Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pamiętaj więc i bądź u Bolów — odezwała się Kiti do męża, gdy ten o godzinie jedenastej rano, przed wyjściem na miasto, przyszedł się z nią pożegnać. — Wiem, że będziesz dzisiaj na obiedzie w klubie, papa zapisał cię... A na rano jakie masz projekty?
— Będę tylko u Katawasowa — odparł Lewin.
— Po cóż tak wcześnie?
— Obiecał mi, że zastanę u niego Metrowa, znanego petersburgskiego uczonego, z którym chciałbym porozmawiać o mem dziele...
— To ten, którego artykuł tak ci się podobał? No, a potem? — dopytywała Kiti.
— Zapewne wpadnę na chwilę do sądu we wiadomym ci interesie siostry.
— A na koncert?
— Niechce mi się jechać samemu!
— Jedź!... śliczny koncert... będą grać nieznane jeszcze utwory... ja bym bezwarunkowo nie pojechała.
— W każdym razie będę jeszcze w domu przed obiadem — rzekł, spoglądając na zegarek.
— Weź tużurek, abyś mógł złożyć wizytę hrabinie Bolowej...
— Czy to koniecznie trzeba być u niej?
— Koniecznie! On był przecież u nas. Co ci to szkodzi? Zajedziesz do nich, posiedzisz, pogadasz pięć minut o pogodzie, wstaniesz i pójdziesz sobie...
— Nie dasz wiary, ale ja już tak odwykłem od tego, że mi doprawdy wstyd! Bo co to jest w rzeczy samej? Przyjdzie obcy człowiek, siądzie, niema nic ciekawego do powiedzenia, im przeszkadza, irytuje się tylko na siebie samego, a potem wynosi się.
Kiti roześmiała się.
— Będąc kawalerem, składałeś przecież wizyty... — zauważyła.
— Składałem, ale zawsze wstyd mi było, a teraz to już odzwyczaiłem się do tego stopnia, że wolałbym dwa dni nie jeść obiadu, zamiast iść na wizytę. Doprawdy, wstyd mi! Jestem pewien, że obrażą się i powiedzą: po coś przychodził, nie mając żadnego interesu?
— Nie bój się, nie obrażą się... już ja ci ręczę za to — rzekła Kiti, patrząc się na męża z uśmiechem i ujmując go za rękę... — Do widzenia się... bądź więc u nich koniecznie...
Lewin pocałował żonę w rękę i chciał już wychodzić, ale ona zatrzymała go.
— Czy wiesz, Kostia, że ja mam już zaledwie pięćdziesiąt rubli?
— To i cóż? zajdę do banku i wezmę. Ile? — zapytał ze znanym żonie wyrazem niezadowolenia.
— Poczekaj... — rzekła, nie puszczając jego ręki — jestem niespokojna, trzeba, żebyśmy o tem pomówili. Zdaje się, że nie robię żadnych zbytecznych wydatków, a pieniądze płyną jak woda... Musimy chyba urządzić się jakoś inaczej?
— Niema potrzeby — odparł, chrząkając i patrząc na nią z ukosa.
Kiti znała to chrząkanie; było ono oznaką żywego niezadowolenia, nie tyle z niej, co z siebie samego; Lewin w rzeczy samej był niezadowolonym, ale nie z tego, że wyszło dużo pieniędzy, lecz z tego, że przypominają mu o tem, o czem on, wiedząc doskonale, iż nie jest tak, jak być powinno, pragnie zapomnieć.
— Kazałem Sokołowowi sprzedać pszenicę i wziąć z góry za młyn... pieniędzy nam nie zabraknie.
— Dobrze, lecz ja się obawiam, że w ogóle dużo...
— To nic, to nic... — powtórzył parę razy — do widzenia się więc...
— Doprawdy, żałuję chwilami, żem posłuchała mamy.
Tak by nam dobrze było na wsi! Narobiłam tylko wszystkim kłopotu i wydajemy pieniądze...
— Nic nie szkodzi. Nie było jeszcze takiego wypadku od czasu mego ożenienia się, abym powiedział, że mogłoby być lepiej, niż jest.
— Czy naprawdę? — zapytała, patrząc mu w oczy.
Powyższe słowa wyrzekł, nie myśląc wcale o tem co mówi, chcąc tylko ją pocieszyć; gdy jednak rzucił na żonę spojrzenie i przekonał się, że te pełne prawdy, ukochane oczy patrzą na niego pytająco, powtórzył to samo, ale teraz już zupełnie szczerze. „Stanowczo zapominam o jej stanie!“ — pomyślał i przypomniał sobie, co w krótkim czasie oczekuje ich.
— A czy prędko? Jak ci się zdaje? — szepnął, ujmując obie jej dłonie.
— Tyle razy już myślałam o tem, że teraz nic już nie myślę i nie wiem.
— I nie lękasz się?
Kiti uśmiechnęła się pogardliwie.
— Ani trochę — odparła.
— Jeżeli co będzie, to ja będę u Katawasowa...
— Nic nie będzie, nie myśl nawet o tem. Pojadę z ojcem, jak zwykle, na spacer na bulwary. Zajedziemy na chwilę do Dolly, będę czekała na ciebie przed obiadem. Prawda, przypomniałam sobie... Czy wiesz, że Dolly nie może już dać sobie rady? Długów mają po uszy, a pieniędzy ani grosza. Rozmawialiśmy właśnie wczoraj o tem z mamą i z Arsenjuszem[1] i postanowiliśmy, że wy obydwaj rozmówicie się ze Stiwą. Ojcu nie można nawet wspominać o tem... ale żebyście tak, ty i on...
— Cóż my na to poradzimy?
— Będziesz przecież u Arsenjusza, pogadaj z nim o tem, on powie ci, cośmy uradzili.
— Zgadzam się ślepo z jego zdaniem... będę więc u niego i zaraz skorzystam ze sposobności, gdyż pojadę z Natalją na koncert... do widzenia się!...
Na ganku dawny, z kawalerskich jeszcze czasów lokaj Lewina, Kuźma, pod zarządem którego znajdowało się całe gospodarstwo miejskie, oczekiwał na swego pana.
— Krasawczyk[2] ma zmienioną podkowę, pomimo to wciąż kuleje — rzekł. — Co pan każe z nim robić?
Podczas pierwszych dni pobytu w Moskwie, Lewina zajmowały bardzo konie, które zabrał z sobą z Pokrowskiego, gdyż chciał mieć konie na zawołanie i o ile można najtaniej, i w ogóle pragnął urządzić się pod tym względem najpraktyczniej, ale pokazało się, że własne konie kosztują drożej, niż wynajęte, i że, chociaż się je trzyma, trzeba brać ciągle dorożki i najmować karety.
— Trzeba posłać po konowała...
— A jak Katarzyna Aleksandrowna pojedzie? — zapytał Kużma.
Lewin nie dziwił się już teraz, jak to czynił jeszcze niedawno, że trzeba zaprzęgać parę silnych koni do ciężkiej karety i płacić pięć rubli za to, że kareta przejedzie po błocie zmięszanem ze śniegiem ćwierć wiorsty i że będzie czekała cztery godziny. Obecnie wydawało mu się to zupełnie naturalnem.
— Każ stangretowi przyprowadzić parę koni do nowej karety.
— Słucham.
Lewin, rozwiązawszy dzięki miejskim udogodnieniom, tak łatwo i krótko sprawę z końmi, której załatwienie na wsi wymagało zawsze zużycia sporo osobistej pracy i czasu, zawołał sanki, wsiadł do nich i kazał jechać na Nikitską ulicę; po drodze nie myślał już o pieniądzach, tylko o oczekującej go znajomości z petersburgskim uczonym, pracującym nad socyologią, i o rozmowie z nim.
Tylko z samego początku pobytu w Moskwie Lewina wprawiały w zdumienie te najzupełniej zbyteczne, lecz konieczne wydatki, których potrzeba zachodziła co chwila; teraz już jednak przyzwyczaił się do nich. Pod tym względem stał się podobnym do pijaka, który pierwszy kieliszek wypija jak gdyby z musu, drugi już łatwiej, a z trzeciego i dalszych nic już sobie nie robi. Gdy Lewin zmieniał pierwszą storublówkę na liberyę dla lokaja i stangreta, przyszło mu pomimowoli na myśl, że ta liberya, która nikomu nie przyniesie żadnego pożytku, bez której jednak obejść się było nie sposób, sądząc ze zdumienia Kiti i księżnej, gdy napomknął, że możnaby niesprawiać jej; że ta liberya będzie kosztować tyle, co dwóch parobków przez całe lato, licząc od Zielonych Świąt do końca jesieni, a pracujących od wschodu słońca do nocy. Z pierwszą tą storublówką żal mu było rozstawać się, ale już następna, zmieniana na wydanie obiadu dla rodziny, który kosztował dwadzieścia ośm rubli, chociaż przypomniała Lewinowi, że dwadzieścia ośm rubli to dziewięć ćwierci owsa, który w pocie czoła robotnicy na wsi sieją, koszą, wiążą, młócą, wieją i nasypują do worków, poszła już znacznie łatwiej. A teraz wydawane papierki nie wywoływały już żadnego wrażenia i wylatywały z kieszeni jak małe ptaszki z klatki. Lewin przestał już zastanawiać się, czy praca zużyta na zdobycie pieniędzy równoważy się przyjemnością, jaką kupuje się za nie; zapomniał również, że istnieje pewne minimum ceny, którego, nie chcąc narażać się na straty, nie można przekraczać. Żyto zostało sprzedane o pięćdziesiąt kopiejek taniej na ćwierci, niż dawano za nie miesiąc temu, chociaż Lewin dość długo wstrzymywał się ze sprzedażą. Nawet wzgląd, że wobec takich wydatków nie będzie można dotrzymać do końca roku bez zaciągnięcia długu, nawet ten wzgląd przestał już istnieć teraz; trzeba koniecznie rozporządzać pieniądzmi w banku, nie pytając się nawet, skąd one biorą się, aby mieć za co kupić jutro mięsa na obiad. I w rzeczy samej zawsze tak było, że pieniądze w banku leżały, ale teraz pieniądze rozeszły się już i Lewin nie wiedział dobrze, skąd wziąć nowych. Dlatego też skrzywił się, gdy Kiti podniosła tę sprawę, ale teraz nie miał czasu zastanawiać się nad tem, gdyż jechał, myśląc o Katawasowie i o spotkaniu się z Metrowem.