<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pod czarno-purpurową flagą kołysał się statek na przystani willi Roztockich. W przyzwoitem oddaleniu stało na kotwicy kilka innych samolotów. Kupki przechodniów z podniesionemi głowami, gapiły się na dwupłatowiec, którego obecność przynosiła tak wielki zaszczyt pałacowi eks-senatora. Bo flaga wskazywała, że na tem miejscu znajdował się wszechpotężny komisarz Proroka dla Polskich Stanów, Henryk Strafford.
Wypadki szły szybkim biegiem. Na morawskich równiach między Przyrowem a Boguminem nastąpił rozstrzygający bój. Zjednoczone Stany Europejskie skupiły tam niezmierne siły, powierzając gen. komisarzowi przy wojskach, księciu Rotszyldowi, dyktatorską władzę. Z początku szanse wahały się, a flota Stanów zyskała nawet znaczną przewagę, było to jednak tak długo, póki nie pojawił się Rabbi. Z tą chwilą nieopisany popłoch padł na wojsko i na wodzów. Wszystko rzuciło się do ucieczki, choć sytuacja strategiczna nie dawała do tego żadnych powodów. Cały obóz, tren, sztab generalny i starszyzna wraz z dyktatorem wpadły w ręce zwycięzcy. Jeńców wzięto przeszło miljon. Zaproponowano im ocalenie życia, jeśli przejdą pod chorągwie Proroka. Znaczna większość uczyniła to bez wahania. Kilkadziesiąt tysięcy jednak odmówiło i to z pobudek niepolitycznych. Byli to chrześcijanie. Wszystkich uśmiercono bezzwłocznie przy pomocy elektrycznego prądu. Ten sam los spotkał całą generalicję, choć wszyscy jeńcy tej kategorji z dyktatorem na czele oddawali się w nieograniczone poddaństwo Prorokowi.
— Nie potraficie być prostymi żołnierzami, a na wyższych stanowiskach możecie mi bruździć, jeśli nawet nie spróbujecie zdradzać! — rozstrzygnął Rabbi.
Darmo przyrzekali mu wierność i błagali o najpodlejsze funkcje, popierając słowa gradem przysiąg i odwołując się do wspólności szczepowej, większa bowiem część tych dygnitarzy składała się z Żydów. Dyktator ofiarował się na kuchtę, słynął bowiem z wytwornego stołu. Ale Rabbi był nieubłagany. Ciała wodzów plutokracji spoczęły obok pomordowanych chrześcijan.
Rabbi wysłał do Wiednia, Berlina i Krakowa komisarzy z nieograniczoną władzą i ze słowami łaski. Towarzyszyły im mocne eskadry powietrzne. Nie były potrzebne. Co żyło, słało się do stóp władcy. A władca udał się do Wiednia, dla objęcia w posiadanie krajów podalpejskich. W niedługim czasie zapowiedział przyjazd do Krakowa.
Pamiętny przysług, świadczonych przez Roztockiego, Strafford wezwał go do uczestnictwa w utworzonym przez siebie rządzie tymczasowym, którego pierwszem zadaniem było przygotowanie stolicy i kraju do rychłego przybycia Rabbiego.
Parę najzaufańszych osób zebrało się u miljardera dla omówienia naglących spraw. Śniadanie, poprzedzające naradę, tylko co się skończyło, ale Roztocki nie miał wcale błogiego wyrazu, jaki opromieniał go zazwyczaj w takiej chwili. Śmierć Rotszylda, którego był wiernym przyjacielem i admiratorem, zadała mu cios straszny: przygniatała go przytem troska o własne bezpieczeństwo i przyszłość Kaliny. Któżby w nim poznał wesołego sybarytę z przed paru miesięcy! Nadrabiał jednak miną i okrywał się gorliwością w kulcie dla Proroka niby pancerzem.
— Cóż słychać nowego? — spytał ekssenator Finkelbaum, który wcisnął się do rządu śladem Roztockiego bez udziału Strafforda. — Wśród robotników kipi, podobno?
— Nie chciałem o tem wspominać przy kobietach, — odparł gospodarz. — Wieści są złe. Hasło: „Do Proroka!“ w tłumaczeniu na język proletarjatu brzmi: „Hajże na kapitalistów!“
— To źle! — zauważył Kwaśniewski. — Ale jest przy tem i drugie hasło: „Hajże na zabobon!“ I to jest dobrze!
— Mniemam, że każde „hajże!“ jest złem i niebezpiecznem, — ozwał się Strafford.
— Masz rację, jak zawsze, dostojny! — skłonił się z uniżonością Finkelbaum. — Nikt nas nie ubiegnie w gorliwej służbie i czci dla Proroka!
— Od czasu, gdy nasze wojska zostały przez Proroka rozbite, a nasi przyjaciele polityczni rozstrzelani! — ozwał się ostry i syczący głos z kąta.
Wszyscy zwrócili głowy ze zdziwieniem w stronę, z której zrobiono powyższą uwagę. Ukryty w wolterowskim fotelu poza etażerką z książkami mały garbusek o żółciowej cerze i kolących oczkach spoglądał na nich z wyrazem nietajonej radości i triumfu.
Był to Zdzisław Poratyński, postrach królów przemysłu i senatorów, który wkręcił się niepostrzeżenie do gabinetu, zanim goście przeszli tu z jadalni i cieszył się możnością dokuczenia zebranym potentatom jak dzieciak, płatający nauczycielowi figla. Wszyscy przyzwyczajeni byli do wybryków jego złośliwego języka i znosili je, by gorszych uniknąć, tym razem jednak miara się przebrała. To był przecie cynizm i brak wszelkich ludzkich uczuć pluć na powalonych, czekających śmiertelnego ciosu. Ale garbus nie dał się zmiękczyć.
— Bydełko pokazało rogi! — przycinał dalej. — Szkoda! Tak było dobrze żyć na świecie! Robotnik odrabiał pańszczyznę jak dawniej chłop, trzymano go zaś zdaleka od delikatnych oczu, by widok jego nędzy nie psuł miłych wrażeń poobiednich. Dla was było słońce, dla nich stęchlizna piwnic; dla was estetyka kuchni i życia, dla nich brud i głód! I teraz koniec! Przychodzi słowo wyzwolenia, a oni, niewdzięczni, idą ku niemu, zamiast z piersi swych zrobić puklerz żelazny dla ochrony przedstawicieli ładu społecznego i władzy! Niewdzięczni! Za tyle dobrodziejstw! Zamiast ochraniać wasze bogactwo, wolą wziąć je dla siebie!
Tu już burza wybuchła na dobre. Mało brakowało, a garbuska wyrzuconoby za drzwi, jeżeli nie za okno z drugiego piętra. Ale ekssenator Finkelbaum, zręczny a zrównoważony jak zawsze, pośpieszył zwrócić rozmowę na inne tory, uspakajając ogólne podniecenie.
— Z tego co wiemy o jednolitej organizacji i sprężystem funkcjonowaniu machiny państwowej najświątobliwszego Proroka, wynika jasno, że nasze zadanie ogranicza się do niewielu dni! — podjął na nowo przerwaną materję. — Nim przybędzie do nas Najświętszy, winniśmy utrzymać lud w karbach, nie dopuszczając do konfliktu i nie dając do skarg powodu.
— Rada praktyczna, a wykonanie jej pójdzie jak po maśle! — szydził dalej niepoprawny garbus. — Radiofonografy przestały, zdaje się, u panów pełnić swą powinność! Mój działa i wiem, że w Warszawie i Łodzi wybuchły bunty, że w Dąbrowie robotnicy pozabijali swych dozorców, a z Oświęcimia idą ławą na Kraków i przed wieczorem tu będą! Oczywiście jednak wszystko idzie jak z płatka!
Zebrani popatrzyli na siebie, blednąc z przerażenia.
— Czy... czy to prawda? — zagadnął Roztockiego Kwaśniewski, który wzruszonym będąc, zwykł się jąkać.
Gospodarz domu zamienił spojrzenie z Finkelbaumem, potem zaś rozwiódł bezradnie rękami.
— Istotnie położenie jest trudne, żeby nie powiedzieć groźne! — zaczął. — Ale mamy dostateczną ilość milicji...
— Która zasłania dostęp do miasta od strony Oświęcimia, — podchwycił Finkelbaum.
— I jedno z dwojga: albo przejdzie na stronę robotników, gdy się zbliżą, albo wystrzela ich z karabinów maszynowych. W pierwszym wypadku nie potrzebujemy o nic się troszczyć, bo los nasz rozstrzygnie się w godzinę później; w drugim będzie z nami to samo, tylko w poprawniejszych formach: elektryczność zamiast rozszarpania żywcem! Bo przecie nie wyobrażacie sobie, mili przyjaciele, żeby Rabbi pomyślał o zasłonięciu nas przed pomstą ludu?
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
— Poco zresztą bawić się w kombinacje i przewidywania? — ciągnął dalej nielitościwy szyderca. Czy nie prościej wyciągać konsekwencję z faktów? A toż przecie fakty: we wszystkich państwach bałkańskich i w Budapeszcie, a teraz i w Wiedniu lud zaczął od tego, że zmiótł kapitalistów i po ich trupach poszedł na spotkanie władcy. Gdzie zaś próbowano obrony, tam represje przybrały charakter dzikości, jakiego nie miały najgorsze czasy komuny. Przypomnijcie sobie tylko, co działo się w Belgradzie! Brońcie się tedy, brońcie, patres conscripti! I owszem! Mnie tam wszystko jedno! Profesor Kwaśniewski nie zdążył zrobić ze mnie chrześcijańskiego męczennika, choć miał na to apetyt, teraz wraz z kochanym szwagierkiem sam spróbuje, jak to może smakować męczeństwo! Miło ginąć w dobranem towarzystwie! mówili markizowie za teroru, gdy ich ładowano na wozy dla gilotyny!
— Mamy przecie najdostojniejszego komisarza między nami! — zakrzyknął rozpaczliwie Roztocki. Przy nim moc! On Najświętszego przedstawia!
— Tak, tak! — krzyknęli wszyscy, przechodząc odrazu z rozpaczy do ufności. — Najdostojniejszy przedstawia osobę Najświętszego! Przeciw niemu nikt powstać nie może, boby powstał przeciw władcy!
— Stare dzieci! — wzruszył pogardliwie ramionami garbus. — Bardzo dbać będzie o swego komisarza Rabbi! Niemasz to ludzi dokoła niego? A są tacy, których ubytek rozwiązuje ręce!
Ostatni pocisk wymierzony był przeciw Straffordowi, który dotychczas przysłuchiwał się dyskusji, nie biorąc w niej udziału. Słów przeznaczonych dla niego nie dosłyszał, powstał bowiem w gabinecie ogólny rozgwar: interpelowano go ze wszystkich stron.
Kobiety nadbiegły z sąsiedniego salonu, obstępując go i modląc się o słowo uspokojenia i pociechy.
Strafford dodawał otuchy.
— Informacje radjofonografu są w każdym razie przesadzone. Wysłałem rozkazy. Robotników węglowych z Sierszy i Oświęcimia powstrzymano. W Dąbrowie przywrócono porządek. Lada chwila czekam wieści podobnej z Warszawy i Łodzi.
Słuchano go z zapartym oddechem. Gdy skończył, podniosły się entuzjastyczne okrzyki na jego cześć.
— Oto mąż, godny swego posłannictwa!
— Wiedział Najświętszy, kogo wybrać!
— Pod jego opieką możemy zbyć trwogi!
— On nas tłuszczy nie odda!
— Ufajmy Najświętszemu, skoro takich ma zastępców!
Rozgwar doszedł do kulminacyjnego punktu, poczem zaczął ucichać. Wtedy Strafford wyłuszczył pokrótce znaczenie zarządzeń, które w ciągu kilku dni od swego przybycia poczynił dla uspokojenia ludności, dla zapewnienia dowozu żywności na czas pobytu Proroka, oraz dla przygotowania na czas ten miasta z baraków, jakie powstawać musiało wszędy, gdzie pojawiał się Rabbi.
W tem miejscu przerwano mu.
— Czy wolno zapytać, — mówił archiwarjusz byłego senatu swym drewnianym głosem, — czy powzięte zostały zarządzenia władz dla przygotowania dusz na przyjęcie Najświętszego i usunięcie tego, co wielki duch jego ma w obrzydzeniu? Wyraźniej mówiąc, czy obywatele podejrzani o uparte trwanie przy wstrętnym zabobonie chrześcijan, będą pociągani przed sądy dla złożenia oczyszczających wyjaśnień i odprzysiężenia się, wymaganego przez władcę?
Stary uczony wpatrywał się uporczywie w twarz komisarza, wiercąc mu do głębi mózgu oczyma, jak parą sztyletów. Strafford zmilczał przez chwilę, jakby namyślając się nad odpowiedzią.
— Jakiem prawem zadajesz mi pan pytania? — odparł wreszcie.
— Tem samem, jakiem stawiane ci zostały, najdostojniejszy, te wszystkie pytania, na które odpowiadałeś przed chwilą.
Cios był trafny. Strafford przygryzł wargi, nie składając jednak broni.
— Pytali mnie członkowie rządu i przyjaciele. Pan nie należysz ani do jednych, ani do drugich, nie mam więc zamiaru dać się interwiewować przez ciebie!
— I dom mój bardzo nieodpowiednio jest wybrany przez pana Kwaśniewskiego na interwiewy, dla których trzeba pozyskać naprzód zezwolenie osoby tak dostojnej, — zauważył ostrym tonem Roztocki. — Proszę pana archiwarjusza, by raczył w przyszłości pamiętać, z kim ma zaszczyt obcować.
Tym razem przyszła na Kwaśniewskiego kolej zacięcia ust. Miał on we zwyczaju zacietrzewiać się, gdy mowa była o nienawistnych mu chrześcijanach, zrozumiał jednak, że zapędził się zbyt daleko. Spuścił więc głowę i pod nosem tylko mruczał, żółci swej folgując.
— Coś mi się jego dostojność zanadto wykręca i dyplomatyzuje! Siostra z księżmi się kumała, teraz przyjaciółka z niej i doradczyni Proroka... może to oni sami ją tam pchnęli w swoich widokach! Od tych czarnych wszystkiego można się spodziewać... Tak, tak! Trzeba mieć oczy otwarte... A jeśli mi coś wpadnie w oczy... O, bądź wówczas pewien, dostojny, że nie zachowam tego dla siebie i przystawię ci stołka, przystawię!
Zgrzybiały archiwarjusz senatu mruczał często w towarzystwie, gdy nikt nie chciał go słuchać, i na mruczenie to nikt nie zwracał uwagi. Wogóle zapomnieli o nim wszyscy. Jego obcesowe czepianie się wszechpotężnego w Krakowie namiestnika Rabbiego wywarło jak najgorsze wrażenie. Od Strafforda oczekiwano wszystkiego, protekcji i obrony życia i klucza do łask władcy. Wszyscy też zwracali się ku wschodzącemu słońcu, chwytając każdy jego promyk, każdy uśmiech, spojrzenie i słowo. Od starego mantyki odwracano się z urazą. Nie szło nikomu o chrześcijan, ale ten ich wróg stawał się kompromitujący.
Był jednak ktoś, który przypomniał sobie o nim. Jedyny człowiek w tem gronie, przyznający się do uczestnictwa w tej sekcie: Poratyński.
Garbusek podszedł do osamotnionego profesora.
— No i cóż, chrystofobie? — zagadnął, kładąc mu rękę na ramieniu. — Myślisz pewnie o tem, jak najlepiej zaskarżyć Strafforda przed Prorokiem o popieranie zabobonu? Czy zgadłem?
Stary popatrzył nań nienawistnym wzrokiem.
— A gdyby i tak? Dziwiłbyś się może?
— Nie, bo wiem, że nie zrobiłbyś tego w tedy jedynie, gdybyś nie mógł! Przy sposobności dodałbyś słówko i o mnie. Może mylę się?
Stary wstrząsnął się nerwowo.
— Nie mylisz się, panie Poratyński, nie mylisz się zgoła! — syknął, zaciskając pięście. — Myślę ja o tobie oddawna i czekam, aż wybije moja godzina. A ona niedaleka już! I gdy będzie pora, ja ci się przypomnę, gruntownie przypomnę, wierny czcicielu Mistrza z Nazaretu!
Garbus spoważniał, a z oczu jego, utkwionych w pergaminowem obliczu starego fanatyka, znikło szyderstwo.
— Nie pamiętałem dotąd, że do Niego należę, ale teraz chcę o tem pamiętać, — rzekł stłumionym głosem. — Tak mi dopomóż. Chryste!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.