<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Wychowany przez ojca teozofa Strafford młodym jeszcze poznał płytkość wpajanych przezeń pojęć. Panteizm indyjski nie rozwiązywał żadnego z zagadnień, narzucających się umysłowi młodego uczonego. Umysł to był syntetyczny, pragnący docierać do podstaw i rozmiłowany w szukaniu prawdy. Prawdy tej szukał Strafford kolejno w różnych systemach religijno-etycznych, studjując Ojców Kościoła i pisma nowatorów, Biblję, Koran i Zendawestę. Stosując do swych badań metodę wykluczającą, doszedł wkońcu do przeświadczenia, że żaden z badanych przezeń prądów nie zawiera w sobie prawdy. Jeden chrystjanizm zatrzymywał go. Nie pociągała go wprawdzie jak siostry nieprzepartym swym czarem promienna postać Zbawiciela: imponowała mu zato tem mocniej żelazna konsekwencja Chrystusowej nauki, jej jednolitość i niezłomność. Miewał nieraz chwile, w których gotów był zawołać: „To jest prawda!“ i przed tak znalezioną prawdą uchylić czoło, potem jednak przychodziły objekcje i wahania. Strafford miał wysoce rozwinięty instynkt aryjski: pierwiastek semicki odpychał go.
Gotów był przyjąć Ewangelję jako prawdę i normę życia, pod warunkiem jednak oderwania jej od Starego Testamentu, którego mistycznej łączności z Chrystusem nie był w stanie zrozumieć.
Były to czasy, w których chrystjanizm, wytępiony niemal doszczętnie wśród mas, stał się poniekąd powrotną falą dla warstw wyższych. Wyparty przez długie lata ze świata myśli i z życia, pojawiał się naraz jako rzecz nowa, zaciekawiająca, modna. Zajęła się nim sztuka i literatura. Afisz teatralny pełen był klerykalnych tematów i zagadnień, wystawy obrazów roiły się od sutan i ornatów, zawsze prawie odbiegających od kościelnego kroju, tak o tych rzeczach zaginęła pamięć, a powieść, dotykająca księżego życia lub religijnych problematów, miała zapewnione powodzenie.
Problematy owe pociągały i poważnych pisarzy, zajmowały myślicieli. Chrystjanizm, Kościół, życie nadprzyrodzone, tajemnicze związki doczesności z zaświatem — to były przedmioty, do których ze szczególnem zamiłowaniem biegły dociekania filozofów i studja dziejopisarzy. Po epoce politycznego i społecznego rozwichrzenia, w pełni panowania interesów materialnych i materjalistycznego światopoglądu owładnął bardzo wielu mistycyzm. Wiara w cuda stała się powszechną, legenda usuwała w kąt historję, ogólna szarzyzna życia, pozbawionego wszelkich niespodzianek i wszelkiego pokarmu dla wyobraźni, szukała gorączkowo tego, co było barwą, co wstrząsało nerwy i pobudzało tętno serca. W społeczeństwie doskonale zorganizowanem przez ujarzmiający je oświecony despotyzm plutokratyczny, myśl znużona nieubłaganą szachownicą stosunków życiowych, wyrywała się jak ptak z klatki, szukając szerszych przestworzy i dalekich błękitów. Proza codziennego życia nie wystarczała, mierziła dusze. Światem wstrząsały wieści jakieś dziwne, a groźne, takie, jakiemi niańki straszą dzieci, i które ciemny lud powtarza sobie szeptem, przy ognisku w zimowe wieczory. Obiegały straszne przepowiednie. Mówiono o końcu świata, o fałszywych i prawdziwych prorokach, o Antychryście, o Szatanie, mającym stoczyć ostatni swój bój o wszechwładzę, o Chrystusie, mającym niedługo zstąpić w majestacie na sąd. I nie mówiono tego jedynie po zakrystjach i w gronach wierzących chrześcijan: pełno było takich wieści i wśród niechrzczonych albo przynajmniej chrystjanizmowi zupełnie obcych. Blady strach padł na narody, hamując inicjatywę, podcinając śmiałe loty twórczości ludzkiej, obezwładniając pracę rąk, więżąc ducha. Sprawozdania statystyczne zaznaczały z pożałowaniem i niepokojem obniżenie wytwórczości i apatję, ogarniające szczyty społeczne, a z nich przenoszące się na ludowe niziny. Ludzie, spotykając się, mówili nie o interesach i osobistych rozterkach, ale o znakach, jakie widziano na niebie i o dziwach, jakie zdarzyły się na ziemi. Słuchaczom bladły twarze i ręce opadały, niemocne. Cały obszar ziemi posiadł lęk i napełniło oczekiwanie.
Takim był nastrój ogólny w chwili, gdy pojawił się w Palestynie rabbi Gesnareh.
Pojawienie się tego niezwykłego człowieka wywołało z początku znaczną reakcję. Świat, odrywający się od realnych interesów życia, wrócił do nich przejęty nagłą trwogą lub nadzieją. Zapomniano narazie o przepowiedniach, bo rzeczywistość stawała przed wszystkimi potężna i nagląca, przynosząc jednym raj na ziemi, drugim — grozę wywłaszczenia i śmierci. Wnet jednak słowa i czyny Proroka związały mistyczne nastroje wczorajszej doby z tem, co on przynosił i czem się mienił, stawiając zamiast fantastycznych widziadeł realny obraz, wspaniały i straszny: dokonywające się wolą i mocą jednego wypełnienie czasów i przeznaczeń, odwrócenie się ostatniej karty dziejów ludzkości. Tylko że jedni utrzymywali, że to, co się dzieje, jest próbą, a po niej nastąpi kres wszystkiego, kiedy drudzy zapowiadali po próbie tej odrodzenie ziemi do nowego życia i szczęśliwość bez końca.
Strafford śledził bieg wypadków z zajęciem i bez uprzedzeń. W ruchu wywołanym przez Gesnareha, interesował go moment religijny, sympatyczny oddźwięk zaś budziło hasło społecznego wyzwolenia. Od pierwszej chwili jednak dostrzegł w postępowaniu rzekomego proroka egoizm, pychę i obłudę. Zrozumiał, że jako reformator i oswobodziciel Gesnareh szedł śladem Napoleona, okazując równy jemu genjusz i większą jeszcze bezwzględność. W uroku, jaki wywierał, młody uczony widział niezwykle silną sugestję: w podobny też sposób tłumaczył jego cuda. Wrażenie to wzmocniło się przy zetknięciu osobistem i przybrało cechy szczególnego niesmaku, gdy charakter Proroka począł odsłaniać się coraz to bardziej. Już w pierwszych dniach pobytu w Budapeszcie sąd Strafforda o wielkim uwodzicielu był ustalony, a po uzdrowieniu Edyty całe jego pragnienie skupiało się w jednem słowie: w ucieczce od Gesnareha. Ale wówczas stanęło na przeszkodzie uczucie młodej kobiety dla człowieka, który ją ocalił i podbił. Czy to była sugestja, czy miłość — w każdym razie to było oczywiste, że Edyta nie zależała od siebie. Strafford byt wobec tego faktu bezsilny. Z krwawiącem się sercem musiał rozstać się z siostrą i zostawić ją w mocy człowieka, którego miał za nikczemnika. Co więcej zamiast cisnąć mu w oczy całą swą nienawiść i pogardę, zmuszony był pozornie przynajmniej poddawać się jego władzy, owszem, wziąć we władzy tej wydatny udział. Czynił to zaś, chcąc w ten sposób ochronić kraj własny od strasznych następstw zwycięstwa Rabbiego. Postawił bowiem za warunek przyjęcia zarządu oświatą i komisarjatu w Polsce nieograniczoną dla siebie władzę. Władza ta chroniła Polskę przed zawartością puszki Pandory, którą we wszystkich innych krajach, zdobytych przez Gesnareha, otwierali skwapliwie jego adepci, popierani przez fanatyków wolnomularskich w rodzaju Kwaśniewskiego.
Parę miesięcy zeszło mu w ciężkiej organizacyjnej pracy i w cięższej trosce o los siostry.
Czekał z upragnieniem jej powrotu, choć powrót ten wiązał się z przybyciem Gesnareha, a przybycie to przejmować musiało zgrozą i lękiem. Ale „Najświętszy“ przedłużał swój pobyt w naddunajskiej stolicy, lubując się w składanych mu tam hołdach i udoskonalając utworzoną na jego cześć liturgję. Przypuszczano, że nie zjedzie do Krakowa przed miesiącem.
Z tem większem zdumieniem zastał Stratford pewnego wieczora wracając do domu Edytę, otwierającą mu drzwi.
— A on? — było pierwsze jego słowo.
Uczyniła znak przeczenia.
— On pozostał! — szepnęła.
— Pozwolił ci tu przybyć?
— Nic nie wie o tem! Uciekłam! Ty mnie ukryj!
Stratford uczuł w pierwszej chwili, że mu spadł głaz, tłoczący piersi. Wnet jednak zdjął go strach i ból nowy. Gdzież ją ukryje, nieszczęsny, przed straszliwym wrogiem, czytającym w duszach i przenikającym tajniki ziemi? Gdzież kąt, w którym wolnym byłby od jego przemożnego wpływu? Nie mówiąc nic przycisnął ją gorąco do serca, ślubując sobie, że życie własne złoży w ofierze, byle jej nie oddać napowrót w szpony fałszywego proroka. Ale co czynić? Co czynić! Ona wpatrywała się weń, odgadując jego myśli.
— Ty nie oddasz mnie temu człowiekowi, Harry, — modliła się. — Życie mi odbierzesz raczej, prawda?
Skłonił poważnie głowę i odprowadził ją do sofy. Teraz dopiero spostrzegł, że był to cień tylko z tej pięknej i zdrowej kobiety, jaką porzucił po uzdrowieniu. Policzki jej zapadły, oczy paliły się gorączką. Złożył ją, jak dziecko na posłaniu i przykląkł przy niej, otaczając pieszczotliwie ramieniem, jak dawniej, przed laty, gdy sam był wyrostkiem, a ona maleńką dzieweczką, nad którą roztaczał opiekę. Teraz ona rozpoczęła mu opowiadać historję duszy swej od ich rozstania. Była nie nazbyt długa, ale nad wszelką miarę bolesna. On słuchał, zakrywając twarz dłońmi lub zaciskając pięści.
Edyta zaś mówiła o pierwszych podejrzeniach, zaraz po przybyciu do Budapesztu. Oskarżenia chrześcijan, niedomówienia adeptów, strach, otaczający Proroka i jego czyny. Ale on jednem słowem rozpraszał wątpliwości i rozwiązywał zagadnienia. Opętał ją czarem swoim. Kazał wierzyć i ona wierzyła, kazał ufać sobie — ufała ślepo. I doszła do tego, że widziała kłamstwo lub spisek w tem wszystkiem, co odmawiało mu czci i uznania jego doskonałości. Chrześcijanie stali się w jej oczach burzycielami ładu społecznego, represje smutną koniecznością... Równocześnie wzrastał w jej duszy kult dla tego, którego przywykała wzorem korzących się przed nim tłumów zwać bogiem.
W takim nastroju zastały ją rewelacje, usłyszane w koszarach Franciszka Józefa. Rewelacje te wzburzyły ją do głębi. Rozdarła się zasłona, otaczająca dotychczas ukochanego człowieka: zamiast złota, ujrzała próchno. „Czy on mnie znów nie ujarzmi i nie oślepi, jak już bywało?“ — myślała sobie, wracając z więzienia z sercem złamanem. Ujarzmił i oślepił, ale na chwilę tylko, póki był przy niej. Tłumaczył jej wymownie konieczność państwową i powinność władcy usuwania zgorszeń i przeciwdziałania złemu. „Czy chciałabyś — mówił — bym dozwalał złoczyńcom w oczach moich podkopywać dzieło, wzniesione z takim wysiłkiem mądrości i mocy? Czy sądzisz, że zbrodnia ideowa przestaje być zbrodnią? Owszem, jest gorszą od pospolitego kryminału, bo pociąga na manowce szlachetniejsze natury, do prawdy stworzone a idące w sieć fałszu! Tak! Przyznaję! Każę tych ludzi męczyć i zabijać, i nie spocznę, póki nie wytępię do ostatniego tak samo, jak cywilizacja nie spocznie, póki nie wytępi ostatniego lwa i wilka. Mogęż czynić inaczej? Nie jestemże prawdą wcieloną i światłem świata? I kto przeciw mnie czyni, nie probujeż gasić tego światła, nie bluźniż przeciw prawdzie? A skoro tak, nie jestże winien kar najcięższych? I nie byłożby małodusznością i zaparciem się boskiego posłannictwa, jakie mi przypadło w udziale, przed tą twardą powinnością cofać się, miecz karzący wypuszczać z dłoni? Wiem, że to surowe słowa, za surowe dla twego tkliwego serca! Dlatego dobrzem czynił, oddalając te rzeczy od twej świadomości, a zbłądziłem, gdym cię do nich dopuścił. Ale teraz rozkazuję ci: zapomnij o tem, coś widziała, i wierz mi, jakoś wierzyła dotąd!“
Ona uwierzyła, ale nie zapomniała. Nie zapomniała zaś, bo poprzysięgła sobie pamiętać. Wróciwszy do Burgu zażądała od starej Steinbachowej krzyża i nad wyobrażeniem Ukrzyżowanego wymówiła wyrazy, wiążące jej pamięć.
I wsparł ją Chrystus. Czar uwodziciela chwytał ją, gdy znalazła się przy nim: gdy odchodził, wracała jej swoboda myśli i czynu, poznawała, że jest igraszką złudzenia. Postanowiła uciec, skryć się, wszystko poświęcić dla zerwania krępującego ją dotąd łańcucha. I oto dlaczego tu jest.
— W ucieczce dopomogła mi poczciwa Steinbachowa, kładąc na szalę własne życie. Syn jej, uprzedzony przez Szeglenyego, o czekającej ich zasadzce, zdołał wraz z tym ostatnim i kilkoma towarzyszami umknąć siepaczom i wpław przebyć Dunaj. On to przygotował wszystko do mej podróży i towarzyszył mi wraz z Szeglenyim. Gesnareh tymczasem wyjechał na trzy dni do Pragi, ja zaś zapowiedziałam, że do jego powrotu zamknę się u siebie i nie chcę widzieć nikogo. Jak widzisz mamy czas przed sobą!
Jego mimowoli ogarnęła małoduszność.
— Trzy dni — szepnął. — A potem...
Ona podniosła się i stanęła przed nim z pogodnem obliczem, z wyrazem stanowczości i woli. Strafford nie poznał słodkiej dziewczyny, przywykłej owijać się dokoła jego przywiązania, jak bluszcz czepiający się dębu. Ona teraz chwytała komendę, ona gotowa była podtrzymać go własną stałością i decyzją.
— Trzy dni, to bardzo wiele! — rzekła. — Samolotu nikt nie zauważył: stoi na przystani omnibusów powietrznych. Mnie widziała jedna Agata, która mi otworzyła, a ona nie zdradzi. Ale każda chwila droga. Przygotuj pasporty dla mnie i moich towarzyszy. Za godzinę wrócę do nich i pospieszymy za Alpy, do Włoch. Tam tylko można znaleźć schronienie!
— A ja? — zawołał Strafford z bolesnym skurczem w gardle. Co ja mam z sobą uczynić?
— Ty musisz zostać. Twoje i nasze bezpieczeństwo tego wymaga! Komisarz Proroka nie może zamknąć się w swych pokojach, jak ja! Gdy on przybędzie i zażąda od ciebie zdania sprawy, powiesz, że nic nie wiesz.
Strafford potrząsnął głową.
— Nie znasz go jeszcze! — odparł smutno. — On wszystko wie! Takiego szpiegostwa nie znał dotąd świat. Nie! Z nim trzeba iść szczerością. Powiem mu, żeś tu była, żeś mi wykradła blankiety i podrobiła podpis. Przeprosisz mnie listownie i dodasz pod wielkim sekretem, że udajesz się do Sztokholmu, Helsingforsu lub Petersburga. Wyszlę twym śladem pogoń, która wróci z niczem. Gdyby to nie wystarczyło dla rozwiania jego podejrzeń, zginę, jak inni giną. W tych czasach to jedno pozostało dla porządnych ludzi!
Ona wpatrzyła się weń z bolesną troską.
— Ale sam ręki do tego nie przyłożysz? — szepnęła.
— Nie! Obiecuję ci to! Wytrwam!
— O tak! Wytrwaj! A potem uciekaj w ślad za nami! Oni mówią, że ten człowiek Alp nie przejdzie.
Stratford ruszył ramionami.
— Nic go nie wstrzyma! — odrzekł cicho. — Ale gdybym mógł, przybędę. I ginąć lepiej razem!
Edyta przytuliła się do brata gorącym uściskiem.
— Bo wiesz — szepnęła bardzo cicho. — Ja już do nich przystałam całkiem. I chciałabym, chciałabym tak bardzo...
— Bym i ja uczynił tak samo? — uśmiechnął się.
— Tak, Harry mój, o, tak! Ja wiem, że mogę stać się przyczyną twojej zguby i narażam cię na nią dobrowolnie, byle wyrwać się z pętów tego szatana: niechże przynajmniej z grozy śmierci wyrośnie nadzieja odrodzenia się na wieczność!
On usta przycisnął do jej czoła.
— Dziś na to za wcześnie. Potem — kto wie? Jeżeli co mogłoby ze mnie uczynić chrześcijanina, to Gesnareh i jego wierni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.