Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część piąta/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Śmierć.

Nazajutrz chory spowiadał się i komunikował; przez cały czas trwania obrzędu Mikołaj Lewin modlił się gorąco; w dużych oczach jego, spoglądających nieustannie na obraz, ustawiony na stoliku, zasłanym kolorową serwetą, odbijała się błagalna prośba i nadzieja, co Lewina przejmowało do głębi duszy. Lewin wiedział, że to błaganie o życie i nadzieja, że Bóg wysłucha gorących modłów, utrudnia tylko bratu rozstanie się z życiem, do którego Mikołaj był nadzwyczaj przywiązanym. Lewin znał brata i jego sposób myślenia, wiedział, że niewiara jego powstała nie dlatego, aby mu łatwiej było żyć bez wiary, lecz dlatego, że współczesne naukowe tłumaczenia zjawisk wszechświatowych stopniowo pozbawiały go jej. Lewin wiedział więc, że obecne nawrócenie się brata nie było istotnem, nie spełniało się na drodze myślenia, lecz było tylko chwilowem i wywołanem szaloną nadzieją wyzdrowienia; wiedział jednak również, że Kiti podsycała jeszcze w chorym tę nadzieję, opowiadając o niezwykłych wypadkach wyzdrowienia. Lewinowi, który domyślał się wszystkiego, boleśnie było patrzeć na to błagalne, pełne otuchy i nadziei spojrzenie i na tę wychudłą rękę, z trudnością unoszącą się i kładącą na czole znak krzyża świętego, na te plecy z wystającemi kośćmi i na te puste piersi, w których dawało się słyszeć nieustanne rzężenie, i które nie mogły już pomieścić w sobie życia, o jakie chory błagał, i z jakiem nie chciał się rozstawać. Podczas obrzędu Lewin robił to, co robił już tysiące razy, chociaż był niewierzącym i myślał, zwracając się do Boga: „uczyń, aby człowiek ten wyzdrowiał (przecież rzecz taka miała już miejsce niezliczoną ilość razy), a zbawisz i uratujesz i jego i mnie!“
Po namaszczeniu olejami świętymi choremu stało się odrazu znacznie lepiej: nie kaszlał ani razu przez całą godzinę, uśmiechał się, całował rękę Kiti, dziękując jej ze łzami w oczach, i mówił, że czuje się zupełnie dobrze, że nic go nie boli, że ma apetyt i siły. Sam nawet podniósł się, gdy przyniesiono mu zupę, i zażądał drugiego kotleta. Chociaż był już zupełnie bez nadziei, chociaż widać było przy pierwszem spojrzeniu na niego, że nie może powrócić do zdrowia, jednak Lewin i Kiti w ciągu tej godziny mieli trochę nadziei, chociaż obawiali się rozczarowania.
— Lepiej? Znacznie. No, no! nic dziwnego! W każdym razie widać polepszenie... — szeptali z uśmiechem.
Złudzenie to trwało niedługo. Chory zasnął spokojnie, lecz po upływie pół godziny obudził go kaszel. I nagle znikły wszystkie nadzieje i w nim samym i w otaczających go. Oczywistość cierpień, która kazała zapomnieć o poprzednich nadziejach, zniweczyła je w Lewinie, w Kiti i w samym chorym.
Chory nie wspominając nawet o tem, w co wierzył pól godziny temu, jak gdyby wstydził się nawet tych wspomnień, zażądał, aby mu dano w szklance, przykrytej podziurawionym papierkiem, jod do oddychania. Lewin podał mu szklankę i to samo spojrzenie, pełne nadziei, z jakiem chory przyjmował ostatnie sakramenta, skierowało się teraz na brata, wymagając od niego potwierdzenia słów doktora, że wdychanie jodu czyni cuda.
— Co, czy Kiti niema? — ochrypłym głosem zapytał chory, oglądając się, gdy Lewin potwierdził niechętnie słowa doktora. — Niema jej?... a więc można powiedzieć... dla niej tylko zgodziłem się na tę komedyę... lubię ją bardzo, ale ani ja, ani ty nie możemy się łudzić... w to, to ja wierzę — rzekł, mocno ściskając kościstymi palcami szklankę, i wciągając w siebie jodowe opary.
O godzinie ósmej wieczorem Lewin pił z żoną herbatę w swym numerze, gdy nagle przybiegła do nich zadyszana Marya Nikołajewna, cała blada, jak opłatek; wargi drżały jej nerwowo.
— Umiera! — szepnęła. — Lękam się, że lada chwila skończy życie.
Oboje udali się natychmiast do Mikołaja. Chory uniósł się i siedział na łóżku, opierając się na łokciach, zgarbił się i pochylił nisko głowę.
— Co ci jest? — zapytał szeptem Lewin po chwili milczenia.
— Czuję, że zbliża się mój koniec — odparł Mikołaj z wysiłkiem, lecz nadzwyczaj wyraźnie wymawiając powoli każdy wyraz. Chory nie unosił głowy z poduszek, podnosił tylko oczy do góry, nie dosięgał jednak wzrokiem twarzy brata. — Katia, wyjdź! — dodał po chwili.
Lewin zerwał się z miejsca i rozkazującym szeptem polecił żonie opuścić pokój.
— Nastaje mój koniec — powtórzył znowu chory.
— Dlaczego ci się tak zdaje? — rzekł Lewin, aby odezwać się.
— Dlatego, że już nastaje koniec — powtórzył raz jeszcze chory, jak gdyby wyraźnie to podobało mu się szczególnie. — Basta już i koniec!
Marya Nikołajewna podeszła do niego.
— Położyłby się pan, byłoby panu lżej — rzekła.
— Będę leżał już niedługo — odezwał się po cichu — martwy — dodał z szyderstwem i gniewem. — Możecie położyć mnie, jeśli wam się podoba.
Lewin ułożył brata, siadł koło niego i wstrzymując oddech, patrzał mu prosto w twarz. Umierający leżał z zamkniętemi oczyma, lecz na czole jego od czasu do czasu poruszały się muszkuły, jak u człowieka głęboko zamyślonego. Lewin pomimowoli myślał jednocześnie z bratem o tem, jaki też przewrót odbywa się w nim obecnie, pomimo wszystkich jednak wysiłków swej myśli, aby kroczyć z nim na równi, widział z wyrazu tej spokojnej, surowej twarzy i z poruszania się muskułów nad brwiami, że umierający coraz lepiej i lepiej widzi to, co dla niego, Konstantego Lewina, pozostaje wciąż pokryte głębokim mrokiem...
— Tak, tak, w istocie — z namysłem, powoli powtórzył chory — zaczekajcie trochę! — i znowu pomilczał chwilę. — Tak! — nagle odezwał się z zupełnym spokojem, jak gdyby wiedział już wszystko — o Boże! — przemówił i westchnął ciężko.
Marya Nikołajewna dotknęła nóg chorego — „sztywnieją“ — szepnęła.
Długo, bardzo długo — zdawało się Lewinowi — chory leżał nie poruszając się zupełnie, od czasu do czasu wzdychał tylko ciężko. Lewin odczuwał już zmęczenie z natężenia umysłu; przekonywał się, że pomimo całego wysiłku swych władz umysłowych w żaden sposób nie może pojąć, aby w istocie tak było; widział, że umierający wyprzedził go znacznie w procesie myślenia, i nie mógł już zastanawiać się nad samą kwestyą śmierci, pomimowoli jednak przychodziło mu na myśl, co teraz trzeba będzie robić: zamykać oczy trupowi, ubierać go, zamawiać trumnę i t. p. I dziwna rzecz: widział, że jest zupełnie obojętnym i nie martwił się wcale, i nie żałował, że traci brata, a jeszcze mniej ubolewał nad Mikołajem, zazdrościł mu nawet, że ten wie o tem, co dla niego, Lewina, jest wciąż ciemnem i niedostępnem.
Konstanty dość długo siedział nad bratem, czekając końca, lecz koniec nie zbliżał się. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich Kiti. Lewin wstał, chcąc jej nie puszczać, lecz w tej chwili umierający poruszył się.
— Nie odchodź! — szepnął i wyciągnął rękę. — Lewin podał mu swoją i dał znak żonie, aby nie wchodziła.
Z dłonią umierającego z swej dłoni siedział tak pół godziny, godzinę jedną i drugą. Teraz nie myślał już zupełnie o śmierci; myślał o tem, co robi Kiti? kto mieszka w sąsiednim numerze? czy doktor ma swój własny dom? poczem uczuł głód i potrzebę snu. Ostrożnie więc oswobodził swą dłoń i dotknął nóg chorego. Nogi były zimne, lecz chory oddychał. Lewin znowu próbował wyjść na palcach, lecz chory znowu poruszył się i szepnął: „nie odchodź.“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczęło już świtać, a stan chorego nie ulegał zmianie. Lewin zwolna i ostrożnie oswobodził swą dłoń i nie spoglądając na umierającego, wyszedł z pokoju i poszedł spać. Gdy się obudził, myślał, że dowie się o śmierci brata, dowiedział się jednak, że choremu zrobiło się znacznie lepiej, że znowu zaczął siadać na łóżku i kaszlać, że znowu zaczął jeść, rozmawiać i znowu przestał mówić o śmierci, znowu zaczął spodziewać się, że wyzdrowieje i znowu stał się jeszcze bardziej złośliwym i ponurym, niż był przedtem. Nikt, ani brat, ani Kiti, nie mogli mu dogodzić, gdyż gniewał się na wszystkich i wszystkim mówił nieprzyjemności, wyrzucał wszystkim swe cierpienia i żądał, aby przywieziono mu znakomitego doktora z Moskwy. Za każdym razem, gdy go zapytywano, jak się czuje, odpowiadał niechętnie i niecierpliwie: cierpię strasznie, nie mogę już wytrzymać!
Chory cierpiał coraz bardziej i bardziej, szczególniej od odleżyn, których nie można już było zagoić, i coraz bardziej a bardziej gniewał się na otaczających go, czyniąc im ciągłe wymówki, głównie zaś za to, że nie przywożą mu doktora z Moskwy.
Kiti na rozmaite sposoby starała się ulżyć mu i uspokajać go, usiłowania jej jednak były bezowocne i Lewin widział, że żona, chociaż nie przyznaje się do tego, jest zmęczoną i fizycznie i moralnie. Wrażenie śmierci, jakie wywarła na wszystkich noc, gdy umierający żegnał się z życiem, noc, którą brat spędził przy nim, minęło już. Wszyscy wiedzieli, że chory niezadługo musi koniecznie zakończyć życie, że już jest nawpół martwym. Wszyscy pragnęli tylko, aby umarł prędzej i wszyscy tając się z tem, dawali mu lekarstwa, sprowadzali doktorów i oszukiwali i chorego i samych siebie. Postępowanie to było kłamstwem ohydnem, wstrętnem i świętokradzkiem kłamstwem, a kłamstwo to najboleśniej odczuwał Lewin, gdyż najbardziej ze wszystkich brzydził się kłamstwem i najbardziej kochał — umierającego.
Lewin, który już oddawna życzył sobie, aby chociaż przed śmiercią pogodzić braci, pisał do Siergieja Iwanowicza i odpowiedź jego przeczytał bratu. Koznyszew pisał, że nie może sam przyjechać, lecz serdecznie przeprasza brata i prosi go o przebaczenie.
Chory słuchał uważnie, lecz nie odezwał się wcale po przeczytaniu listu.
— Cóż mam mu napisać? — zapytał Lewin — spodziewam się, że nie masz żalu do niego?
— Niemam bynajmniej! — odparł Mikołaj gniewnie. — Napisz mu tylko, aby mi przysłał doktora.
Minęły jeszcze trzy milczące dni, a chory był wciąż w tym samym stanie. Wszyscy, mający z nim do czynienia, odczuwali chęć, aby śmierć jego nastąpiła prędzej: i numerowi, i właściciel hotelu, i lokatorzy, i doktor, i Marya Nikolajewna, i Lewin, i Kiti. Jeden tylko chory nie zdradzał się z tem uczuciem, owszem gniewał się, że mu nie sprowadzają doktora z Moskwy, zażywał wciąż lekarstwa i mówił o życiu. Chwilami tylko, gdy opium głuszyło na czas jakiś jego cierpienia, mówił bezwiednie to, o czem był bardziej przeświadczonym niż wszyscy, co go otaczali: „ach, żeby już prędzej!“ lub też „kiedy się to skończy!“ Cierpienia, wzrastając stopniowo, robiły swoje i przygotowywały go do śmierci. Chory nie mógł przybrać pozycyi, w której by nie cierpiał; nie było chwili, w której by mógł zapomnieć o swych cierpieniach, każda część ciała bolała go i sprawiała mu niewypowiedziane męki. Nawet wspomnienia, wrażenia i myśli, dotyczące tego ciała, wzbudzały w nim taki sam wstręt, jak i samo ciało; z obrzydzeniem patrzał się na ludzi i słuchał ich rozmów. Otaczający go czuli to i bezwiednie nie pozwalali sobie w jego obecności ani na żwawsze ruchy, ani na rozmowy, ani na wyjawianie swych życzeń i pragnień. Całe ich życie streszczało się w jednem uczuciu cierpienia i w pożądaniu uwolnienia się od niego.
W chorym odbywał się widocznie przewrót, który zmuszał go do zapatrywania się na śmierć, jako na spełnienie się jego pragnień, jako na szczęście. Dawniej każda pojedyncza chęć, wywołana cierpieniem lub jakimkolwiek brakiem, naprzykład: głód, pragnienie, zmęczenie było zaspakajane czynnościami ciała, i czynności te sprawiały mu jeszcze zadowolenie, teraz jednak braki i cierpienia nie dawały się zaspakajać, a każde usiłowanie zadośćuczynienia im, sprowadzało tylko nowe cierpienia. Dlatego też wszystkie pragnienia jego jednoczyły się w jednem, w pragnieniu wybawienia się od wszystkich cierpień i od ich źródła, od ciała. Lecz dla wypowiedzenia tego pragnienia brakowało mu słów, nie mówił więc o tem wcale i tylko mocą przyzwyczajenia wymagał zaspakajania tych pragnień, którym nie można już było zadość uczynić. „Połóżcie mnie na drugi bok — mówił i żądał natychmiast, aby znowu położono go, jak leżał przed chwilą — proszę rosołu, zabierzcie rosół; powiedzcie mnie co nowego, dlaczego nic nie mówicie?“ A z chwilą, gdy zaczynano z nim rozmawiać, zamykał oczy i widać było po nim, że rozmowa męczy go, że to, co opowiadają mu, nic a nic go nie obchodzi i że czuje wogóle wstręt do wszystkiego.
Dziesiątego dnia po przyjeździe do miasta Kiti zachorowała: miała silny ból głowy, dostała wymiotów i rano nie mogła wstać z łóżka.
Doktor twierdził, że niezdrowie pochodzi ze zmęczenia, wzruszenia, i nakazał jej spokój.
Po obiedzie jednak Kiti wstała i, jak zawsze, poszła z robótką do chorego. Mikołaj popatrzał na nią surowo i uśmiechnął się z pogardą, gdy mu powiedziała, że była niezdrową; tego dnia ucierał nieustannie nosa i jęczał żałośnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała go Kiti.
— Gorzej! — odparł z trudnością — boli mnie...
— Gdzie boli?
— Wszędzie.
— Dzisiaj skończy się wszystko, zobaczy pani — odezwała się Marya Nikołajewna, i chociaż wyrzekła te kilka wyrazów szeptem, jednak chory dosłyszał je. Lewin syknął na Maryę Nikołajewnę i obejrzał się na brata. Na Mikołaju usłyszane wyrazy nie wywarły żadnego wrażenia; patrzał wciąż przed siebie z wyrazem głębokiego wyrzutu i skupienia.
— Dlaczego? — zapytał Lewin Maryi Nikołajewny, gdy ta wyszła za nim na korytarz.
— Szarpie na sobie — odrzekła.
— Jakto szarpie?
— A tak — odparła, skubiąc palcami fałdy swej wełnianej sukni. I w rzeczy samej Lewin zauważył, że dzisiaj chory chwyta ciągle za koszulę i zdaje się chcieć ją ściągnąć z siebie.
Przepowiednia Maryi Nikołajewny okazała się słuszną. Nad wieczorem chory nie miał już siły podnieść rąk, a patrzał tylko przed siebie, nawet wtedy, gdy brat lub Kiti pochylali się nad nim, tak, aby mógł patrzeć na nich, spoglądał wciąż przed siebie w jeden punkt. Kiti posłała po duchownego, aby odczytał modlitwę za konających.
Gdy ksiądz skończył modlitwę, umierający nie dawał żadnego znaku życia i leżał z zamkniętemi oczyma. Lewin, Kiti i Marya Nikołajewna stali koło łóżka. Ksiądz nie skończył jeszcze modlić się, gdy umierający przeciągnął się, westchnął i otworzył oczy. Ksiądz przeżegnał się, przyłożył Mikołajowi do chłodnego czoła krzyż, zawinął potem zwolna brewiarz i krzyż, a postawszy jeszcze czas jakiś nad chorym, dotknął zimnej, wychudłej, ogromnej dłoni.
— Skonał! — rzekł i chciał odejść, lecz, nagle zlepione wąsy trupa poruszyły się, i wśród głębokiej ciszy, jaka panowała w pokoju, rozległy się wyraźnie wydobyte z głębi piersi dźwięki:
— Nie zupełnie... niedługo...
I za chwilę oblicze rozjaśniło się, pod wąsami na ustach wystąpił uśmiech, i kobiety zajęły się ciałem nieboszczyka.
Widok brata i obecność śmierci wznowiły w duszy Lewina to uczucie obawy przed tajemniczością, a zarazem bliskością i koniecznością śmierci, jakie opanowało go tego jesiennego wieczoru, gdy brat przyjechał do niego. Uczucie to było teraz jeszcze silniejszem niż dawniej; jeszcze mniej niż dawniej Lewin czuł się zdolnym zrozumieć znaczenie śmierci i konieczność jej zdawała mu się jeszcze straszniejszą; teraz jednak, dzięki obecności żony, uczucie to nie doprowadzało go do rozpaczy; pomimo pewności, że kiedyś umrze, odczuwał konieczność życia i kochania; czuł, że miłość powstrzymała go od zwątpienia i rozpaczy, i że miłość ta stawała się coraz silniejszą i czystszą.
Nie zdążyła się spełnić przed jego oczyma jedna tajemnica, tajemnica śmierci, gdy nagle zaczęła się wyłaniać druga, również niedająca się przeniknąć, powołująca go do życia i kochania.
Doktor potwierdził swe domysły co do Kiti: czuła się niezdrową, gdyż była w odmiennym stanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.