Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

— Gdyby mi tylko nie żal było rzucać tego wszystkiego, nad czem napracowałem się tyle... a pracy włożyłem tam dużo... machnąłbym na wszystko ręką, sprzedałbym i pojechał, jak Mikołaj Iwanowicz... przysłuchiwać się Helenie — rzekł stary szlachcic z przyjemnym uśmiechem, który rozjaśnił jego niemłode, rozumne oblicze.
— A przecież pan nie rzuca — rzekł Mikołaj Iwanowicz Swiażski — a zatem opłaca się panu.
— Opłaca się tylko pod tym względem, że mam dach nad głową i że nie płacę za mieszkanie. A zresztą liczę ciągle na to, że lud przyjdzie może do rozumu. Nieda pan wiary, co to za pijaństwo i co za rozpusta! Wszystko potracili i nie mają ani szkapy, ani bydlęcia! Z głodu będzie zdychał, a niech go pan weźmie i najmie za robotnika, to tylko myśli o tem, jakby panu zrobić jakąbądż szkodę i zaskarżyć w dodatku do sądu pokoju.
— Ale za to i pan poda skargę do sądu.
— Ja podam? Za nic w świecie! Tyle będzie z tego gadania, że rady dać sobie nie będę mógł! Przecież na fabryce pobrali zadatki i nie przyszli do roboty. Cóż sędzia pokoju? Uniewinnił! Wszystko trzyma się jeszcze tylko przez sąd wołostny i przez starszyznę, gdyż ci dają im w skórę po dawnemu. A gdyby tego nie było, to doprawdy trzebaby wszystko rzucić i uciekać na koniec świata!
Szlagon drażnił widocznie Świażskiego, którego to nietylko nie gniewało, lecz owszem szczerze bawiło.
— A przecież my gospodarujemy bez tych środków — rzekł Świażski, uśmiechając się — ja, Lewin i pan... — Świażski wskazał na drugiego obywatela.
— W istocie Michałowi Pietrowiczowi idzie, ale niech go się pan zapyta w jaki sposób? Czyż to jest racyonalne gospodarstwo? — odparł, chełpiąc się widocznie wyrazem „racyonalne.“
— Ja tam sobie gospodaruję najzwyczajniej w świecie — odezwał się Michał Pietrowicz — i jakoś dziękuję Panu Bogu. Staram się tylko o to, aby mieć pieniążki na jesienne podatki. Przychodzą do mnie chłopi: „ojcze, dobrodzieju, ratuj!“ wszystko swoi chłopi, sąsiedzi; zlituję się nad nimi, daję im ale powiadam: pamiętajcie dzieci, że wam dopomogłem, dopomóżcie więc i wy mnie, gdy zajdzie potrzeba, siew owsa, zbiór siana, żniwo, i natychmiast zawieram z nimi umowę... choć co prawda są i pomiędzy nimi gałgany.
Lewin, który znał od dawna te patryarchalne stosunki i wiedział co o nich trzymać, porozumiał się wzrokiem ze Świażskim i przerywając Michałowi Pietrowiczowi, zwrócił się znowu do obywatela z siwymi wąsami:
— Więc jakże, zdaniem pana, należy obecnie gospodarować? — zapytał.
— Tak gospodarować jak Michał Pietrowicz; albo na spółkę z chłopami, albo oddawać im ziemię w dzierżawę: to można, ale przez to obniża się znacznie poziom ogólnego dobrobytu. Tam, gdzie ziemia za pańszczyzny dawała dziewiąte ziarno, obecnie daje zaledwie trzecie. Emancypacya zgubiła Rosyę!
Świażski popatrzał na Lewina uśmiechniętemi oczyma i kiwnął mu nawet nieznacznie głową, lecz Lewin nie widział nic śmiesznego w słowach obywatela, gdyż rozumiał je lepiej niż Świażski. I wiele z tego co mówił dalej szlachcic, dowodząc, że emancypacya doprowadziła Rosyę do upadku, wydało mu się najzupełniej trafnem, oryginalnem i nieulegającem zaprzeczeniu. Stary mówił widocznie szczerze, wypowiadał to, co myślał, co rzadko w ogóle zdarza się, doszedł zaś do tego przekonania nie przez jałowe abstrakcyjne rozmyślanie, któremu oddawałby się w braku innego zajęcia, lecz przekonanie to wynikło z warunków jego życia, zostało nabyte w samotnem życiu na wsi i szlachcic doszedł do niego po głębokim, wszechstronnym namyśle.
— Rzecz cała, widzi pan, polega na tem, że każdy postęp odbywa się tylko za sprawą władzy — mówił, chcąc widocznie dać dowód, że wykształcenie nie jest mu obcem. — Niech pan weźmie reformy Piotra, Katarzyny, Aleksandra, niech pan weźmie historyę Europy... tem bardziej postęp pod względem ekonomicznym. Weźmy, naprzykład, kartofle, a i te były u nas wprowadzane siłą. Przecież nie zawsze orano sochą, zaprowadzono ją, być może, za czasów książąt udzielnych, lecz mogę panów zapewnić, iż zaprowadzono ją siłą. Teraz za naszych czasów, my obywatele, za pańszczyzny zaprowadziliśmy ulepszone gospodarstwo: i suszarnie, i wialnie, i sztuczne nawozy i najrozmaitsze narzędzia, wszystko to zaprowadzaliśmy naszą władzą, a chłopi z początku sprzeciwiali się, a potem zaczęli już nas naśladować. Teraz zaś, gdy zniesiono pańszczyznę, gdy odebrano nam władzę, gospodarstwo nasze, tam gdzie stało na wysokim stopniu, musi upaść i powrócić do dawnego, pierwotnego stanu... jest to moje głębokie przekonanie...
— Ale dlaczego? Jeśli jest racyonalnem, to może je pan prowadzić i z pomocą najemników.
— Niemam dość władzy; pozwoli mnie pan zapytać go, z czyją pomocą mam je prowadzić?
„Oto i ona, siła robocza, główny składnik gospodarstwa“ — pomyślał Lewin.
— Robotników.
— Robotnicy nie chcą pracować sumiennie i dobrem i narzędziami. Nasz robotnik umie tylko jedno, upić się jak bydlę i po pijanemu zepsuć wszystko, co tylko da mu się do rąk: ochwacić konia, porozrywać porządną uprząż, koło okute zdjąć i przepić je, rzucić kamień do młocarni i połamać ją i t. d. Nie może się patrzeć na to wszystko, co mu się niepodoba. Dlatego też cały poziom gospodarstwa obniżył się. Grunta, do uprawy których brak nam sił, zarosły chwastami lub zostały rozdane pomiędzy chłopów, i tam gdzie dawniej rodziły miliony korcy, obecnie dają zaledwie setki tysięcy, a dobrobyt ogólny z konieczności musiał podupaść. Gdyby zrobiono to samo, ale z namysłem...
I szlachcic począł rozwijać swój plan zniesienia pańszczyzny, który usunąłby wszelakie niedogodności.
Lewina nie zajmowało to wcale, lecz gdy obywatel skończył mówić, Lewin powrócił do punktu, z którego ten wyszedł z początku i rzekł, zwracając się do Świażskiego, i chcąc go tem skłonić do wypowiedzenia swego prawdziwego poglądu:
— Zdanie, że poziom gospodarstwa obniża się, i że wobec naszego stosunku do robotników nie może ono być prowadzonem korzystnie i racyonalnie, jest najzupełniej trafnem i zgodnem z rzeczywistością.
— Ja nie znajduję tego — odpowiedział Swiażski z powagą — widzę tylko, że my nie umiemy gospodarować, i że wbrew twierdzeniu pana, gospodarstwo, któreśmy prowadzili za pańszczyzny, było nietyle racyonalnem co prymitywnem. Niemamy ani maszyn, ani dobrego inwentarza roboczego, ani nie umiemy rządzić się i rachować. Spytajcie się, panowie, pierwszego lepszego właściciela ziemskiego, a on nie potrafi wam powiedzieć, czy jego majątek przynosi dochód, czy też straty i ile mianowicie.
— Włoska buchalterya — odezwał się z ironią obywatel — wszystko jedno czy będzie pan rachował, czy też nie... gdy wszystko panu popsują, dochodu nie może pan mieć żadnego.
— Po co mają popsuć? Lichą młocarnię połamią, a mojej parowej nie złamią. Szkapę „rosyjską“... jak to? „taskańskiej“ rasy, co to ją trzeba za ogon ciągnąć[1] ochwacą, ale niech pan zaprowadzi perszerony lub przynajmniej nasze „bitiugi“, to tym nic nie zrobią... i tak ze wszystkiem! Musimy więc zmienić zupełnie nasz pogląd na gospodarstwo.
— Gdyby nas tylko stać było na to, Mikołaju Iwanowiczu! Panu łatwo to mówić, a ja muszę utrzymywać syna w uniwersytecie i młodszych chłopców w gimnazyum, niemam więc na perszerony.
— Na to są banki.
— Aby wszystko z młotka sprzedali? Dziękuję z przeproszeniem za nie...
— Nie zgadzam się na to, aby należało, aby można było podnieść jeszcze poziom naszych gospodarstw — rzekł Lewin — zajmuję się tą kwestyą i rozporządzam odpowiednimi środkami, a nic zrobić nie mogę. Co do banków, to niewiem komu mogą one być przydatne. Ja przynajmniej ponosiłem zawsze i na wszystkiem straty, na co tylko robiłem nakłady: wzorowa owczarnia — przyprawiła mnie o straty, maszyny — straty.
— Ma pan racyę — potwierdził szlachcic z długimi wąsami, uśmiechając się nawet z zadowoleniem.
— I nie ja tylko... — ciągnął Lewin — mogę się powołać na wszystkich właścicieli, prowadzących racyonalne gospodarstwa; wszyscy z małymi wyjątkami ponoszą straty. Niech pan powie, czy pański majątek przynosi panu dochód? — zapytał Lewin i w jednej chwili dostrzegł w spójrzeniu Świażskiego ten przelotny wyraz przestrachu, jaki zauważał zawsze, ilekroć chciał przeniknąć dalej do otwartych dla wszystkich pokoi umysłu Świażskiego.
Swoją drogą zapytanie to było niedyskrecyą ze strony Lewina. Gospodyni podczas herbaty mówiła mu przed chwilą, że w tym roku w lecie mąż jej sprowadził z Moskwy niemca, specyalistę buchaltera, który za wynagrodzeniem pięciuset rubli podjął się ułożyć bilans całego gospodarstwa i znalazł, że daje ono rok rocznie przeszło trzy tysiące rubli straty, nie pamiętała dokładnie ile, lecz zdaje się, że niemiec wyliczył wszystko do ćwierć kopiejki.
Obywatel z siwymi wąsami, na wspomnienie o dochodach z majątku Swiażskiego, uśmiechnął się, wiedząc widocznie, jaki może być dochód u sąsiada i marszałka.
— Być może, że przynosi straty — odrzekł Świażski — lecz to dowodzi tylko, że albo jestem złym gospodarzem, albo że obracam część kapitału na powiększenie renty.
— Ach, renta! — zawołał Lewin z przestrachem. — Być może, że renta jest w Europie, gdzie ziemia, z powodu włożonej w nią pracy, podnosi się w cenie, ale u nas wszystka ziemia staje się gorszą od nakładu pracy, to jest wycieńcza się, a co zatem idzie, u nas niema renty.
— Jakto niema renty? Przecież to prawo?
— My jesteśmy po za prawem; renta nie dowodzi nam niczego, lecz przeciwnie, gmatwa rzecz całą. Niech pan powie jakim sposobem teorya renty...
— Może pan życzy sobie kwaśnego mleka? Masza, każ nam podać kwaśnego mleka lub malin — zwrócił się Świażski do żony — w tym roku mamy nadzwyczaj długo maliny.
I Świażski wstał od stołu w najlepszym humorze i odszedł, przypuszczając widocznie, że rozmowa skończyła się już, gdy tymczasem Lewinowi zdawało się, iż ona rozpoczyna się dopiero.
Po odejściu Swiażskiego, Lewin rozmawiał w dalszem ciągu z obywatelem, usiłując dowieść mu, że przyczyna całego nieporozumienia polega na tem, że nie chcemy zbadać właściwości i przyzwyczajeń naszego robotnika; lecz obywatel, jak i wszyscy ludzie, co długo i niezależnie obmyślają swe przekonania, był dość upartym, z trudnością dawał się przekonywoć i namiętnie obstawał przy swojem, dowodząc, że rosyjski chłop jest niechlują i lubi świństwo, i żeby wyprowadzić go z tego stanu, należy mieć władzę, której brak tak dotkliwie uczuwać się daje, że potrzebnym jest kij, a my staliśmy się do tego stopnia liberalnymi, że istniejący tysiące lat kij, zastąpiliśmy nagle jakimiś adwokatami i kozą, w której tych gałganów, śmierdzących chłopów, karmią doskonałą zupą i gdzie im wyrachowują sześcienne stopy powietrza.
— Dlaczego według pana — mówił Lewin, chcąc powrócić do poprzedniej rozmowy — niemożna znaleźć takiego stosunku do siły roboczej, przy którym praca jej przynosiłaby owoce?
— Z rosyjskim ludem nie da się to nigdy zrobić! Brak władzy — odparł obywatel.
— W jakiż sposób te nowe warunki mogą być znalezione? — zapytał Świażski, który zjadłszy trochę kwaśnego mleka i zapaliwszy papierosa, podszedł znowu ku rozmawiającym. — Każdy możebny stosunek do siły roboczej został już ściśle określonym i zbadanym. Pozostałość z czasów barbarzyńskich, pierwotna gmina z powszechną poręką, pada sama przez się, pańszczyzna została zniesioną, pozostała tylko swobodna praca, a kształty jej są już sformułowane i gotowe, i tylko te formy można stosować. Parobek, najemnik i fermer, i po za tem nic już pan nie znajdzie.
— Lecz Europa nie jest zadowoloną z tych form.
— Nie jest zadowoloną, szuka więc nowych i nie ulega wątpliwości, że je znajdzie.
— To samo i ja przecież mówię — odparł Lewin — ale dlaczego i my nie mamy szukać na własną rękę.
— Dlatego, że to byłoby to samo, co myśleć nad nowymi sposobami budowania dróg żelaznych, chociaż sposoby te są już wymyślone.
— Lecz jeśli są nam one nie na rękę, jeśli są głupie? — zapytał Lewin i znowu zauważył w oczach Świażskiego pewien wyraz przestrachu.
— To jest to samo, co nasze powiedzenie: „my zasypiemy czapkami“, myśmy znaleźli to, czego szuka Europa! Wiem o tem wszystkiem, lecz niech mi pan wybaczy, czy pan wie o wszystkiem, co zrobiono w Europie w kwestyi robotniczej?
— Bardzo pobieżnie.
— Nad kwestyą tą pracują obecnie najbardziej wzniosie umysły Europy. Kierunek Schultze-Delitscha... Potem ta olbrzymia literatura kwestyi robotniczej najbardziej liberalnego kierunku, na czele którego stoi Lassale... organizacya mülhauzeńska, jest już faktem spełnionym.
— Mam o tem nadzwyczaj niedokładne pojęcie.
— Pan zapewne tylko tak mówi, lecz wie pan o tem tak samo jak i ja. Ja, ma się rozumieć, nie jestem profesorem nauk socyalnych, lecz rzeczy te interesowały mnie i warto zaprawdę, aby pan popracował nad niemi, gdyż widzę, że one zaciekawiają pana.
— Lecz jakież rezultaty osiągnięto?
— Przepraszam...
Goście poczęli wstawać od stołu, zabierając się do wyjazdu i Świażski poszedł wyprowadzać ich do przedpokoju. Lewin pozostał pod wrażeniem, że Świażski złapał go na nieprzyjemnym dla siebie zwyczaju podpatrywania tego, co się dzieje w dalszych pokojach jego umysłu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.
  1. Taskat’ = ciągnąć.