Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII
ODJAZD, PODRÓŻ, PRZYBYCIE LUDWIKA PI-
TOUX I SEBASTJANA GILBERTA

Widzieliśmy w jakich okolicznościach, bardzo od obecnej chwili odległych, nastąpić miał odjazd Ludwika i Sebastjana.
Opuszczając na chwilę główne osoby powieści, aby iść za dwoma podróżnikami, prosimy czytelników, aby pozwolili opisać sobie niektóre szczegóły tego odjazdu, drogę i przybycie do Villers-Cotterets, gdzie Pitoux spodziewał się znaleźć wielkie luki po swoim i Billota odjeździe.
Gilbert polecił Ludwikowi jechać po Sebastjana i przyprowadzić go do siebie. Zawołano dorożkę, wsadzono weń Ludwika, i jak Sebastjana polecono Ludwikowi, tak tegoż polecono woźnicy.
W godzinę później dorożkarz odwiózł Ludwika, który przywieźć miał Sebastjana Gilbertowi.
Gilbert i Billot czekali w mieszkaniu najętem przy ulicy św. Honorjusza. Gilbert za przybyciem syna powiedział mu, że wieczorem pojedzie z Ludwikiem i spytał go, czy zadowolony jest z powrotu do wielkich, ulubionych lasów.
— Tak, mój ojcze... odpowiedział chłopiec, pod warunkiem, że mnie będziesz odwiedzał w Villers-Cotterets, albo że ja będę przyjeżdżał do ciebie.
— Bądź spokojny, moje dziecię — rzekł Gilbert całując syna w czoło. — Wiesz, że teraz już bez ciebie obejść się nie mogę.
Pitoux zaczerwienił się z radości, na myśl że ma odjechać tegoż jeszcze wieczora.
Zbladł ze szczęścia, gdy Gilbert w jednę jego rękę włożył obie ręce Sebastjana, a w drugą dziesięć luidorów, każdy po czterdzieści osiem franków.
Długiego szeregu przestróg higjenicznych doktora — wysłuchali obaj w religijnem skupieniu.
Sebastjan spuścił wielkie wilgotne oczy.
Pitoux ważył luidory i dzwonił niemi w ogromnej kieszeni.
Gilbert dał Pitoux list do księdza Fortier.
Gdy doktór skończył przemowę, Billot rzekł zkolei:
— Pan Gilbert polecił ci moralną stronę Sebastjana, ja ci polecam fizyczną. Masz pięście, umiejże ich użyć w potrzebie.
— O!... rzekł Pitoux mam i pałasz.
— Nie nadużywaj go... zauważył Billot.
— Teraz wtrącił Gilbert — pozostaje mi tylko oznaczyć, w jaki sposób podróżować będziecie.
— Oh! — zawołał Pitoux — tylko dziewięć mil z Paryża do Villers-Cotterets, będziemy rozmawiać całą drogę.
Sebastjan spojrzał na ojca, jakby zapytując czy to dobrze będzie rozmawiać z Pitoux przez mil dziewięć.
Pitoux przejął to spojrzenie.
— Będziemy mówić po łacinie i wezmą nas za uczonych.
Było to marzeniem jego.
Wieluż to innych, mając dziesięć podwójnych luidorów w ręku powiedziałoby:
— Kupimy pierników.
Gilbert zawahał się na chwilę.
Patrzył na Pitoux, to na Billota.
— Rozumiem — rzekł ten ostatni. — Zadajesz pan sobie pytanie, czy Pitoux jest dobrym przewodnikiem, wahasz się pan powierzyć mu swoje dziecię...
— O! — rzekł Gilbert — nie jemu ja je powierzam.
— A komu?
Gilbert spojrzał w górę, był jeszcze zanadto wolterjaninem, aby odpowiedzieć wyraźnie:
Bogu! I na tem się skończyło. Postanowiono tylko, że nie zmieniając projektu Pitoux, który młodemu Gilbertowi obiecywał podróż nie męczącą, a przyjemności pełną, jutro dopiero wyruszą.
Mógł Gilbert wysłać syna w jednym z powozów, które dla wygody publiczności, krążyły ciągle od granicy, mógł go posłać we własnym swym powozie, ale wiadomo, jak obawiał się samotnych myśli Sebastjana, a nic tak do marzenia nie usposabia, jak jednostajny turkot kół. Zaprowadził więc dzieci do Bourget i tam wskazując im szeroki gościniec, obsadzony z obu stron drzewami, oświecony blaskiem pięknego słońca, otworzył oba ramiona i rzekł:
Idźcie!
Poszedł Pitoux prowadząc Sebastjana ciągle oglądającego się za ojcem, który stał w miejscu rozstania z synem i gonił za nim oczyma, jak za marzeniem.
Pitoux wyprostował się. Dumny był z zaufania, jakie pokładał w nim człowiek tak poważny, jak pan Gilbert, lekarz królewski.
Pitoux, pełen ufności w siebie, prowadził małego Sebastjana i przebywał spokojnie wioski, pełne ruchu, a przerażone świeżemi wypadkami w Paryżu; bo jakkolwiek doprowadziliśmy opowiadanie nasze do piątego i szóstego października, to jednak, jak sobie przypominamy, Pitoux i Sebastjan już w końcu lipca, czy w pierwszych dniach sierpnia, Paryż opuścili.
Pitoux miał kask na głowie, a przy boku szablę. Było to wszystko co zyskał w wypadkach z 13-go na 14-ty lipca, ale te podwójne trofea, zadawalniały jego ambicję, a nadając mu minę wojacką, zabezpieczały spokój na drodze. Zresztą, tę minę groźną zdobył Pitoux niezależnie od kasku i miecza. Nie można było słuchać rozpraw i miecza. Nie można było słuchać w ratuszu, mów pana Bailli i Lafayetta, aby nie zostać choć odrobinę mówcą zwłaszcza, jeżeli ktoś się uczył łacińskich Conciones, których wymowa francuska w końcu osiemnastego wieku, słabem była naśladowaniem.
Zaopatrzony w te potęgi i dwie silne pięście, w rzadką słodycz uśmiechu i najlepszy w świecie apetyt, podróżował Pitoux przyjemnie do Villers-Cotterets.
Dla polityków, miał przeróżne nowiny, bo przebywał czas jakiś w Paryżu, wielkiej fabryce wiadomości.
Opowiadał, jakie pan Berthier zostawił ogromne skarby zakopane, które kiedyś Gmina posiędzie, jak pan de Lafayette, wzór wielkiej chwały, duma prowincji francuskich, był w Paryżu lalką tylko nadpsutą, a jego koń biały strawą dla fabrykujących kalembry; jak Bailly zaszczycony przyjaźnią Lafayetta, był arystokratą, ze wszystkiemi członkami swej rodziny, i, jak złe języki dodawały, jeszcze coś innego.
Opowiadając to wszystko, rzucał Pitoux pioruny gniewu, posiadał on quos ego wszystkich tych nawałnic, powtarzał różne anegdotki o Austrjaczce.
Ta werwa niewyczerpana zapewniała mu po drodze doskonałe wypoczynki, aż do ostatniej wioski przed Villers-Cotterets, do Vauciennes.
Ponieważ Sebastjan jadł mało, albo nic nie jadł wcale, ponieważ nic nie mówił, ponieważ był chłopcem bladym i słabowitym, każdy pytając się z zajęciem o niego, podziwiał czujną troskliwość Pitoux, który go pieścił, pilnował, a w końcu zjadał jego cząstkę, pragnąc jedynie stać mu się użytecznym.
Przybywszy do Vauciennes, Pitoux zawahał się, patrzał na Sebastjana, a Sebastjan na niego. Pitoux drapał się w głowę, co oznaczało zakłopotanie.
Sebastjan znał dobrze ten szczegół.
— No, cóż tam Ludwiku? — zapytał.
— A to — rzekł Pitoux — że gdyby ci było wszystko jedno, i gdybyś zmęczony nie był, zamiast iść prosto, doszlibyśmy do Villers-Cotterets przez Haramont.
Poczciwy Pitoux, zaczerwienił się, wyrażając to życzenie, jakby zaczerwieniła się Katarzyna, wyrażając coś mniej niewinnego.
Sebastjan zrozumiał.
— Ah! tak — rzekł — tam nasza biedna mama Pitoux umarła.
— Chodź, mój bracie, chodź.
Pitoux przycisnął Sebastjana do serca, że mało go nie udusił, a potem biorąc chłopca za rękę, począł z nim biec przez dolinę Wuala, tak szybko, że Sebastjan zadyszany zaraz zawołał.
— Za prędko, Pitoux, za prędko.
Pitoux zatrzymał się, on szedł zwyczajnym tylko krokiem.
Ujrzał, że Sebastjan był blady i zadyszany.
Wziął go na ręce i poniósł.
Tym sposobem szedł tak prędko, jak chciał.
Nie pierwszy to raz Pitoux niósł Sebastjana i Sebastjan nic na to nie mówił.
Tak przybyli do Larguy, Sebastjan poczuł, że Pitoux zmęczony i oświadczył, że odpoczął i może iść dalej.
Wspaniałomyślny Pitoux zwolnił kroku.
W pól godziny potem wchodził Pitoux do Haramont, pięknego miejsca urodzenia swego.
Przybywszy tam, chłopcy zaczęli się rozpatrywać.
Najpierw oczy ich uderzy krucyfiks, który pobożny lud przy wejściu do wioski umieszcza.
Niestety! w Haramont, jak w Paryżu, odczuwano dziwny popęd ku ateizmowi. Gwoździe przytwierdzające do krzyża prawą rękę i nogi Chrystusa, wypadły rdzą zgryzione, a nikt nie pomyślał, aby zawisły tylko na lewej ręce symbol tak mocno zalecanej równości, wolności i braterstwa, przywrócić na miejsce.
Pitoux nie był zbyt pobożny, ale zachował wiarę dziecinną. Chrystus opuszczony, ścisnął mu serce. Poszukał rośliny pnącej, cienkiej a mocnej jak drut żelazny, złożył na trawie pałasz i kask, wdrapał się na krzyż, przywiązał prawę rękę Boga męczennika, ucałował nogi Jego i zszedł.
Sebastjan modlił się klęcząc u stóp krzyża. Za kogo? Kto to wie!
Może za to widzenie z lat dziecinnych, które miał nadzieję odnaleźć pod cieniem drzew wielkich, za tę matkę nieznaną, która nigdy obcą nie jest, bo jeśli nie żywiła nas mlekiem swojem, to zawsze żywiła krwią swoją.
Dokonawszy świętego dzieła, Pitoux włożył kask i przypasał pałasz.
Sebastjan skończył modlitwę, przeżegnał się i wziął za rękę Ludwika.
Weszli do wioski i podążyli ku chatce, gdzie się urodził Pitoux i gdzie się Sebastjan wykarmił.
Pitoux znał dobrze Haramont, a jednak chaty znaleźć nie mógł i zmuszony był zapytać się o nią; wskazano mu murowany domek z daszkiem.
Ogród tego domu murem był opasany.
Ciotka Aniela sprzedała dom siostry, a nowy właściciel wszystko zburzył, i stare mury w ziemię zapadłe, i stare drzwi z otworem dla kota, i stare okna pół papierowe, na których uczył się pisać Ludwik-Anioł-Pitoux, i dach słomiany z mchem zielonawym i różnemi roślinami, wijącemi się u szczytu.
Nowy właściciel zniszczył wszystko, wszystko!
Drzwi były zamknięte, a na progu leżał wielki czarny pies, który zęby pokazał przybyszom.
— Chodź — rzekł Pitoux z załzawionemi oczami — chodź Sebastjanie, pójdziemy tam, gdzie się nic nie zmieniło.
I pociągnął go ku cmentarzowi.
Prawdę powiedział biedny chłopiec! Tu, tylko trawa wyrosła, trawa tak szybko wyrosła, że Pitoux nie mógł znaleźć grobu matki.
Szczęściem, razem z trawą wyrosła gałązka wierzby plączącej i stała się drzewem. Poszedł do tego drzewa i ucałował ziemię, którą ocieniało, z tą samą pobożnością, jak przedtem nogi Chrystusowe.
Wstając, uczuł ponad sobą wiatrem poruszane gałązki wierzby.
Wyciągnął rękę, objął gałązki i przycisnął je do piersi.
Zdawało mu się, że włosy matki całował.
Przebyli tu dosyć długo, dzień już miał się ku schyłkowi.
Trzeba było opuścić grób ukochany, który zdawał się pamiętać biednego Ludwika.
Odchodząc, chciał Pitoux urwać gałązkę wierzby i przypiąć ją do kapelusza, ale nie uczynił tego, bo mu się zdawało, że sprawiłby tem przykrość matce.
Ucałował raz jeszcze ziemię, wziął Sebastjana za rękę i poszedł.
Ludzie byli w polu i lesie, mało kto widział Ludwika, a że zmienił go kask i pałasz, zupełnie przez nikogo poznany nie był.
Pociągnął uroczą drogą przez las do Villers-Cotterets, a żaden przedmiot żyjący nie rozerwał jego boleści.
Sebastjan szedł za nim milczący również i zamyślony.
O piątej przybyli do Villers-Cotterets.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.