Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX
GENERAŁ MAILLARD

Była to rzeczywista armja, ta siła, nad którą Maillard kierunek otrzymał.
Armaty coprawda miała bez kółek i łożysk, ale umieściła je na wózkach.
Miała karabiny bez kurków i zapałów, ale z bagnetami.
Miała wiele innej broni, bardzo lichej, ale broń to zawsze była.
Proch nosiła w chustkach, czepkach i kieszeniach, a pośród żyjących tych ładownic przechadzali się artylerzyści z zapalonemi lontami.
Cud to prawdziwy, że cała ta armja nie wyleciała w powietrze w czasie pochodu.
Maillard rzutem oka ocenił usposobienie wojsk swoich. Przekonał się, że nie jest w jego mocy utrzymać tę siłę w Paryżu, że trzeba ją poprowadzić na Wersal i zapobiec złemu, któreby uczynić mogła. Maillard spełni to trudne i bohaterskie zarazem zadanie. Przedewszystkiem bierze bęben z szyi dziewczyny.
Umierająca z głodu, osuwa się ona wzdłuż muru i pada głową na słupek.
Twarde to posłanie... to łoże głodu.
Maillard pyta o nazwisko nieznajomej. Nazywa się Magdalena Chambry. Rzeźbiła z drzewa dla kościołów. Ale któż myśli teraz o upiększaniu kościołów rzeźbą i bareliefem, arcydziełami wieku XV?... Umierając z głodu, została kwiaciarką w Palais-Royal.
Ale kto kupuje kwiaty, kiedy na chleb pieniędzy nie ma?... Kwiaty, błyszczące gwiazdy pokoju i obfitości, więdną za powiewem burz rewolucyjnych.
Nie mogąc rzeźbić, nie mogąc sprzedawać róż, lilij i jaśminów, Magdalena Chambry wzięła bęben i poczęła bić straszną pobudkę głodu.
Pójdzie do Wersalu z całą tą gromadą, którą zebrała.
Gdy przybędą na miejsce, zażądają, aby tę dziewczynę wprowadzono do pałacu razem z dwunastoma jeszcze kobietami. Poprze ona u króla sprawę zgłodniałych.
Przyklaśnięto tej myśli Maillarda.
I tak Maillard, jednem słowem zniweczył zamiary okrucieństwa.
Kobiety nie wiedziały poco iść mają do Wersalu, ale teraz wiedzą: Idą poto do Wersalu, ażeby deputacja z dwunastu kobiet złożona, deputacja z Magdaleną Chambry na czele, poszła prosić króla, aby się w imię głodu, nad ludem swoim zmiłował.
Zebrało się blisko siedem tysięcy kobiet.
Gdy przybyły pod Tuilleries, krzyki słyszeć się dały.
Maillard wchodzi na słupek i zapytuje:
— Czego chcecie?....
— Chcemy przejść przez Tuilleries.
— Niepodobna!... — odpowiada im Maillard.
— Dlaczego niepodobna? — wrzeszczy siedem tysięcy głosów.
— Bo Tuilleries, to dom króla i ogród króla; bo przechodzić bez pozwolenia przez Tuilleries, to znieważać króla, to więcej jeszcze, to napaść w osobie króla na wolność wszystkich.
— Niechże tak będzie — wołają kobiety — poproś o pozwolenie szwajcara.
Maillard zbliżył się do szwajcara z kapeluszem w ręku.
— Mój przyjacielu — rzekł — czy pozwolisz aby te damy przeszły przez Tuillerje?... Przejdą szpalerem i nic a nic nie uszkodzą, ani rośliny ani drzew.
Szwajcar zamiast odpowiedzi, natarł swą długą szpadą na Maillarda.
Maillard dobył swojej o stopę krótszej i miały się skrzyżować żelaza, gdy jedna z kobiet podbiegła do szwajcara i trzonem miotły powaliła go do stóp Maillarda.
Maillard chowa wtedy szpadę swoję do pochwy, bierze szpadę szwajcara w jedną a strzelbę kobiety w drugą rękę i wsadziwszy kapelusz na głowę, bo mu spadł przy bójce, rusza dalej przez Tuillerje, gdzie, jak zapewniał, żadnej szkody nie zrządzono.
Niechajże sobie idą dalej przez Cours la Reine i Sevres, gdzie się podzielą na dwie gromady, a my zobaczmy co się dzieje w Paryżu.
Siedem tysięcy kobiet, pragnących potępić wyborców, powiesić Leffere’a i Maillarda a ratusz spalić, robiło wrzawę potężną.
Wrzawa ta, rozlegająca się po najodleglejszych częściach miasta, wywabiła Lafayette‘a.
Był na mustrze na Polu Marsowem.
Od ósmej godziny rano nie zsiadł z konia; o południu przybył na plac Ratusza.
Karykatury ówczesne przedstawiały go w postaci Centaura. Kadłub wyobrażał sławnego białego konia, który stał się przysłowiowym; na koniu widniała głowa dowódcy gwardji narodowej.
Od początku rewolucji Lafayette siedział na koniu, jadł na koniu, dowodził z konia, a często nawet spał także na koniu.
Gdy mu też zdarzyło się przypadkiem spać w łóżku, to spał bardzo dobrze.
Kiedy przybył na wybrzeże Pelletier, zatrzymał go jakiś jeździec galopujący.
Był to Gilbert.
Pędził do Wersalu, aby uprzedzić króla o niebezpieczeństwie i oddać się na jego rozkazy.
W kilku słowach objaśnił Lafayette‘a.
Poczem ostatni ruszył do ratusza, pierwszy do Wersalu.
Ponieważ jednak kobiety szły prawym brzegiem Sekwany, Gilbert udał się lewym.
Teraz plac przed ratuszem, po odejściu kobiet, mężczyźni napełnili.
Byli to gwardziści narodowi, pobierający i nie pobierający żołdu, po większej części żołnierze gwardji francuskiej, którzy, powróciwszy do szeregów ludowych, z których wyszli, stracili przywileje gwardji królewskiej, odziedziczone przez gwardję przyboczną i szwajcarów.
Lafayette przebył tłum, zsiadł z konia, wszedł do gmachu, i nie zważając na oklaski połączone z pogróżkami, zaczął dyktować raport do króla o nowym buncie, jaki wybuchł z rana.
Nagle drzwi kancelarji otworzyły się gwałtownie. Deputacja to grenadjerów przychodziła prosić o pozwolenie zobaczenia się z generałem.
Lafayette skinął aby weszli.
Grenadjer, mający mówić, podszedł do stołu.
— Panie generale — rzekł głosem śmiałym — przychodzimy w imieniu dziesięciu kompanji grenadjerskich; nie posądzamy pana o zdradę, ale wiemy, że rząd nas zdradza. Czas temu położyć koniec. Nie możemy zwracać bagnetów na kobiety o chleb wołające. Komitet żywnościowy — albo oszukuje, albo jest nieudolny. Czy tak, czy owak, zmienić go należy. Lud jest nieszczęśliwy, a Wersal jest źródłem nieszczęścia. Trzeba króla sprowadzić do Paryża, trzeba zniszczyć pułk flandryjski i straż przyboczną, zato, że śmiały zdeptać nogami kokardę narodową. Jeżeli król nie może udźwignąć korony, niech ją złoży. Ukoronujemy jego syna. Zamianuje się regenta i wszystko lepiej pójdzie.
Lafayette zdziwiony, patrzy na mówiącego. Widział on wiele zaburzeń, opłakiwał wiele nadużyć, ale nigdy powiew rewolucyjny tak go wprost w oczy nie uderzył.
Ta możność obchodzenia się bez króla, jaką spostrzega lud, nietylko go dziwi, ale i niepokoi.
— Jakto! — zawołał — chcecie wydać wojnę królowi i zmusić go aby nas porzucił?...
— My, panie generale — odpowiada mówca — kochamy i szanujemy króla, byłoby nam przykro gdyby nas opuścił, ale gdyby nas opuścił, mamy delfina przecie...
— Panowie, panowie — rzecze Lafayette — baczcie na to co mówicie, sięgacie do korony, a moja powinność nie pozwala mi do tego dopuszczać.
— Panie generale — odparł gwardzista narodowy z ukłonem — wylelibyśmy ostatnią kroplę krwi za króla. Ale lud jest nieszczęśliwy, źródło nieszczęścia w Wersalu, trzeba zatem króla tu sprowadzić. Lud żąda tego koniecznie.
Lafayette nie cofał się nigdy, gdy szło o narażenie własnego życia.
Schodzi na plac ratuszowy i chce mówić do ludu ale go krzyki: Do Wersalu!... do Wersalu!... zupełnie zagłuszają.
Nagle inny krzyk słyszeć się dał od strony ulicy Vannerie. To Bailly ciągnie do ratusza.
Na widok Baillego wzmagają się wołania: Chleba! chleba! Do Wersalu! do Wersalu!
Lafayette idzie pieszo pośród tłumu i czuje, że go fala pochłonie.
Przedziera się do swego konia z pośpiechem rozbitka, przedzierającego się do skały.
Dostaje się i wskakuje na siodło, ale droga do ratusza jest przecięta. Mur żywy wyrósł w tem miejscu.
— Do kata! generale — wołają ludzie mur stanowiący — zostań pan z nami.
— Jednocześnie wrzeszczą wszyscy: do Wersalu! do Wersalu!
Lafayette waha się chwilę. Idąc do Wersalu, może się, zapewne, stać użyteczny królowi, ale czy będzie panem tłuszczy, która go popycha? Czy opanuje te fale, z któremi walczy dla własnego ocalenia?
Nagle człowiek jakiś wychodzi z ratusza, przebija tłum i dociera z listem w ręku do Lafayetta.
To niezmordowany Billot.
— Oto, generale — rzecze — od Trzystu!
Tak nazywano wyborców.
Lafayette złamał pieczątkę i chciał przeczytać list po cichu, ale dwadzieścia tysięcy głosów zawołało:
— Głośno! głośno!...
Lafayette zmuszony był czytać głośno. Daje znak aby się uciszono. W tej chwili, jakby cudem, po okropnej gwarze cichość następuje. Słuchają, nie tracąc ani jednego słowa — listu następującego:
„Rozważywszy okoliczności i życzenia ludu, oraz przedstawienie pana głównodowodzącego, upoważniamy go, a nawet mu rozkazujemy, aby poszedł do Wersalu.
Biedny Lafayette nie przedstawiał nic panom wyborcom, którzy chętnie całą odpowiedzialność na jego barki zwalali.
Ale lud, z którego życzeniami zgadzało się to przedstawienie komendanta, krzyknął: Niech żyje Lafayette!
Wtedy Lafayette zbladł i powtórzył zkolei: do Wersalu!
Piętnaście tysięcy ludzi szło za nim z zapałem cichym, a więc straszniejszym, niż zapał kobiet biegnących w przedniej straży.
Mieli wszyscy zejść się w Wersalu, aby prosić króla o okruszyny chleba spadłego ze stołu gwardji przybocznej, podczas nocy z pierwszego na drugi października.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.