Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Żadna poprzednia sprzeczka nie trwała cały dzień; dzisiaj dopiero miało to miejsce po raz pierwszy. Nie można nawet nazwać tego nieporozumieniem; było to raczej widoczne przyznanie się do obojętności. Czyż można było rzucić jej takie spojrzenie, jakiem on spojrzał, gdy wchodził do jej pokoju po dyplom? Spojrzeć na nią, przekonać się, że serce pęka jej z bólu, i odejść, nie odzywając się ani słowa i nic sobie nie robiąc z jej cierpień? Nie ulega wątpliwości, że on nie tyle zobojętniał ku niej, co nienawidzi ją, gdyż kocha inną kobietę.
Przypominając sobie wszystkie ostre wyrazy, jakie powiedział jej, Anna wyobrażała sobie i te, które, widocznem było, że chciał i mógł jej powiedzieć, i pomimowoli poddawała się coraz większemu rozdrażnieniu.
„Nie zatrzymuję pani — mógł powiedzieć jej — może pani iść sobie, dokąd jej się żywnie podoba! Zapewne pani dlatego nie chce rozwodzić się z mężem, aby znowu powrócić do niego... niech się pani wraca. Jeżeli pani potrzebuje pieniędzy, dam je z przyjemnością... ile rubli?“
Anna wyobrażała sobie, że Wroński w rzeczy samej powiedział jej najbardziej bezwzględne słowa, na jakie może się tylko zdobyć niedelikatny i źle wychowany człowiek, i nie chciała mu ich wybaczyć, jak gdyby naprawdę powiedział je.
„A czyż nie dawniej, jak wczoraj, ten szczery i uczciwy człowiek zaklinał się i przysięgał, że mnie kocha? Czyż nie traciłam już tyle razy nadziei?“ — zapytywała po chwili.
Cały ten dzień, z wyjątkiem dwóch godzin, gdy jeździła do Wilsonowej, Anna spędziła na powątpiewaniach czy już wszystko skończone, czy jest jeszcze nadzieja pogodzenia się; czy ma natychmiast wyjeżdżać, czy też jeszcze raz zobaczyć się z nim? Czekała na niego przez cały dzień, a wieczorem, udając się do swego pokoju, kazała powiedzieć mu, że ją boli głowa i pomyślała: „jeżeli przyjdzie do mnie, nie zwracając uwagi na słowa pokojówki, to najlepszy dowód, że kocha mnie jeszcze; jeżeli zaś nie przyjdzie, to wszystko skończone, a wtedy będę wiedziała co mam czynić!“...
Gdy wracał, słyszała, jak powóz, którym przyjechał, zatrzymał się przed bramą, słyszała dzwonienie do drzwi, rozmowę ze służącą; uwierzył odrazu słowom Annuszki, nie pytał się o nic i poszedł prosto do swego pokoju. A zatem należy uważać, że wszystko już się skończyło.
I przed Anną wyraźnie i dokładnie stanął obraz śmierci, jako jedyny środek, aby wznowić w jego sercu miłość ku niej, aby ukarać go i zwyciężyć w tej walce, jaką toczył z nim zły duch, który w duszy jego obrał sobie siedlisko.
Teraz już było wszystko jedno; jechać czy nie jechać do Wozdwiżeńskiego, dostać czy nie dostać od męża pozwolenie na rozwód, niczego już nie było potrzeba... przedewszystkiem należało ukarać go.
Gdy nalała sobie zwykłą dawkę opium i gdy pomyślała o tem, że należy tylko wypić całą flaszeczkę, aby umrzeć, śmierć wydała się jej taką łatwą i prostą, że znowu zaczęła myśleć z rozkoszą, jak on będzie martwić się po jej zgonie, żałować i kochać jej pamięć... ale wtedy już będzie za późno! Leżała na łóżku z otwartemi oczyma, przyglądając się przy świetle jednej drgającej świecy gipsowym ozdobom, poprzylepianym na suficie i cieniowi parawanu, odbijającemu się na ścianie, i wyobrażała sobie, co on pocznie, gdy ona już przestanie istnieć i pozostanie dla niego tylko wspomnieniem. „Że ja też mogłem przemawiać do niej tak szorstko?... — będzie myślał. — Że ja też mogłem wyjść z pokoju i nie odezwać się do niej! Teraz jednak już jej niema, odeszła od nas na zawsze. Ona tam“... Nagle cień parawanu zakołysał się, objął sobą cały sufit, inne cienie z drugiej strony pobiegły na spotkanie jego; na moment wszystkie one zbiegły się razem, potem ze zdwojoną szybkością rozsunęły się, zakołysały, zlały i wszystko zapadło się w ciemności. „Śmierć!“ — pomyślała Anna. I taki zdjął ją przestrach, że bardzo długo nie mogła zdać sobie sprawy, gdzie się znajduje, i długo, drżąc na całem ciele, nie mogła znaleźć zapałek, aby zapalić drugą świecę, gdyż ta wypaliła się już zupełnie i zgasła. „Nie... muszę żyć Przecież ja go kocham! To wszystko minie“ — mówiła, czując, że po policzkach płyną jej łzy radości z powrotu do życia, i aby uciec przed swem przerażeniem, udała się szybko do niego.
Wroński spał mocno w swym gabinecie. Anna podeszła ku niemu i oświecając z góry twarz jego, patrzała na nią długo. Teraz, gdy spał, kochała go do tego stopnia, że na widok jego nie mogła zapanować nad łzami rozczulenia, lecz wiedziała, że gdyby obudził się teraz, to rzuciłby na nią obojętne spojrzenie, pełne przeświadczenia o swej słuszności; wiedziała również, że zanim zacznie mówić o swej miłości, musi dowieść mu, że zawinił względem niej i przekonać go o tem; nie budząc go, powróciła do siebie i, po wzięciu drugiej dawki opium, zasnęła nad ranem ciężkim, męczącym snem, który nie dał jej nawet chwili zapomnienia.
Nad ranem zaczęła ją trapić straszna zmora, którą widziała już parę razy we śnie, jeszcze przed połączeniem się z Wrońskim. Zmora ta obudziła ją. Chłop, starzec z rozczochraną brodą pochylał się nad kawałem żelaza i coś z nim robił, wymawiając jakieś niezrozumiale francuskie wyrazy, i Anna, jak zawsze podczas tej zmory (co właśnie przerażało ją najbardziej) widziała, że chłop ten nie zwraca na nią uwagi, lecz to, co robi w żelazie, a co jest strasznem, czyni nad nią. I Anna obudziła się oblana zimnym potem.
Rano, gdy wstała, dzień wczorajszy przedstawiał się jej jak we mgle.
„Pokłóciliśmy się... zdarzało się to już parę razy... powiedziałam, że boli mnie głowa, i on nie przyszedł do mnie. Jutro jedziemy, muszę zobaczyć się z nim i poczynić przygotowania do wyjazdu“ — pomyślała. Dowiedziawszy się, że Wroński jest w gabinecie, poszła do niego; przechodząc przez salon, usłyszała, że przed bramą zatrzymał się powóz i, wyjrzawszy przez okno, ujrzała karetę, z której wysuwała się główka młodej panny, wydającej jakieś polecenie dzwoniącemu do bramy lokajowi. Potem słychać było rozmowę w przedpokoju, ktoś wszedł na schody i w salonie rozległy się kroki Wrońskiego, schodzącego z pospiechem ze schodów. Anna podeszła znowu do okna: oto on ukazał się na ganku bez kapelusza i podszedł do karety, a panna w liliowym kapeluszu podała mu pakiet; Wroński, uśmiechając się, rozmawiał z nią z ożywieniem. Po chwili kareta odjechała i on powrócił na górę.
Mgła, zaścielająca wszystko w jej duszy, rozprószyła się nagle. Wczorajsze myśli zaczęły znowu targać zbolałem jej sercem i sprawiały mu nowe cierpienia. Teraz nie mieściło się już jej w głowie, w jaki sposób może poniżyć się do tego stopnia i spędzić jeszcze cały dzień w jego domu; chcąc jednak powiedzieć mu o swem postanowieniu, weszła do jego gabinetu.
— Księżna Sorokina z córką zatrzymała się przed domem, aby oddać mi papiery i pieniądze przysłane przez matkę, gdyż wczoraj nie mogłem ich odebrać. — A jak twoja głowa? Czy lepiej? — zapytał dalej ze spokojem, nie chcąc widzieć i zwracać uwagi na ponury i uroczysty wyraz Anny.
Ona stała na środku pokoju i, nie odzywając się ani słowa, patrzała na niego. On spojrzał na nią, spochmurniał na chwilę i czytał list w dalszym ciągu: ona odwróciła się i wyszła powoli z pokoju. Mógł ją jeszcze zawrócić, ale doszła już do drzwi, a on wciąż nie odzywał się i słychać było tylko szelest przewracanych kartek.
— Prawda... przypomniałem sobie — odezwał się w chwili, gdy Anna była już we drzwiach — więc jutro jedziemy stanowczo? Czy tak?
— Pan, ale nie ja — odparła, odwracając się od niego.
— Anno... nie rozumiem twego postępowania!...
— Pan, ale nie ja! — powtórzyła.
— To już jest doprawdy nie do zniesienia!
— Pan... pan będzie żałował tego — odparła i wyszła.
Wroński, przerażony rozpaczliwym wyrazem, z jakim były powiedziane te słowa, zerwał się z miejsca i chciał pobiedz za nią, zapanował jednak nad sobą, usiadł znowu i, zacisnąwszy mocno zęby, zamyślił się ponuro.
Ta niewyraźna pogróżka, zupełnie niewłaściwa jego zdaniem, rozdrażniła go. „Próbowałem wszystkiego — pomyślał — pozostaje mi tylko nie zwracać żadnej uwagi“ — i zaczął wybierać się do miasta i do matki, u której musiał być znowu, aby uzyskać podpis na plenipotencyi.
Anna słyszała, jak kroki jego rozlegają się w gabinecie i jadalnym pokoju, w salonie zatrzymał się, nie wszedł jednak do niej, polecił tylko aby wydano stajennemu Wojtowa sprzedanego wczoraj ogiera. Potem Anna słyszała jak powóz zajechał, jak otwierały się drzwi wchodowe i jak wyszedł, wrócił się jednak do sieni i ktoś biegł na górę po schodach. To kamerdyner wracał się po zapomniane przez Wrońskiego rękawiczki. Anna podeszła do okna i widziała, jak nie oglądając się zupełnie, wziął rękawiczki przyniesione przez kamerdynera, poczem oparł rękę na plecach stangreta i powiedział mu parę słów; nareszcie wsiadł do powozu, przyjął zwykłą swą pozę, to jest założył prawą nogę na lewą i, ubierając rękawiczki, znikł na rogu ulicy, nie rzucając ani jednego spojrzenia na okna jej pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.