<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Na rynku krakowskim odbywać się miała niezwykła uroczystość.
Gotowała się wyprawa na Rzym. Ostatnia wyprawa, kończąca wielkie dzieło podboju świata. Na miejscu zburzonego przedsionka kościoła Panny Marji, u wnijścia do głównej nawy, wzniesiono z olkuskich marmurów monumentalny ołtarz, którego wierzch sięgał szczytowego przełomu dachu. Na samej górze, górując nad kościołem i obszernym placem, wznosił się spiżowy posąg Gesnareha w trzykroć zwiększonym rozmiarze. Niżej w niszy zdobnej purpurą i złotem urządzony był tron dla władcy, który z tego miejsca ukazywał się czasem ludowi.
Dziś miał się ukazać w całej wspaniałości swego majestatu, chciał bowiem dokonać obrzędu poświęcenia na cześć białego boga, królującego nad otchłanią, nowowynalezionego i należycie wypróbowanego przyrządu, który winien był złamać ostatecznie wszelki opór przeciw jego królestwu na ziemi.
Rynek natłoczony był ludźmi. To wszystko, co miało stanowisko lub choćby pretensję do znaczenia, cisnęło się wśród lasu sztandarów, wśród makat, kobierców i zielonych wieńców, jakiemi przystrojone były domy, wśród triumfalnych fanfar i kordonów wspaniale przybranego wojska.
Prorok przybył jak zwykle samolotem i zatrzymał się u przystani na kościelnym dachu. Powietrze zatrzęsło się od okrzyków powitalnych. Lud padł na kolana, a orkiestra z towarzyszeniem chórów odegrała hymn liturgiczny. Wtedy Gesnareh powstał i przemówił do ludu. Słowa jego były jak race ogniste, pełne mocy i świetności. Zwłóczył dotychczas z zatknięciem ostatniego kamienia na kopule wzniesionego przez się gmachu. Jak skaza na diamencie, jak plama na obrazie buntuje się jeden skrawek Europy przeciw harmonji i piękności świata. Teraz położony zostanie kres buntowi i brzydocie. Świat stanie się jedną symfonją bez rozdźwięków, a serce wielkiego ojca we wszechrzeczy rozraduje się w otchłani, której króluje.
W tej chwili z tłumu, wsłuchanego z zapartym oddechem w słowa władcy, ozwał się głos jakiś głuchy i jakby wydostający się z pod ziemi, ale potężny, że go można było słyszeć na całej przestrzeni rynku aż przy Sukiennicach i świętym Wojciechu.
— Ojcem wszechrzeczy nie — zły duch, strącony z niebios, i duch ten nie króluje w otchłani, ale słuszną mękę ponosi w niej wraz ze wszystkimi, których uwiódł.
Trwoga zdjęła wielotysięczny tłum. Co to było? Kto śmiał rzucać w oczy „boskiemu“ na majestacie jego chwały te niesłychane słowa?
A głos znów się rozległ.
— Uwiódł duch kłamstwa wielu, przybierał na siebie bowiem w ciągu wieków nieraz pozory prawdy, ale nigdy tylu, co dziś. I nigdy dotąd tak bezecnie czci dla siebie nie żądał. Dlatego zsyła nas Pan, byśmy świadczyli prawdzie. Niegodni my, trzciny nikczemne, słaniające się od wiatru, ale słuchajcie naszego głosu, bo przez nas przemawia Bóg.
Głos umilkł, ale wnet potem ozwał się inny, w przeciwnej stronie rynku.
— Słuchaj ty przedewszystkiem, o Izraelu! Jam krew z krwi twojej i kość z twojej kości! Jam jest ten, który pobił niezbożne Baalowe kapłany i gromił niesprawiedliwego króla Achaba. Wraz z towarzyszem moim, Henochem, którego słyszeliście, przyszedłem obwieścić wam ostatnie dni świata i przyjście Tego, który świat ma sądzić! Odwróćże się ty przedewszystkiem od bałwana nieprawości, ludu wybrany, i pokłoń się prawdzie, której zapierałeś się za dni pomyślnych, którą rozpiąłeś na krzyżu i, nie przestajesz jej złorzeczyć! Dlategoś nie wytrzymał próby i odstąpiłeś Jehowy, i ostatni wierni z pomiędzy starszych twych padli u stóp Baala. Ale teraz ulitował się Pan nędzy twej i woła do ciebie: powstań i uwierz!
— Koniec światu temu! — rozgrzmiał znów pierwszy głos. — Koniec wszystkiemu, co żywię! Na sąd! Na sąd!!
— Nawróć się, Izraelu, do Boga, któregoś opuścił! — wołał drugi głos.
— Nawróćcie się wszystkie plemiona i oddajcie pokłon jedynemu władcy świata, — rozebrzmiało z drugiej strony rynku.
Głosy przybliżały się. Morze głów poruszyło się z dwu stron, jakby przemknęła po niem fala. Rozstępowało się wszystko. Kordony straży przełamały się. U stóp olbrzymiego ołtarza stanęło dwóch starców z pustyni, patrjarcha Henoch i prorok z góry Karmelu.
— Zejdź z tronu tego, bluźnierco! — zawołał wielkim głosem Eljasz. — Samemu Bogu cześć!
— Tyś sam bluźnierca! — krzyknął Gesnareh, przychodząc do siebie z osłupienia, w jakie go wprawiły słowa obu starców. — Straże! Chwycić ich!
Gwardja rzuciła się ku nim. Ale Henoch wyciągnął rękę i cały zastęp orężnych mężów padł na ziemię, jakby gromem rażony. Obaj święci, olbrzym Henoch i kalectwem przygnieciony Eljasz stali sami jedni w obszernem próżnem kole.
Tłum patrzył na nich, zmartwiały zgrozą. Eljasz podniósł rękę do góry.
— Synu nieprawości! — zawołał. — Zejdź z majestatu, który nie tobie się należy.
— Chwytać ich! — odkrzyknął Gesnareh, pieniąc się. — Do kaźni z nimi!
Ale nim straże miały możność spełnić rozkaz, Henoch wyciągnął nakazująco obie ręce nad ludem.
— Pójrzcie i skłońcie się przed mocą bożą! — wołał. — Pan da znak, aby upokorzoną została pycha bluźniercy!
— Pan da znak! — powtórzył słowa jego Eljasz.
I obaj zawołali gromko, oczy utkwiwszy w niebo:
— Uderz, o Panie!
Dzień był jesienny, jasny, cichy. Na bladoniebieskiem tle nieba nie wełnił się ani jeden obłok. Setki tysięcy oczu podniosły się do góry w ślad wzroku starców, czekając czegoś, co miało przyjść, czegoś niesłychanego, strasznego. I przyszło. W tejże chwili z jasnych przestworów uderzył piorun. Dach szczytowy świątyni załamał się, osypując szeroko fronton lawiną cegieł i kamieni. Olbrzymi posąg Gesnareha stopiony niebieskim ogniem, zleciał ze swej wyżyny, legł jak zwęglony żużel wśród zwalisk. Po stopniach tronu stoczył się ogłuszony i nieprzytomny Prorok.
Pochwyciło go i uniosło w głąb rynku kilku dygnitarzy, stojących bliżej ołtarza: dzięki ich staraniom, odzyskał niedługo przytomność i stanąwszy na nogach, ogarnął okiem tłum wzburzony i pełen przerażenia.
— Ci ludzie stracili wiarę we mnie! — szepnął do siebie. — Przekleństwo tym starym szaleńcom, którzy doprowadzili ich do tego!
Istotnie przerażenie zdjęło cały tłum uczestników uroczystości. Po raz pierwszy od trzech lat przed tymi ludźmi, przywykłymi iść ślepo za Prorokiem, zarysowało się płomiennemi zgłoskami pytanie, azali on nie jest uwodzicielem, i czy prawda nie leży poza nim. Nie tak często wprawdzie, jak w pierwszym roku jego posłannictwa, w Jerozolimie i w Budapeszcie, ale przecież i oni tutaj przywykli widzieć cud na usługach Gesnareha. Teraz jednak znaleźli się wobec zjawiska, przekraczającego niewątpliwie przyrodzone ramy, i zjawisko to zwrócone było przeciw Gesnarehowi. Grom padł z jasnego nieba, niszcząc ołtarz wcielonego boga i samego obalając z wyżyn tego ołtarza: byłże to widomy znak, że nad przestworami włada nie ów bóg otchłani, zwyciężony na chwilę i gotujący triumfalny odwet, ale Bóg stary, Jehowa dawnego zakonu, Chrystus, królujący niebiosom i piekłu! A ci dwaj starcy o tak dziwnej postaci i tak nieprzepartej potędze płomiennych oczu, ci cudotwórcy, których moc strąciła z jego tronu władcę ziemi — nie byliż oni zwiastunami nowych czasów i nowej prawdy? A może to była tylko prawda stara, zapomniana w ostatnich zboczeniach ludzkości, powracająca na ziemię przez niebiosa?
I tłum rozszalały przebytą trwogą, w mgnieniu oka zmieniający nastrój i wiarę, rzucił się ku obu starcom i jął bić przed nimi czołem, jako przed chwilą bił Gesnarehowi. A przedewszystkiem roje żydostwa, stanowiące jak zazwyczaj w Krakowie większą część publicznych zgromadzeń, otoczyły twardą obręczą cudotwórców, wzburzone i namiętne, pochwycone siłą ich słów i cudownym owocem czynu, bijąc się w piersi, rwąc włosy z głowy, błagając głośno Jehowę o przebaczenie odstępstwa.
Wschodnia gwałtowność uczuć nadawała im pozory szału. Widać było wijących się w konwulsjach, z pianą na zsiniałych ustach; inni rzucali się na ziemię, dając się deptać i rozgniatać; inni zawodzili głosem, przypominającym wycie wilków, jakieś hymny, zamłodu słyszane po synagogach i probowali śpiewem swym przekrzyczeć hałas, napełniający całe śródmieście. Słychać było zewsząd okrzyki, krzyżujące się nawzajem jak cięcia noża.
— Oto prawdziwi wskrzesiciele dawnej chwały Syjonu!
— Oto gorejący kwiat Karmelu!
— Oto prawi przywódcy Izraela!
— Idźmy za nimi, a oni wrócą wielkiemu Adonai władztwo świata!
— I wyzwolą nas z pod jarzma nieprawości!
— I podwyższą ponad wszystkie narody ziemi!
Fala porwała i uniosła pustelnika z Karmelu. Popłynął wraz z nim tłum żydowski, kryjąc się w czarnych czeluściach Kazimierzowego przedmieścia. Równocześnie znalazły się jakieś ręce, spieszące uprowadzić w inną stronę drugiego kaznodzieję. Była to garstka chrześcijan, którzy wiedząc o przybyciu obu mężów bożych i o ich zamiarze wystąpienia przeciw Antychrystowi, znajdowali się w pobliżu, gotowi nieść im pomoc. Chwilę później straże, chcące spełnić rozkaz władcy, nie zastały już ani śladu starców. Część tłumów rozpłynęła się także. Reszta, wiedziona ciekawością tego, co jeszcze może się zdarzyć, pozostała, falując niespokojnie pomiędzy wylotami Floriańskiej ulicy i dawnej Grodzkiej. Gesnareh, stal u stóp zwalonego ołtarza. Z bezsilną wściekłością poglądał on na te zwaliska, a równocześnie zrozpaczonym wzrokiem biegł za oddziałami straży, daremnie rozbijającej skłębienia ludzkie w różnych stronach rynku. Ale nadzieja wytropienia wśród nich jednego ze ściganych mężów zawiodła.
Gesnareh widział bezowocność wysiłku swych żołnierzy i ręce zaciskały mu się konwulsyjnie. Myślał z rozpaczą, że posłannictwo jego może być zwichnięte i że moc jego zostanie złamaną, jeśli tych dwu starców, zapomnianych przez śmierć, odejdzie stąd w triumfie zwycięstwa nad nim. Ale Henoch i Eljasz zniknęli, a w posępnej duszy Gesnareha poczęło zarysowywać się coś, czego dotychczas nie doznał nigdy: poczucie własnej niemocy.
— Ginę, dopływając do portu! — pomyślał. — Ale nie! To jedno nieudane posunięcie! Wnet odegram się!
I dał znak trębaczom, by zagrali pobudkę, zapowiadającą przemówienie władcy. Ale zamieszanie było tak ogólne, że trębacze nie dosłyszeli danego im sygnału. Tłum ryczał jak miotane wichrem morskie bałwany. Gesnareh spróbował dać się słyszeć, licząc na donośność swego głosu. Omylił się. Głos jego uderzył fałszywie, zmieniany w jaskrawy krzyk, i utonął niesłyszany w ogólnej wrzawie, tak samo, jak on władca, ginął niepostrzeżony w szarym wirze stutysięcznego zbiorowiska ludzi. On, Juda Gesnareh, pan świata, znalazł się wśród pospólstwa, potrącany, rzucany w prawo i w lewo wraz z innymi, jak pierwszy lepszy subjekt sklepowy lub parobek, rozwożący beczki z piwem! Rozejrzał się. Wkoło siebie widział same nieznajome, obojętne twarze. Nikt go nie poznawał, nikt nie zwracał nań uwagi. Był sam, sam w tem mieście, które przed godziną drżało przed nim, żyło jego własnem tchnieniem.
Wtedy zapragnął dać się poznać, zapragnął wyrwać się z żelaznego uścisku tej tłuszczy, zapragnął widzieć ją zgiętą w pokorze u swych stóp. Począł znów krzyczeć, ale jak przedtem bezskutecznie. Wszyscy bowiem krzyczeli, opanowani wrażeniem ostatnich wydarzeń, i nikt nie odróżniał pojedyńczego głosu. Zrozpaczony, nie mogąc wydostać się z tłoku, szepnął sam do siebie, opuszczając wyciągnięte przed chwilą dłonie:
— Niktże nie chce mnie poznać, mnie, Judy Gesnareha? Nikt nie chce podać mi pomocnej dłoni?
— Ja! — ozwał się tuż przy nim głos kobiecy, głos tak mu dobrze znany, że zatrząsł się od jego brzmienia.
— Ty! Ty tutaj, przy mnie? — szeptał jak w gorączce.
Tracił głowę. Krwawe płatki latały mu przed oczyma. Rozumiał, że chwyta go paroksyzm warjacji.
Jakże? Onaż to stawała przy nim, ona, przez lata całe upragniona, wyczekiwana daremnie, ona, ta królowa jego snów, ta niewdzięczna, która wzgardziła jego skarbami, jego potęgą i jego miłością, ona miałaby znaleźć się przy nim w tej godzinie próby i upokorzenia?
— Nie! To było widziadło jego rozigranej wyobraźni. Potrząsnął głową, odpędzając je od siebie; ale zamiast ustąpić, głos powtórzył znów:
— To ja, mistrzu!
I wtedy ujrzał ją. Przecisnęła się przez tłum i stała przy nim cała biała jak wonny kwiat lilji, z jasnemi oczyma, utkwionemi weń, z uśmiechem na ustach, promienna. Taką czekała na niego niegdyś przed laty, gdy śpieszył do niej po uznojeniach dnia o wieczornej godzinie, wiedząc, że ją znajdzie zawsze tak samo kojącą, słodką i cichą. Jak długo tęsknił za nią, oczekując daremnie tej błogosławionej godziny, przeklinając, gdy nadeszła, przynosząc jedynie poczucie niezgojonej rany i niczem niezastąpionej straty! A teraz, byćże to mogło? Byłaż to znów ona?
— Tyż tu jesteś? — spytał raz jeszcze, żądny ponownego potwierdzenia z jej ust ukochanych.
— Ja jestem, panie!
— Do mnie przyszłaś?
— Do ciebie, panie!
— I nie uciekniesz znów ode mnie? Nie rozwiejesz się we mgle? Nie zgaśniesz, promieniu słoneczny?!
— Zostanę przy tobie tak długo, dopóki będę mogła przynieść ci pożytek!
— Więc na zawsze! Na zawsze zostaniesz!
— Póki będę mogła przynieść ci pożytek, — powtórzyła.
— On nie zrozumiał jej, i serce jego napełniło się radością po brzegi.
— Więc nie zawiodłaś mnie? Więc mnie miłujesz?
— Nie zawiodłam cię, panie, i miłuję duszę twoją.
Pociągnął ją za sobą. Spieszno mu było wydostać się z tego tłumu, znaleźć się z nią sam na sam, zamknąć na nowo tego rajskiego ptaka w złocistej klatce, z której już potrafił mu się wymknąć. Przeciskał się też, obejmując ją ramieniem i niemal w powietrzu unosząc.
Tymczasem jednak rozpływający się tłum począł na nowo powracać w stronę Sukiennic. Ochłonąwszy z jednego przestrachu, popadł w drugi. Oto bowiem rozeszła się niewiadomo skąd wieść straszliwa, zdolna zmrozić krew w żyłach. Powiadano, że władca zabity od piorunu, leży u stóp zdruzgotanego ołtarza pod Marjacką wieżą. Inni utrzymywali że znikł bez śladu.
Opanowani przerażeniem dygnitarze dworu rozesłali służbę i rozbiegli się sami dla poszukiwania zaginionego władcy. On tymczasem przedzierał się przez gęstwę ludzką, zapychającą rynek i wzrastającą wciąż pod wpływem groźnych wieści.
Wreszcie jednak udało się służbie pałacowej dostrzec pana. Wśród radosnych okrzyków opuszczono dworski samolot. Chwilę później Gesnareh i Edyta znajdowali się na Wawelu.
— Moja! Moja! — szeptał Rabbi spieczonemi usty, szukając ust dziewiczych. Nie znajdował ich jednak. Uchylała się, odtrącając go łagodnie, ale stanowczo. Gesnareh rzucał się do jej stóp i wił w konwulsjach namiętności jak rozdeptany robak, wzywając jej litości lub pomstą grożąc. Była nieubłaganą.
— Więc pocóż przyszłaś, jeśli nie chcesz być moją? — wołał z namiętnym wyrzutem.
— Chcę byś ty stał się moim, — odpowiedziała mu.
I zamiast słów miłości, których oczekiwała jego rozszalała żądza, poczynała mu mówić o duszy i o Bogu prawdziwym.
W nim słowa te budziły wicher wściekłości i bólu. Zamiast miłości znajdował kazanie i to kazanie, będące w oczach jego bluźnierstwem. Każde z nich paliło go rozżarzonem żelazem, wierciło mózg nieznośnie. Za każde zosobna pragnął tysiącem mieczy przebić to śnieżne łono, zamykając na wieki zuchwałe usta, winne wypowiadania tej zbrodni. Ale usta te były jak kwiat granatu, i płonąc żądzą upojenia się ich czarem, zamiast morderczego ciosu uderzał w serce młodej kobiety błagalną, rozpaczliwą prośbą. Prośba jednak pozostawała bezowocną. Edyta odpowiadała na nią argumentami, których wyuczył ją gruntownie dwuletni pobyt w klasztorze i starała się przekonać jego, Antychrysta, jego, zbuntowanego cheruba, o konieczności ukorzenia się przed Piotrem drugim, przyobleczenia białej szaty katechumenów i wezwania ojca Wincentego, który daleko lepiej jeszcze niż ona potrafi to wszystko wytłumaczyć.
Pojedynek ten między gorącą wiarą niedoszłej zakonnicy a człowiekiem, mającym się za wcielenie bóstwa, trwał długo. Po szeregu dni, w których zmagały się ich wole, ona pozostała, jaką była w pierwszej chwili, spokojną, łagodną, nieporuszoną, rzucającą słowa, jak metalowe paciorki, spadające miarowo i jednostajnie na srebrną miednicę. A on bladł, chudł, wybijał się z sił, konał u jej stóp. Sprawy państwa stały, o ile nie załatwiał ich Strafford. Cóż one obchodziły Gesnareha! On miał oczy i myśli jednym objęte przedmiotem. Poza Edytą nie istniało dlań nic w życiu.
Tymczasem jednak poczynały dziać się w bliskości jego bardzo dziwne rzeczy. Oto na Kazimierzu w starodawnej synagodze, pamiętającej czasy wielkiego Piasta, cisnął się tłum Żydów, jak za ubiegłych czasów, nim czcigodny ten gmach zajęto na wiece i muzeum. Trzykroć dziennie zjawiał się tam u pulpitu płomienny mówca z przekrzywioną, do dyni podobną głową i rzucał tysiącom słuchaczy zapalone żagwie, i ogniem przenikał ich dusze. Tłumaczył im sens proroctw mesjańskich, komentował Pismo. Dawniej byliby nań może rzucili klątwę rabini, bo to, co mówił, było obróceniem wniwecz całej nauki i tradycji Izraela od dwudziestu wieków, ale teraz rabini upadli do stóp fałszywego proroka i nie było komu zadąć w poświęcone klątewne rogi. Słuchały też coraz liczniejsze rzesze natchnionego kaznodzieję, cisnąc się dokoła jego pulpitu i rozsadzając ramionami synagogę, a wrażenie, wywierane przez Eljasza potężniało z dniem każdym. Już synagoga nie starczyła: zbierano się w opuszczonej ujeżdżalni wojskowej, potem na błoniach w stronie Krzemionka. Rozgłos starca przeleciał mury krakowskie i rozniósł się szeroko wśród gmin żydowskich. Pocichu ściągać się zaczęły długie łańcuchy przybyszów z Warszawy, Wilna, Berdyczowa i dalej z nad Wołgi i Kaspijskiego morza, z Alzacji i Syrji. Nic prawie z tego, co działo się na Kazimierzu, nie przenikło do publicznej wiadomości: tym razem jednak zwrócił powszechną uwagę niesłychany napływ obcej ludności do krakowskiego przedmieścia. Ale Żydzi byli żywiołem, na którym z ufnością opierała się polityka Gesnareha. Falowanie tej nerwowej i ruchliwej społeczności nie zaniepokoiło policji. A jednak na Kazimierzu dokonywała się rzecz niesłychanej wagi. Oto bowiem po XX wiekach bohaterskiej walki z krzyżem, ludność żydowska w najbardziej zachowawczym swoim odłamie zrywała z tradycją Talmudu, z wierzeniami i nienawiścią ojców i depcząc sidła zastawione jej przez Antychrysta, poczynała gromadnie przechodzić pod sztandar Chrystusowy.
A równocześnie towarzysz Eljasza, patrjarcha Henoch pociągał za sobą inne rzesze, na których przyjęcie nie starczyły już szczupłe kaplice i trzeba było szukać wielkich sal w mieście lub podmiejskich magazynów i hal towarowych. Już nie setki, ale dziesiątki tysięcy porwane piorunową wymową patriarchy wołały doń wielkim głosem o chrzest, ślubując wytrwanie i męczeństwo. Tu już czujne oko władz policyjnych dostrzegło odrazu niebezpieczne knowania i w szeregu raportów pospieszyły zwrócić uwagę „Najświętszego“ na zjawisko, mogące podkopać podstawy jego tronu. Ale raporty otrzymywał Strafford i żaden z nich nie dostał się do rąk władcy, który zresztą zaabsorbowany czem innem, nie byłby nań zapewne zwrócił uwagi.
Istotnie tragiczny konflikt między Edytą a Gesnarehem zbliżał się szybko do rozwiązania.
Młoda kobieta łudziła się długo. Zdawało się jej, że kosztem największego wysiłku, i własnego szczęścia zdobędzie duszę tego człowieka, którego czar przez czas jakiś ujarzmił własną jej duszę. Jedno jej nie zawiodło. Wpływ proroka na nią nie odżył, sugestja nie powtórzyła się ani na jedną chwilę. Bronił ją krzyż, któremu ślubowała. Ale pozostając niedostępną nie zdobyła i ona przewagi. Przekonała się gruntownie, że na umysł tego człowieka nie działało żadne rozumowanie, że serca jego niezdolne jest przebić żadne uczucie, prócz egoizmu, żądzy i pychy. Wyglądało to tak, jakby istotnie z innej ulepiony był gliny, niż reszta ludzi. Nie! Ona nie mogła go zbawić i ocalić ginącej ludzkości. Mogła natomiast oddać się na ofiarę i zginąć sama. Duch jej całą siłą rwać się począł ku męczeństwu.
I męczeństwo zbliżyło się. Nienasycona żądza Gesnareha zmieniła się w szał krwawy. W samodzierżcy zbudził się tyran i zwierz. Z pianą na ustach rzucił się raz do niej grożąc, że męką najbliższych sercu wymusi jej powolność. I tego samego wieczora kazał uwięzić Strafforda i podpisał dekret prześladowczy przeciw chrześcijanom, polecając rozesłać go dla wykonania we wszystkich krajach świata.
I poleciały na tamtą stronę Alp ku Tybrowi straszliwe, nigdy dotąd niesłyszane wieści, od których zapłakały mężne legjony i lodem ścięło się wielkie serce Piotra. Ocean krwi zalał obie półkule. Nikt nie przypuszczał, że ilość chrześcijan jest tak ogromną: przekonało o tem żniwo śmierci, nad wszelkie pojęcie obfite. Ginęły setki tysięcy, ginęły miljony i nie znać było ubytku, i nie pustoszały więzienia ani słabły ręce oprawcom. A nie sama śmierć tylko wieńczyła stałość wyznawców Chrystusa: śmierć poprzedzały, jako było w początkach chrystjanizmu, długie i wymyślne męki, naśladowane u rzymskich pretorów i u azjatyckich dręczycieli ludzi.
Codziennie do sali, obok apartamentu Edyty przynoszono Strafforda. Był on złamany torturą, ale wytrawność katów umiała ustrzec przed wszelkiem uszkodzeniem źródła życia, zużywając całą moc cierpienia. Wraz ze swym dawnym zastępcą zjawiał się u młodej kobiety Gesnareh. Ogarniał wzrokiem męczennika o połamanych kościach i ciele ranami okrytem i szeptał do Edyty:
— Nie żal ci brata? Patrz, jaki Łazarz z niego, a dziś znów męka go czeka okrutna! Każę go piec rozpalonem żelazem i wyłamywać mu stawy. Nie zlitujeszże się nad nim?
Ale choć cicho mówił, przeczulony cierpieniem słuch Strafforda chwytał jego słowa.
— Trwaj, siostro! — wołał głos jego, z każdem słowem nabierający mocy. — Trwaj i precz odrzucaj od siebie pokusy djabelskie! Trwaj, jak i ja z bożą pomocą będę trwał!
I Edyta trwała. Władca dawał znak: oprawcy rozpoczynali krwawe dzieło. Z ust dręczonego wyrywał się przez zaciśnięte zęby jęk tłumiony. Odpowiadał mu rozpaczliwy krzyk siostry.
— Skróć mu mękę! Ulżyj! — zachęcał słodko Rabbi.
Ale w nią wstąpił duch, nad wszystko ziemskie mocniejszy. Nad umęczoną postacią Harry‘ego widziała unoszące się wieńce i palmy. Zamiast płakać nad jego cierpieniem, dodawała mu otuchy. Głosy ich jednoczyły się we wspólnym dziękczynnym hymnie i twarze ich promieniały, choć on krwią ociekał, a na jej sercu każda kropla tej krwi ciążyła ołowiem i paliła ogniem. Mdlejącego odnoszono do kaźni, ale nim odniesiono, budził się, wracała mu przytomność i błogosławił Pana i siostrę, która stała mu się narzędziem tak wielkich zwycięstw i tak rzadkiej chwały. I rozchodzili się żegnając się, jak przyjaciele, przerywający wesołą zabawę radosnem słowem: „Do jutra!“ I radość była na ich obliczach, choć jemu włosy zbielały całkiem wśród powtarzanych mąk, a jej ciemne sploty okryły się srebrnemi pasmami.
Aż wreszcie lekarz, asystujący mękom, zwrócił najpokorniej uwagę „boskiego“ na to, że więzień musi na czas pewien spocząć i uleczyć się z ran, inaczej nie przetrzyma jutrzejszej tortury. Gesnareh zżymnął się gwałtownie. Znów zwłoka! Znów szczęście oddalało się odeń, jak niepochwytny ptak! Ale trudno! Męka Strafforda była jego ostatnim atutem w grze, jaką prowadził z Edytą. Nie mógł karty tej narażać. Czy jednak nie było innego środka? A gdyby zamiast tego żelaznego człowieka, jakim był Strafford, postawić przed jej oczy na mękę zwykłego przeciętnego filistra, poddającego się strachowi i nerwom?
Gesnareh zdał Strafforda na ręce lekarzy i pielęgniarek, nakazując przyprowadzać na męki w obecności Edyty młodzieniaszków, kobiety, starców...
Edyta musiała słuchać straszliwych jęków bólu nad siły, musiała patrzeć na rany, zalewane gorącą smołą, na odcinanie pojedyńczych członków, na miażdżenie innych. To wszystko, co mógł człowiek wycierpieć, dane jej było widzieć. Cierpiała duchem to, co inni znieść musieli ciałem. A kusiciel pytał jej wciąż słodkim swym, spokojnym głosem:
— Chceszli mu ulgę przynieść? Chceszli bym kazał balsamem namaścić te rany i zagoić je? Chceszli okazać temu zbolałemu miłosierdzie?
Ale ona wiedziała, jaką ceną trzeba było okupić to miłosierdzie i odpychała je od siebie jak pokusę piekieł. Wtedy kaci zwracali się do torturowanych, wskazując im na tę bladą kobietę w sąsiedniej izbie.
— Proście dostojną! Od niej zależy skrócić waszą mękę i wrócić was życiu!
Wielu wiedziało o niej i o męce, jaką ponosiła narówni z nimi i ci, jak przedtem brat, zachęcali ją do wytrwania, trwając sami. Ale niektórzy nie wiedzieli, innych zaś zmagało cierpienie. Wtedy z ust ich poczynały wybiegać błagania o litość, a gdy męka nie ustawała, okrzyki rozpaczy, skargi, złorzeczenia.
— Dlaczego nie ratowała ich? Czyż serce jej obce wszelkiemu współczuciu? Jest przecie chrześcijanką: czemuż nie ulituje się nad współwiernymi? Czy kamień zastępuje u niej miejsce serca?!
Ona załamywała ręce lub zatykała uszy, nie chcąc słyszeć. Ale wnet czuła, jak obejmuje ją silne, miękkie ramię i słodki głos szepcze jej, nęcąc:
— Czemuż nie chcesz wysłuchać tych próśb? Toż bracia twoi! Rozkaż tylko: będą wolni i cierpienia zostaną im wynagrodzone w dziesięćkroć!
Ona nie mogła uczynić tego znaku, którego wyglądali od niej nieszczęśliwi, jak kwiat usychający na pustyni pożąda rosy. I oto matki przeklinały ją za mękę dzieci, biczowani, ciskali w nią biczami własnej męki. Cierpiała nad wszelki wyraz i nad wszelką miarę.
Niewszystkie jednak męki zamykały się w wewnętrznych komnatach królewskiego niegdyś zamku. Krwawemi obrazami pasiono również oczy mas szerokich. Egzekucje odbywały się codziennie o ustalonych godzinach, jak dwa wieki wstecz pochód skazańczych wozów do gilotyny na placu Grève. Ale przedstawienia te miały program bardziej urozmaicony i żywiej grający na nerwach. Na gilotynie załatwiano się z każdym ze skazańców w ciągu paru minut. Obecnie śmierć tak prędka nie wywołałaby zainteresowania. Wykwintność i wybredność wieków średnich powróciła, zapewniając widzom długie podrażnienie nerwów i zaciekawienie wzroku, nim nadeszła śmierć a z nią koniec programu przynajmniej co do jednej osoby. Ale, jak niegdyś w Rzymie, program był urozmaicony zarówno co do treści, jak i co do liczby aktorów. I jak przy gilotynie, jak na walkach byków otaczały szafot roje stałej publiczności, specjalnych afficionados, zawsze dokładnie poinformowanych, o programie każdego przedstawienia, zawsze niezmordowanych w przypatrywaniu się najbardziej krwawym z pomiędzy nich.
Z początku egzekucje odbywały się w jednem miejscu, wkrótce jednak ilość skazańców tak wzrosła, że męczono i morzono ich jednocześnie w różnych miejscach. Okazało się to tem bardziej wskazane, że wzmagała się niepomiernie propaganda zabobonu, od którego należało odstraszyć przykładem surowości.
Szczególniej czynnym w tropieniu chrześcijan był Kwaśniewski. Zgrzybiały ex-profesor i ex-archiwarjusz krzątał się z młodzieńczą energją, kierując armją szpiegów i sporządzając codziennie długie listy skazańców. Władza jego była wielką. Pochwycił ją wraz z Roztockim i Finkelbaumem niedługo po katastrofie przy Marjackim kościele, stwarzając władczy triumwirat, którego nie udało się wprowadzić w życie przed dwoma laty. W triumwiracie tym Finkelbaum kierował polityką, Roztocki finansami, Kwaśniewski wypleniał chrześcijan.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.