<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

W Rafaelowskiej stanzy della Segnatura odbywała się narada gabinetowa. Brało w niej udział kilku purpuratów z kardynałem Blackhurst na czele oraz kilku wojskowych, a wśród nich Szeglenyi. W sąsiedniej stanzy Heljodora oczekiwali na wezwanie we właściwej chwili obaj świątobliwi pustelnicy i Edyta. Papież przewodniczył osobiście. Królewska jego postać w ciągu trzech lat ostatnich pochyliła się, a oblicze poorały mu zmarszczki, ale ten sam co zdawna majestat jaśniał mu na czole i czarne jego oczy przebijały nawskroś, gdy mówił.
Piotr drugi zagaił zebranie, kreśląc w niewielu słowach obraz położenia.
Było ono pełne gróźb. Nie ulegało wątpliwości, że machina Lucyfera oddawała świat w ręce tego, który ją posiadał, i pewnem też było, że pauza w ofensywie wywołana była jedynie zamiarem wygotowania kilku machin, co zapewniało rozstrzygnięcie walki w ciągu niewielu godzin. Potem — koniec.
— Dane nam są więc dni te, — mówił papież; — byśmy przygotowali się do ostatecznego rozstrzygnięcia, pamiętając jednak, że o rozstrzygnięciu tem wyrokować będzie Bóg, a nie jego wróg zaklęty. A skoro nie szatan rozstrzygnie, ale Bóg, nie godzi się nam upadać na duchu. Nie sami przecie walczymy i nie o ludzką sprawę. Nie wiecie zaś sami, jakich sojuszników w walce tej zsyłają nam niebiosa.
— Sądzę, — rzekł kardynał Blackhurst, — że obowiązkiem naszym tak wieść walkę, jakbyśmy mieli po naszej stronie co najmniej równe szanse zwycięstwa z przeciwnikiem. Jeśli zginiemy, śmierć nasza będzie błogosławioną, bo zginiemy broniąc prawdy. Ale Bóg mocen jest stanąć przy słabszym i dać ramieniu niemocnego siłę większą od wszelkiej potęgi tego świata!
Obecni skłonili głowy, potakując.
— W wojsku bez wyjątku duch najlepszy, — zauważył Szeglenyi, na którego zwróciły się wszystkie oczy. Najmłodszy z rekrutów wie to dobrze, że czeka go śmierć. Każdy jednak idzie naprzeciw niej nie jak skazaniec, ale jak zwycięzca, każdy wie bowiem, że śmierć, to palma męczeńska, a męczeństwo, to zwycięstwo i zwycięstwo wieczne!
— Czy jednak rozważono gruntownie wszystkie ewentualności? — zagadnął kardynał ostyjski, dziekan św. Kolegjum, wciąż jeszcze żywy duchem, choć zgrzybiały wiekiem. — Czy niemasz żadnego środka zabezpieczenia się przeciw owym piekielnym narzędziom zniszczenia?
— Żadnego! — westchnął szef sztabu. — Go zrobić przeciw przyrządowi, który w przeciągu kilku minut obraca w perzynę najhartowniejszy pancernik?
Nastała chwila ciężkiego milczenia. Wszystkim zebranym stanął przed oczyma obraz Wiecznego Miasta, obróconego w stos zgliszcz, obraz wiekowej kultury, z chrześcijańskiego ducha poczętej, a teraz zagrożonej ostateczną zagładą, obraz nawy Piotrowej, której Chrystus obiecał, że nie zatonie, a oto miota nią wzburzona fala i za kilka chwil rozbije się o podwodne skały.
Piotr drugi powiódł orlim swym wzrokiem po przygasłych twarzach zebranych i cień wyrzutu przemknął mu po wyrazistych rysach.
— Ludzie małej wiary, dlaczegoście zwątpili? — rzekł swym głosem, donośnym i dźwięcznym jak dzwon spiżowy, do którego dolano mnogo srebra.
Oni pochylili głowy, uznając słuszność wyrzutu, a on mówił dalej z obliczem promiennem i pełnem spokojnego majestatu.
— Czego nie dokona człowiek, to potrafi Bóg. Czekajmy, co postanowi Jego wszechmoc i miłosierdzie! Tymczasem postanowiłem objawić wam wielką tajemnicę, którą dotychczas chowałem w głębi własnej mojej duszy. Cud, na który od trzech lat patrzycie, nie będąc w stanie doniosłości jego zrozumieć, a cud ten pokrzepi wam serca i odsunie od nich obawę o los Piotrowej łodzi!
Mówiąc to, dał znak i wnet otwarły się naoścież podwoje, przez które wkroczyli naprzód kardynałowie, oczekujący w sali Konstantyna, potem zaś cały dwór papieski, zgromadzony w jednej z dalszych sal. Weszli też obaj pustelnicy, a za nimi jak biały cień wsunęła się Edyta.
Zebrani uszykowali się podwójnem półkolem, którego wewnętrzną obręcz stanowili członkowie św. Kolegjum. W środku półkola stanął papież w swej białej szacie. Przywołani przezeń, po obu jego stronach stanęli dwaj starcy, przybyli z pustyni. Piotr drugi zaczął mówić.
— Wiadomo wam dobrze, jako ze wszystkich synów tej ziemi, obleczonych śmierci zanim poczęło ich łono matki, dwóch nie ugięło się dotąd w ciągu długich wieków pod śmiertelnem jarzmem, czekającem wszystkich żyjących. Wiecie wszyscy, jako Henoch wzięty jest żywcem na niebiosa, jako później z pośród żyjących porwany jest na ognistym wozie wielki prorok Eljasz. I to wam nieobce, że co do obu tych świątobliwych mężów istniało zawsze w Kościele mniemanie, że i oni będą musieli poddać się niezmiennemu prawu śmierci i że zejdą z niebios w ostatnich dniach świata, by świadectwo dać wierze, podnieść słabnącego ducha i przypieczętować tysiąceletni zbożny żywot męczeństwem.
Papież przerwał na chwilę, okiem ogarniając zgromadzenie, pełne oczekiwania.
— Ślepym musiałby być, — mówił dalej papież, — ktoby nie widział, że dni ostatnie już nadeszły i że sąd Boży rozegrzmi się nad naszemi głowami lada moment. Syn Beljala opanował świat cały i każe wszystkim narodom boską cześć sobie oddawać. Ten jeden zakątek ziemi pozostał nam, Chrystusowym sługom, a i tu wdziera się piekielna przemoc, zbrojna w narzędzia zagłady. I oto w słabszych sercach budzi się pytanie: „Gdzieżeś, Boże ojców naszych? Gdzież moc Twoja? Gdzie cud, któryby nas zbawił?!“ I nie widząc cudu, o który się modlicie, serca mdleją wam z trwogi. Ale, małoduszni, cud jest: widzą go wasze oczy! A przyjdzie na to czas i będzieli to potrzebne, ujrzycie i drugi! Azaliż wyczerpała się moc Boża? Azaliż nie dożyliśmy godziny, w której odsłonią się tajniki niebios, i danem będzie człowiekowi żyjącemu stanąć oko w oko z potęgami niebios i z mocami piekieł? Nie jeden ani dwa, ale sto i tysiąc cudów ujrzycie, zanim postarzejecie się o dni niewiele, bo z pośrodka wielu ludzkich pokoleń wybrał was Pan, byście świadkami się stali wielkich rzeczy i byście uczestniczyli w zwycięstwie Baranka nad Bestją!
Zatrzymał się znowu, a słuchacze nagłą trwogą zdjęci, skupili się jedni przy drugich, jakby to zbliżenie się miało moc ochronienia ich przed temi strasznemi rzeczami, o których mówił następca Piotra.
On zaś kończył.
— Spójrzcie na tych dwóch starców! Oto są ci, których zsyłają do was niebiosa! Opuścili tron Najwyższego, którego chwałę dane im było przez wieki oglądać, by wziąć udział w ostatecznej rozprawie z wrogiem. Oto jest patrjarcha Henoch, w pierwszych wiekach istnienia ludzkości wzięty w niebiosa! Oto prorok Eljasz, towarzysz Henocha u stóp Majestatu! Nie cud że to? I nie wystarczaż na odrzucenie precz wszelkiej trwogi i wszelkiej ziemskiej rachuby?
— Cud! Cud! — zawołali obecni jednym głosem.
I wszystkie czoła pochyliły się przed wysłańcami niebios. Oni zaś, jako to uczynili przy obiorze ostatniego papieża, padli do nóg Piotrowi drugiemu i uderzyli czołem o marmur posadzki. On dał im znak powstania.
— Idźcie tedy, kędy Duch was woła, — rzekł nakazująco, a potem dodał, zwracając się do audytorjum:
— Przed chwilą przyszli do mnie, powiadając, że usłyszeli głos, powołujący ich do siedliska Bestji, zwanego niegdyś polskim Rzymem. Tam mają rzec Antychrystowi słowa, jakiemi Duch ich natchnie, a potem poniosą męczeństwo, po które przyszli na ten padół!
Szmer zdumienia przebiegł po dostojnem zgromadzeniu. Na mgnienie oka przerażenie ścisnęło dusze, wnet jednak rozlała się po nich wielka jasność.
— Idźcie w imię Pana! — szeptano.
— Torujcie nam drogę!
— Uproście moc na godzinę próby!
— Błogosławcie, wybrani!
Ten ostatni wykrzyk wzniósł się ponad inne. Kardynałowie, prałaci, oficerowie pochylali kolana. Ale dwaj starcy wzbraniali się, wskazując papieża.
— On jeden mocen błogosławić! — twierdził Eljasz. — My sługi Tego, który postawił go nad nami!
W tej chwili jednak uwaga obecnych odwróciła się od świętych mężów, ujrzano bowiem Edytę, zbliżającą się szybko do papieża i klękającą u jego stóp.
— Ojcze święty! — rzekła, ręce ku niemu wznosząc. — Pozwól mi pójść z nimi!
— Tobie? — spytał zdumiony. — Chcesz rzucić się w paszczę lwa?
Zaprzeczyła ruchem głowy i dłonie splotła błagalnie.
— Tam była wina moja! — rzekła z mocą. — Tam też winno nastąpić zadośćuczynienie! A przytem...
— Cóż?
— Przytem mam jeden cel, jedną nadzieję!
— Nadzieję? Czegóż spodziewasz się? Chrześcijan chcesz wzmocnić?
— Nie, Ojcze święty!
— Nie? Więc cóż? Nie Gesnareha przecie chcesz nawracać!
— Jego, Ojcze święty! Jego właśnie!
Papież cofnął się o krok, patrząc na nią rozszerzonemi źrenicami.
— Szalona jesteś! Nie wieszże, że on — złym duchem, wcielonym w postać człowieka?
— Wiem, ale i to wiem, że jest człowiekiem, a jako człowiek ma serce, które można zdobyć. I ja chcę zdobyć dla Boga jego serce, i ja przywiodę Gesnareha do stóp twoich,. Ojcze, i ty z szatana wcielonego uczynisz chrześcijańskiego pokutnika!
— Szalona! — powtórzył papież. — Co ci się roi?
— Byłam szaloną, gdym dała się uwieść jego złej mocy. Teraz przejrzałam i chcę służyć Bogu memu.
Papież patrzał na nią zaniepokojony, wahający.
— Wolnoż mi iść — spytała, wpijając się oczyma w jego oblicze.
— Na męczeństwo, skoro duch twój jego pożąda, tak! Na zdobywanie tego człowieka...
Zastanowił się i wpatrzył się w głąb własnej duszy.
— Któż wie? — szepnął sam do siebie. Jeśli to człowiek...
I zwracając się do młodej kobiety, dodał.
— Jeśli on człowiek, próbuj skruszyć skaliste jego serce i zdobądź je! Jeśli on szatan, nie daj mu się owładnąć!
— Nie, ojcze! Teraz strzeże mnie wiara, której wówczas nie miałam.
— Modlitwy Kościoła towarzyszyć ci będą! Błogosławię tobie. Idź!.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.