby jej serce pękło.
Poczem nagle, zwracając na Gilberta wzrok zimny, jak u węża, wyrzekła:
— Ja pana nie znam.
Ale kiedy wymawiała te wyrazy, Gilbert tak uporczywie na nią patrzył, taką nieprzezwyciężoną śmiałość nadał swym źrenicom, zapłonęły one takiemi błyskami, że hrabina spuściła oczy.
— Hrabino — rzekł król z lekką wymówką — widzisz dokąd prowadzi nadużywanie podpisu? Pani więc nie znasz tego pana, sama to przyznajesz? pan ten jest uczonym doktorem i człowiekiem, któremu nie masz nic do zarzucenia.
Andrea podniosła głowę i rzuciła na Gilberta spojrzenie królewskiej wzgardy.
Gilbert pozostał spokojny i dumny.
— Powiadasz więc — mówił dalej król — że, nie mając nic przeciw panu Gilbertowi, że kogo innego chcąc dosięgnąć, niewinnego obarczyłaś pani karą. Hrabino, to bardzo źle.
— Najjaśniejszy Panie! — wyrzekła Andrea.
— O! — przerwał król, który drżał już na myśl, iż może sobie narazić faworytkę królowej — wiem, że nie masz złego serca; że jeśli kogo nienawidzisz, to musi na to zasługiwać; ale na przyszłość nie powinny się powtarzać takie omyłki.
Poczem, zwracając się do Gilberta, rzekł:
— Cóż chcesz, doktorze, to wina raczej czasów, niż ludzi. Urodziliśmy się w ułomnościach i w nich umrzemy, ale przynajmniej postaramy się lepszą uczynić przyszłość dla potomności; a pan, doktorze Gilbercie, spodziewam się, że dopomożesz mi w tem dziele.
I Ludwik umilkł, sądząc, że zadowolił już obie strony.
Biedny król! gdyby był wyrzekł podobne zdanie w zgromadzeniu narodowem, nietylko miałby oklaski ale nawet byłyby te słowa powtórzone nazajutrz we wszystkich dziennikach dworskich.
Ale temu audytorjum, złożonemu z dwojga zaciekłych wrogów, mało się podobała jego pojednawcza filozofja.
— Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości podchwycił Gilbert — proszę panią, ażeby powtórzyła to, co już powiedziała, a mianowicie, że mnie wcale nie zna.
— Nie znam doktora Gilberta — powtórzyła Andrea głosem pewnym.
— Ale znasz pani innego Gilberta, mego imiennika, którego zbrodnia ciąży na mnie?...
— Tak — rzekła Andrea — znam go i uważam go za nikczemnego.
— Najjaśniejszy Panie!... — wyrzekł Gilbert — nie do mnie należy badać hrabinę. Ale niech Wasza Królewska Mość, raczy zapytać panią, co ten nikczemnik uczynił?...
— Hrabino, nie możesz odmówić tak słusznemu żądaniu.
— Co uczynił? — odrzekła hrabina. — Widocznie królowa wiedziała o tem, skoro własnoręcznie podznaczyła odezwę, w której domagałam się aresztowania.
— Ale to jeszcze nie dość, że królowa została przekonana — rzekł król — nie zawadziłoby, ażebym i ja miał takie przekonanie. Królowa jest królową, ale ja jestem królem.
— Najjaśniejszy Panie!... Gilbert, o którym mowa w rozkazie uwięzienia, jest człowiekiem, który przed szesnastu laty dopuścił się okropnej zbrodni.
— Wasza Królewska Mość raczy zapytać panią hrabinę, w jakim wieku może być teraz ten człowiek.
— Ma lat trzydzieści do trzydziestu dwóch.
— Najjaśniejszy Panie — powtórzył Gilbert jeżeli zbrodnia spełniona została przed szesnastu laty, nie była dokonaną przez mężczyznę, ale przez dziecko, a jeżeli mężczyzna ten żałuje za zbrodnię dziecka, czyż nie godzien pewnej pobłażliwości?...
— Więc pan znasz Gilberta, o którego chodzi? — zapytał król.
— Znam go, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Gilbert.
— I na nim inna wina nie ciąży prócz popełnionej w młodości?
— Nie wiem, aby od dnia, kiedy się dopuścił tej zbrodni, bo Wasza Królewska Mość zbyt pobłażliwie nazywa to winą, aby od owego dnia mógł mu kto cośkolwiek zarzucić.
— Nie, chyba tylko to, że maczał pióro w jadzie i napisał kilka zjadliwych broszur.
— Najjaśniejszy pan raczy zapytać panią hrabinę — rzekł Gilbert — czy prawdziwy powód aresztowania nie był ten, ażeby jego nieprzyjaciele, a raczej nieprzyjaciółka, mogła przywłaszczyć sobie pewną szkatułkę, zawierającą różne papiery, bardzo kompromitujące jedną z wielkich dam dworskich.
Andrea zadrżała od stóp do głowy.
— Panie — wyszeptała.
— Hrabino, cóż to za szkatułka? — zagadnął król, którego uwadze nie uszło drżenie i bladość hrabiny.
— O!... pani!... — zawołał Gilbert, widząc, że panuje już nad położeniem — bez wykrętów, bez udawań. Dość już kłamstw z obu stron. Ja jestem Gilbertem, który popełnił zbrodnię, ja jestem Gilbertem, którego własnością są i dzieła i ta szkatułka. Pani jesteś tą damą dworską, ja biorę króla na sędziego, zgódź się pani na to, i przed tym sędzią, przed królem, jak przed Bogiem, wypowiemy wszystko, co między nami zaszło, i król wszystko osądzi, zanim Bóg to uczyni!...
— Mów pan, co chcesz — podchwyciła hrabina — ale ja nic nie mogę powiedzieć, bo pana nie znam.
— I szkatułki tej także pani nie znasz?...
Hrabina zacisnęła pięści i do krwi przygryzła blade wargi.
— Nie — odrzekła — nie znam tak, jak i pana.
Ale te słowa wyrzekła z takim wysiłkiem, że zachwiała się na nogach, jak statua na fundamencie przy wstrząśnieniu ziemi.
— Strzeż się pani — wyrzekł Gilbert — więc zapomniałaś pani chyba, że jestem uczniem człowieka, który się nazywał Józef Balsamo, a swą władzę, Jaką miał nad panią, przelał na mnie i po raz ostatni zapytuję panią, czy chcesz odpowiedzieć na zapytanie, jakie ci zadaję?...
— Nie — odparła hrabina, niezwykle zmieszana i uczyniła taki ruch, jakby chciała wybiec z pokoju. — Nie, nie, nie...
— No!... — zawołał Gilbert — sam teraz blednąc i podnosząc rękę, z wyrazem groźby — o!... ty naturo ze stali, z sercem z djamentów, ugnij się, złam się pod nieprzepartym naciskiem mej woli. Więc nie chcesz mówić, Andreo?...
— Nie, nie — zawołała hrabina, prawie nieprzytomna. — Ratunku, Najjaśniejszy Panie!... ratunku!...
— Będziesz mówiła — rzekł Gilbert — i nikt, nawet sam król, nie wyrwie cię z pod mej władzy; będziesz mówiła, otworzysz całą duszę swą wobec dostojnego świadka tej sceny uroczystej i wszystko, co się kryje w zakątku sumienia twego, wszystko, co tylko Bóg może wyczytać w ciemnościach dusz przepaścistych, wszystko to wyjdzie na jaw przed tobą, Najjaśniejszy Panie!... i dowiesz się o tem, od niej samej, chociaż teraz nie chce nic powiedzieć. Śpij pani hrabino de Charny, śpij i mów, jak tak chcę!...
Zaledwie słowa te zostały wyrzeczone, gdy hrabina nawet nie zdążyła krzyknąć, tylko wyciągnęła ręce i szukając oparcia, padła na ręce króla, a Ludwik XVI, sam drżąc, posadził ją na fotelu.
— O!... — wyrzekł Ludwik XVI — słyszałem nieraz o takich rzeczach, ale nigdy jeszcze nie widziałem nic podobnego. Wszak to sen magnetyczny ją ogarnął, nieprawdaż?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie! weź tę panią za rękę i zapytaj ją, dlaczego kazała mnie aresztować — odpowiedział Gilbert — jakby do niego tylko należała władza rozkazywania.
Ludwik XVI, oszołomiony całkiem tą sceną, niezwykle fantastyczną, cofnął się o dwa kroki wtył, ażeby się przekonać, czy sam nie śpi i czy to, co się dzieje przed jego oczyma, nie jest tylko sceną; potem, jak matematyk, zainteresowany rozwiązania nowego równania, zbliżył się do hrabiny i ujął ją za rękę.
— Hrabino — rzekł — więc pani kazałaś aresztować doktora Gilberta?...
Hrabina, pomimo uśpienia, z widocznym wysiłkiem wyrwała rękę z dłoni królewskiej i zawołała:
— Nie, nie będę mówiła.
Król spojrzał na Gilberta, jakby go pytając, która wola weźmie górę, jego czy też Andrei?...
Gilbert uśmiechnął się.
— Nie będziesz pani mówiła? — rzekł.
I z oczyma utkwionemi w śpiącą Andreę postąpił krok ku fotelowi.
Andrea drgnęła.
— Nie będziesz pani mówiła? — dodał, — postępując jeszcze o krok, tak, że jeszcze bardziej zmniejszyła się odległość między nim i margrabiną.
Andrea wyprostowała się całem ciałem, jakby w ostatnim wysiłku.
— O!... nie będziesz mówiła? — rzekł, znowu się zbliżając, tak, że stanął obok Andrei i rękę na jej głowie położył — nie będziesz mówiła?
Andrea wygięła się w gwałtownych konwulsjach.
— Ostrożnie, mój panie — zawołał Ludwik XVI — ostrożnie, bo ją pan zabijesz!...
— Nie lękajmy się, Najjaśniejszy Panie, ja mam do czynienia tylko z duszą i dusza walczy, ale wkrótce się podda.
Poczem dodał rozkazująco:
— Mów pani!...
Andrea wyciągnęła ręce i odetchnęła tak, jak gdyby się znajdowała pod działaniem machiny pneumatycznej.
— Mów pani! — powtórzył Gilbert, jeszcze bardziej opuszczając rękę.
Wszystkie muskuły młodej kobiety zdawały się pękać. Na usta wystąpiła piana i atak epileptyczny wstrząsnął nią od stóp do głowy.
— Doktorze! doktorze! — wyrzekł król — strzeż się!
Ale Gilbert nie słuchał; poraz trzeci opuścił rękę i, dotykając głowy hrabiny dłonią swej ręki, rzekł:
— Mów pani! ja tego chcę!
Andrea przy dotknięciu tej ręki, westchnęła, ręce jej opadły, głowa jej, pochylona wtył, zwisła naprzód, a łzy obficie popłynęły z poza powiek zamkniętych.
— Mój Boże! mój Boże! mój Boże! — wyszeptała.
— O! wzywaj pani Boga, ale ten, który działa w imieniu Boga, nie boi się Boga.
— O! — wyrzekła hrabina — jak ja pana nienawidzę!
— Niech mnie pani nienawidzi, ale mów pani!
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! — zawołała Andrea — powiedz mu, że mnie pali, że mnie pożera, że mnie zabija.
— Mów pani! — wyrzekł Gilbert.
Poczem skinął na króla, aby zaczął wypytywać.
— Hrabino — spytał król — więc ten, którego chciałaś aresztować i którego aresztowałaś, jest właśnie doktorem?
— Tak.
— I nie było w tem omyłki, nie było nieporozumienia?
— Nie.
— A ta szkatułka? — spytał król.
— A! — szepnęła hrabina — czy podobna było tę szkatułkę pozostawić w jego ręku?
Gilbert i król spojrzeli po sobie.
— Więc pani mu ją zabrałaś? — zapytał Ludwik XVI.
— Kazałam ją zabrać.
— O! powiedz mi to, hrabino — rzekł król, zapominając o swym majestacie i klękając przed Andreą — kazałaś ją pani zabrać?
— Skąd i jak?
— Dowiedziałam się, iż Gilbert, który przez lat szesnaście już dwa razy odwiedzał Francję, miał przybyć po raz trzeci, ażeby na stałe osiąść.
— Ale ta szkatułka? — zapytał król.
— Dowiedziałam się od naczelnika policji, pana de Crosne, iż Gilbert dawniej już kupił kawał gruntu w okolicy Villers-Cotterets i że dzierżawca tej posiadłości cieszył się jego zupełnem zaufaniem; domyśliłam się, że szkatułka jest u niego.
— Jak mogłaś się pani domyślić?
— Byłam u Mesmera. Kazałam się uśpić i widziałam szkatułkę.
— Gdzież była?...
— W dużej szafie, na dole, pod bielizną.
— Ależ to cud! — rzekł król. — Cóż dalej? mów pani.
— Udałam się do pana de Crosne, który, z polecenia królowej, dał mi jednego z najzręczniejszych agentów.
— Jak się nazywa ten agent? — zapytał Gilbert.
Andrea drgnęła, jak gdyby dotknęło ją rozpalone żelazo.
— Zapytuję panią o jego nazwisko — powtórzył Gilbert.
Andrea usiłowała się jeszcze opierać.
— Jak się nazywa? mów pani, ja tak chcę — wyrzekł doktór.
— Pasdeloup — odrzekła.
— Cóż dalej? — zapytał król.
— Wczoraj zrana ten człowiek zabrał szkatułkę. Oto wszystko.
— Nie, jeszcze nie wszystko — rzekł Gilbert — teraz trzeba powiedzieć królowi, gdzie się znajduje szkatułka.
— O! — wtrącił Ludwik XVI — wymagasz pan zawiele.
— Nie, Najjaśniejszy Panie!
— Ale od tego Pasdeloup przez pana de Crosne będzie się można dowiedzieć.
— O! dowiemy się wszystkiego i to o wiele lepiej i o wiele prędzej od pani...
Andrea ruchem konwulsyjnym zacisnęła tak zęby, że o mało ich nie powyłamywała.
Król wskazał ten ruch konwulsyjny doktorowi.
Gilbert się uśmiechnął.
Poczem dotknął część dolnej twarzy Andrei, a muskuły zaraz się wyprostowały.
— Najprzód, pani hrabino, zechciej powiedzieć, że ta szkatułka należała do doktora Gilberta.
— Tak, tak, ona była jego — rzekła śpiąca z wściekłością w głosie.
— A gdzie się znajduje teraz? — zapytał Gilbert — prędko, śpiesz się pani, król nie ma czasu czekać.
— U Pasdeloup — odrzekła.
Gilbert zauważył to wahanie, jakkolwiek było ledwie dostrzegalne.
— Kłamiesz pani! — zawołał — a raczej usiłujesz kłamać. Gdzie jest szkatułka? Chcę o tem wiedzieć.

— U mnie, w Wersalu — rzekła Andrea, wybuchając

Młodzieniec, zaczerwieniwszy się po uszy, wyszedł naprzód...
płaczem, z nerwowem drżeniem, które wstrząsnęło jej całem ciałem.

— U mnie, gdzie Pasdeloup czeka teraz na mnie, jak umówiliśmy się, o godzinie 11-ej wieczorem.
Północ wybiła.
— I czeka jeszcze?
— Tak.
— W którym pokoju?
— Wprowadzono go do ratusza.
— Co teraz porabia w salonie?
— Stoi, oparłszy się o kominek.
— A szkatułka?
— Leży na stole pod nim. O!
— Co takiego?
— Spieszmy go oddalić. Pan de Charny, który miał przyjechać dopiero jutro zrana, powróci w nocy, z powodu wypadków. Widzę go. Jest teraz w Serres. Usuńcie agenta stamtąd, niech go hrabia nie zastanie w domu.
— Wasza Królewska Mość słyszy! gdzie w Wersalu mieszka pani de Charny?
— Gdzie mieszkasz, hrabino?
— Na bulwarze królowej, Najjaśniejszy Panie!
— Dobrze.
— Najjaśniejszy Panie! Wasza Królewska Mość słyszał. Szkatułka ta do mnie należy, czy król rozkaże mi ją zwrócić?
— Natychmiast.

I król, zasłoniwszy panią de Charny parawanem, ażeby nie była widziana, wywołał oficera służbowego i po cichu wydał mu rozkaz.

ROZDZIAŁ XXIV
FILOZOFJA KRÓLEWSKA

Takie szczególne zainteresowanie się króla, którego poddani tron podrąbywali, taka ciekawość uczonego, z powodu zjawiska fizycznego, wówczas kiedy w całej doniosłości występowały najpoważniejsze zjawiska i objawy polityczne, przemiana monarchji w demokrację; ten widok króla, zapominającego o sobie samym podczas najsroższej burzy, uśmiech sprowadziłyby na usta wielkich mężów tej epoki, ślęczących już od trzech miesięcy w zgromadzeniu narodowem nad rozwiązaniem zagadnień społecznych.
Gdy bunt wrzał nazewnątrz, Ludwik XVI, zapominając o strasznych wypadkach dnia, o wzięciu Bastylji, o zamordowaniu Flessela, de Launay‘a i de Losmes‘a, o zgromadzeniu narodowem, gotowem powstać przeciw swemu monarsze, Ludwik XVI zajmował się sprawami prywatnemi, a widok tej dziwnej sceny interesował go narówni z najpoważniejszemi kwestjami państwowemi. Po wydaniu rozkazu, jak powiedzieliśmy oficerowi służbowemu, powrócił do Gilberta, który uwalniał hrabinę od wpływu magnetycznego, ażeby zamiast somnabulizmu konwulsyjnego, dać jej spokojny sen. Po chwili oddech hrabiny był cichy i równy jak u dziecka...
Wtedy Gilbert jednym ruchem ręki otworzył jej oczy i wprowadził ją w ekstazę.
Wówczas dopiero można było widzieć w całej okazałości cudowną piękność Andrei. Widocznie oderwana była teraz zupełnie od rzeczy ziemskich. Krew, która chwilowo napłynęła do twarzy i zarumieniła lica, teraz odpływała do serca, które odzyskało już umiarkowane tętno.
Twarz pobladła, ale ową piękną bladością matową kobiet Wschodu, oczy otwarte nieco więcej, niż zwykle, wzniesione były w niebo, a źrenica pławiła się w perłowej bieli rogówki. Nos, zlekka rozdęty, zdawał się wdychać świeże powietrze. Usta wreszcie, które zachowały cały swój szkarłat, chociaż lica utraciły go nieco, usta leciuchno roztwarte, osłaniały rząd pereł, których blask podwyższało rozkoszne zwilgotnienie.
Głowa lekko opadła wtył z wdziękiem wymownym, prawie anielskim.
Rzekłbyś, że ten wzrok nieruchomy sięga, aż do tronu Boga.
Król stał olśniony. Gilbert odwrócił głowę z westchnieniem. Nie mógł powstrzymać się, ażeby nie nadać Andrei tej piękności nadludzkiej, a teraz, nakształt Pygmaljona, i nieszczęśliwszy od Pygmaljona, bo pewny był nieczułości tej pięknej statuy, przeraził się własnego dzieła.
Uczynił ruch, nawet głowy ku Andrei nie zwracając, i oczy się jej zamknęły.
Król chciał, ażeby mu Gilbert wytłumaczył ten stan dziwny, w którym dusza odłącza się od ciała, i wolna, szczęśliwa, boska, buja ponad nędzami ziemskiemi.
Gilbert, jako i wszyscy ludzie istotnie wyżsi, zaraz się zdobył na to słowo, tak przykre dla miernot: „Nie wiem“. Wyznał królowi całą swą nieświadomość, z jaką sprowadził zjawisko, którego wytłumaczyć nie mógł: fakt istniał, tłumaczenia faktu nie było.
— Doktorze — odezwał się król na to wyznanie Gilberta — oto jeszcze jedna z tajemnic, które natura zachowuje dla uczonych przyszłej potomności, ta tajemnica będzie z czasem zgłębiona tak, jak wiele innych uważanych za niedocieczone. My je nazywamy tajemnicami, ojcowie nasi nazywaliby to czarem albo sztuką czarnoksięską.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert z uśmiechem — i ja miałbym był zaszczyt spłonąć na placu Greve ku większej chwale religji, której wówczas nie rozumiano, skazany przez mędrców bez nauki i przez księży bez wiary.
— A od kogo uczyłeś się pan tej umiejętności? — zapytał król — czy od Mesmera?
— O! Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z uśmiechem — widziałem ja zadziwiające zjawiska tej umiejętności jeszcze na dziesięć lat wprzód, nim imię Mesmera dało się słyszeć we Francji.
— Powiedz mi pan otwarcie, czy ten Mesmer, który wzburzył cały Paryż, był, jak ci się zdaje, szarlatanem, czy nie? Mnie się zdaje, że pan działasz daleko prościej od niego. Słyszałem ja o jego doświadczeniach, a także o doświadczeniach Deslona i Puysegura. Znasz pan zapewne wszystko, co mówią w tym przedmiocie zarówno brednie, jak prawdę!
— Tak, Najjaśniejszy Panie, interesowały mnie wszystkie te rozprawy.
— Cóż więc myślisz pan o owej sławnej wanience?
— Wasza Królewska Mość wybaczy mi, że na wszystkie pytania, dotyczące magnetyzmu odpowiem powątpiewaniem. Magnetyzm nie jest jeszcze umiejętnością.
— Doprawdy!
— Ale jest potęgą, potęgą straszną, skoro niweczy wolną wolę, odosabnia duszę od ciała, oddaje ciało uśpionej w ręce magnetyzera tak, że nie ma ono władzy a nawet wali do obrony. Co do mnie, Najjaśniejszy Panie, widziałem wywoływane w ten sposób zjawiska dziwne. Wywoływałem je także sam, a jednak wątpię.
— Jakto wątpisz? Wywołujesz pan cuda i wątpisz?
— Nie, nie wątpię, nie wątpię. W te] chwili mam przed oczyma dowód potęgi niesłychanej. Ale skoro dowód ten zniknie, kiedy jestem sam u siebie, wobec mej bibljoteki, wobec tego, co cała nauka ludzka zapisała od trzech tysięcy lat i kiedy nauka ta powiada mi: „nie“, kiedy duch powiada mi: „nie“, kiedy rozum powiada mi: „nie“ — i ja wątpię.
— A mistrz twój czy wątpił, doktorze?
— Być może, ale mniej szczery ode mnie nigdy tego nie powiadał.
— Czy był nim Deslon, czy Puysegur?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. Mistrz mój był człowiekiem nierównie wyższym od nich wszystkich. Widziałem, jak mianowicie w leczeniu ran dokonywał rzeczy cudownych. Żadna umiejętność nie była mu obca. Przejął się teorjami egipskiemi. Zgłębił tajniki starożytnej cywilizacji assyryjskiej. Był to człowiek uczony głęboko, filozof potężny, łączący doświadczenie życia z wytrwałością woli.
— Czy ja go znałem? — zapytał król?
Gilbert zawahał się chwilę.
— Pytam cię, doktorze czy go znałem? — powtórzył król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Jak się nazywa?...
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — wymówić to słowo przed królem, znaczy to może narazić się na jego niezadowolenie. W tej zwłaszcza chwili, gdy większość francuzów igra z majestatem królewskim, nie chciałbym ani cienia rzucić na szacunek, jaki winniśmy naszemu Najjaśniejszemu Panu.
— Wymień śmiało tego człowieka, doktorze Gilbercie, i bądź przekonany, że i ja także mam filozofję takiego hartu, iż pozwala mi ona uśmiechać się ze wszystkich obelg i ze wszystkich gróźb przyszłych.
Pomimo tej zachęty, Gilbert jeszcze się wahał.
Król zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł z uśmiechem — szatana mi wymień, szatana, jeżeli chcesz, a znajdę i przeciw niemu pancerz, jakiego wasi uczeni nie mają i mieć nie będą nigdy, a który w wieku naszym może tylko ja jeden posiadam i przywdziewam bez wstydu: jest nim religja!
— To prawda — rzekł Gilbert — Wasza Królewska Mość wierzy, jak Święty Ludwik.
Postanowił więc mówić, bez żadnych ogródek:
— Skoro Wasza Królewska Mość życzy sobie wiedzieć, mistrzem moim był hrabia Cagliostro.
— O! — zawołał Ludwik XVI, czerwieniejąc się — ten empiryk!
— Ten empiryk... tak Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert. — Waszej Królewskiej Mości wiadomo, że wyraz ten jest jednym z najszlachetniejszych, jakich używa nauka. Empiryk, to znaczy człowiek, który doświadcza. Doświadczać wciąż, Najjaśniejszy Panie, dla myśliciela, dla praktyki, słowem dla człowieka, znaczy to czynić wszystko, co Bóg największego i najpiękniejszego dozwolił czynić śmiertelnym. Niech człowiek czyni doświadczenia przez całe życie, a próżnią życia zapełni.
— O! panie, ten Cagliostro, którego bronisz — rzekł Ludwik XVI — był wielkim nieprzyjacielem królów.
Gilbert przypomniał sobie sprawę naszyjnika.
— Raczej królowych, chce Wasza Królewska Mość powiedzieć? — rzekł.
Król zadrżał pod tem ukłuciem.
— Tak — odrzekł — w całej sprawie księcia Ludwika de Rohan postępował on więcej, niż dwuznacznie.
— Najjaśniejszy Panie, Cagliostro jak tu, tak i wszędzie, spełniał posłannictwo ludzkie: doświadczał dla siebie. W nauce, w moralności, w polityce, niema ani dobra, ani zła, są tylko zjawiska sprawdzone, fakta wyjaśnione. Jednakże, ustępuję Waszej Królewskiej Mości. Przyznaję, że jako człowiek, często może zasłużył na naganę, chociaż może w przyszłości naganę poczytują mu za pochwałę ale ja uczyłem się u niego nie jako u człowieka, lecz jako u filozofa, jako u mędrca.
— Dobrze, dobrze — rzekł król, który czuł krwawiącą podwójną ranę, dumy i serca — dobrze: ale zapominamy o hrabinie, która może cierpi.
— Zbudzę ją, Najjaśniejszy Panie, jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże, ale chciałbym, ażeby ta szkatułka nadeszła jeszcze podczas jej snu.
— Dlaczego?
— Dla oszczędzenia jej zbyt surowej nauczki.
— Właśnie ktoś nadchodzi — rzekł król — zaczekaj pan.
Jakoż rozkaz królewski wykonano ściśle. Szkatułka, znaleziona w pałacu Charny, w ręku policjanta, ukazała się w gabinecie królewskim, przed oczyma prawie hrabiny, która jej wszakże nie widziała.
Król okazał zadowolenie oficerowi, odnoszącemu szkatułkę, i oficer wyszedł.
— I cóż? — zapytał król.
— Oto właśnie ta sama szkatułka, którą mi porwano.
— Otwórz ją pan.
— I owszem, Najjaśniejszy Panie, jeżeli wola Waszej Królewskiej Mości. Muszę tylko Waszą Królewską Mość uprzedzić o jednej rzeczy.
— Słucham.
— Najjaśniejszy Panie, jak powiedziałem, szkatułka ta zawiera tylko papiery, bardzo łatwe do przeczytania i do zabrania, a od nich zależy honor kobiety.
— Czy tą kobietą jest hrabina?
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Coprawda, honor jej nie ucierpi na tem, że Wasza Królewska Mość będzie go miał w swem ręku. Niech Najjaśniejszy Pan otworzy — dodał Gilbert, podając kluczyk królowi.
— Panie — odparł zimno król — zabierz tę szkatułkę, ona jest twoją.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie, a co zrobimy z hrabiną?
— Nie budź pan jej tutaj. Chcę uniknąć zdziwienia i cierpień.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — pani hrabina obudzi się dopiero tam, dokąd Wasza Królewska Mość uzna za właściwe kazać ją przenieść.
— Dobrze! a więc do królowej.
Ludwik zadzwonił. Wszedł oficer służbowy.
— Panie kapitanie — rzekł — pani hrabina, usłyszawszy, co się dzieje w Paryżu, zemdlała. Każ ją pan przenieść do królowej.
— Ile czasu potrzeba na przeniesienie? — zapytał Gilbert króla.
— Z dziesięć minut — odpowiedział tenże.
Gilbert wyciągnął rękę do hrabiny.
— Obudź się za kwadrans — rzekł.
Na rozkaz oficera weszli dwaj żołnierze, i przenieśli ją na dwóch krzesłach.
— A teraz — rzekł król, po ich odejściu — czego chcesz, panie Gilbert?
— Łaski, któraby mnie zbliżyła do Waszej Królewskiej Mości i dała mi zarazem sposobność być użytecznym Najjaśniejszemu Panu.
Król się namyślał.
— Powiedz pan wyraźniej — rzekł.
— Chciałbym być lekarzem przy dworze monarszym — rzekł Gilbert — przez to nie będę zawadzał nikomu, a stanowisko to zaszczytne, bo więcej w niem zaufania, niż blasku.
— Zgoda — rzekł król. — Żegnam cię, panie Gilbert. Ale! ale! pozdrów najczulej ode mnie pana Neckera. Do widzenia.
Potem, wychodząc, zawołał:
— Kolacja!

Bo Ludwika XVI żaden wypadek nie mógł powstrzymać od kolacji.
ROZDZIAŁ XXV
U KRÓLOWEJ

Gdy król tak filozoficznie walczył z rewolucją, studjując nauki tajemne, królowa, także w swoim rodzaju filozofka głęboka, zebrała koło siebie w wielkim gabinecie wszystkich tych, których zwano jej wiernymi, zapewne dlatego, że żaden jeszcze nie miał sposobności, poddania tej wierności jakiejkolwiek próbie.
U królowej także opowiadano o tym straszliwym dniu, ze wszystkiemi szczegółami.
Ją nawet zawiadomiono najpierw, a ponieważ znano ją jako nieustraszoną, nie czyniono zachodów z uprzedzeniem jej o niebezpieczeństwie.
Około królowej zebrali się generałowie, dworzanie, księża, kobiety.
Przy drzwiach i za kotarami, Które wisiały przede drzwiami, stały gromadki młodych oficerów, pełnych odwagi i zapału, którzy we wszystkich tych wypadkach widzieli dawno wyglądaną sposobność popisania się bronią wobec dam, jak na turnieju.
Wszyscy poufni i słudzy, oddani monarchji, słuchali z uwagą wieści z Paryża, opowiadanych przez pana de Lambesq[4], który brał udział w wypadkach i przybiegł do Wersalu ze swym pułkiem, jeszcze zakurzony piaskiem Tulieryjskim, ażeby podać rzeczywistość, jako pociechę tym ludziom wystraszonym, z których niejeden przesadzał sobie niebezpieczeństwo, jakkolwiek już wielkie w istocie.
Królowa siedziała przy stole.
Nie była to już łagodna i piękna narzeczona, anioł opiekuńczy Francji, ta dziewica, która z gałązką oliwną w ręku, przebyła granicę północną.
Nie! była to królowa wyniosła i stanowcza z brwią zmarszczoną, z wargą wzgardliwą, była to kobieta, której serce straciło część miłości, a zamiast tego słodkiego i ożywczego uczucia, napoiło się pierwszemi kroplami żółci, mającemi wejść w krew.
Była to, słowem, kobieta z trzeciego portretu galerji wersalskiej, czyli już nie Marja-Antonina, już nie królowa Francji, ale ta, którą już zaczynano przezywać mianem Austrjaczki.
Za nią nawpół leżącą w cieniu, kobieta młoda, nieruchoma, z głową opartą w tył, na poduszce sofy.
Była to pani de Polignac.
Królowa spostrzegłszy pana de Lambesq, okazała rozpaczliwą radość, która jakby miała znaczyć:
— Nareszcie dowiemy się wszystkiego.
— A! panie de Lambesq — odezwała się królowa — powracasz z Paryża?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Cóż porabia lud?
— Zabija i pali.
— Z zawrotu głowy, czy z nienawiści?
— Nie, z okrucieństwa.
Królowa zamyśliła się tak, jakby gotowa była podzielać jego zdanie co do ludu. Potem, wstrząsając głową, rzekła:
— Nie, książę, lud nie jest okrutny, przynajmniej bez powodu. Nie ukrywaj pan nic przede mną. Czy to szał, czy nienawiść?
— Zdaje mi się, że to nienawiść, posunięta do szału, Najjaśniejsza Pani.
— Nienawiść, względem kogo? I znowu wahasz się, mości książę. Jeżeli tak będziesz opowiadał, to, zamiast zwrócić się do ciebie, zmuszona będę posłać którego z moich laufrów do Paryża. Za godzinę zajedzie, przez godzinę się dowie, w godzinę wróci, tak, że za trzy godziny, człowiek ten opowie mi wypadki poprostu i naiwnie, jak Keryx Homera.
Pan de Dreux - Breze podszedł z uśmiechem na ustach.
— Ależ — odezwał się — co Waszą Królewską Mość obchodzi nienawiść ludu. To pani bynajmniej nie dotyczy. Lud może nienawidzieć wszystkich, prócz Was, Najjaśniejsza Pani.
Królowa nie podjęła nawet tego pochlebstwa.
— Dalej! dalej! mości książę de Lambesq — rzekła — opowiadaj.
— Więc tak, Najjaśniejsza Pani, lud działa pod wpływem nienawiści.
— Ku mnie?
— Ku wszystkiemu, co nad nim góruje.
— Tak, rozumiem! to prawda! czuję ją! — rzekła stanowczo królowa.
— Ja jestem żołnierzem, Najjaśniejsza Pani — odezwał się książę.
— Mów pan więc, jak żołnierz. Co trzeba czynić?
— Nic.
— Jakto nic! — zawołała królowa, ucieszona ze szmeru, jaki na te słowa wszczął się w gronie haftowanych fraków i złotych szpad — nic! Pan, książę Lotaryński, powiadasz to do królowej Francji w chwili, gdy lud, według waszego opowiadania, zabija i pali! powiadasz, że nie pozostaje do zrobienia nic!
Nowy szmer, ale tym razem pochwalny, przyjął słowa Marji-Antoniny.
Obejrzała się, objęła wzrokiem cały otaczający ją tłum, i pomiędzy wszystkiemi oczyma gorejącemi, szukała tych, które rzucały najwięcej połysków, bo sądziła, że czyta w nich najwięcej wierności.
— Nic! — powtórzył książę — bo gdy pozostawimy paryżanina w spokoju, to on się uspokoi; on wojowniczym staje się wtedy tylko, gdy go kto jątrzy. Dlaczego zaszczycać go walką i narażać się na losy bitwy? Bądźmy spokojni, a za trzy dni o niczem już nie będzie mowy w Paryżu.
— Ależ Bastylja, panie!
— Bastylja?.. zamknie się bramy, i ci, którzy ją zdobyli, sami tam się znajdą.
Kilka uśmiechów zadrgało wśród milczącej gromady.
— Widzisz książę, teraz uspakajasz mnie zanadto.
I zamyślona, brodę oparłszy na ręku, postąpiła ku pani de Polignac, która blada i smutna, wydawała się głęboko zadumana.
Hrabina słuchała wszystkich tych wieści, z widocznem przerażeniem. Uśmiechnęła się wtedy dopiero, gdy królowa stanęła przed nią, a i ten uśmiech był blady i bezbarwny, jak kwiat usychający.
— I cóż, hrabino — zapytała — co mówisz na to wszystko?
— Nic — odpowiedziała.
— Jakto nic?
— Nic.
I potrząsnęła głową z niewymownem zniechęceniem.
— Cóż znowu — rzekła pocichu królowa, nachylając się do ucha hrabiny — przyjaciółka Djana boi się, czy co?
Potem głośno dodała:
— Ale, gdzie jest pani de Charny, nieustraszona? Potrzebujemy jej tutaj, ażeby nam dodała odwagi.
— Hrabina miała pojechać na spacer — rzekła pani de Misery — ale wezwano ją do Jego Królewskiej Mości.
— A!... — wyrzekła Marja Antonina w roztargnieniu.
I wtedy dopiero spostrzegła królowa, jaka dziwna cisza dokoła niej zapanowała.
Bo wypadki te niesłychane, niepojęte, o których wieści kolejno doszły aż do Wersalu jakby echa, znękały serca najodważniejsze, i to więcej może skutkiem zdziwienia, niż z obawy.
Królowa zrozumiała, że trzeba dodać otuchy wszystkim tym przygnębionym.
— Więc nikt mi nie udzieli rady? — powiedziała. — Dobrze i... poradzę sobie sama.
Wszyscy podeszli do Marji Antoniny.
— Lud — rzekła — nie jest zły, lecz tylko zbłąkany. Nienawidzi nas, bo nas nie zna, więc się doń zbliżmy.
— Chyba po to, aby go ukarać — odezwał się jakiś głos — bo zwątpił o swych panach, co jest zbrodnią.
Królowa spojrzała w stronę, skąd głos pochodził i poznała pana de Bezenval.
— O!... to pan, panie baronie — wyrzekła — czy przychodzisz dać nam jaką dobrą radę.
— Radę już dałem, Najjaśniejsza Pani — odrzekł Bezenval, kłaniając się zarazem.
— Dobrze niech i tak będzie — odpowiedziała królowa — król ukarze, ale jak dobry ojciec.
— Kto bardzo kocha, ten surowo karze — podchwycił.
Poczem, zwracając się do pana de Lambesq, zapytał:
— Czy nie jesteś mego zdania?... Lud się dopuścił morderstw...
— Które niestety, nazywa tylko środkami represyjnemi — wyrzekł głucho głos łagodny i pełen świeżości, na którego dźwięk zwróciła się królowa.
— Masz słuszność, księżno, na tem właśnie zasadza się jego omyłka, droga moja Lamballe i dlatego bardziej bądźmy wyrozumiali.
— Mnie się zdaje odrzekła księżna, jak zwykle nieśmiało — że zamiast myśleć o ukaraniu, trzebaby głębiej się zastanowić, czy można będzie pokonać.
W jednej chwili wybuchnął okrzyk powszechny, okrzyk protestujący przeciw prawdzie, jaka wyszła z tych ust szlachetnych.
— Pokonać!... zwyciężyć!... A szwajcarzy? — rzekł jeden.
— A gwardja przyboczna? — rzekł drugi.
— A niemcy? — powiedział trzeci.
— Czy można ustąpić wojsku i szlachcie! — zawołał młodzieniec, w mundurze porucznika huzarów Berchigny‘ego. — Czyż zasłużyliśmy na to upokorzenie?... Pomyśl, pani, że król, chociażby jutro, jeżeli zechce, może wystawić czterdzieści tysięcy, rzuci te czterdzieści tysięcy ludzi na Paryż. Pomyśl pani, że te czterdzieści tysięcy żołnierzy przywiązanych, warte są pół miljona zbuntowanych paryżan.
Młodzieniec, który tak mówił, miał zapewne wiele jeszcze innych podobnie przekonywających względów do przytoczenia, ale zamilkł nagle, widząc oczy królowej utkwione w niego; mówił pośród grona oficerów, a zapał uniósł go bardziej, niż na to pozwalał stopień jego wojskowy i etykieta dworska.
Zamilkł więc, jak powiedzieliśmy, zawstydzony wrażeniem, jakie sprawił.
Ale było już zapóźno, królowa pochwyciła jego słowa w przelocie.
— To pan znasz położenie? — zapytała dobrotliwie.
— Znam, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młodzieniec, rumieniąc się — byłem na Polach Elizejskich.
— A to nie obawiaj się pan mówić, proszę.
Młodzieniec, zaczerwieniwszy się po uszy, wyszedł naprzód z pomiędzy usuwających mu się osób i przystąpił do królowej.
Jednocześnie książę de Lambesq i baron de Bezenval odeszli na bok, jakby nie uznając za godne dla siebie brać udział w takiej naradzie.
Królowa nie zwróciła uwagi, czy też nie widziała tego manewru.
— Powiadasz pan, że król ma czterdzieści tysięcy ludzi? — zapytała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— W okolicach Paryża? W St.-Denis, w St.-Mande, w Montmatre, w Grenelle.
— Proszę o szczegóły, o szczegóły — zawołała królowa.
Najjaśniejsza Pani, panowie de Lambesq i de Bezenval opowiedzą je daleko lepiej ode mnie.
— Nie, mów pan dalej, panie poruczniku. Wolę słyszeć te szczegóły z ust pańskich. Pod czyjemi rozkazami są ci żołnierze?...
— Najpierw, pod rozkazami panów de Lambesq i le Bezenval; następnie pod księciem Kondeuszem, pod panem Narbonne-Fitzlar i Salkenaym.
— Czy to prawda, mości książę? — zapytała królowa, zwracając się do pana de Lambesq.
— Prawda, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział, kłaniając się książę.
— W Montmartre — mówił dalej młodzieniec — znajduje się cały park artylerji i w sześć godzin cała dzielnica miasta, nad którą panuje Montmartre może być obrócona w perzynę. Skoro Montmartre da ognia, Vincennes mu odpowie, jakie dziesięć tysięcy ludzi wyruszy na Pola Elizejskie, dziesięć pójdzie na rogatkę Piekielną, dziesięć na ulicę św. Marcina, a dziesięć na Bastylję; skoro Paryż usłyszy strzelanie z czterech stron świata, nie utrzyma się ani przez dwadzieścia cztery godziny.
— A!... nareszcie ktoś tłumaczy wszystko jasno: to przynajmniej plan dokładny. Co o nim mówisz, mości książę de Lambesq?
— Mówię — wzgardliwie odpowiedział książę, — iż pan porucznik od huzarów jest skończonym generałem.
— Jest on przynajmniej żołnierzem — rzekła królowa, widząc jak młody oficer blednie z gniewu, — żołnierzem, nie tracącym ducha.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odezwał się młody oficer z ukłonem. — Nie wiem, co postanowi Najjaśniejszy Pan, ale błagam Waszą Królewską Mość o zaliczenie mnie do liczby tych, którzy gotowi są umrzeć, a gotowość ta wspólna jest czterdziestu tysiącom żołnierzy, nie rachując już dowódców.
I na te ostatnie słowa młodzieniec skłonił się grzecznie księciu de Lambesq, który go prawie znieważył.
Grzeczność ta uderzyła królowę więcej jeszcze, niż zapewnienie o gotowości do poświęceń.
— Jak się nazywasz, panie poruczniku? — zapytała młodzieńca.
— Baron de Charny, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział z ukłonem.
— De Charny! — zawołała Marja Antonina, rumieniąc się mimowolnie — czy jesteś pan krewny hrabiego de Charny?
— Jestem jego bratem.
I młodzieniec skłonił się jeszcze bardziej uniżenie.
— Powinnam była — rzekła królowa, zapanowując nad pomieszaniem i pewnym wzrokiem spoglądając dokoła — powinnam była z pierwszych słów, któreś pan wymówił, poznać jednego z mych najwierniejszych przyjaciół. Dziękuję, baronie. Jak się to stało, że pana po raz pierwszy spostrzegam na dworze?
— Brat mój, Najjaśniejsza Pani, który nam zastępuje ojca, kazał mi pozostawać przy pułku, i przez siedem lat, odkąd mam zaszczyt służyć w wojsku Jego Królewskiej Mości, dwa razy tylko byłem w Wersalu.
Królowa przeciągle spojrzała na młodzieńca.
— Podobny jesteś pan do brata — wyrzekła. — Złaję go za to, że czekał, aż pan się sam przedstawisz na dworze.
I królowa podstąpiła ku hrabinie, swej przyjaciółce, która przez całą tę scenę nie poruszyła się wcale.
Ale inaczej się stało z resztą zgromadzenia.
Oficerowie, zelektryzowani przyjęciem, jakiego młody ich kolega doznał od królowej, jeden przez drugiego wybuchali zapałem dla sprawy królewskiej, i na każdym kroku można było słyszeć szumne wyrazy bohaterstwa, zdolnego poskromić całą Francję.
Marja Antonina skorzystała z tego usposobienia, schlebiającego widocznie jej tajemniczej myśli.
Wolała walczyć niż ulec, umrzeć niźli się poddać.
Zaraz przy pierwszych wiadomościach o rozruchach w Paryżu, postanowiła stawić opór temu duchowi buntu, grożącemu pochłonięciem wszystkich przywilejów społeczeństwa francuskiego.
Gdy na te kilka słów, wyrzeczonych przez młodego barona de Charny, ozwało się, hurra! entuzjastycznie wykrzyknięte przez obecnych, Marja Antonina już się widziała na czele potężnej armji; słyszałam huk armat i radowała się przerażeniem, jakiem będzie przejmowała zalęknionych Paryżan; zwycięstwo uważała za stanowcze.
Dokoła niej mężczyźni i kobiety, upojeni młodością, zaufaniem i miłością, wyliczali tych świetnych huzarów, tych ciężkich dragonów, tych strasznych szwajcarów, tych artylerzystów energicznych, i śmieli się z prostych pik, wyciosanych z surowego drzewa, nie myśląc, że na ostrzu tych lichych orężów zatkniętemu być mogą najznakomitsze głowy Francji.
— Ja — odezwała się zcicha księżna de Lamballe — więcej się lękam piki, niż strzelby.
— Bo też to brzydsze, kochana moja Tereso — odpowiedziała królowa ze śmiechem. — Ale w każdym razie, bądź spokojna. Nasi pikinierzy paryscy nie dorównają owym sławnym pikinierom szwajcarskim z pod Morat, a szwajcarowie dzisiejsi opatrzeni są w coś więcej, niż w piki, mają wyborne muszkiety, z których, chwała Bogu, strzelają celnie.
— O! za to i ja ręczę — rzekł pan de Bezenval.
Królowa raz jeszcze obejrzała się na panią de Polignac dla zobaczenia, czy wszystkie te zapewnienia przywracają jej spokój; ale hrabina wydawała się bledsza jeszcze i bardziej drżąca, niż kiedykolwiek.
Królowa starała się jeszcze ją rozweselić.
Ale młoda kobieta pozostała ponurą i wydawała się zatopioną w myślach najboleśniejszych.
Przygnębienie to wpłynęło na zasmucenie samej tylko królowej. Zapał utrzymywał się w tej samej mierze pomiędzy młodymi oficerami, i wszyscy razem, oprócz naczelnych dowódców, zebrani dokoła swego kolegi, barona de Charny, układali już plany bitwy.
Pośród tego gorączkowego ożywienia, król wszedł sam, bez uprzedniego oznajmienia, bez świty, uśmiechnięty.
Królowa, cała jeszcze płomieniejąca wrażeniami, jakie wywołała koło siebie, postąpiła ku niemu.
Na widok króla, wszelka rozmowa ustała, zaległo najgłębsze milczenie; każdy oczekiwał słowa z ust monarchy. Jednego z tych słów, które elektryzują i podbijają.
Kiedy, Pary są dostatecznie nasycone elektrycznością, najmniejsze wstrząśnienie, jak wiadomo, wywołuje iskrę.
W oczach dworzan król i królowa, idąc naprzeciw siebie, stanowili dwa prądy elektryczne, z których miał wypaść piorun.
Słuchano, czekano z natężeniem, wdychano już pierwsze słowa, mające wyjść z królewskich ust.
— Pani — rzekł Ludwik XVI — wśród tych wszystkich wypadków zapomniano podać mi kolację w moim gabinecie; bądź tak łaskawa rozkazać, ażeby podano mi ją tutaj.
— Tu? — zawołała królowa zdumiona.
— Jeżeli łaska.
— Ależ... Najjaśniejszy Panie!...
— Państwo tu rozmawialiście, to prawda, więc i ja, jedząc kolację, będę rozmawiał.
Ten pospolity wyraz, kolacja, zmroził wszystkie zapały. Ale na ostatnie słowa: będziemy rozmawiali przy kolacji — sama nawet młoda królowa nie mogła przypuścić, ażeby pod tą osłoną spokoju nie kryło się nieco bohaterstwa.
Król zapewne spokojem swoim chciał zaimponować wszystkim postrachom obecnej chwili.
O!... tak. Córka Marji Teresy nie mogła uwierzyć ażeby w podobnych okolicznościach syn Ludwika Świętego myślał tylko o potrzebach materjalnych życia powszedniego.
Myliła się Marja Antonina.

Królowi chciało się tylko jeść, ot i wszystko.

ROZDZIAŁ XXVI
JAK WIECZERZAŁ KRÓL 14 LIPCA 1789 ROKU

Na znak Marji Antoniny, królowi podano wieczerzę na stoliku, w gabinecie królowej.
Ale wtedy zaszło coś całkiem innego, niż się spodziewała. Ludwik XVI nakazał milczenie, ale poto tylko, ażeby mu nie przeszkadzano w jedzeniu.
Marja Antonina usiłowała rozgrzać nanowo zapał, a król pożerał.
Oficerowie nie uznawali tego posiedzenia gastronomicznego za godne potomka Ludwika Świętego, i zebrali się w gromadki; myśli ich widocznie nie tchnęły tem poszanowaniem dla królewskości, jakiego wymagały okoliczności.
Królowa zarumieniła się, a niecierpliwość objawiała się we wszystkich jej ruchach. Natura ta delikatna, arystokratyczna, energiczna, nie mogła pojąć tego zapanowania materji nad duchem. Podeszła do króla, ażeby sprowadzić przed stół tych, którzy się odeń oddalili.
— Czy Wasza Królewska Mość nie ma wydać jakich rozkazów? — zapytała.
— A! a! — odrzekł król z pełnemi usty — a jakich rozkazów, proszę? Czy życzysz sobie być naszą Egerją w tej ciężkiej chwili.
I mówiąc to, zabrał się skwapliwie do kuropatwy z truflami.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła królowa — Numa był królem pokoju. Dzisiaj zaś, jak sądzą powszechnie, potrzebny jest nam król wojny; i jeżeli Wasza Królewska Mość chcesz się wzorować na starożytności, to, nie mogąc być Tarkwinjuszem, musisz zostać Romulusem.
Król uśmiechnął się ze spokojem, zakrawającym prawie na idjotyzm.
— Czy i ci panowie są również wojowniczo usposobieni? — zapytał.
I spojrzał na kółko oficerów. Oko jego ożywione ciepłem wieczerzy wydało się promieniejące z męstwa.
— Tak! Najjaśniejszy Panie — zawołali wszyscy jednogłośnie — wojny! żądamy tylko wojny.
— Panowie, panowie! — rzekł król — sprawiacie mi prawdziwą przyjemność, dowodząc, że w danym razie mogę na was liczyć. Ale jak teraz, posiadam radę państwa i żołądek: pierwsza poradzi mi, co mam czynić, a co drugi radzi, to już czynię w tej chwili.
I jął się śmiać, podając oficerowi, usługującemu talerz pełen szczątków, i biorąc czysty.
Szmer zdumienia i gniewu przeszedł niby dreszcz po całym tym tłumie szlachty, która na jedno skinienie króla byłaby przelała krew do ostatniej kropli.
Królowa odwróciła się i tupnęła nogą.
Zbliżył się ku niej książę de Lambesq.
— Widzi Wasza Królewska Mość — rzekł — Najjaśniejszy Pan myśli zapewne, tak jak ja, że najlepiej jest czekać. Jest to roztropność, cnota wprawdzie nie moja, ale zawsze taka, której potrzebujemy w tych czasach.
— Tak, tak, mości książę, cnota to bardzo potrzebna — odrzekła królowa, zagryzając usta aż do krwi.
I smutna śmiertelnie, oparła się o kominek, z okiem, zagłębionem w ciemność nocną, z duszą, zatopioną w rozpaczy.
To dwojakie usposobienie króla i królowej, zastanowiło wszystkich. Królowa z trudnością powstrzymywała łzy. Król zajadał wciąż z apetytem, przysłowiowym w rodzinie Burbonów.
Sala potrosze pustoszała. Gromadki topniały, jak pod promieniami słonecznemi topnieje w ogrodach śnieg, pod którym wtedy ukazuje się miejscami ziemia czarna i smutna.
Królowa, patrząc na rozchodzący się ten zastęp wojowniczy, na który tyle liczyła, widziała zarazem rozpraszającą się swoją potęgę.
Z odrętwienia wydobył ją dźwięczny głos hrabiny Julji, która zbliżała się do niej z panią Djaną de Polignac, bratową.
Na dźwięk tego głosu, luba przyszłość wracała ze swemi kwiatami i palmami, do serca tej kobiety dumnej; przyjaciółka szczera i prawdziwie poświęcona, znaczyła więcej, niż dziesięć królestw.
— O! ty, ty — wyrzekła zcicha, ściskając hrabinę Julję w objęciach — zostaje mi więc przyjaciółka.
I łzy, długo powstrzymywane w oczach, wytrysły z pod powiek, posączyły się wzdłuż lic i zalały pierś. Ale zamiast gorzkiemi być, miały w sobie jakąś słodycz.
Powstała chwilowa cisza, a królowa nie wypuszczała hrabiny z objęć.
Księżna dopiero, wciąż trzymając bratowę za rękę, przerwała milczenie.
— Najjaśniejsza Pani — odezwała się głosem tak nieśmiałym, że był prawie wstydliwy — nie sądzę, ażeby Wasza Królewska Mość zganiła projekt, który jej przedstawię.
— Jaki projekt? — zapytała królowa uważnie — mów księżno, mów.
I gotując się słuchać księżnej Djany, królowa oparła się na ramieniu swej ulubienicy, hrabiny Julii.
— Najjaśniejsza Pani — mówiła dalej księżna — zdanie, jakie wyłuszczę, pochodzi od osoby, której powaga nie będzie Waszej Królewskiej Mości podejrzana; pochodzi ono od jej Królewskiej Wysokości, księżnej Adelaidy, siostry Najjaśniejszego Pana.
— Jakiż długi wstęp, kochana księżno — rzekła wesoło królowa — dalej, do rzeczy!
— Okoliczności są smutne. Przesadzano bardzo względy, jakiemi Wasza Królewska Mość obdarza rodzinę naszą. Oszczerstwo kala dostojną przyjaźń, jaką Wasza Królewska Mość raczy nam okazywać w zamian za nasze pełne szacunku poświęcenie.
— Ależ, księżno! — odezwała się królowa z pewnem zdziwieniem — czy nie uważasz, żem dzielnie stawiła czoło? Czy wobec opinji, wobec dworu, wobec ludu, wobec samego Najjaśniejszego Pana, nie okazywałam mojej przyjaźni z całą śmiałością?
— O! tak; Wasza Królewska Mość tak szlachetnie popierała swych przyjaciół, że ich nawet piersią własną zasłaniała; dziś więc, kiedy niebezpieczeństwo jest wielkie i straszne, przyjaciele, tak szlachetnie bronieni przez Waszą Królewską Mość, złymi i nikczemnymi byliby sługami, gdyby się nie wywzajemnili królowej.
— O! to dobrze, to pięknie! — odezwała się Marja Antonina z zapałem całując hrabinę Julję i ściskając rękę pani Djany de Polignac.
Ale obie te panie zbladły zamiast dumnie podnieść głowę przy tym uśmiechu monarchini.
Pani Julja de Polignac poruszyła się, jakby dla wydostania się z objęć królowej, ta jednak wbrew jej woli zatrzymała ją w uścisku.
— Ale — wyjąkała pani Djana de Polignac — Wasza Królewska Mość może nie rozumie dobrze tego, co mamy zaszczyt jej oznajmić dla odwrócenia ciosów, grożących tronowi, jej osobie. Jest to środek bolesny, gorzkie poświęcenie dla naszych serc, ale musimy je ponieść, bo tak nakazuje konieczność.
Na te słowa królowa zbladła, nie czuła już bowiem przyjaźni mężnej i wiernej, lecz tylko strach, kryjący się w tych słowach.
— No — odezwała się — to mówcie. Powiedz księżno, jakież to poświęcenie?
— O! to poświęcenie tylko z naszej strony, Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała księżna Djana de Polignac. — Jesteśmy, nie wiem za co, znienawidzone we Francji; gdy oddalimy się od tronu Waszej Królewskiej Mości, przywrócimy mu cały blask i cały zapał miłości ludowej, miłości, zgasłej lub przytłumionej przez naszą obecność.
— Chcecie się oddalić? — zawołała królowa, wybuchając — kto to powiedział? kto tego żądał?
I lekko odsunęła ręką hrabinę Julję, która spuściła głowę.
— To nie ja — rzekła hrabina Julja; — ja, przeciwnie, pragnę pozostać.
Ale słowa te wyrzeczone były tonem, który wyraźnie mówił: Każ mi wyjechać, a zaraz wyjadę.
Marja Antonina za boleść, jakiej doznała pomściła się tylko spojrzeniem lodowatem, którem objęła swoją przyjaciółkę.
— A! księżno Djano, to takie twoje zdanie! — rzekła, przyciskając pierś ręką rozgorączkowaną.
— O! Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała księżna — nie ja tak chcę, nie wola moja dyktuje mi, co mam czynić, to rozkaz przeznaczenia.
— Masz słuszność księżno — odrzekła Marja Antonina.
I, zwracając się do hrabiny Julji, zapytała:
— A ty, hrabino, co powiadasz?
Hrabina odpowiedziała łzą palącą, jak wyrzut sumienia, ale cała jej siła wyczerpała się w tym wysiłku.
— Dobrze — wyrzekła królowa — dobrze, miło mi widzieć, jak jestem kochana. Dziękuję ci, hrabino. Tak, wy tu narażacie się na niebezpieczeństwo; tak, wy obie macie słuszność, ja tylko jedna byłam zaślepiona... Pragniesz pozostać, ale to poświęcenie, a ja poświęcenia tego nie przyjmuję.
Hrabina Julja podniosła piękne oczy na królowę. Lecz królowa, zamiast wyczytać w nich poświęcenie przyjaciółki, widziała tylko słabość kobiety.
— Zatem, księżno, — mówiła dalej królowa — ty postanowiłaś wyjechać?
I wyrazy „ty“ wymówiła z naciskiem.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Zapewne do którego ze swych majątków... daleko.. bardzo daleko...
— Najjaśniejsza Pani, ażeby wyjechać, ażeby Waszą Królewską Mość opuścić, dwadzieścia mil równie bolesne są jak pięćdziesiąt.
— Wyjeżdżasz więc zagranicę?
— Niestety! tak, Najjaśniejsza Pani.
Westchnienie rozdarło serce królowej, ale nie wyszło z jej ust.
— A dokąd pani jedziesz?
— Nad brzegi Renu, Najjaśniejsza Pani.
— Dobrze. Mówisz, księżno, po niemiecku — rzekła królowa z uśmiechem smutku nieopisanego — i to ja cię nauczyłam. Przyjaźń waszej królowej przynajmniej posłuży ci do czegoś, bardzo mnie to cieszy.
A zwracając się do hrabiny Julji, rzekła.
— Nie chcę was rozłączać, kochana hrabino. Ty pragnęłaś zostać, i ja tę ofiarę cenię. Ale lękając się o ciebie, chcę, ażebyś wyjechała, i rozkazuję ci to uczynić.
I zamilkła, zdławiona wzruszeniami, których, pomimo całego heroizmu, byłaby zapewne nie miała siły powściągnąć, gdyby w tej chwili nie zabrzmiał był w uszach głos króla, który nie brał udziału żadnego w tem, cośmy opowiedzieli. Jadł właśnie deser.
— Ktoś przybył do pani — rzekł król — dają pani znać.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — zawołała królowa, odrzucając wszelkie inne uczucia prócz godności królewskiej — wszak masz najprzód wydać rozkaz. Najjaśniejszy Panie, zostały tu tylko trzy osoby i te mianowicie, których potrzebujesz: pan de Lambesq, pan de Bezenval i pan de Broglie. Rozkazy! Najjaśniejszy Panie! wydaj rozkazy!
Król spojrzał ociężale i widocznie się wahał.
— Ci więc myślisz o tem wszystkiem, panie de Broglie? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział stary marszałek — jeżeli Wasza Królewska Mość wojsko usunie z oczu Paryżan, powiedzą, że Paryżanie je pobili. Jeżeli Wasza Królewska Mość zostawi je, trzeba, ażeby wojsko pobiło paryżan.
— O! to dobrze powiedziane! — zawołała królowa, ściskając rękę marszałka.
— Dobrze powiedziane! — potwierdził pan de Benzeval.
Tylko książę de Lambesq poprzestał na kiwnięciu głową.
— Więc cóż? — zapytał król.
— Rozkazuj, Najjaśniejszy Panie! marsz! — wyrzekł marszałek.
— Tak... marsz! marsz! — wykrzyknęła królowa.
— Ha! skoro wszyscy chcecie, niech wojsko maszeruje! — wyrzekł król.
W tejże chwili podano królowej list, który zawierał, co następuje:
„W imię nieba, Najjaśniejsza Pani, tylko się nie śpieszyć. Oczekuję posłuchania u Waszej Królewskiej Mości.
— Jego pismo! wyszeptała królowa.
Poczem zwracając się, zapytała:
— Czy pan de Charny jest u mnie?
— Przyjechał cały wzburzony, i zdaje mi się, nawet zakrwawiony — odpowiedziała powiernica.
— Chwilkę, moi panowie — odezwała się królowa do panów de Bezenval i de Broglie — zaczekajcie panowie na mnie; za chwilę powrócę.
I udała się spiesznie do swych pokoi.

Król nawet nie poruszył głową.

ROZDZIAŁ XXVII
OLIVIER DE CHARNY

Królowa, wchodząc do buduaru, zastała tego, który napisał list przyniesiony jej przez pokojową.
Był to mężczyzna lat trzydziestu pięciu. Ubiór miał tu i ówdzie rozdarty, a szpada zgięta nie mogła wejść do pochwy.
Marja Antonina wprost podeszła ku niemu.
— Pan de Charny! — zawołała — pan tutaj?
A gdy ten skłonił się przed nią z szacunkiem, etykietalnie, skinęła na pokojowę, która zaraz się oddaliła.
Zaledwie drzwi się zamknęły, królowa zawołała:
— Hrabio! dlaczego jesteś tutaj?
— Dlatego, iż uważałem to za obowiązek — odpowiedział hrabia.
— Nie; twoim, hrabio, obowiązkiem było uciekać z Wersalu, uczynić tak, jak było umówione, być nieposłusznym, słowem, uczynić tak, jak wszyscy moi przyjaciele, którzy się zlękli mej doli. Obowiązkiem twoim jest nic nie poświęcać dla mych losów; powinnością twoją oddalić się ode mnie.
— Oddalić się od was, Najjaśniejsza Pani? — rzekł.
— Tak, uciekać.
— Uciekać od was? A któż od was ucieka, Najjaśniejsza Pani?
— Wszyscy, którzy są przezorni.
— Mnie się zdaje, że jestem nader przezorny i dlatego przybyłem do Wersalu.
— A skąd pan przybywasz?
— Z Paryża.
— Z Paryża zbuntowanego?
— Z Paryża, który wre; pieni się i krwawi.
Królowa zakryła twarz rękoma.
— A! czyż od nikogo, nawet od pana nie usłyszę wiadomości dobrej?
— Najjaśniejsza Pani, w takich okolicznościach, w jakich się znajdujemy, żądajcie od swych posłów oznajmienia jednej tylko rzeczy, to jest prawdy.
— I pan oznajmiasz mi prawdę?
— Jak zawsze, Najjaśniejsza Pani.
— Jestem tylko wiernym poddanym, Najjaśniejsza Pani.
— A więc, przyjacielu mój, daruj mi tę chwilę, nie mówmy o niczem. Przybyłeś pan w porze, kiedy serce moje pęka; przyjaciele moi po raz pierwszy męczą mnie tą prawdą, którą mówiłeś mi zawsze. O! niepodobna było, hrabio, tej prawdy utaić przede mną dłużej; wybucha ona we wszystkiem; w niebie, które się czerwieni, w powietrzu pełnem złowrogiego szumu, na twarzach dworzan, którzy bladzi są i poważni. Nie! nie! hrabio, po raz pierwszy w życiu nie mów mi prawdy.
Zkolei hrabia popatrzył na królowę.
— Tak, tak — mówiła dalej — pan, który mnie znasz jako mężną, dziwisz się, nieprawdaż? O! jeszcze się nie skończyły niespodzianki, powiadam ci, hrabio.
Hrabia de Charny uczynił gest pytający.
— Zobaczymy niedługo — odrzekła królowa z uśmiechem nerwowym.
— Czy Wasza Królewska Mość nie jest cierpiąca? — zapytał hrabia.
— Nie! nie! panie hrabio, siadaj przy mnie, i ani słowa więcej o tej okropnej polityce... Staraj się, ażebym zapomniała.
Hrabia usłuchał ze smutnym uśmiechem.
Marja Antonina przycisnęła rękę do jego czoła.
— Czoło pańskie pała — rzekła.
— Tak, mam wulkan w głowie.
— Ręka pańska zlodowaciała.
I ścisnęła rękę hrabiego w swoich dłoniach.
— Serce moje przejmuje chłód śmierci — wyrzekł.
— Biedny Olivier, a mówiłam panu, zapomnijmy. Nie jestem już królową, nie jestem już zagrożona, nie jestem już przedmiotem nienawiści. Nie, nie jestem już monarchinią. Jestem kobietą tylko. Co dla mnie świat! Serce kochające, oto wszystko, czego mi potrzeba.
Hrabia ukląkł przed królową i ucałował jej nogi z szacunkiem, jaki Egipcjanie mieli dla bogini Izydy.
— O! hrabio, mój jedyny przyjacielu! — rzekła królowa, próbując go podnieść — czy wiesz, co mi zrobiła hrabina Djana?
— Opuszcza Francję — odpowiedział de Charny, nie namyślając się.
— Zgadł! zawołała Maria Antonina — doprawdy zgadłeś. Więc tego można się było domyślać?
— O! można! czemu nie, Najjaśniejsza Pani? — odpowiedział hrabia. — W tej chwili wszystkiego domyślać się można.
— Ależ ty i twoi — zawołała królowa — dlaczegóż nie emigrujecie, skoro to jest rzeczą tak naturalną?
— Co do mnie, nie odjeżdżam, Najjaśniejsza Pani, ponieważ jestem z głębi duszy poświęcony Waszej Królewskiej Mości, i przyrzekłem nie pani, ale sobie, że pani me opuszczę ani na chwilę podczas burzy, która się gotuje. Bracia moi nie wyemigrują, ponieważ postępowanie moje będzie wzorem dla nich: pani de Charny, wreszcie, nie odjeżdża, ponieważ kocha Waszą Królewską Mość, o ile mi się przynajmniej zdaje.
— Tak, Andrea ma serce bardzo szlachetne — rzekła królowa z widoczną oziębłością.
— I dlatego też nie opuści Wersalu — dodał hrabia.
— Więc was mieć będzie ciągle przy sobie — rzekła królowa tym samym tonem zimnym, w którego odcieniu domyślać się było można zazdrości lub wzgardy.
— Wasza Królewska Mość raczyła mianować mnie porucznikiem gwardji przybocznej — odpowiedział hrabia de Charny — więc posterunek mój jest w Wersalu. Nie byłbym się ruszył z tego miejsca, gdyby Wasza Królewska Mość nie była mi powierzyła straży Tuileryj. To wygnanie konieczne — powiedziała mi wtedy królowa i udałem się na to wygnanie. Otóż, w tem wszystkiem pani de Charny ani mi się nie sprzeciwiała, ani o radę pytaną nie była.
— To prawda rzekła królowa wciąż lodowato.
— Dziś — mówił dalej hrabia niewzruszony — sądzę, że stanowisko moje już nie jest w Tuilerjach, ale w Wersalu. Otóż, wbrew królowej, przekroczyłem rozkaz, sam sobie wybierając miejsce służby, i przybywam tutaj. Czy pani de Charny będzie lub nie będzie się lękała wypadków, czy zechce lub nie zechce emigrować, ja zostanę przy królowej... chyba, że królowa każe mi złamać szpadę. W takim razie, nie mając już prawa walczyć i umrzeć za nią w Wersalu, mogę mieć zawsze prawo dać się zabić przy bramie, na bruku.
Hrabia tak dzielnie, z takim zapałem wymówił te proste słowa, pochodzące z serca, że królowa spadła z wysokości swej dumy, tej kryjówki, w której chowała uczucie więcej ludzkie, niż królewskie.
— Hrabio — rzekła — nie wymawiaj nigdy tego słowa, nie mów, że umrzesz dla mnie, gdyż doprawdy pewna jestem, iż uczynisz tak, jak powiadasz.
— O! przeciwnie, zawsze to powtarzać będę! — zawołał Olivier. — Powiem to każdemu i wszędzie, uczynię tak, jak mówię, bo nadszedł czas, tak mi się zdaje, kiedy umierać muszą wszyscy ci, którzy pokochali królów ziemskich.
— Hrabio! hrabio! skąd to złowrogie przeczucie?
— Niestety — odrzekł Olivier, potrząsając głową — i ja także, podczas owej fatalnej wojny amerykańskiej, na równi z innymi dotknięty zostałem tą gorączką niepodległości, która przejmowała całe społeczeństwo. Ja także pragnąłem wziąć czynny udział w wyzwoleniu niewolników, i zaciągnąłem się do wolnomularzy, przystąpiłem, do towarzystwa tajnego z Lafayettem i Lamethem. Czy wiesz, Najjaśniejsza Pani, jaki był cel tego stowarzyszenia? Zwalenie tronów. A czy wiesz, co było hasłem? Te trzy głoski: L. P. D.
— A cóż oznaczały te trzy głoski?
Lilia pedibus destrue! zdepcz lilję nogami.
— A ty cóżeś uczynił, hrabio?
— Wycofałem się z honorem; — ale co to znaczy! — Na miejsce jednego, który się wycofał, wstępowało dwudziestu nowych. Na czele ludzi podburzających Paryż, rządzących Ratuszem, zajmujących Palais-Royal, zdobywających Bastylję, poznałem postacie moich dawnych braci, stowarzyszonych. Nie łudźmy się, Najjaśniejsza Pani, wszystkie te zdarzenia, jakie się spełniły, nie są dziełem przypadku, to ruch przygotowany oddawna.
— Czy tak sądzisz, mój przyjacielu! — zawołała królowa ze łzami.
— Nie płacz, Najjaśniejsza Pani, tylko zrozum.
— Ja mam rozumieć! ja mam rozumieć! — łkała Marja Antonina — ja, królowa, pani dwudziestu pięciu miljonów ludzi, kiedy ludzie ci, moi poddani, stworzeni na to, aby mnie słuchać, buntują się przeciw mnie i zabijają mi przyjaciół.
— Musi to jednak być zrozumiałe dla was, Najjaśniejsza Pani, gdyż staliście się nieprzyjaciółką tych poddanych, tych ludzi stworzonych do ulegania wam. Od chwili, gdy uległość ta im ciąży, gotują się do rozszarpania was, ostrzą zgłodniałe zęby, a tymczasem szarpać będą waszych przyjaciół, których nienawidzą więcej jeszcze, niż Waszą Królewską Mość.
— I może myślisz, panie filozofie, że mają słuszność? — zawołała rozkazująco królowa, z okiem rozszerzonem, nozdrzami rozdętemi.
— Tak, niestety, Najjaśniejsza Pani! mają słuszność — rzekł hrabia głosem łagodnym i czułym — bo kiedy ja przejeżdżałem po bulwarach pięknemi końmi angielskiemi, we fraku złocistym, ze służbą wygalowaną większą ilością złota, niżby było potrzeba do wyżywienia trzech rodzin, wasz lud, to jest te dwadzieścia pięć miljonów ludzi zgłodniałych, pytają się, do czego ja im jestem potrzebny, ja, człowiek taki sam jak oni.
— Przydajesz im się tem, hrabio — odparła królowa, chwytając za rękojeść szpady hrabiego — służysz im tą szpadą, którą ojciec twój władał po bohatersku pod Fontenoy, dziad pod Steinkerke, pradziad pod Lens i Rocroy, a przodkowie pod Ivry, Marignan i Azincourt. Szlachta służy ludowi francuskiemu w wojnie, przez wojnę, szlachta kosztem krwi zyskała złoto, zdobiące jej ubiór, srebro, okrywające jej liberję. Nie pytaj więc, panie Olivier, na co się przydasz ludowi, ty, który także władasz dzielnie szpadą, pozostawioną ci przez przodków.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Olivier, potrząsając głową — nie mów o krwi szlacheckiej. Lud ma także krew w żyłach. Proszę zobaczyć krew płynącą rynsztokami na placu Bastylji, policzyć trupy, złożone na zczerwieniałym bruku a dowiemy się, że serce tych ludzi, już nie bijące, biło tak szlachetnie, jak serce rycerza w dniu, gdy wasze armaty grzmiały przeciwko nim, w dniu, gdy oni wywijając bronią nową dla swej niewprawnej ręki, śpiewali pod kartaczami, co niezawsze czynią nasi najdzielniejsi grenadjerzy.
O! pani, o! moja królowo, nie patrz na mnie, błagam cię, okiem gniewnem. Cóż to jest grenadjer? To mundur błękitny, zapięty na tem sercu, o którem mówię właśnie. Co zależy na tem kuli, która dziurawi i zabija, czy serce to okryte suknem błękitnem, czy serce, które się rwie, miało za osłonę sukno czy płótno? Nadszedł czas, ażeby pomyśleć o tem wszystkiem, Najjaśniejsza Pani, teraz już nie dwadzieścia pięć miljonów poddanych, ani 25 miljonów ludzi, ani 25 miljonów żołnierzy...
— Walczyć będą przeciw mnie, hrabio.
— Tak, przeciw wam, ponieważ walczą za wolność, a wy stoicie między nimi i wolnością.
Długie milczenie nastąpiło po słowach hrabiego Oliviera. Pierwsza przerwała je królowa.
— Słowem — rzekła — powiedziałeś mi tę prawdę, o której niepowiedzenie błagałam pana.
— Najjaśniejsza Pani — odparł Olivier — pod jakąbądź osłoną zechce ją szacunek mój zataić, wbrew mnie, wbrew pani, rozpatrz, Wasza Królewska Mość, słuchaj, pomyśl, prawda jest tu, wiecznie tu, obecna, i nie możecie już jej odtrącić! Przed zaśnięciem siądzie ona w głowach waszego łóżka, widmem będzie w snach, a po przebudzeniu... rzeczywistością.
— O! hrabio — rzekła dumnie królowa — znam ja sen, którego ona wcale nie zamąci.
— Tego snu, Najjaśniejsza Pani — rzekł Olivier — ja nie obawiam się więcej, niż pani, a może pragnę go równie gorąco.
— A! — odezwała się królowa, z rozpaczą — więc pan sądzisz, że to nasza ucieczka — ostatnia.
— Tak, ale nie śpieszmy się, Najjaśniejsza Pani, nie idźmy śpieszniej od wypadków, bo i tak już idziemy prosto do tego snu, już przez same trudy spowodowane burzami.
I nowe milczenie, przykrzejsze jeszcze od poprzedniego, zaciążyło wśród rozmawiających.
Siedzieli obok siebie. Dotykali się, a jednak rozdzielała ich przestrzeń ogromna, myśl o przyszłości.
Królowa powróciła pierwsza do przedmiotu rozmowy, ale nie odrazu. Spojrzała bystro na hrabiego i rzekła:
— Ostatnie słowo jeszcze co do nas; a powiedz mi wszystko, panie, wszystko, rozumiesz? wszystko!
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— Czy przysięgniesz mi pan, że przybyłeś tu tylko dla mnie?
— Wasza Królewska Mość wątpi?
— Czy przysięgniesz pan, że pani de Charny nie pisała do ciebie?
— Ona?
— Posłuchaj pan: wiem, że chciała pisać, wiem, że miała jakieś projekty... Przysięgnij mi, hrabio, że przybyłeś tu nie dla niej.
W tej chwili zapukano zlekka do drzwi.
— Proszę wejść — rzekła królowa.
Ukazała się pokojówka.
— Najjaśniejsza Pani — rzekła — Jego Królewska Mość już jest po wieczerzy.
Hrabia spojrzał na Marję Antoninę zdziwiony.
— Więc co? — odezwała się, zżymając ramionami — cóż w tem dziwnego? Czyż to Jego Królewska Mość nie ma wieczerzać?
Olivier zmarszczył brwi.
— Powiedz Najjaśniejszemu Panu — odparła królowa, nie ruszając się z miejsca — że słucham nowin z Paryża, i że mu ich udzielę, skoro tylko wysłucham.
Potem, zwracając się do Oliviera, rzekła:

— Mówmy dalej; gdy król zjadł kolację, musi przecie ją strawić.

ROZDZIAŁ XXVIII
OLIVIER DE CHARNY

Przerwa ta chwilowo tylko powstrzymała rozmowę, ale nie zmieniła w niczem podwójnego uczucia: zazdrości miłosnej w kobiecie, zazdrości własnej w monarchini.
Dlatego rozmowa, która zdawała się być wyczerpaną w tym pierwszym okresie, miała się jeszcze ożywić z większym naciskiem, tak, jak w bitwie po ustaniu pierwszego ognia, rozpoczynającego akcję na kilku punktach, wszczyna się ogień na całej linji, rozstrzygający bitwę.
Kiedy wreszcie rzeczy doszły do tego stopnia, zdawało się, że hrabia równie ciekawy jest, jak i królowa, bliższych wyjaśnień. Skoro tylko zamknęły się drzwi, odezwał się pierwszy:
— Pytała mnie Wasza Królewska Mość, czy powróciłem dla pani de Charny. Wasza Królewska Mość więc zapomniała, że pomiędzy nami stanął układ, i że ja jestem człowiekiem honorowym?
— Tak — rzekła królowa, zwieszając głowę — tak, stanął układ tak, pan jesteś człowiekiem honorowym, tak, poprzysiągłeś poświęcić się mojemu szczęściu, a poświęcasz zarazem kobietę piękną i charakteru szlachetnego... jedna to zbrodnia więcej.
— O! Wasza Królewska Mość przesadza oskarżenie. Proszę tylko przyznać, że dotrzymałem słowa, jak człowiek uczciwy.
— To prawda, niedorzeczna jestem — przebacz mi, hrabio.
— Nie nazywaj, Najjaśniejsza Pani, zbrodnią tego, co jest tylko skutkiem przypadku i konieczności. Obojeśmy opłakiwali to małżeństwo, które jedynie mogło zasłonić honor królowej. Chodzi tylko o to, ażeby znosić to małżeństwo ta, jak ja znoszę je od lat czterech.
— Tak, zawołała królowa — ale czy myślisz pan, że nie widzę twojego smutku, że nie rozumiem twojego utrapienia, które objawia się w formie najgłębszego szacunku? Czy myślisz, że nie widzę wszystkiego?
— Przez litość, Najjaśniejsza Pani — rzekł hrabia, schylając się — racz mi wyjawić to, co pani widzi. Jeżelim niedosyć cierpiał sam, i niedosyć zadał cierpień innym, niechaj podwoję utrapienia dla siebie i dla wszystkiego, co mnie otacza, pewny będąc, że nigdy nie wypłacę się za to, co pani jestem winien.
Królowa wyciągnęła ku hrabiemu rękę. Słowo tego człowieka miało moc nieprzełamaną, jak wszystko, co wybucha ze szczerego i namiętnego serca.
— Rozkaż, Najjaśniejsza Pani — mówił dalej — błagam, nie lękaj się rozkazywać.
— O! tak, tak, wiem dobrze, nie mam słuszności; przebacz mi pan, to prawda. Ale jeżeli masz pan gdzie ukryte bożyszcze, któremu ofiarujesz tajemne kadzidło, jeżeli jest gdzie na świecie kobieta przez ciebie uwielbiana... Otóż, jeżeli to istnieje, ukryte przed wszystkimi, nie zapomnij, że masz przed wszystkimi, publicznie wobec innych, a także wobec siebie, żonę młodą i piękną, którą otaczasz pieczołowitością, żonę, która opiera się na twoim ramieniu, a opierając się na ramieniu, opiera zarazem na sercu.
Olivier zmarszczył brwi, a linje tak czyste jego oblicza, zmieniły się na chwilę.
— Czego żądasz Najjaśniejsza Pani? — rzekł — czy chcesz, ażebym oddalił hrabinę de Charny? Pani milczy; a więc tak? Dobrze; gotów jestem spełnić ten rozkaz; ale wiadomo Waszej Królewskiej Mości, że ona jest sama na świecie! Sierota. Ojciec jej, baron de Taverney, umarł roku zeszłego, jak przystało na szlachcica starej daty, który nie chce patrzeć na to, co się dzieje. Brat jej, de Maison-Rouge, przyjeżdża najwięcej raz do roku, ażeby uściskać siostrę, pokłonić się Waszej Królewskiej Mości, i odjeżdża, a nikt nie wie, gdzie się podziewa.
— Tak, wiem o tem wszystkiem.
— Zastanów się, Najjaśniejsza Pani, że hrabina de Charny — gdyby Bóg powołał mnie do siebie, mogłaby dziś przybrać swe imię dziewicze, a najczystszy z aniołów niebieskich nie podjąłby w jej myślach i marzeniach żadnego wyrazu, żadnego imienia, żadnego wspomnienia miłosnego.
— Tak, wiem — rzekła królowa, — iż twoja Andrea jest aniołem na ziemi, wiem, że godna jest kochania. Mniemam też, że dla niej jest przyszłość, kiedy dla mnie jej niema. Zaklinam cię, hrabino, więcej już ani słowa o tem. Nie mówię do ciebie, jako królowa. Zapomniałam się, ale co począć?... Jest w mej duszy głos, który zawsze nuci szczęście, radość, miłość, obok głosów złowrogich, wróżących niedolę, wojnę, śmierć. To głos mojej młodości, którą przeżyłam. Przebacz mi, hrabio, nie będę już młodą, nie będę się uśmiechała, ani kochała.
I nieszczęśliwa kobieta oparła pałającą twarz na rękach wychudłych i delikatnych, a łza królewska, niby brylant, przesunęła się między palcami.
Hrabia znów upadł na kolana.
— Najjaśniejsza Pani, w imię nieba — rzekł — rozkaż mi, ażebym się oddalił, uciekał, umarł, ale nie płacz przy mnie.
I sam gotów był zaszlochać, wymawiając te słowa.
— To już się skończy — rzekła Marja Antonina, podnosząc się lekko i wstrząsając głową z uśmiechem pełnym wdzięku.
I ślicznym ruchem odrzuciła w tył gęste włosy pudrowane, które się rozsypały po szyi białości łabędziej.
— Tak! tak! to się skończy — mówiła dalej królowa — już cię więcej zasmucać nie będę, dajmy spokój tym szałom. Dziwna to rzecz, jak kobieta jest słaba, kiedy królowa potrzebuje być tak silna. Przybywasz pan z Paryża? wszak tak? Pomówmy. Opowiedziałeś mi rzeczy, które zapomniałam, a były to rzeczy ważne, nieprawdaż, panie hrabio de Charny?
— Dobrze, Najjaśniejsza Pani, powróćmy do tego, gdyż słusznie mówi Wasza Królewska Mość, są to rzeczy bardzo ważne. Tak jest, przybywam z Paryża, i świadkiem byłem upadku monarchji.
— Słusznie postarałem się o odwagę, gdyż wymagacie jej bez ratunku, panie hrabio. Pomyślny bunt, to według pana już upadek monarchji. Jakto! dlatego, że Bastylja została wzięta, powiadacie, iż monarchja upadła. O! zapominacie, że Bastylja zapuściła korzenie we Francji dopiero w wieku czternastym, a monarchizm od sześciu tysięcy lat, rozrósł się na całym świecie.
— Chciałbym się łudzić, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział hrabia — a wtedy zamiast zasmucać umysł Waszej Królewskiej Mości, głosiłbym nowiny najprzyjemniejsze. Nieszczęściem, instrument tylko takie wydaje głosy, do jakich był przeznaczony.
— Czekaj pan, ja wam dodam otuchy, ja chociaż jestem kobietą, zaprowadzę was na dobrą drogę.
— Niczego więcej nie żądam, ale niestety!...
— Paryżanie zbuntowali się, wszak tak?
— Tak.
— W jakim stosunku?
— Jak dwanaście do piętnastu.
— W jaki sposób doszliście do tego obliczenia?
— Bardzo prosto. Lud wchodzi jako dwanaście piętnastych w skład całego narodu; dwie piętnaste przypada na szlachtę a jedna piętnasta na duchowieństwo.
— Rachunek dobry jest, panie hrabio, i znasz go na palcach. Czytałeś pan i panią de Necker?
— Czytałem pana de Necker.
— Trafne więc jest przysłowie — odezwała się królowa — jeżeli kto zdradza, to najlepiej swoi. A teraz mój rachunek, hrabio. Czy chcesz go posłuchać?
— Z całą uwagą.
— Na dwanaście piętnastych jest część kobiet, czy tak?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, ale...
— Nie przerywaj mi pan. Powiadamy sześć piętnastych kobiet, mężczyzn więc pozostaje sześć; dwie piętnaste starców niedołężnych lub obojętnych, czy to zawiele?
— Nie.
— Zostaje więc cztery piętnaste, z których połowę, przyznasz mi pan, trzeba liczyć na tchórzów i obojętnych. Pochlebiam narodowi francuskiemu; gdzieindziej ten stosunek byłby za mały. Zatem pozostaje dwie piętnaste zapaleńców silnych, dzielnych, wojowniczych. Obliczamy te dwie piętnaste dla Paryża, bo co do prowincji, tego nie potrzeba, nieprawdaż? wszak chodzi tylko o odzyskanie Paryża.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, ale...
— Zawsze ale... Poczekaj pan, odpowiesz później.
Olivier się skłonił.
— Obliczam więc — mówiła dalej królowa — dwie piętnaste paryżan na sto tysięcy ludzi, przystajesz pan?
Na ten raz hrabia nic nie odpowiedział.
Królowa mówiła dalej:
— Otóż przeciw tym stu tysiącom ludzi źle uzbrojonych, niesfornych, niezahartowanych, chwiejnych, ponieważ wiedzą, że źle czynią, stawiam pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy znanych z odwagi w całej Europie, oficerów, takich jak pan, a nadto stawiam tę świętą sprawę, którą tu nazywają prawem Bożem, i nareszcie duszę moją, którą łatwo rozczulić, ale trudno złamać.
Olivier milczał jeszcze.
— Sądzisz pan — mówiła dalej królowa — że w bitwie toczonej na takim gruncie, dwaj mężowie z ludu znaczą więcej, niż jeden z moich żołnierzy?
Olivier milczał.
— Odpowiedz pan, czy tak mniemasz, panie hrabio — zawołała królowa niecierpliwie.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział nareszcie hrabia, na rozkaz królowej, porzucającej dotychczasowe milczenie — na polu bitwy, gdzieby stanęło takich sto tysięcy ludzi w odosobnieniu, bez karności i dobrego rynsztunku, wasza armja pięćdziesięciotysięczna pobiłaby ich w pół godziny.
— Ale nie tak jest, jak Wasza Królewska Mość sądzi. A naprzód, te sto tysięcy buntowników paryskich znaczy tyle co pięćkroć sto tysięcy.
— Jakto?
— Z całą pewnością. Pominęła Wasza Królewska Mość kobiety i dzieci w swej rachubie. O! królowo Francji, o! kobieta odważna i dumna! rachuj je za tylu mężczyzn, te kobiety paryskie: przyjdzie może dzień, w którym będzie pani zmuszona rachować je za tyluż szatanów.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie hrabio?
— Czy wie Wasza Królewska Mość, jaka jest rola kobiety podczas wojen domowych? Nie? To ja wam powiem, a przekona się pani, że nie zawiele byłaby dwóch żołnierzy przeciw jednej kobiecie.
— Od rzeczy mówisz, hrabio.
De Charny uśmiechnął się smutno.
— Czy widziała je Wasza Królewska Mość — zapytał — w Bastylji, pod ogniem, pośród kul, nawołujące do broni, grożące pięściami waszym szwajcarom w rynsztunku wojennym, wykrzykujące przekleństwa na trupach zabitych tym głosem, na który podskakują żywi? Czy widziała je Wasza Królewska Mość gotujące smołę, ciągnące armaty, podające zapalonym bojownikom ładunek, nieśmiałym ładunek wraz z pocałunkiem? Czy wie Wasza Królewska Mość, że przez most zwodzony, w Bastylji przeszło tyleż kobiet, co i mężczyzn, i że w tej chwili, jeżeli kamienie opadają z Bastylij, to pod oskardami migającemi w ręku kobiet?
— O! Najjaśniejsza Pani, rachuj kobiety paryskie, rachuj je, rachuj nawet dzieci, które leją kule, ostrzą szable, zrzucają kamień z szóstego piętra; rachuj je, ponieważ kula ręką dziecka ulana zabije zdaleka twego najlepszego generała, ponieważ szabla przez nie wyostrzona podetnie nogi twych koni wojskowych, ponieważ ten ślepy głaz, padający z nieba, zwali twoich dragonów i gwardzistów.
Rachuj Najjaśniejsza Pani starców, albowiem ci, chociaż nie mają siły do władania szablą, ale mogą jednak służyć za tarczę. Byli w Bastylji i starce, Najjaśniejsza Pani; a czy wie pani, co czynili starce, których nie liczycie? Stawali przed młodszymi, którzy na ich ramionach opierali strzelbę, tak, iż kula waszych szwajcarów zabijała niedołężnego starca, którego ciało stanowiło szaniec dla człowieka silnego.
Rachuj starców, Najjaśniejsza Pani, boć to oni od lat trzydziestu opowiadają pokoleniom następnym niesławę, wyrządzoną ich matkom, nędzę ich pól, tratowanych przez zwierzynę szlachcica, hańbę swej kasty schylonej pod przywilejami feodalnemi; a wtedy synowie chwytają maczugę, topór, strzelbę, wszystko co mają pod ręką, i idą na śmierć albo zwycięstwo.
W Paryżu w tej chwili mężczyźni, kobiety, starce i dzieci, wołają o wyswobodzenie. Rachuj, Najjaśniejsza Pani, wszystko to, co krzyczy, rachuj osiemkroć sto tysięcy dusz w Paryżu.
— Trzysta Spartan zwyciężyło wojsko Kserksesowe, panie de Charny.
— Tak, ale dziś te trzysta Spartan są osiemkroć stu tysiącami, a wasze pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, to armja Kserksesa.
Królowa wstała z zaciśniętemi pięściami, z twarzą czerwoną z gniewu i wstydu.
— O! niech spadnę z tronu — rzekła — niech umrę, rozszarpana przez pańskich osiemkroć sto tysięcy Paryżan, ale niech nie słyszę takiego dowodzenia z ust człowieka z rodu de Charny!
— Jeżeli on tak dowodzi, Najjaśniejsza Pani, to znaczy, iż tak dowodzić potrzeba, gdyż ten de Charny nie ma w żyłach ani jednej kropli krwi, któraby nie była godną jego przodków i któraby nie należała do królowej.
— Niechaj więc idzie na Paryż razem ze mną a umrzemy tam razem.
— Sromotnie!... — rzekł hrabia — bez walki możliwej. Nie wystąpim nawet do boju, znikniemy jak Filistyni lub Amalecyci. Iść na Paryż! Nie wiesz więc, Najjaśniejsza Pani, o jednej rzeczy? W chwili, gdy wejdziemy do Paryża, domy zwalą się na nas, pochłoną, jak fale morza Czerwonego Faraona, i pozostawisz, Najjaśniejsza Pani, we Francji imię przeklęte, a dzieci twe szczwane będą jak dzieci wilczycy.
— Więc jakże mam upaść, hrabio? — rzekła królowa wyniośle, — naucz mnie, proszę.
— Jako ofiara, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział z szacunkiem Olivier de Charny — tak, jak upada królowa, z uśmiechem i z przebaczeniem dla tych, którzy w nią godzą. Ha! gdybyś pani miała pięćkroć sto tysięcy ludzi takich jak ja, powiedziałbym ci: Idźmy, idźmy tej jeszcze i nocy, w tej chwili: a jutro już panowałabyś w Tuileries, jutro odzyskałabyś swój tron.
— O! — zawołała królowa — więc i ty zwątpiłeś, hrabio, ty, w którym złożyłam mą pierwszą nadzieję?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, zwątpiłem, ponieważ cała Francja myśli jednakowo z Paryżem; ponieważ wojsko twe, choćby zwyciężyło Paryż, nie ostoi się przed Lyonem, Rouenem, Strasburgiem, Marsylją i stu innemi grodami. Tak, Najjaśniejsza Pani, trzeba zdobyć się na odwagę i miecz schować do pochwy.
— Więc poto — rzekła królowa — zebrałam dokoła siebie tylu dzielnych ludzi; poto tchnęłam w nich myśl dobrą!
— Jeżeli Wasza Królewska Mość jesteś innego zdania, rozkaż, a tej jeszcze nocy pójdziemy na Paryż. Rzeknij słowo.
Tyle było poświęcenia w tem oświadczeniu hrabiego, że przeraziło królowę więcej, niż odmowa.
Zrozpaczona rzuciła się na sofę i długo walczyła ze swą dumą.
Nareszcie podnosząc głowę, zapytała:
— Hrabio, czy żądasz, abym pozostała bezczynna?
— Mam zaszczyt radzić to Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze, stanie się tak. Powracaj pan.
— Przebóg! rozgniewałem cię, Najjaśniejsza Pani? — rzekł hrabia, patrząc na królowę ze smutkiem pełnym jednak niewymownej miłości.
— Nie. Podaj mi pan rękę.
Hrabia schylając się, podał rękę królowej.
— Muszę pana złajać — rzekła Marja Antonina, usiłując się uśmiechnąć.
— A za co, Najjaśniejsza Pani?
— Jakto! masz brata w służbie, a ja przypadkiem dopiero dowiaduję się o tem?
— Nie rozumiem.
— Dziś wieczorem młody oficer od huzarów pułku Bercheny...
— A! mój brat Jerzy.
— Dlaczego mi nigdy pan nie mówiłeś o tym młodzieńcu? Dlaczego nie ma on dotąd stopnia wyższego w pułku?
— Bo jest bardzo młody i bardzo niedoświadczony jeszcze; bo wreszcie, jeżeli Wasza Królewska Mość raczyła zniżyć wzrok swój ku mnie, co się nazywam tylko de Charny, aby mnie przyjaźnią swą zaszczycić, to jeszcze nie wynika stąd, ażebym ja o rodzinę mą zabiegał z ujmą mnóstwa dzielnej szlachty, zasłużeńszej od moich braci.
— Masz pan więc jeszcze jednego brata?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, brata gotowego umrzeć za Waszą Królewską Mość, jak dwaj inni.
— Czy nie potrzebują oni czego?
— Niczego, Najjaśniejsza Pani; szczęśliwi jesteśmy o tyle, że mamy nietylko byt zapewniony, ale nawet majątek do złożenia u stóp Waszej Królewskiej Mości.
Kiedy wymawiał te ostatnie słowa, dał się słyszeć z sąsiedniej komnaty jęk, na który wzdrygnęli się oboje.
Królowa wstała, pobiegła do drzwi, otworzyła je i wydała wielki krzyk.
Spostrzegła kobietę wijącą się na dywanie w okropnych konwulsjach.
— O! hrabina! — wyrzekła zcicha do Oliviera; — słyszała nas zapewne!
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odparł tenże — bo byłaby uprzedziła Waszą Królewską Mość, że nas usłyszeć można.
I podszedł ku Andrei, którą podniósł w objęciach.

Królowa stała o dwa kroki zimna, blada, z sercem bijącem, niespokojnem.

ROZDZIAŁ XXIX
SCENA WE TROJE

Andrea zaczęła przychodzić do siebie, nie wiedząc kto ją ratuje, ale instynktownie zrozumiała, że ktoś przychodzi jej z pomocą.
Ciało jej się wyprostowało, ręce przyczepiły do niespodziewanej podpory.
Ale umysł nie zbudził się razem z ciałem: pozostał chwiejny, ciężki, senny przez kilka minut.
Charny zdoławszy przywołać ją do życia fizycznego, usiłował przywołać ją do życia moralnego. Ale miał do czynienia z szałem strasznym.
Nareszcie oczy bystre ale błędne wpatrzyły się w niego i Andrea nie poznając człowieka, który ją podtrzymywał, wydała okrzyk i odepchnęła go szorstko.
Przez cały ten czas królowa odwracała oczy; ona, kobieta, ona — której posłannictwem powinno być pocieszanie, ratowanie tej kobiety, ona ją opuściła.
Olivier uniósł Andreę w silnych ramionach, pomimo oporu, i zwracając się do królowej, która wciąż stała sztywna i zimna, wyrzekł:
— Przepraszam Waszą Królewską Mość, ale musiało tu bezwątpienia zajść coś nadzwyczajnego. Pani de Charny nie zwykła omdlewać, i pierwszy raz dopiero widzę ją nieprzytomną.
— Musi więc bardzo cierpieć — odezwała się królowa, wracając do poprzedniego domysłu, że Andrea wysłuchała całą rozmowę.
— Niewątpliwie cierpi — odpowiedział hrabia — i dlatego proszę Waszej Królewskiej Mości pozwolić mi, ażebym zaniósł ją do mieszkania. Ona potrzebuje opieki kobiecej.
— I owszem — rzekła królowa, wyciągając rękę do dzwonka.
Ale na odgłos metalu Andrea zesztywniała i zawołała w malignie:
— O! ten Gilbert!
— Na to imię królowa drgnęła, a hrabia zdziwiony złożył żonę na sofie.
W tej chwili za dzwonkiem wszedł służący.
— Nic, nic... powiedziała królowa, dając mu znak ręką, ażeby się oddalił.
Po wyjściu służącego hrabia i królowa spojrzeli po sobie. Andrea zamknęła znowu oczy i jakby uległa nowemu napadowi.
Pan de Charny klęcząc przy sofie, podtrzymywał ją leżącą.
— Gilbert — powtórzyła królowa — co to za nazwisko?
— Trzebaby się dowiedzieć.
— Zdaje mi się, że je znam — rzekła Marja Antonina — nie pierwszy to raz słyszałam je pono z ust hrabiny.
Ale Andrea, jak gdyby przeczuła groźbę w tem wspomnieniu królowej, Andrea otworzyła oczy, wyciągnęła ręce ku niebu i z wysiłkiem zerwała się na nogi.
Pierwsze jej spojrzenie, już przytomne, padło na Oliviera, którego poznała i objęła wzrokiem pełnym miłości.
Potem, jak gdyby ten mimowolny objaw jej myśli nie był godzien jej duszy spartańskiej, odwróciła oczy i spostrzegła królowę.
Skłoniła się natychmiast.
— Boże mój! co pani jest? — zapytał Olivier — przestraszyłaś mnie; pani tak silna, tak mężna, uległaś takiemu omdleniu?
— Panie — odpowiedziała — dzieją się w Paryżu rzeczy tak straszne, że kiedy mężczyźni drżą, kobiety mdleć mogą. Opuściłeś pan Paryż! o! dobrześ uczynił.
— Wielki Boże! Hrabino — rzekł Olivier tonem powątpienia — czyż cierpiałaś tak dla mnie?
Andrea raz jeszcze spojrzała na królowę i na męża, ale nic nie odpowiedziała.
— Ależ niezawodnie, hrabio — odezwała się Marja Antonina — czemużbyś miał powątpiewać. Pani hrabina nie jest królową; ma prawo lękać się o swego męża.
Olivier poczuł w tych słowach ukrytą zazdrość.
— O! — Najjaśniejsza Pani — rzekł — pewien jestem, że hrabina lęka się o swą władczynię więcej jeszcze, niż o mnie.
— Ależ, hrabino — zapytała Marja Antonina — dlaczego i jakim sposobem znalazłaś się zemdloną w gabinecie?
— Trudnoby mi to było opowiedzieć Waszej Królewskiej Mości. Nie wiem sama; jednak w tem życiu wzruszeń, w jakim żyjemy od trzech dni, bardzo naturalne chyba jest zemdlenie kobiety.
— To prawda — zcicha wyrzekła królowa, widząc, że Andrea nie życzy sobie być badaną bliżej.
— Ale — odezwała się Andrea z dziwnym spokojem, który nie opuszczał jej od chwili, gdy zapanowała nad wolą ale i Wasza Królewska Mość ma także oczy wilgotne.
I Olivier w tej chwili zauważył również w słowach żony ten sam ton ironiczny, jaki przedtem dostrzegł w słowach królowej.
— Pani — rzekł do Andrei z lekką surowością, do której, czuć to było, głos jego nie nawykł — nic w tem dziwnego, że królowa uczuwa łzy w oczach: królowa kocha swój lud, a krew ludu popłynęła.
— Bóg, szczęściem, ochronił monarchinię — odpowiedziała Andrea, wciąż zimna i nieprzenikniona.
— Tak, ale tu nie chodzi o Jej Królewską Mość, lecz o panią; mówmy o pani, królowa pozwala.
Marja Antonina przyzwoliła skinieniem głowy.
— Przestraszyłaś się pani czegoś, nieprawdaż?
— Ja?
— Cierpiałaś, nie przecz; zdarzył ci się jakiś wypadek; jaki, nie wiem, ale nam powiesz.
— Mylisz się pan.
— Masz powód uskarżać się na kogoś, na jakiegoś mężczyznę? Powiedz otwarcie.
Andrea zbladła.
— Nie mam powodu żalić się na nikogo: wracam od króla.
— Prosto?
— Prosto; Wasza Królewska Mość może o to zapytać.
— Jeżeli tak — odezwała się Marja Antonina — to hrabia miałby słuszność. Tak miła jest królowi, który wie o mojem żywem dla niej uczuciu, że nie mógł wyrządzić najmniejszej przykrości.
— Ależ — rzekł Olivier nalegająco — wymówiłaś pani pewne nazwisko.
— Nazwisko?
— Tak, gdy wróciłaś do przytomności.
Andrea spojrzała na królowę, jakby odwołując się do niej; lecz królowa, czy to nie zrozumiała, czy nie chciała zrozumieć i powtórzyła na Olivierem:
— Tak, wymówiłaś pani nazwisko Gilbert.
— Gilbert! Ja wymówiłam nazwisko Gilbert! — wykrzyknęła Andrea tonem takiego przerażenia, że Olivier więcej wzruszył się tym okrzykiem, niż zemdleniem.
— Tak — potwierdził — wymówiłaś pani to nazwisko.
— A! to doprawdy dziwne! — rzekła Andrea.
I zwolna, jak kiedy niebo zamyka się po błyskawicy, twarz Andrei, tak gwałtownie wzburzona na to nazwisko złowrogie, odzyskała pogodę i ledwie tylko niektóre muskuły tej pięknej twarzy jeszcze drgały nieznacznie, tak, jak na widnokręgu migają ostatnie połyski burzy.
— Gilbert — powtórzyła — nic nie wiem.
— Tak, Gilbert — potwierdziła królowa. — Przypomnij sobie, poszukaj w pamięci, kochana moja Andreo.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — odezwał się Olivier do Marji Antoniny — jeżeli to tylko prosty przypadek, i hrabina nie wie nic o tem nazwisku?
— Nie — rzekła Andrea — nie, nie jest mi ono obce. — To nazwisko człowieka uczonego, zdolnego lekarza, który świeżo przybył z Ameryki, a tam zaprzyjaźniony był z panem Lafayettem.
— Cóż stąd — zapytał Olivier.
— Otóż — odrzekła Andrea z zupełną naturalnością — ja go osobiście nie znam, ale powiadają, że to człowiek bardzo zacny.
— Skądże więc to wzruszenie, kochana hrabino? — zapytała królowa.
— Wzruszenie! Alboż ja byłam wzruszona?
— O! tak; gdy przy wymawianiu tego nazwiska doznawałaś jakby męczarni.
— Być może... nie wiem, jaka tego przyczyna. Zastałam w gabinecie Jego Królewskiej Mości mężczyznę ubranego czarno, z twarzą surową, który mówił o rzeczach smutnych i strasznych; opowiadał z okropną prawdą o zabójstwie dokonanem na panach de Launay i de Flesselles! Przestraszyłam się tego i osłabłam, jak wiadomo Waszej Królewskiej Mości i hrabiemu. Wtedy może co powiedziałam, wtedy zapewne wymówiłam to nazwisko Gilberta.
— Być może — wyrzekł Olivier, nie chcąc widocznie dalej posuwać badania — ale teraz już się pani uspokoiłaś?
— Zupełnie.
— To poproszę panią o jedną rzecz, panie hrabio — powiedziała królowa.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Zechciej pan udać się do panów de Bezenval, de Broglie, de Lambesq i powiedz im, ażeby zatrzymali wojsko na stanowiskach, na jakich się znajduje, a król jutro, wraz z radą, obmyśli, co ma czynić dalej.
Hrabia skłonił się, a przed wyjściem rzucił ostatnie spojrzenie na Andreę.
Spojrzenie to pełne było czułego niepokoju.
Nie uszło ono uwagi królowej.
— Hrabino — rzekła — czy nie zechcesz pójść do króla ze mną?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, nie — żywo odparła Andrea.
— Dlaczego?
— Proszę Waszą Królewską Mość, ażeby pozwoliła mi udać się do domu: wzruszenia, jakich doznałam, dają mi uczuć potrzebę spoczynku.
— Hrabino, powiedz mi szczerze: czy miałaś jakie zajście z Jego Królewską Mością?
— O! żadnego, Najjaśniejsza Pani, żadnego zgoła.
— Ależ powiedz, proszę cię, powiedz otwarcie. Król nie zawsze oszczędza moich przyjaciół.
— Król, jak zwykle, pełen jest dobroci dla mnie, ale...

— Ale wolisz się z nim nie widzieć, czy tak? Stanowczo, jest coś w tem, hrabino — rzekła królowa z udaną wesołością.

Ale niebawem, kiedy cisza ogarnęła Wersal
W tej chwil Andrea przesłała królowej spojrzenie tak wyraźne i tak błagalne, iż ta zrozumiała, że czas zakończyć tę małą wojnę.

— Istotnie, hrabino — rzekła — niechaj pan de Charny spełni polecenie, które mu dałam, a ty odejdź do domu, lub pozostań tu, co wolisz.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziała Andrea.
— Idź, panie hrabio — mówiła dalej Marja Antonina, patrząc jednak uważnie na wyraz wdzięczności malujący się na obliczu Andrei.
Hrabia nie widział tego wyrazu albo widzieć go nie chciał; wziął żonę za rękę i winszował jej powrotu do sił.
Następnie nachyliwszy się przed królową w głębokim ukłonie, wyszedł.
Ale przy wyjściu, zamienił ostatnie spojrzenie z Marją Antoniną.
Spojrzenie królowej mówiło:
— Powracaj prędko.
Spojrzenie hrabiego odpowiedziało:
— Wrócę jaknajprędzej.
Andrea zaś z piersią uciśnioną, śledziła wszystkie ruchy mężowskie.
Skoro jednak zamknęły się drzwi za nią, skoro znikł, znikły razem wszystkie te siły, które Andrea przywołała ku sobie, ażeby czoło stawić temu położeniu. Twarz jej zbladła, nogi się zachwiały i padła na fotel pobliski, usiłując przepraszać królowę za takie uchybienie etykiecie.
Królowa pobiegła do kominka, wzięła flakonik z solami i dała je do powąchania Andrei. Hrabina niebawem przyszła do siebie, ale raczej siłą woli, niż skutkiem pomocy z ręki królewskiej.
Było istotnie coś dziwnego między temi dwiema kobietami. Królowa jakby miała sympatję dla Andrei, Andrea głęboko szanowała królowę, w pewnych jednak chwilach wyglądały, tak, jakby były nieprzyjaciółkami.
Wola, jak powiedzieliśmy, ta wola tak potężna niebawem wróciła Andrei jej siły. Podniosła się z szacunkiem usunęła rękę królowej, i schylając przed nią głowę, wyrzekła:
— Wasza Królewska Mość pozwala, ażebym się oddaliła do mieszkania?...
— O! wiesz dobrze, kochana hrabino, że zawsze służy ci prawo, etykieta nie dla ciebie. Ale zanim się oddalisz, czy nie masz mi czego do powiedzenia?
— Ja? — zapytała Andrea.
— Tak, ty.
— A to z jakiego powodu?
— Z powodu tego pana Gilberta, którego widok tak cię zatrwożył?
Andrea drgnęła, ale potrząsnęła tylko głową na znak zaprzeczenia.
— W takim razie nie zatrzymuję cię, kochana Andreo, jesteś wolna.
I królowa postąpiła krok, ażeby wejść do buduaru, stykającego się z gabinetem.
Andrea zaś skłoniwszy się z szacunkiem, podeszła ku drzwiom.
Lecz w chwili, gdy je miała otworzyć, ozwały się na korytarzu kroki — i na klamce zewnętrznej oparła się czyjaś ręka.
Jednocześnie dał się słyszeć głos Ludwika XVI, wydający rozkazy kamerdynerowi.
— To król! Najjaśniejsza Pani! — wyrzekła Andrea, cofając się kilka kroków — król!
— Tak jest, to król — rzekła Marja Antonina. — Czyż tak cię on przestrasza?
— Na imię Boga! Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała Andrea — niechaj nie widzę króla, niechaj nie stanę przed jego obliczem, przynajmniej nie dzisiaj, umarłabym ze wstydu!
— Ale powiedz mi nareszcie hrabino...
— Wszystko, wszystko, jeżeli Wasza Królewska Mość wymaga. Ale. ukryj mnie, Najjaśniejsza Pani.
— Wejdź do mego buduaru, hrabino — rzekła Marja Antonina — wyjdziesz stamtąd po wyjściu króla. Bądź spokojna, więzienie twe długo nie potrwa; król nigdy tu długo nie bawi.
— O!... dziękuję, dziękuję! — zawołała hrabina.

I, wpadając do buduaru, znikła w chwili, gdy król otwierając drzwi, ukazał się na progu pokoju.
ROZDZIAŁ XXX
KRÓL I KRÓLOWA

Królowa, obejrzawszy się dokoła, przyjęła ukłon króla i oddała mu go przyjaźnie.
Poczem król podał jej rękę.
— I jakiemuż to szczęśliwemu wypadkowi — zapytała Marja Antonina — zawdzięczam wizytę Waszą?
— Spotkałem hrabiego de Charny, który powiedział mi, że z waszego rozkazu idzie oświadczyć wszystkim naszym wodzom, ażeby siedzieli spokojnie. To piękne twoje postanowienie tak mi się podobało, że nie mogłem przejść przed waszym apartamentem, bez podziękowania.
— Tak — odrzekła królowa — istotnie, namyśliłam się i sądzę, że lepiej będzie pozostawić wojsko w spokoju i nie dawać powodu do wojen domowych.
— Widzisz więc, gdybyś czuła się na siłach, Najjaśniejsza Pani, prowadziłabyś wojnę.
— Gdybym się czuła dość silną — odrzekła Marja Antonina — spaliłabym Paryż.
— O! byłem pewny, że pragniesz zaniechać wojny z innych pobudek, niż ja.
— A jakież są pobudki twoje, Najjaśniejszy Panie, małżonku mój?...
— Mam tylko jeden powód.
— Jaki?
— Bardzo prosty. Nie chcę prowadzić wojny z ludem, bo zdaje mi się, że lud ma słuszność.
— Słuszność? — zawołała królowa — lud ma słuszność, że się buntuje?
— A tak!
— Ma słuszność burząc Bastylję, zabijając gubernatora, mordując starszego kupców, strzelając do naszych żołnierzy?
— Ależ tak, na Boga!
— O! — zawołała królowa — czyż to takich uwag chciałeś mi udzielić?
— Wypowiadam je tak, jak mi na myśl przyszły.
— Przyznasz jednak, Najjaśniejszy Panie, że lud zbłądził.
— Pojmij przecie z łaski swej, Najjaśniejsza Pani: że jeżeli pozostawiam przy sobie wszystkich tych, którzy go kochają, to chyba w ten sposób nie uspakajam ludu i nie budzę w nim usposobienia do naszych rządów.
— Więc bunt ma być prawem ludu? Ogłoś tę zasadę, Najjaśniejszy Panie! To szczęście, że takie rzeczy mówisz we cztery oczy. Gdyby cię kto usłyszał!
— O! — rzekł król — nie mówisz mi nic nowego. Wiem dobrze, iż gdyby twoi Poliniakowie, twoi Dreux-Breze, twoi Clermont-Tonnerre, twoi Coigny słyszeli mnie, wzruszaliby na mnie ramionami, wiem to dobrze...
Otóż ja ci powiem, choć w to nie uwierzysz, że gdyby przyjaciele twoi zamiast na dworze, znajdowali się w Bastylji, lud zamiast burzyć ją jeszczeby ją ufortyfikował.
— Ale ten twój ukochany lud, niedługo będzie miał sposobność nienawidzieć moich przyjaciół, bo udają się oni na wygnanie — odezwała się królowa gniewnie.
— Wyjeżdżają? — wykrzyknął król.
— Tak, wyjeżdżają.
— Poliniakowie? kobiety?
— Tak.
— O! to tem lepiej — zawołał król — tem lepiej! Chwała Bogu!
— Jakto, tem lepiej? Jakto chwała Bogu? Więc ich Wasza Królewska Mość nie żałuje?
— O! bynajmniej. Jeżeli im brak pieniędzy na wyjazd, to nawet im dam: nie będą pieniądze tym razem źle użyte, upewniam cię, Najjaśniejsza Pani. Szczęśliwej drogi, panowie! przyjemnej podróży, moje panie! — mówił król z uśmiechem rozkosznym zadowolenia.
— O! tak, tak — odezwała się królowa — pojmuję, że pochwalacie takie nikczemności, Najjaśniejszy Panie.
— A! porozumiejmy się; więc pani oddajesz im nareszcie sprawiedliwość?
— Oni nie wyjeżdżają — zawołała królowa — ale uciekają!
— Mniejsza o to, byle poszli sobie precz!
— Ale pomyśleć, że do takiej podłości namawia ich rodzina twoja, Najjaśniejszy Panie!
— Czyż to moja rodzina namawia wszystkich twoich ulubieńców, ażeby stąd odjechali? No, no, nie sądziłam, ażeby rodzina moja była tak rozumną. A powiedz mi też, którzy to członkowie rodziny mojej wyświadczają mi taką przysługę, chciałbym im podziękować.
— Ciotka twoja Adelaida i brat d‘Artois.
— Mój brat d‘Artois! Czy sądzisz, że i on ze swej strony poszedłby za radą, którą sam daje? Czy myślisz, że wyjechałby także?
— Czemu nie? — zawołała Marja Antonina próbując ukłóć króla.
— Niechaj cię Pan Bóg wysłucha! — wykrzyknął Ludwik XVI — niechaj sobie jedzie pan d‘Artois, powiem mu to samo, co powiedziałem innym: szczęśliwej drogi, mój bracie d‘Artois, szczęśliwej drogi!
— A! to twój brat! — zawołała Marja Antonina.
— Żal mi go! Dobry chłopiec, nie brak mu ani sprytu, ani odwagi, wiem o tem, ale mu brak mózgu. Udaje księcia francuskiego z czasów Ludwika XIII. Szaławiła, nieroztropny, kompromituje ciebie, małżonkę Cezara.
— Cezara! — wyrzekła z cicha królowa z krwawą ironją.
— Albo Klaudjusza, jeżeli wolisz — odpowiedział król — bo wiesz pani zapewne, że Klaudjusz był tak samo Cezarem, jak Nero.
Królowa spuściła głowę. Ta zimna krew historyczna już ją niecierpliwiła.
— A czy myślisz — mówił dalej król, — że żałowałbym księcia Prowancji? Jeżeli i on wyjeżdża, szczęśliwej drogi.
— O! ten nic nie mówi o wyjeździe.
— Tem gorzej! Widzisz moja droga małżonko, brat mój, książę Prowancji, jak dla mnie, zawiele umie po łacinie, a w zamian zmusza mnie mówić po angielsku. Więc on zostaje? Tem gorzej, tem gorzej! Czy wiesz pani, że w otoczeniu twojem znam tylko jednego uczciwego człowieka. To hrabia de Charny.
Królowa zarumieniła się i odwróciła.
— Mówiliśmy o Bastylji — rzekł król po krótkim przestanku — i pani żałujesz, że ją wzięto?
— Ale usiądź przynajmniej, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała królowa — skoro, jak się zdaje, masz mi jeszcze wiele do powiedzenia.
— Nie, dziękuję, wolę rozmawiać chodząc, czynię to dla zdrowia swojego o które nikt się nie troska; bo jeżeli jem dobrze, zato źle trawię. Czy wiesz pani, co mówią w tej chwili? Mówią: król jadł kolację i śpi. A ty widzisz, jak ja śpię. Stoję oto i przechadzam się, rozmawiając z żoną o polityce. A! pani, pokutuję! pokutuję!
— A za co pokutujesz, Najjaśniejszy Panie, jeżeli wolno zapytać?
— Pokutuję za grzechy wieku, którego jestem kozłem ofiarnym; pokutuję za panie Pompadour, Dubarry, za Park-Jeleni, pokutuję za biednego Latude‘a, gnijącego przez lat trzydzieści w więzieniach i unieśmiertelniającego się przez cierpienie. To także człowiek, który w obrzydzenie wprawił Bastylję. Nieszczęśliwy człowiek!
A! pani, wieleż ja popełniłem głupstw, puszczając płazem głupstwa innych! Filozofów, ekonomistów, uczonych, literatów, wszystkich pomagałem prześladować. A, mój Boże! wszyscy ci ludzie, pragnęli tylko mnie kochać! Gdyby mnie byli pokochali, stanowiliby chwałę i szczęście mego panowania.
Naprzykład ten pan Rousseau, ta zmora Sartines‘a i innych, tożem go widział raz, pamiętasz, kiedyś go kazała sprowadzić do Trianon. Prawda, że miał suknie źle oczyszczone, brodę długą, ale w gruncie był to uczciwy człowiek. Gdybym i ja był wtedy ubrał się szaro, wziął pończochy przetarte i poszedł z nim zbierać mchy w lasku Ville-d‘Avray...
— To coby było? — przerwała królowa z najwyższą pogardą.
— To pan Rousseau nie byłby napisał: „Wikarjusza Sabaudzkiego“, ani „Umowy społecznej“.
— Zgoda, schlebiaj, Najjaśniejszy Panie, rewolucjonistom, głaszcz ich, rzucaj im łakocie.
— Tak będę robił; nie mam innego zamiaru, proszę mi wierzyć. Tak, tak, jużem to sobie postanowił. Zbiorę nieco pieniędzy i będę traktował tych panów uprzejmie. A! naprzykład, pan Mirabeau...
— Prawda! warto też wspominać to dzikie zwierzę.
— Za pięćdziesiąt tysięcy franków będzie z niego Medor; a jeżeli zwlekać będę, to może za miesiąc będziemy musieli dać mu już z pół miljona.
Królowa jęła śmiać się z politowania.
— A! takim ludziom pochlebiać! — odezwała się.
— Pan Bailly — mówił dalej król — zostanie ministrem rękodzieł, spróbuję dla zabawy utworzyć takie ministerjum, i pan Bailly będzie drugim Medorem. Przepraszam cię, Najjaśniejsza Pani, że nie jestem twego zdania; ale łączę się ze zdaniem mojego przodka, Henryka IV. Był to polityk nie gorszy od innych, i przypominam sobie to, co mówił.
— A cóż mówił?
— Muchy nie łapią się na ocet.
— Sancho mówił toż samo, czy coś podobnego.
— I Sancho byłby uszczęśliwił ludność Baratarji, gdyby Baratarja istniała.
Lecz co się stanie z majestatem?... Majestat, to tylko wyraz, wiem o tem — ale w tym razie mieszczą się wszystkie cnoty królewskie: kto szanuje, ten kocha; kto kocha, ten słucha.
— O! majestat — przerwał król z uśmiechem — co mi tam majestat. Ty, naprzykład Najjaśniejsza Pani, jesteś tak majestatyczną, jak nie można więcej, a jednak...
— Rozumiem; chcesz Wasza Królewska Mość powiedzieć, że mimo majestatyczności znienawidzona zostałam przez lud francuski. E! bardzo ja mało dbam o popularność; ale zdaje mi się też, że niepopularność moją przesadzają. Pochwały nie spadają na mnie, to prawda; ale przecie uwielbiano mnie kiedyś; a jak kiedyś uwielbiano mnie zanadto, tak teraz znienawidzono bardzo.
— Nie wiesz jeszcze pani całej prawdy, i dlatego jeszcze się łudzisz; wszak mówiliśmy o Bastylji?
— Tak.
— Owoż w Bastylji była ogromna komnata, cała zawalana książkami, napisanemi przeciw tobie. Przypuszczam, że to wszystko spalone.
— A cóż mi zarzucano w tych książkach?
— Pojmujesz pani, że nie stoję tu, jako twój oskarżyciel, jak nie chciałbym być twoim sędzią. Skoro się tylko paszkwile ukazują, zaraz każę zabierać całe wydanie i zaprzepaszczać to w Bastylji. Ale czasami broszury te, mnie samemu wpadają w ręce. Tak naprzykład — dodał król, uderzając się po kieszeni — mam tu jedną przy sobie, obrzydliwa....
— Proszę mi pokazać — rzekła królowa.
— Nie mogę — odparł król — są tam ryciny...
— I nie postarałeś się nigdy, Najjaśniejszy Panie, dojść do źródła tych bezeceństw?
— Ależ tem tylko dochodzeniem do źródła, zajmujemy się wszyscy: wszyscy moi policjanci, posiwieli w tej sprawie.
— Więc znasz, Najjaśniejszy Panie, sprawcę tych niegodziwości?
— Są to, po większej części nędzarze zgłodniali, którzy wegetują w Anglji lub Holandji. Ugryzie cię ktoś, ukąsi, gniewasz się, szukasz, zdaje ci się, że znajdziesz jakiego krokodyla, lub węża, że go zabijesz, zgnieciesz, a tu tymczasem przed tobą robak, tak mały, tak drobny, tak brudny, że nie chcesz go dotknąć, nawet dla ukarania.
— Zgoda! Ale jeżeli nie śmiesz dotykać robaków, oskarż jawnie tego, kto ich płodzi. Istotnie, zdawałoby się, że książę Orleański jest słońcem. O! jeżeli żałuję Bastylji, to tylko dla niego, żal mi, że tylu tam wsadzono zbrodniarzy, a jego to minęło.
— Oho! gdyby się tam był znajdował książę Orleański, pięknie byśmy dziś wyglądali! — rzekł król.
— Cóżby było, naprzykład?
— Wszak pani wiesz, że obnoszono jego popiersie, razem z popiersiem Neckera.
— Wiem... cóż dalej?
— Otóż, gdyby dziś książę Orleański wyszedł z Bastylji, dziś byłby obwołany królem Francji, Najjaśniejsza Pani.
— A ty, Najjaśniejszy Panie, możebyś to także za rzecz słuszną poczytał! — rzekła Marja Antonina z gorzką ironją.
— Zapewne! Zżymaj ramionami, ile ci się podoba, ażeby jednak należycie osądzić innych, stawiam się na ich miejscu. Nie z wysokości tronu dobrze można widzieć lud: ja zstępuję doń i pytam się, czybym, będąc mieszczaninem lub kmieciem, zniósł, ażeby mnie mój pan zaliczał do swego inwentarza, jak kury lub krowy?...
— Dobrze, dobrze, Najjaśniejszy Panie!... — przerwała królowa ze wzrokiem piorunującym, — weź oskard i idź pomagać do zburzenia Bastylji.
— Pani żartujesz — odparł król. — A ja ci powiadam na serjo i daję ci na to słowo, że poszedłbym, gdyby to nie było śmieszne ażeby król brał się do oskarda, kiedy może to samo zrobić jednem pociągnięciem pióra. Bo nie będziesz już mogła dla kaprysu swych przyjaciół, wtrącać do więzienia ludzi uczciwych.
— Ludzi uczciwych?
— A tak! Widziałem dzisiaj jednego, który tam był zamknięty i dziś z rana wyszedł.
— Dziś wieczorem widziałeś Wasza Królewska Mość człowieka, który z rana wyszedł z Bastylji?
— Tylko com się z nim rozstał.
— Któż to taki?
— Znajomy twój.
— Mój?
— Tak.
— Jakżeż się nazywa ten znajomy?
— Doktór Gilbert.
— Gilbert! Gilbert! — zawołała królowa. — Jakto? ten, którego nazwisko Andrea wspomniała, powracając do zmysłów?
— To musi być ten sam, jabym przynajmniej na to przysiągł.
— I ten człowiek był w Bastylji?
— Myślałby kto, że pani o tem nie wiesz.
— Nic zgoła.
I królowa spostrzegłszy na twarzy króla wyraz zdziwienia, wyrzekła:
— Chyba, żem zapomniała z jakiego powodu...
— A tak — zawołał król — zawsze jest jakiś powód tych niesprawiedliwości, o których się zapomina. Ale jeżeli ty zapomniałaś i o tym powodzie i o doktorze, pani de Charny nie zapomniała ani o jednym ani o drugim.
— Najjaśniejszy Panie! — krzyknęła Marja Antonina.
— Musiało między nimi coś zajść... — mówił dalej król.
— Najjaśniejszy Parnie! przez litość! — odezwała się królowa, niespokojnie spoglądając w stronę buduaru, w którym zamknięta Andrea mogła słyszeć wszystko, co mówili.
— A tak! — rzekł król z uśmiechem — obawiasz się pani, ażeby nie nadszedł de Charny i nie dowiedział się. Biedny de Charny...
— Błagam cię, Najjaśniejszy Panie. Pani de Chamy jest kobietą pełną cnót, i wolę mniemać raczej... wyznaję ci, że ten pan Gilbert...
— Ej! — przerwał król — czy chcesz pani oskarżać tego poczciwego człowieka?... Wiem co wiem, a to gorsza, że, wiedząc wiele, jeszcze nie wiem wszystkiego.
— Mrozisz mnie, Najjaśniejszy Panie, swoją pewnością — rzekła królowa, wciąż patrząc w stronę gabinetu.
— Ten człowiek twoim lekarzem? Powierzasz życie królewskie w ręce pierwszego lepszego?
— O! — odparł król — ja ufam pierwszemu rzutowi oka i upewniam panią, że wczytałem się w głąb duszy tego człowieka.
Królowa doznała silnego dreszczu z gniewu i wzgardy.
— Wzruszaj pani ramionami, ile chcesz, nic to nie pomoże, Gilbert jest człowiekiem uczonym.
— Przesada!
— Chciałbym cię widzieć na mojem miejscu. Chciałbym wiedzieć, czy pan Mesmer nie sprawił na tobie i na pani de Lamballe jakiego wrażenia.
— Pan Mesmer? — odezwała się królowa, rumieniejąc.
— Tak, kiedy przed czterema laty poszłaś przebrana na jedno z jego posiedzeń. O! mam dobrą policję i wiem wszystko.
I król, wymawiając te słowa, z czułością uśmiechnął się do Marji Antoniny.
— Jeżeli wiesz wszystko, Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — to jesteś bardzo skryty, boś mi nigdy o tem nie mówił.
— Poco! głos nowiniarzy i pióra dziennikarzy dosyć ci nawyrzucały tę nieroztropność. Ale wracam do Gilberta i do Mesmera zarazem. Pan Mesmer umieścił cię koło fontanny, dotknął laską stalową i otoczył się tysiącem fantasmagoryj, jak zwykle szarlatan. Gilbert zaś nie robi tyle zachodów, wyciąga rękę nad kobietą, która w tej chwili usypia, a gdy uśnie, mówi...
— Mówi! — wyrzekła królowa cicho i z przerażeniem.
— Tak — odrzekł król, który nie wzdragał się przedłużać tego cierpienia żony — tak, usnąwszy mówi, a wierzaj mi, rzeczy, które mówi, są osobliwe.
Królowa zbladła.
— Więc pani de Charny mówiła rzeczy bardzo osobliwe? — zapytała.
— Do najwyższego stopnia — dodał król. — Szczęściem nawet dla niej...
— Cicho! cicho! — przerwała Marja Antonina.
— Dlaczego cicho? Szczęściem nawet dla niej, powiadam, że ja tylko słyszałem ją, mówiącą we śnie.
— O! przez litość, Najjaśniejszy Panie! ani słowa więcej. ..
— I owszem, bo też upadam ze znużenia, a jak jem, kiedy mi się jeść chce, tak samo idę spać, kiedy mnie sen ogarnia. Dobranoc więc pani. Oby z całej tej naszej rozmowy, pozostało ci wrażenie zbawienne!
— Jakie, Najjaśniejszy Panie?
— Lud słusznie odrabia to, czegośmy z przyjaciółmi naszymi narobili, świadkiem mój biedny doktór Gilbert. Żegnam Waszą Królewską Mość, bądź pewna, że poznawszy złe, będę miał nadal odwagę mu zapobiec.
I odszedł wolnym krokiem, sam zamykając za sobą drzwi z zadowoleniem mechanika, który czuje pod ręką obracające się doskonale zamki.
Jeszcze król nie uszedł dziesięciu kroków w korytarzu, kiedy hrabina wyszła z gabinetu, pobiegła do drzwi i popchnęła zasuwkę, pobiegła do okien i zapuściła story.
A wszystko to uczyniła żywo, gwałtownie, z energją szału i gniewu.
Potem, upewniwszy się, że nikt nie może widzieć ani słyszeć, podeszła do królowej ze łkaniem rozdzierającem i padła na kolana, wołając:
— Ocal mnie, Najjaśniejsza Pani, w imię nieba, ocal mnie!
A po chwili, z westchnieniem dodała:
— Opowiem ci wszystko!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




  1. Znajdują się w Wersalu.
  2. Pień.
  3. Topór.
  4. Karol Eugeniusz z Lotaryngji, ks. de Lambesq, powszechnie znienawidzony we Francji; był później marszałkiem austrjackim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.