Antychryst (Łada, 1920)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antychryst |
Podtytuł | Opowieść z ostatnich dni świata |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Wiedniu zaszły poważne zmiany w sposobie życia Rabbiego. Miasto-obóz wzrosło wprawdzie, jak w Budapeszcie, rozścielając baraki swe i namioty na szerokich przestrzeniach Prateru i Brigittenau, ale sam on zamieszkał w Burgu cesarskim, niegdyś ostatnio rezydencji rady najwyższej Południowo-Niemieckich Stanów. Wesoła naddunajska stolica pozostała prawie nietkniętą przez rewolucyjny przewrót, który tyle niepowrotnych strat przyniósł innym stołecznym miastom Europy, niszcząc większą część kulturalnego dorobku ludzkości. I teraz Wiedeń przeszedł pod nową władzę bez wystrzału. Zarówno dawna, wspaniale rozbudowana siedziba cesarska, jak pyszne gmachy muzeów, olbrzymi posąg Marji Teresy, ratusz i parlament pozostały nietknięte, tak samo jak opera i tum Św. Szczepana, zamieniony na historyczne muzeum. Ryngi jaśniały też w całej krasie, pełne ruchu i wytworności, kipiące życiem swych kawiarni i hotelów, ozłocone promieniami słonecznej jesieni. Tylko fale ludzkie płynęły gęściej, bo znaczna cześć tłumów, idących za Prorokiem, znalazła w murach stolicy siedzibę, a nad bramą Burgu powiewała zamiast złotej chorągwi Stanów Zjednoczonych Europy, czarno-czerwona flaga Rabbiego.
Edyta towarzyszyła Rabbiemu do Wiednia. Uczyniła to mimo żywego oporu brata, który z największą boleścią widział ją rzuconą na pastwę złośliwych plotek i obmowy. Wiedział on dobrze, że stosunek jej do Rabbiego był jedynie braterską przyjaźnią, ale wiedział i to, że świat nie wierzy w podobną przyjaźń między dwojgiem młodych, a dobra sława Edyty zdawała mu się zbyt drogą ceną za jej uzdrowienie. Nie mógł jej jednak przeciwić się, a nawet na żądanie Gesnareha, poparte przez nią, zgodził się na kilkotygodniowe rozstanie, obiecując sobie, że w Krakowie stosunek z Rabbim ulegnie upragnionej przezeń zmianie. Prorok miał zamiar przebyć w Polsce do wiosny, rozmieszczając wojska swe na zimowych leżach po obu stronach Karpat. Tymczasem cieszył się wspaniałością Wiednia, któremu królował, jak bajeczny samodzierżca Wschodu, a prędzej jeszcze, jak bóg jakiś, Mitra czy Baal, pod którego stopy słały się tłumy.
Edyta widziała z okien swego mieszkania, wychodzącego na wielki dziedziniec Burgu, jak boską czcią otoczony przechodził zwolna wpośród tego mrowia ludzi, chwałą okrywając się jak słońcem. Widziała sine dymy kadzielnic, podnoszące się do góry na jego spotkanie, i wielkie elektryczne słońca, zapalające się po obu jego stronach, kędykolwiek szedł, i ołtarze, wznoszone na placach i na skrzyżowaniu się ulic, a w tych ołtarzach podobizny jego, naprędce kute z marmuru lub lane w bronzie, uwieńczone świeżemi kwiatami, oświetlone różnobarwnemi lampami, otoczone rozpływającym się w ekstazie tłumem adeptów. Była tak dalece pod wpływem tego człowieka, że podnoszenie się jego do wyżyn bóstwa, schodzącego na ziemię, by odbierać cześć, należną stwórcy od stworzenia, nie oburzały jej i nie raziły. Sama w ciszy swych komnat podnosiła ku niemu modlitewnie złożone dłonie, ufając mocno, że choć oddalony usłyszy ją i uczyni prośbom zadość. Sama jednak nie chciała nigdy towarzyszyć „Najświętszemu“ w jego triumfalnych obchodach, choć żądał tego od niej i chciał ją mieć przy sobie w chwilach, gdy mu składano hołdy publiczne, z dniem każdym bardziej przybierające charakter boskiego kultu. Nie chciała na to się zgodzić nie przez religijny skrupuł, bo tego oddawna przestała doświadczać, ani nawet przez wrodzony wstręt do wysuwania osoby swej na publiczną widownię, ale raczej, by nie uszczuplić ani jednego promienia z jego aureoli. Wszystka cześć i wszystek majestat, jakiemi otaczano tego mesjasza, zbawcę ludzkości i boga na ziemi, zdawały się jej niedorastającemi do jego nadludzkich rozmiarów.
A tymczasem cześć ta rosła z każdą chwilą wspanialsza i bardziej ogólna, z każdą chwilą wynosząca boga ziemskiego wyżej. Codziennie na dziedzińce Burgu przychodziły niezliczone deputacje, biło czołem to wszystko, co przodowało ludzkości mocą, talentem, stanowiskiem. A on nie stał już między idącą jego śladem rzeszą, ale wstępował na złocisty ołtarz, lśniący od diamentów i pereł, a wzniesiony w tak pysznej ozdobie przez wierne jego kultowi niewiasty. Tam w niszy tak urządzonej, jak dawniej po kościołach dla świętych posągów, stawał z nogami opartemi na złotej skrzyni, w której, jak mówiono, mieściło się naczynie z hostjami, konsekrowanemi przez chrześcijańskiego kapłana. Wkoło niego paliły się niezliczone światła, szeleściały wiatrem poruszane chorągwie i kadzielnice, podnoszone miarowo przez setki rąk, tworzyły jakoby wonną zasłonę, otulającą go przed oczyma widzów. I wówczas z poza tych dymów, z wysoka odzywał się głos, potężny jak grom, a słodki jak srebrnych harf dźwięki. Mistrz. Prorok, bóg przemawiał do swoich wiernych.
Edyta nie opuszczała nigdy scen tych, z których każda napełniała serce jej niebiańską słodyczą. Ukryta za firanką w kącie otwartego okna wprost ołtarza łowiła uchem dźwięki srebrnych trąb i hymnów, któremi na cześć boskiego wysłannika rozbrzmiewało powietrze. Przed oczyma jej roztaczał się obraz przedziwnej piękności... Na dziedzińcach pałacowych i na Ringach, daleko, jak oko mogło sięgnąć, klęczał tłum bez porównania liczniejszy niż niedawno pod Budapesztem. Tysiące barwnych sztandarów rozwiewało się na tle niebios, żywością barw bawiąc oko. Wysoko ponad tem morzem ludzkiem świecił blaskiem złota i diamentów ogromny ołtarz; w niszy, ku której podnosił go w mgnieniu oka mechaniczny aparat w obłoku kadzielnych dymów, stał on, umiłowany, cudny, boski! I oto widziała, jak czołgały się przed nim wszystkie wielkości świata, jak hołd mu składali przedstawiciele wszystkich krajów i wszystkich rządów, jak padali przed nim na twarz rabini żydowscy, obwieszczając, jako jest oczekiwanym przez nich Mesjaszem i rzucając mu pod nogi święte swoje księgi, jak chrześcijańscy świętokradzcy, kapłani i biskupi, przybrani w liturgiczne szaty, wyrzekali się głośno u jego stóp Chrystusa, Judę Gesnareh ślubując mieć odtąd za jedynego pana i boga. Niezbyt dawno jeszcze widok taki przejąłby ją może dreszczem i odrzucił od człowieka, dającego się czcić jak bóstwo: teraz podniecał on ogień, rozgrzewający jej duszę.
— Chcesz? Wprowadzę ciebie na majestat, postawię obok siebie na tym złotym ołtarzu i podam na cześć miljonów? — pytał ją Rabbi. — Chcesz? Owioną cię dymy kadzielne, chorały śpiewać będą pieśni pochwalne dla ciebie! Ja, bóg, uczynię z ciebie boginię!
Ale ona nie chciała przyćmiewać swą nędzą ludzką jego boskiej sławy. Nie chciała, choć nieraz nalegał i przedkładał jej racje potężne, dla których pragnął tego hołdu dla niej. Ale jej dość było modlić się do niego, gdy go nie miała przed oczyma, i padać na kolana, całując jego święte stopy, gdy do niej się zbliżał.
On jednak powracał do swej myśli.
— Słuchaj, — rzekł jej raz, gdy siedzieli obok siebie, zdjęty bowiem czułością podjął ją z klęczek i posadził obok siebie na niskiem, miękko usłanem siedzeniu. Słuchaj uważnie! Podwójnym jest pierwiastek życia: zespolenie jego dwu połów staje się źródłem mocy. Gromowładny Zeus, i wojowniczy Odyn i Moloch krwi chciwy i wszystkie bogi, którym kiedykolwiek kłaniała się ludzkość — oni wszyscy mieli przy sobie lub obok siebie niewiastę, czyli to była lubieżna Afrodyta, czy kąpiąca się w srebrze wstydliwa Diana, czy matka wszelkiego życia Tanit, wszystko jedno! Zawsze z męską siłą kojarzyła się niewieścia piękność, w słabości swej czerpiąca czar i siłę. Rozumieszli mnie?
Ona pochyliła głowę i znów wpatrzyła się w jego oblicze, w którem widziała rozwarte przed sobą niebo.
— A On czy uczynił inaczej? — mówił dalej mistrz. — On podniósł ku swym wyżynom dziecko ziemi, dziewicę, która stała mu się matką, postawił ją pomiędzy swoją wielkością a padołem łez, jakim z Jego winy stała się ziemia. Sam zbyt był wielki, by majestat Jego znieść mogły oczy, stworzone z nicości, ta kobieta przysłoniła jego blask, pozwalając stworzeniu patrzeć w Stwórcę. Tak zaciemnione szkło pozwala nam spojrzeć w słońce, którego blasku nie było w stanie znieść oko!
Edytę przebiegł dreszcz. Na jakichże zawrotnych wysokościach ulatywała, unoszona władną dłonią boskiego męża! Ale mogłaż się dziwić? Nie byłże wszechmocnym, nie byłyż mu posłuszne żywioły, słońce, i ziemia, i niebiosy? A skoro podniósł ją ku sobie, nie stałaż się tem samem wielką, a świętą i ona?
Mistrz zaś mówił dalej, głosem nabrzmiałym pychą.
— Mnie nie zmuszono do poddania się próbie pokory i znikczemnienia, przed którą nie cofnął się tamten. Nie nosiła mnie w żywocie swym niewiasta. Ciało, które noszę, wypożyczył mi jeden z wiernych sług, niegdyś ziemski wędrowiec, dziś mieszkaniec chwalebnej pana mego otchłani i jest to szata jeno złudna jak wszystko, co danem mi jest czynić na tem spodlonem grzęzawisku ziemi, mnie, duchowi nieśmiertelnej i nadziemskiej piękności i mocy. W tej odmowie poniżenia była wielkość, ale było w niej i źródło słabości. Sam jestem na ziemi, jako pan mój sam jest w otchłani i w bezmiarach wszechświata. I lud mój nie ma pośrednika między wielkością mą a swoją nędzą! A tamten ma oną niewiastę, której dawał przez chwilę imię matki... Więc dla mnie potrzeba, by związała się ze mną dziewica niepokalana, którą uczynię mistyczną oblubienicą moją i na majestat mój podniosę, i uczynię orędowniczką ludzi przed tym majestatem. Przede mną niosą kadzidło, tobie nieść będą róże i słodką pieśń, i ciche westchnienie serc znużonych walkami życia. I staniesz się promiennem ogniwem, które połączy ziemię z niebem!
Edyta słuchała milcząca, pogrążona w słodkiej, napół sennej ekstazie. Tęcze przesuwały się przed nią, światy chyliły się do jej stóp... A tam w górze wyżej, niż myśl dolecieć mogła, stał on, władny, drogi, a przy jego sercu ona, z dłońmi wyciągniętemi ku niemu, z orędownictwem i miłością...
Miłością. Dla kogo? Dla ludzi?! Nie! Nie! Dla niego! Dla niego jednego tylko...
Tego samego dnia znalazła na biurku kartkę, nakreśloną nieznanem pismem.
„Powiadają, że możesz wszystko u władcy. Prawdali to? Bo jeśli tak, czemuż nie widzimy tego? Miałaś dawniej litość dla cierpiących i życzliwość dla wyznawców dawnej wiary. Czy nie wiesz, że tysiące ich giną codzień? Czy nie wiesz, że zamiast elektryczności, której nawet komuna trzymała się przy swych mordach, używają przy śledztwach tortur, a przy egzekucjach powolnego zabijania? Jeśli wiesz, dlaczego milczysz? A jeśli nie wiesz, dlaczego nie zapytasz tych, co cię potrafią objaśnić?
„Słowa te piszą matki, których synowie mają miecz katowski nad głową. Jeśli chcesz więcej wiedzieć i gotową jesteś otworzyć przed potrzebującymi ratunku, dłoń pomocną, połóż na tej kartce przycisk malachitowy, którego używasz przy pisaniu. Wtedy zgłosi się do ciebie ktoś, kto ci powie więcej“.
Edyta przeczytała kartkę dwukrotnie. Zaniepokoiła ją, potem rozdrażniła. Znów zarzut przeciw umiłowanemu i znów oszczerstwo! Rozmawiała o tem przecie z Prorokiem jeszcze w Budapeszcie, rozmawiała i w Wiedniu, choć język przylepiał się do podniebienia i głos zamierał w piersiach. Rozumiała przecie, że kto tak wysoko stoi, ma względem stojących niżej obowiązki, i obowiązkom tym czyniła zadość, choć czynić to musiała kosztem własnego serca. Ale on był dobrym i nie zamykał jej ust rozkazem milczenia. Owszem, tłumaczył jej wszystko tak szczerze! Mówił jej, że państwo, które utworzył dla ratowania ludzkości i zdobycia dla niej szczęścia, podminowane jest ze wszech stron i otoczone siecią intryg i spisków. Z knowań tych żadne nie przedostało się na jaw i żaden ze spisków nie wybuchł, bo czuwa nad niemi oko władcy i mądrość jego zapobiega zawczasu złemu, podcinając je w korzeniu, ale cóż stąd, że jeden chwast zostaje wypleniony, kiedy wnet na jego miejsce wyrasta drugi, i trzeba nowych winowajców obezwładniać i karać.
Bo cofać się przed karą znaczyłoby nie odrąbywać dachu, zajętego pożarem. Kto ma powierzone sobie rządy, na tym ciąży powinność tępienia tego, co zatruwa dusze i podkopuje dobro ogólne. Tę powinność on, Gesnareh, spełnia i spełniać będzie, niech to boli, jak chce i niech wrogowie kłamliwie przypisują tej samoobronie charakter prześladowania religijnego.
Tak odpowiadał Rabbi na stawione mu pytania. Edyta wiedziała dobrze, że słuszność po jego stronie, wiedziała nim począł się tłumaczyć. Ale wiedziała i to, że żadne tłumaczenie nie przekona uprzedzonych. I serce jej ściskało się boleśnie wobec krzywdy, jaką wyrządzano temu człowiekowi. Cóż stąd że padano przed nim na twarz, gdy stóp jego czepiało się równocześnie oszczerstwo?
Wszystko to stanęło raz jeszcze w myśli młodej kobiety, gdy odczytywała bezimienną kartkę. Co miała na nią odpowiedzieć? Musiała tych ludzi wysłuchać. Mylili się, ale byli nieszczęśliwi. Trzeba będzie powtórzyć raz jeszcze tylekroć powtarzane racje i rzucić, ile się da, nieco balsamu na te rany. To była jej rola i czuła się szczęśliwą, że ją może spełnić. Wszak on sam ją nazwał orędowniczką i ogniwem między sobą a światem! I słodka twarz Dziewicy Matki zajaśniała przed nią w wieńcu gwiazd, jak ją widywała na starych włoskich płótnach. Przypomniała sobie, jak do tej Niepokalanej cisnęła się garść pobożnych w kaplicy na Wolskiej i z jakiem przejęciem wzbijał się chorał na Jej cześć ze wszystkich ust. Czemuż nie miała ona także stać się podobną przystanią dla dusz, starganych burzą? W każdym razie nie mogła im umknąć pomocnej dłoni.
Położyła malachitowy przycisk na kartce i odeszła. Wieczorem zbliżyła się do niej jedna z kobiet, przydanych jej do usług.
— Dzięki ci, pani! — szepnęła. — Syn mój czeka na sąd i na śmierć. Czekają wraz z nim synowie, mężowie, bracia rodzin mi bliskich, o, bardzo, bardzo wielu! W tobie ufność nas wszystkich, w tobie jednej!
Była to kobieta starsza już i, zdawało się, całkowicie oddana Rabbiemu. Nikt nie posądziłby ją o ukryte wyznawstwo Chrystusa. Edyta wdała się z nią w rozmowę. Tłumaczyła jej, że syna wciągnęła w niebezpieczeństwo nie wiara, ale spiskowanie przeciw władzy. Za wiarę nie zabijają nikogo. Jeżeli wyznawcy Chrystusa znoszą pewne przeciwieństwa, dzieje się to jedynie dlatego, że z przekonań swych czynią sobie polityczny sztandar i opierają się zarządzeniom władzy. Oczywiście, trzeba ich ratować i ona, Edyta, uczyni to bezzwłocznie, choćby się miała narazić na wymówki Najświętszego. Syn proszącej i jego towarzysze będą musieli odprzysiąc się od wszelkich wrogich zamysłów i przyrzec bezwzględną wierność władcy, a wtedy ich puszczą.
Mówiła to słodko, pełna współczucia dla matki, łzami zalanej i modlącej się o litość. Pewna była, że pomyślna obietnica uspokoi ją i napełni radością. Ku niemałemu jej zdziwieniu pokojówka, wysłuchawszy słów tak pocieszających, poczęła jeszcze rzewniej płakać. Młoda kobieta pochyliła się nad nią, dopytując się o przyczynę rozżalenia.
— To już widzę, że dla mojego Hansa niema ratunku, — łkała.
— Dlaczego, skoro ci go przynoszę?
— Bo on przysięgi tej nie złoży!
Edytą ruszyła ramionami.
— Ha! Skoro chce trwać w buncie...
— On nie w buncie trwa, jeno Boga swego wyrzec się nie chce.
— Bajki! — odparła Edyta z pewnem zniecierpliwieniem. — Nie za chrystjanizm ludzie dają życie, ale za spiski przeciw władzy i za opór prawu!
Staruszka znów potrząsnęła głową. Była to prosta kobieta, której wiek cały zszedł na pełnieniu posług w Burgu. Nie miała w niczem zdania i gdyby je miała, nie śmiałaby się z niem odezwać. Ale teraz szło o jej dziecko i to napełniało ją śmiałością.
— Przepraszam waszą dostojność, ale mój syn nie należał do żadnego sprzysiężenia i w niczem przeciw prawu nie wykroczył, a o jego towarzyszach to samo godzi się powiedzieć. Wszyscy oni za wiarę zostali uwięzieni i za wiarę umrą, jeśli Bóg nam tego krzyża nie oszczędzi!
— O moja słodka dziecino! O, jedyna podporo i nadziejo mojej starości!
I łzy popłynęły jej jeszcze gęściej niż dotąd.
Edytę zastanowił upór, z jakim ci ludzie odrzucali od siebie udział w antypaństwowych knowaniach, przywłaszczając sobie natomiast palmę męczeńską, której im przecie Najświętszy nie myślał przeznaczać.
— Jakże dziwnie ciemny jest ten lud i jak łatwo przyswaja sobie najdziksze brednie! Ale cóż mu się dziwić, jeśli umysły wykształcone wpadają w takie same błędy, jeśli ludzie notorycznie zacni plamią się oskarżeniami, o których muszą chyba wiedzieć, że są fałszywe!
I westchnąwszy, skinęła głową starej pokojówce i chciała odejść. Ale stara kobieta rzuciła się, zatrzymując ją.
— Posłuchaj mnie, dostojna panienko! Wszyscy mówią o tobie, żeś dobra, jak anieli w niebie: okażże mi tę dobroć!
— Skoro powiadasz, że syn łaski nie przyjmie...
Kobieta podniosła ręce do góry.
— On odmawiałby! Ależ on ma dwadzieścia lat i chce żyć! Tylko wiary, której go uczyłam, nie chce się zapierać, a tego mu chyba wasza dostojność nie może brać za złe!
Edyta przypomniała sobie w tej chwili, co od początku słyszała o wymaganem przez Proroka odprzysiężeniu i to czego sama była świadkiem i pomyślała, że w tem, co utrzymuje stara pokojówka, może jednak coś być, a wtedy... Tak, ona wierzyła w Rabbiego, ona uznawała za słuszne, że kult ten wykluczał każde odmienne wierzenie, mając je za obrazę jedynej prawdy, ale przekonaną była dotąd, że odmowa przysięgi mogła wykluczać od dobrodziejstw Gesnareha, nigdy zaś ściągać karę. Gdyby jednak ta stara mówiła prawdę...
Namyślała się przez chwilę. W umyśle jej dojrzewało postanowienie.
— Słuchaj, — rzekła. — Gdzie jest więzienie twego syna?
— W dawnych koszarach Franciszka-Józefa.
— I inni też?
— Tak! Mówią o kilku tysiącach. Inne więzienia są również pełne chrześcijan.
— Będę sama u twego syna i jego towarzyszy dziś jeszcze!
Kobieta upadła jej do nóg.
Ona zaś w godzinę później powiedziała Prorokowi, że chce zejść do więzień, by skruszyć serca opornych i nawracać ich do Najświętszego. Zamiar ten miała istotnie: od żywej wiary nieodłączne jest apostolstwo. „Najświętszy“ wysłuchał jej żądania, wpatrując się w nią uważnie, potem skłonił głową, przyzwalając.
— Niech będzie, jak chcesz, królowo moja! rzekł. — Słodko mi będzie powitać nowych wyznawców, których mi przywiedzie gorliwa miłość twoja!
— Późną nocą Edyta w towarzystwie naczelnego dyrektora więzień znalazła się w dawnych koszarach w pobliżu Aspernbrücke. Pojawienie jej wywołało wrażenie nadzwyczajne. Cała administracja czekała na nią, drżąc z trwogi. To pierwsze zetknięcie się z maszynerią państwową, kierowaną przez Gesnareha, było dla niej przykre. Starała się tym pobladłym dostojnikom wlać uprzejmością nieco otuchy. Spytano ją o rozkazy, zginając się we dwoje. Odpowiedziała, że chce iść między więźniów.
Naczelny dyrektor protestował. Każe przywieść wskazanych przez nią do gabinetu... Ale ona stała przy swojem.
— Muszę być między nimi i nikt mi nic będzie towarzyszył.
Dostojnicy patrzyli na siebie zakłopotani. Ale rozkaz był wyraźny. Poprowadzono ją do skrzydła, zajmowanego przez więźniów.
— Znajdzie się wasza dostojność wśród ludzi, nie zasługujących na jej względy ani na zaufanie, — zauważył naczelnik więzienia. Nie wiem nawet, czy bezpiecznie będzie zostawiać ją z tymi straceńcami sam na sam!
— Nie obawiam się! Czy mógłbyś pan mi powiedzieć, za co właściwie ich uwięziono?
— O, tak! Wszyscy oni przekonani są o uporczywe trwanie przy zabobonie.
— Chrześcijańskim?
— Tak!
— Ale zapewne także winni są buntu przeciw Najświętszemu?
— Oczywiście! Każdy przecie, kto nie odprzysięże się Nazarejczyka, popełnia zdradę przeciw władcy i godzi w jego świętość!
— Ale oni tworzyli spisek przeciw niemu, czy tak?
— Każdy, kto zaprzecza jego bóstwu, spiskuje przeciw Najświętszemu!
Edyta nie była zadowolona z odpowiedzi. Tak samo odpowiadała sobie tylekroć i wystarczało to jej do uspokojenia: w cudzych ustach tłumaczenie wydało jej się wykrętem. Umilkła, rozumiejąc, że nie zdoła przeniknąć do dna sprawy za pośrednictwem tych ludzi, i weszła do kaźni.
Na jej skinienie towarzyszący urzędnicy cofnęli się, zamykając za sobą drzwi. Została sama z więźniami w obszernej izbie, o kilku zakratowanych i zabitych od dołu deskami oknach. Pod ścianami ustawione były drewniane prycze bez pościeli, między niemi wąskie tylko przejście pozostawało wolne. Mimo otwartych w górze okien zaduch panował przykry. Nie można było temu się dziwić: w izbie cisnęło się dwa razy tyle ludzi, ile ich mogła pomieścić.
Edyta przywołała do siebie przedewszystkiem Hansa Steinbacha, i opowiedziała mu o matce, następnie poczęła rozpytywać się o jego towarzyszy, o powody uwięzienia i o warunki wyzwolenia.
Odpowiedź była jedna, choć wypowiadały ją liczne usta; nie było sposobu o prawdzie jej wątpić. Wszystkich ich przywiodła do więzienia ich wiara, wszystkim postawiono za warunek uwolnienia zaparcie się jej, wszystkich czekała śmierć, bo warunku tego żaden nie chciał spełnić.
— Jak długo tu byli? Niektórzy od dziś, inni od zajęcia Wiednia przez wojska Proroka. Dlaczego kazano im czekać na wyrok? Bo chciano ich zmóc cierpieniami więzienia. O cierpieniach tych dawało pojęcie zgniłe powietrze kaźni, o więcej młoda kobieta nie śmiała pytać, oni jednak pospieszyli ją objaśnić ze skwapliwością właściwą chorym i uciśnionym. Karmiono ich zepsutą strawą, poddawano torturze. Specjalnie wynaleziony przyrząd elektryczny zadawał im okrutną chłostę obok całego szeregu wymyślnych cierpień cielesnych, poza tem używano sugestji dla poddawania ich nieznośnym cierpieniom duszy. Męczono ich codziennie: słabsi ulegali, silniejsi trwali. Gdy próby przełamania oporu zawodziły, odbierano im życie, przedłużając torturę elektrycznego aparatu, dopóki pacjent nie wyzionął ducha.
Edycie kręciło się w głowie od tych potworności, które opowiadano jej z najdrobniejszemi szczegółami. Nie! Ci ludzie nie mogli mówić prawdy! Cóżby stało się z wiarą jej, co z jej umiłowaniem, gdyby to, co twierdzili, nie było kłamstwem?! Ale nie! To była potwarz! Z oburzeniem cisnęła im słowo to jak cios sztyletu.
Stojący najbliżej przy niej porozumieli się oczyma, a Hans skinął na nią, by podeszła do jednego z rogów izby.
— Tu leży człowiek, którego przyniesiono tu dziś rano z przesłuchania. Nie dożyje on jutra i o udawanie niesposób go posądzać. Popatrz pani!
Mówiąc to, uniósł koc, okrywający chorego, którego twarz wychudła i pożółkła robiła wrażenie trupiej. Był to młodzieniaszek jeszcze o pięknych rysach i wyrazistych oczach, które teraz zasnuwała mgła. Plecy i uda okryte miał czarnemi plamami. Nieprzytomny był i choć Hans odwracał go, by pokazać poranione ciało, nie obudził się.
— To gangrena! — rzekł jeden z więźniów, podchodząc. — Jestem lekarzem i znam się na tem. To niezbędny skutek nadużywania tej piekielnej machiny.
— Ależ on winien być w szpitalu! — zawołała Edyta z przerażeniem.
Lekarz uśmiechnął się.
— Żaden szpital mu nie pomoże. Zresztą przynoszą do nas konających, zdjętych z tortur celowo. Ma to być środek na przełamanie naszej stałości!
Edyta zakryła sobie oczy.
— Ależ to straszne, straszne! — wyjękła.
Hansowi oczy zaświeciły.
Mniej straszne od tłumów, czczących tego człowieka jak boga! — krzyknął.
Młoda kobieta chciała coś odrzec, ale słowa uwięzły jej w gardle. Lekarz patrzył na nią uważnie. W spojrzeniu tem był wstręt, mieszało się jednak do niego współczucie.
— Czy pani nie wiedziałaś o tem? — zagadnął, ruchem ręki ogarniając prycze towarzyszy i konającego.
Ona ręce wyciągnęła przed siebie przerażona.
— Nie! Nie! Nigdy! Jakże możecie przypuszczać?
I pospieszyła dodać, zasłaniając drogiego człowieka:
— Nie tylko ja! On także! Gdyby wiedział, nie stałoby się to nigdy!
Lekarz ruszył ramionami.
— On wszystko wie! Nic tu nie dzieje się bez jego wiedzy i woli!
— Niemożliwe! Tu jesteśmy niedawno, ale w Budapeszcie byłam dość długo i wiem, że nic podobnego...
Przerwał jej z gorzkim uśmiechem.
— W Budapeszcie było to samo, co w Wiedniu. Są tu zresztą i tacy, których śladem Gesnareha stamtąd przywieziono.
— Tutaj?
— Nie w tej kazamacie, ale w tem samem więzieniu. Musi on mieć swoje plany względem nich, bo torturują ich, oszczędzając życie. Wiemy o tem od kolegów z sąsiednich kaźni. Jeśli pani chcesz się przekonać, zapytaj o Arpada Szeglenyi. Jest to przywódca katolickiej młodzieży węgierskiej. Dziś w południe zawiadomiono nas, że żyje jeszcze!
— Dobrze! — rzekła Edyta ze stanowczą decyzją. — Każę się zawieźć do niego. A o was jutro on będzie wiedział! I ufam, że chwila, w której dowie się o waszych cierpieniach, będzie ich kresem.
Obrzuciła ich wzrokiem niepewnym, pragnąc usłyszeć słowo lub gest potakiwania. Ale oni stali wszyscy w milczeniu posępnem, patrząc na nią tępo i beznadziejnie.
— On jest dobry! — spróbowała jeszcze jak rozbitek czepiający się ostatniej deski z potrzaskanego czółna. On zjedna was dla siebie, gdy go ujrzycie w słońcu!
Pomiędzy więźniami przebiegł cichy szmer. Nie dosłyszała słów, zrozumiała jednak, że jest to zaprzeczenie. Lekarz, który zdawał się przewodzić innym, odpowiedział za wszystkich.
— Słońce nasze świeci nam i w tej kaźni. A słońcem tem — Jezus Chrystus, który nas krzepi w naszej nędzy!
— I któregoś ty, pani, zaparła się dla miłości Rabbiego! — ozwał się z głębi sali jakiś głos rozdrażniony.
— Cicho tam! — krzyknął lekarz. — Wstydź się, kolego, odpłacać niewdzięcznością litość!
— Nic nam nie przyjdzie z tej litości! rzekł znów niepoprawny pesymista z najdalszej pryczy. — Piękna pani powróci do „Najświętszego“, a nas powiodą skoro świt na męki.
— Nie! — zawołała Edyta z uniesieniem. Nie powiodą! Stanę pomiędzy wami, a katownią! Mnie niech raczej zamęcza!
Pesymista zaśmiał się ironicznie.
— Tobie nic się nie stanie i nie rzucisz się między nas a naszych oprawców, bo okłamią ciebie znów, jak okłamywali dotychczas.
Edyta chciała coś odpowiedzieć, ale w tej chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem i dyrektor więzień pojawił się na progu. Był tak zmieniony i blady, że młoda kobieta przeraziła się, przypuszczając nieszczęście.
— Co z Najświętszym? — zawołała, chwytając się za piersi.
— Najświętszy w dobrem zdrowiu, ale jam człowiek zgubiony, dostojna! Jeśli łaska twa mnie nie uratuje...
— Cóż się stało?
— To, że spełniłem twój nakaz, otwierając ci więzienie, a oto w tej chwili odbieram od władcy napomnienie, byś z więźniami porozumiewała się jedynie w mojej obecności i w gabinecie dyrekcji.
Edyty nie wzruszyły kłopoty dyrektora, którego miała za winowajcę popełnianych tu okrucieństw.
— Cóż ja na to poradzę? — odparła obojętnie.
Dyrektor pochylił się nad nią, zniżając głos.
— Poradzisz, jeśli zechcesz, dostojna! Dla mnie to będzie ratunkiem, dla ciebie samej korzyścią. Najświętszy nie lubi najbliższym nawet odkrywać swych tajemnic. Szalony byłem przypuszczając, że dla ciebie czyni wyjątek.
— Czego więc pan żądasz ode mnie?
— Zachowania ścisłej tajemnicy o bytności w kaźni.
— I o okropnościach, na jakie patrzałam? — zagadnęła, wskazując ręką na umierającego.
— Oczywiście.
— Nigdy! Prorok musi dowiedzieć się o strasznych nadużyciach, jakie dzieją się w jego imieniu!
— Z jego rozkazu! — poprawił dyrektor.
— Nie może być!
Dyrektor poruszył się z tajoną niecierpliwością.
— Każdy to wie, a stwierdzić łatwo, choćby bezpośrednio od Najświętszego.
— Właśnie tego chcę.
— Ale oszczędzając mnie! Powiedz, dostojna, że uszu twych doszły skargi i że chciałaś przekonać się o ich słuszności.
I dodał błagalnie:
— Los nas wszystkich w twoich rękach! A pamiętaj pani, że ja i moi podwładni, myśmy ręką, on — mózgiem i wolą.
Edyta chciała zaprzeczyć, wstrzymało ją jednak coś silniejszego od woli. W myśli jej kołowało wciąż jedno słowo: „Dowód!“ Dyrektor, wpatrzony w jej pobladłą twarz, przenikał tę myśl i szukał sposobu wypełnienia tego żądania. W tej chwili ozwał się w szczególny sposób sygnał telefonu. Znała ten sygnał. Znaczył on, że rozmawiać będzie Prorok.
Poruszyła się żywo. Ale dyrektor położył palec na ustach i pociągnął ją do słuchawki.
— Czy dostojna bawi jeszcze w gabinecie dyrekcji? — brzmiało pytanie, zadane tym dźwięcznym, nakazującym głosem, który znała tak dobrze.
— Tak, boski! Ale nie w tym, w którym jestem!
— Pozwoliłeś jej być z więźniami bez świadka?
— Niema przy niej nikogo! Czuła się znużoną i chciała pozostać samą.
— Skarżyli się?
— Nie dopuściłem. Ale ją doszły słuchy z miasta i serce jej krwawi się.
— Upewnij, że to fałsz!
— Uczyniłem to!
— Wszystkich, których widziała, w oczach sprowadzonych tu rodzin ułaskawić i wsadzić na sterowiec z zapowiedzią, że mają być internowani w Wiener Neustadt. W drodze zdarzy się wypadek!
— Rozumiem!
— Pilnować, by nikt z załogi statku nie poniósł szkody.
— Głowa moja w tem. Najświętszy!
Edycie mąciło się w myślach. Ściskała sobie ręce, chcąc bólem spędzić dręczącą ją zmorę. Bo to była zmora, to była potworna ułuda! Nie! On tych rzeczy nie mówił, ona nie mogła ich słyszeć! Miotały nią naprzemian rozpacz, wstręt i gorączkowe, pragnienie, żeby jej ktoś zaprzeczył. A tymczasem miodowy głos dyrektora zapytywał ją, czy dowód dostateczny i czy zgadza się spełnić jego prośbę.
— Tak! — odrzekła po namyśle. — Nie kłamałam nigdy: skłamię! Pod jednym warunkiem jednak. Chcę widzieć Arpada Szeglenyi!
Dyrektor podniósł obie ręce do góry.
— Ależ to zaklęty wróg Najświętszego! Naiprzewrotniejszy z opornych!
— Właśnie dlatego!
— Niepodobna!
— Więc nic z umowy!
Dyrektor przychylił się ku niej pokornie, a natarczywie zarazem.
— Czy nie możnaby kogoś innego zamiast niego?
Potrząsnęła głową.
— Czy mam odejść? — spytała nerwowo.
— Nie! O, nie! Sprowadzę go!
Chwilę później stał przed nią dwudziestokilkoletni młodzieniec, o wybitnym madziarskim typie, śniadej cerze i płomieniejących oczach. Wiedział, kogo ma przed sobą. Z początku spoglądał na Edytę podejrzliwie i odpowiadał jej półgębkiem, powoli jednak ożywił się i rozjaśnił.
Wkońcu uwierzył zupełnie jej szczerości i począł z nią mówić jak z siostrą.
Opowiadał jej o początkach działalności, która miała zatoczyć tak szerokie kręgi i przeciwstawić się bezpośrednio Rabbiemu. Było to kółko młodzieży pod godłem labarum. Parę lat pracowało grono to w cichości, prześladowanie wywołane przez Gesnareha zmieniło słabo tlejącą iskierkę w pożar. Było coś nadludzkiego w tym porywie, który naraz ogarnął stolicę, prowincję, miasteczka i wioski.
Kwiat młodzieży garnął się do tego zastępu, który przemożnego wroga zwyciężał nie orężem, ale ofiarą. Od młodzieży ogień przeszedł na ludzi dojrzałych, na ogół. Prorok chciał powrotną falę chrystjanizmu zatopić we krwi: gdy to zawiodło, próbował łamać opór ducha, poddając mękom ciało. Ale jak w pierwszych wiekach, męka ugięła niewielu, krzepiąc ducha innym. Wówczas Rabbi postanowił urwać łeb hydrze i nakazał obławę po całym kraju za naczelnikiem spisku, jak podobało mu się ruch nazywać.
— Więc ścigał was, jako spiskowców przeciw swej władzy, — przerwała pospiesznie Edyta.
Ścigał nas jako wyznawców Chrystusa. Wydał mu przecie wojnę stokroć zaciętszą, od tej, którą wiedzie z mocarzami kapitalizmu! — odparł z mocą Szeglenyi. — Ale pościg długo nie udawał się. Byłem na oczach Gesnarehowych siepaczy, a nie widzieli mnie, albo wyślizgiwałem się z ich rąk, gdy mnie już mieli chwytać. W ten sposób byłem w nowej kaplicy, wtedy gdyś tam pani była i gdy przemawiał prorok, ten prawdziwy.
— Byłeś pan?
— Mówiono mi o pani i wielu modliło się o połączenie twe z nami. Znam kapłana, który cię do nas przywiódł, czemuż, niestety, nie wróciłaś?
— Nie mogłabym w takim razie tu przybyć i przynieść wam ocalenia, którego spodziewam się!
Młodzieniec machnął ręką.
— Ocalenie nie od nas zależy i nie od mocy fałszywego proroka. A mnie nie strach męki i nie żal życia.
— Dawno jesteś pan w więzieniu?
— Schwytano mnie w dziesiątek dni po widzeniu pani. Byłem dla organizacji nowego koła młodzieży w Debreczynie. Byłbym się wymknął, ale zdradził mnie apostata.
— Widziałeś Najświętszego?
— Najnikczemniejszego? Tak! Stawiono mnie przed nim bezzwłocznie. Nęcił mnie i łudził. Obiecywał królestwa rzucić mi pod stopy, i tron własny ze mną podzielić, jeśli stanę przy nim, ale w skarbach jego niemasz nic dla mnie!
— Oparłeś się?
— Pozostałem wierny.
— A wtedy?
— Gdy nie mógł zmóc ducha, próbował złamać męką ciało, oszczędzając życie.
— Było to w Budapeszcie?
— I w Budapeszcie i tu. Kilka dni temu jeszcze powtórzyło się łudzenie i tortura. Ale teraz już pewnie umrę niedługo.
— Skąd wiesz?
— On przekonał się już, że duszy mu nie oddam i że moich braci nie zastraszy memi cierpieniami, więc mnie zgładzi w wymyślnych torturach. Zapowiedziano mi to!
Ona wpatrzyła się w młodzieńca, jakby go chciała wzrokiem przeniknąć do głębi.
— Prawdali to wszystko? — szepnęła zduszonym głosem.
Uśmiechnął się łagodnie.
— Nie skłamałbym za cenę życia. Miałżebym mącić sobie spokój ducha w chwili, gdy stąd odchodzę?
Nie! Ten człowiek nie kłamał! Jego oczy dawały świadectwo prawdzie jego słów. A skoro słowa jego były prawdą, czemże był Gesnareh, czem jej wiara w Proroka?
On zdawał się czytać w jej myśli, na twarzy jego bowiem odmalowało się współczucie.
— Tyś weń wierzyła? — szepnął, ujmując jej rękę.
Skinęła w milczeniu głową.
— I słowa me zachwiały tę wiarę?
Odpowiedziała mu jedynie spojrzeniem, w którem uczuł morze całe bólu.
— W takim razie podwójnie raduję się ofierze, jaka mnie czeka! Modlitwy braci w owym dniu zostały wysłuchane!
Przycisnął rękę jej do ust.
— Żegnaj, siostro! Dla mnie walka dobiega kresu, przed tobą początek jej dopiero. Niech cię wspomaga Pan!
Odszedł. Ona pozostała bez sił, bez myśli. Obaliło się przed nią wszystko. I zdała się sama sobie zniszczonym szczątkiem czegoś, co żyło dawniej, a teraz martwe, bezużyteczne unosi się, miotane falą i wiatrem, ku dalekim, nieznanym brzegom, na których ni życia mu odnaleźć, ni spokoju i zapomnienia.