Anioł kopalni węgla/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł kopalni węgla |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | Redakcya „Przyjaciela Dzieci“ |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaraz na drugi dzień po odjeździe delegacyi, kiedy wszystko w kopalni było jeszcze w pełnym biegu, nagle po wielu galeryach dała się uczuć woń bardzo przyjemna, która wśród górników wywoła ogólny podziw.
— Cóż to jest? — pytano zewsząd. — Czyżby w naszem podziemiu, bez słońca i deszczu, nagle jakimś cudownym sposobem wyrosły kwiaty o tak pięknym zapachu?
— Och, to nie kwiatki, nie kwiatki! — zawołał nagle jeden z najstarszych górników. — Ten miły zapach jest zapowiedzią, że ku nam zbliża się pewien zabójczy gaz, który wciągnięty w płuca ludzkie, w jednej chwili pozbawia życia ofiarę! Uciekajmy bracia, czemprędzej, bo w przeciwnym razie wszyscy, co do jednego wyginiemy!
Ruszono zatem z pośpiechem ku windzie; zaledwie robotnicy wbiegli w następny korytarz, gdy w głębie jego ujrzeli jakąś ogromną ognistą kulę, pędzącą wprost ku nim. Powstał wielki popłoch pomiędzy gromadką górników, nikt nie wiedział, jak się ratować; nagle owa kula pękła z hukiem, zabłysło wielkie jaskrawe światło, i olśniewający, błyszczący płyn rozlał się jakgdyby w strugę, zalewając wszystko dokoła.
W powietrzu zasyczało, zaszumiało, buchnęły kłęby czarnego gryzącego dymu, pokazały się płomienie, które migotając, jak błędne ogniki, ogarniały i trawiły wszystko, do czegokolwiek się dotknęły. Winda bez chwili przestanku pracowała, wyciągając na powierzchnię uciekających ze środka kopalni robotników.
Wreszcie za buchającym otworem kopalni dymem pokazał się płomień, jakby z krateru wulkanicznego, zadrżała ziemią, i olbrzymi czarny i gęsty obłok pyłu wzbił się w powietrze, sprawiając ciemność, jak gdyby nagle nastąpiła głęboka noc.
Skoro wieść o tym strasznym wypadku rozeszła się po osadzie, krewni i rodziny górników przybiegli natychmiast do szybu (czyli studni kopalnianej). Zastali już tam około trzydziestu osób, które zdążyły się uratować, lecz pomiędzy nimi dwoje małych dzieci już nieżywych.
Pomimo trudności, działanie windy nie ustawało, i podczas gdy jedni ratowali omdlałych, inni oddawali się największej rozpaczy, nie mogąc znaleźć pomiędzy wyratowanymi ojców, mężów lub braci.
Podczas tego ogólnego przerażenia, w rodzinie Anny nic nie wiedziano zupełnie o wypadku, jaki się zdarzył w kopalni.
Marya zajęta była naprawą bielizny, ojciec siedział w wielkim fotelu i czytał jakąś książkę, gdy wpadł nagle mały chłopczyna od sąsiadów wrzeszcząc wniebogłosy:
— W kopalni pali się, i wszyscy się popalili... i Anna, i Zuzia, i Janek, i Tomek, wszyscy się spalili!.. Teraz już tylko trupów wyciągają windą z dołu kopalni.
— Kto spalił się? Anna? — zawołał chory Iward, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w twarz chłopczyny.
— Tak, panie Iward! — odrzekł zadyszany chłopak — wszyscy biegną do kopalni z wielkim krzykiem.
— Maryo, podaj mi rękę! — zawołał chory, usiłując podnieść się z krzesła. — W kopalni pożar, spaliła się Anna... Czyż to podobna?.. cóż-by ona tam miała robić?.. Maryo! podaj mi rękę, trzeba tam biedz, trzeba śpieszyć się... dawaj ubranie, kapelusz, laskę, chodźmy, chodźmy...
Marya, niemniej przerażona od ojca, sama nie wiedziała, co robić, co mówić, aby nieco uspokoić ojca, poczęła załamując ręce, biegać po pokoju i krzyczeć:
— Anna, moja biedna, ukochana siostra, zginęła! i taką okropną śmiercią, o, Boże! Boże!
Ojciec dźwignął się wreszcie z wysiłkiem, i podpierając się laską, wyszedł pośpiesznie z mieszkania.
Marya, zarzuciwszy na siebie chustkę, pobiegła za nim. Ze wszystkich stron widziano ludzi, śpieszących ku kopalni; w powietrzu rozlegała się wrzawa strasznej rozpaczy; biegnące kobiety krzyczały, załamując ręce, dzieci płakały, dym kłębił się.
Kiedy Marya z ojcem doszli nareszcie do kopalni, ujrzeli przy wejściu do niej tłum ludzi, złożony z mężczyzn i kobiet, lecz Anny pomiędzy nimi nie było.
— Anna, gdzie jest moja Anna? — wołał ojciec, jak obłąkany. — Spuśćcie mnie w podziemie, a już ja ją odszukam i ocalę...
— Bądź cierpliwy, panie Iward! — odpowiedziano mu. — Czterech młodych górników przed chwilą udało się, aby ją odszukać, zaczekajmy chwilę. Nie traćmy nadziei!
Ojciec zbliżył się do otworu studni, wpatrzył się uważnie w jego głębię, śledząc uważnie najmniejsze poruszenie windy. Wreszcie, po dość długiej chwili oczekiwania, spostrzeżono, iż liny zadrgały; rozległo się skrzypienie wprawionej w ruch korby, tłum poruszył się, i po chwili w otworze szybu pojawiła się winda, wraz z uczepionymi przy niej czterema śmiałymi górnikami. Pomiędzy nimi Anny nie było...
— Obiegliśmy i obejrzeli wszystkie bliższe korytarze i komory, — rzekli, otrzepując ubrania z pyłu i kopciu — mimo to nie dostrzegliśmy Anny; musiała zatem pozostać w dalszych oddziałach, a tam dojść niepodobna, bo dostęp zamknęły gazy...
Okrzyk głębokiego żalu wyrwał się ze wszystkich piersi, jednak najwięcej narzekały dzieci, nie mogąc nawet pojąć, jak mogłaby zginąć tak nagle i tak okrutną męczeńską śmiercią ich Anna, taka dobra, i tak przez nie gorąco ukochana.
Stary Iward stał niemy z boleści, podtrzymywany przez dwóch silnych górników, gdyż w uniesieniu rozpaczy chciał skoczyć w otwierającą się przed nim przepaść, myśląc, że takim sposobem przyniesie ratunek swej ukochanej córce.
— Puśćcie mnie, puśćcie! — wołał co chwila, szamocząc się ze swymi stróżami. — Ona tam, biedaczka, wzywa pomocy... puśćcie mnie, puśćcie!..
Nikt mu nie odpowiedział na to, szanowano boleść ojcowską, i ze współczuciem spoglądano na starca. Nikt jednak nie odważył się wystąpić bodajby z paroma słowami pociechy, aby wlać nadzieję w jego serce, gdyż nikt nadziei tej nie miał, i każdy był przekonany, że Anna już napewno została zaduszona gazami.
Wtem z pomiędzy zbitych w gromadkę i naradzających się pocichu dzieci wystąpił Tomek, chłopaczek najwyżej dziesięcioletni, oświadczając, że według jego przypuszczeń, Anna zapewne znajduje się w bocznym oddziele, w którym zazwyczaj jadała śniadanie z dziećmi; że ta część kopalni jest połączona z pozostałemi oddziałami jednym tylko wązkim korytarzem; że korytarz ten rozpoczyna się niedaleko od windy. Gdyby kto z silniejszych górników zechciał spuścić się do kopalni, to on z największą chęcią wskaże drogę.
Nikt jednak nie miał odwagi do dobrowolnego zagłębienia się w podziemia, ziejące płomieniami i dymem, i do tego pod przewodnictwem dziecka, które łatwo może się mylić w swem przypuszczeniu.
— Gdyby tu szło tylko o doprowadzenie Anny do windy — odezwał się Tomek — to sambym się tam spuścił, i dałbym sobie jako tako radę... Ale może ona zemdlała i potrzebuje ratunku?..
— Ja pójdę z tobą! — żywo przerwał pan Iward, ledwie mogąc utrzymać się na nogach.
To mówiąc, posunął się ku windzie, lecz zachwiał się i omal nie upadł.
— Nie zważaj na to! — zawołał równocześnie — ciało moje wątłe, ale duch silny. Ma zginąć dziecko moje, niechże i ja zginę z niem razem. Chodźmy prędzej!
— Ojcze! — zawołała Marya — i ja z tobą. Czekając tutaj na was, umarłabym z trwogi.
— Dobrze, moja córko, idźmy razem!
Iward śmiało posunął się ku windzie, przy nim szła Marya z Tomkiem.
Gdy już mieli sadowić się w windzie, z pomiędzy zgromadzonego tłumu wybiegł Franciszek, wołając:
— Stójcie! Do kopalni pójdę ja z Tomaszem i nikt więcej.
Na dźwięk jego głosu pan Iward zwrócił się szybko ku niemu.
Zdumienie wyraziło się na jego twarzy.
— Ty tutaj, Franciszku? Co tu robisz?
— Pracuję w kopalni, stryju! — odrzekł młodzieniec, schylając się do rąk pana Iwarda.
— Ależ ja nie mogę pozwolić, abyś ty miał iść ratować Annę! Jeśliby miała zginąć — wola Boża, ale przynajmniej nie chcę brać na swoje sumienie odpowiedzialności za śmierć, która tam czeka na ciebie!
— Stryju kochany, wy jej nic nie pomożecie, a nam wielce moglibyście utrudnić nasze zadanie. Miejsce, gdzie prawdopodobnie znajduje się obecnie Anna, znam doskonale, zarówno jak i wiodący tam korytarz. Usuń się wraz z Maryą na stronę, a mnie pozwól ratować Annę. Opiekowałem się nią według możności, aż do dzisiejszego dnia, więc nie godzi mi się opuszczać jej w niebezpieczeństwie!
Oświadczenie to poparli wszyscy zgromadzeni.
Iwarda z Maryą odsunięto od windy, a na dół spuszczono Franciszka z Tomkiem, którego zaopatrzono w koszyczek ze środkami do trzeźwienia omdlałych.
Pan Iward patrzył nieruchomem okiem na te przygotowania.
Zdziwienie z powodu spotkania krewniaka, tak dawno niewidzianego, waśnią rodzinną oddalonego, ustąpiło przed myślą o niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się córka.
Nie słyszał i nie czuł, co się wkoło niego działo.
Franciszek, stojąc już w koszu windy, rzekł:
— Jeżeli zginiemy w tej pieczarze, polećcie dusze opiece i łasce Opatrzności.
— Tylko, panie Franciszku, nie narażaj się zbytecznie! — wołano wokoło.
— Owszem, przeciwnie! Zrobię wszystko, co tylko będę mógł uczynić, bo tak dobra dziewczynka, ten anioł kopalni, godną jest wszelkiego z naszej strony poświęcenia.
W kilkanaście sekund później słychać było już tylko samo skrzypienie obracanego koła, wreszcie winda dotknęła ostatniego pokładu i zatrzymała się.
Zadrgały liny.
Tłum zgromadzony, w milczeniu nasłuchiwał. Iward stał tuż nad przepaścią i patrzył w dół, a obok niego stała Marya, zalana łzami.
Minął kwadrans, następnie pół godziny; nasłuchiwano, wpatrywano się w tajemniczą głąb szybu, lecz nie można było dosłyszeć najmniejszego szmeru lub głosu ludzkiego, tak przez wszystkich upragnionego. Tylko w kopalni coś jakby huczało, czasem dało się słyszeć jakie dudnienie, lub głos dalekiego grzmotu, zresztą panowała nieprzerwana cisza.
Iward, blady i omdlały, padł na kolana, i złożywszy ręce, gorąco modlił się; Marya cichaczem płakała, spoglądając na ojca, a gromadka górników ze współczuciem patrzyła na cierpiącego starca i na łzy biednej Maryi.
Przeszedł jeszcze jeden kwadrans, wszyscy poruszyli się niespokojnie, zaczęli szeptać, że niema możności wyratowania Anny, i dwóch ludzi stało się ofiarą swego poświęcenia, gdy nagle lina przy windzie została silnie targniętą, na znak, aby wyciągano kosz. Z pośpiechem rzucono się do pracy, w parę minut wyciągnięto kosz na powierzchnię, lecz w nim ujrzano jednego tylko Tomka.
Ze wszystkich ust wyrwał się okrzyk strasznego zawodu.
Iward zemdlony padł na ziemię, Marya rzuciła się ku niemu na ratunek.
Coż jednak stało się z Franciszkiem?
Młodzieniec dostawszy się wraz z Tomkiem na sam dół kopalni, zaraz w pierwszym korytarzu znalazł otwór galeryi, prowadzącej do bocznej komory.
Tomek począł pełzać przez szyję podziemi za nim poszedł Franciszek, i po krótkim przeciągu czasu usłyszał radosny okrzyk chłopca:
— Jest! jest! Chodź, panie Franciszku, otrzeźwimy ją, bo ja sam nie dam sobie rady!
Franciszek jaknajprędzej posunął się naprzód, i przy świetle palącej się latarni ujrzał Annę, leżącą bez przytomności na ziemi, a przy niej Toma, zajętego trzeźwieniem omdlałej.
W komorze niewiele było dymu, ale czuć w niej było czad. Anna uległa zabójczemu jego działaniu, i leżała nieruchoma, nie dając najmniejszej oznaki, że życie jeszcze z niej nie uciekło.
Franciszek nie pominął żadnego środka ku przywróceniu omdlałej do przytomności, nacierał jej czoło i twarz, w usta wlewał po kropelce wino, pod nos podsuwał mocno drażniące spirytusy, wreszcie na twarz omdlałej wystąpiły słabe rumieńce, otworzyła i głęboko odetchnęła.
Franciszek, nie tracąc przytomności, polecił Tomkowi, aby wezwał pomocy górników, gdyż sam nie byłby w stanie przenieść osłabionej Anny przez ciasny korytarz, wiodący do windy.