<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Dwa lata zeszło Edycie w pokoju i ciszy. Otoczyła ją przystań. Po rozterce wewnętrznej, po wichrach miotających jej życiem, żyła u stóp Ukrzyżowanego, pamiętając o świecie tyle tylko, by zań się modlić. Nie oblokła jeszcze sukni zakonnej, bo zgromadzenie, które ją przyjęło, wyznaczało nader długą próbę, należąc do najsurowszych i najszczelniej odosobnionych. Wszystkie pragnienia młodej kobiety skupiały się w jednem: przywołać jak najprędzej ten dzień błogosławiony, w którym włosiennicowy habit zastąpi świecką suknię, twarz okryją zasłony, a podwójna żelazna krata kolcami najeżona, zamknie się za nią na wieki. Krzyżem leżąc na zimnej cegle podłogi Edyta przywoływała chwilę tę całą mocą ekstatycznego pożądania. — Weź mnie już raz, Panie mój! błagała jej dusza. Oderwij mnie od nędz tej ziemi, oderwij, złącz nierozerwalnie z sobą! Oto usycham, spalona miłością ku Tobie, oto łaknę ofiary i pragnę stać się zadośćuczynnym holokaustem! Oblubieńcze mój! pośpiesz ku mnie, daj zamrzeć ziemi i odżyć w Tobie!
Wielki dzień zbliżał się. W dniu tym Edyta Strafford miała wykonać śluby i stać się siostrą Tadeą. Imię to, chrześcijańskie tłumaczenie nienawistnego miana Judasza, wybrała sobie polska postulantka jako zakonną nazwę, chcąc mieć wciąż przed sobą pamięć straszliwego wroga, z którego mocy cudem tylko udało się jej wyzwolić. Ale w chrześcijańskiej szacie jakże ono zdawało się jej słodkie! Nie byłaż ta odmiana nazwy symbolem odmiany, jaka dokonała się z jej duszą? Edyta wyciągała ramiona do Ukrzyżowanego, dziękując Mu za największy cud, jakim było przyprowadzenie jej do tej siedziby jasności i szczęścia nie z tego już świata.
— Oblubieńcze mój! Chryste! Otom Twoja! Bierz mnie!
Słowa wypływały z ust jej jękiem i lawą ognistą. Rozpromieniła ją ekstaza. Zdało się jej, że widzi przed sobą rozwarte niebiosa. Oto chwila jeszcze, a Chrystus pochyli się z wyżyn swego krzyża i przemówi do oblubienicy swojej.
Wtem nagle posłyszała jakiś głos. Nie odzywał się on zewnątrz, ale we wnętrzu jej jestestwa, był jednak tak wyraźny, jakby ktoś obok niej przemawiał.
A głos mówił:
— Masz odejść stąd! Gdzie indziej Duch cię woła!
— Jaki duch? — spytała, nie zdając sobie sprawy z tego, co z nią się działo.
— Duch Boży! Odejdź, bo nie do ciszy i ukojenia powołaną jesteś, ale do walki i zwycięstwa.
— Gdzież mam iść i co czynić? — pytała dalej porwana mocą tego rozkazu i czując w duszy, że musi przed nim się ugiąć.
— Pójdziesz, kędy jaśnieje godło twego Oblubieńca, błogosławiące orężnemu tłumowi. Tam będziesz krzepiła słabych, wiarę dasz wątpiącym, miłością rozpalisz serca. I Pan twój będzie z tobą.
Ją ogarnęła teraz troska i tęsknota. Miałaż naprawdę opuścić te ciche mury, w których serce jej pozbyło się swych bólów i rozesłało pod stopy krzyża? Nim jednak sformułowała pytanie, usłyszała odpowiedź.
— Musisz, bo z posłannictwem twem związany jest ratunek wielu. Dałaś sercu folgę: teraz trzeba serce okiełznać. Tak chce Pan!
— Będę posłuszną! — szepnęła drżącemi wargami.
I wyszła z klasztoru, udając się na Watykan. Była bez woli. Niosło ją coś: poddawała się. Po co szła? Dlaczego szła tam, a nie gdzie indziej? Nie potrafiłaby wytłumaczyć. Zdumiała się jednak własnej śmiałości, gdy się znalazła w antykamerze papieskiej.
— Jestem w gorączce! — pomyślała sobie. Nie mogę przecie tak odrazu dostać się do papieża! Godzina audjencji minęła dawno, a ja nie mam audjencjonalnego biletu.
Istotnie widzieć papieża o tej porze, zdawało się niemożliwością, zwłaszcza, że Piotr II przywrócił w części dawny ceremoniał Watykanu. Ale zaledwie wymieniła nazwisko, szmer przebiegł wśród służby i urzędników, obecnych w sali.
— Jaki zbieg okoliczności! — szeptano. — Ojciec święty nakazał właśnie, by po nią posłano do klasztoru.
Wezwano ją bezzwłocznie. Piotr II siedział w gabinecie, odznaczającym się tą samą zakonną prostotą, jaka cechowała mieszkanie kardynała Colonna Orsini. Był widocznie wzruszony. Gdy weszła, wyciągnął do niej rękę.
— Bóg mi cię zsyła! — zawołał. — Wielkie rzeczy są ci przeznaczone, córko!
— Mnie? — westchnęła zdumiona, osuwając się na kolana. — Skądże to? Jestem tak słabą! I sądziłam, żem stworzona do klasztornego zacisza...
— Nie wiedziałaś, do czegoś stworzona! Mnie o tem oświecił Pan. A ty — nie słyszałażeś Jego głosu?
— Słyszałam głos, i jakaś siła, mocniejsza nad wolę, przywiodła mnie do stóp twoich.
Papież głową skinął.
— To właśnie! Bóg cię woła i musisz śpieszyć. Pójdziesz tam, gdzie gotuje się rozstrzygający bój między krzyżem a fałszywem bożyszczem. Będziesz ogniem, od którego zapalą się dusze.
— Tak głos mówił...
— Bądź mu więc posłuszną. Wrócisz dziś do twego klasztoru. Jutro poświęcę przy mojej mszy sztandar, z którym cię wyślę. Teraz idź!
Dwa dni później Edyta znajdowała się we wschodnim obozie w pobliżu Udine.
Życie jej odtąd stało się jakby snem dziwnym, strasznym i czarownym zarazem. Dni schodziły w wycieczkach powietrznych, w przemowach do żołnierzy, w towarzyszeniu im do walki. Onaż to była, ona, tak kobieca, tak słodka, tak bojaźliwa z natury, ona, w tym chrzęście zbroi, w hałasie kul i dział, w zawrotnym wirze wojny?!
Bo wojna, przygotowywana od półtrzecia roku wybuchła wreszcie, a stało się to w kilka dni zaledwie po przybyciu Edyty do obozu i stało się najzupełniej niespodziewanie. Wszystko kazało przypuszczać, że Prorok nie uczyni pierwszego kroku. Bezwład, jaki go ogarnął, znany był dobrze w Rzymie, i na parę dni przed audjencją Edyty odbyła się w Watykanie pod osobistem przewodnictwem papieża rada gabinetowa z udziałem Szeglenyego jako delegata armji, i na naradzie tej postanowiono wziąć inicjatywę walki, wysyłając wojska poza linję graniczną w stronę Cormons i St. Peter. I oto naraz zmieniło się wszystko. Przez Edytę przesłał papież rozkaz, wstrzymujący wymarsz i nakazujący chwilową defensywę. W tydzień zaś szereg statków powietrznych Gesnareha uderzył na przednią linję straży włoskiej z niesłychanym impetem i zażartością. Zdało się, że dowództwo nieprzyjacielskie szuka kogoś i nie troszcząc się o cele strategiczne usiłuje wśrubować się w sam środek chrześcijańskich zastępów, by celu swego dopiąć. Równocześnie rozeszła się wieść, że w napadającym oddziale wyborowych sterowców znajduje się Prorok we własnej osobie. Wprawdzie bandera jego nie była wywieszona, było jednak coś tak potężnie indywidualnego w ruchach statków, w ich rozpaczliwej nieraz rzutkości i energji, że pozwalało wyczuwać obecność i wolę władcy.
Istotnie Gesnareh znajdował się na jednym z samolotów i kierował osobiście ich manewrami. Dawna inercja opuściła go bez śladu. Kto go widział, jak wydawał rozkazy, stanowczy i spokojny, z zimnym odbłyskiem woli w oczach, ten rozumiał, że dawny zdobywca świata stoi znów w pełni potęgi i władzy i że jak dotąd wiedzie swe wojsko do niechybnego zwycięstwa.
W tem pierwszem spotkaniu wojsk Gesnareha z chrześcijańskiemi legjonami dawne jego szczęście towarzyszyło znów Prorokowi. Niesłychana pogarda niebezpieczeństwa, z jaką flotyla napastnicza rzucała się na przeciwnika, była w stanie złamać najsilniejszy opór. Gdy zaś statki, rozproszone furją ataku, szeregowały się znowu w wał nieprzebyty, wówczas rozpoczynały Gesnarehowe samoloty śmiertelną kanonadę, której niesposób było się oprzeć. Był to jeden z najstraszliwszych triumfów biura wynalazków, ustanowionego przez Proroka zaraz prawie po jego pojawieniu się. Wynalazkom i nowym zastosowaniom tego biura zawdzięczała armja „boskiego“ połowę swych powodzeń i pewność, z jaką szła w bój. Przeniesienie czołgów na sterowce nadało tym ostatnim niepowstrzymaną siłę. Co mogło oprzeć się piekielnej maszynie powietrznej, tworzącej coś w rodzaju ogniowego młynka, fontannę pocisków, wulkan wybuchający bezustanku i przez godziny całe zasypujący wszystko dokoła siebie nie już gradem, ale płomienną lawą żelaza?
Edyta w momencie niespodziewanego natarcia znajdowała się na zachodniem skrzydle wojska. Na wieść o napadzie pospieszyła na miejsce boju i zjawiła się w chwili, gdy Gesnareh poczynał już tracić znalezienia jej nadzieję. Ujrzawszy w dali białobłękitną barwę statku i sztandar, wiejący nad sterem, krzyknął z radości i puścił się w tę stronę. Na pokładzie przygotowano sczepiacze mechaniczne, mające powstrzymać i ujarzmić ścigany samolot. Na obie strony płynęła bezustannie powódź pocisków: ku największemu zdumieniu chrześcijańskich lotników ogień frontowy ustał zarówno na przodującym sterowcu jak i na wszystkich innych. Ale niedługo szukano rozwiązania zagadki.
— Nie o nas idzie — zawołał Szeglenyi, znajdujący się na statku Edyty. — Na tym sterowcu, choć bez bandery, znajduje się z pewnością Gesnareh i szuka ciebie, siostro Edyto!
I rozkazał dać ognia, obsypując statek Proroka kartaczami. Ale kartaczownice dawnego systemu niewiele mogły wyrządzić szkody potworom powietrznym, okrytym nie dającemi się przebić pancerzami. Wprawdzie liczbą wojsko napowietrzne chrześcijan przewyższało o wiele flotę Gesnarehową, ale cóż znaczyła ilość statków wobec niesłychanej potęgi narzędzi zniszczenia? Już też dwukrotnie sterowiec Proroka zderzał się z „N. Panną Zwycięską“, na której znajdowała się Edyta z Szeglenyim, i: tylko niezmiernej zręczności w manewrowaniu zawdzięczać należało, że załodze nieprzyjacielskiej nie udało się sczepić statków. Ale lada chwila mogło to się udać, a wówczas byłby odrazu rozstrzygnięty nie tylko wynik tej jednej bitwy, ale ogólnej walki z Antychrystem.
Bo przez tych niewiele dni, odkąd Edyta znajdowała się na froncie, dziwny jakiś nastrój ogarnął wojsko. Składało się ono z ochotników, zebranych ze wszystkich stron świata, ożywionych gorącym zapałem i żądzą wylania krwi za świętą sprawę, której służyli. Ale oto już trzeci rok mijał, odkąd pierwsze legje poczęły formować się u podnóża Alp, i przez cały ten czas pozostały one bezczynne. Ze wschodu i północy dalekiem echem dochodził huk olbrzymich dział, przedzierały się wieści o wielkich bitwach, o niesłychanych powodzeniach wroga. Młodzież zgromadzona pod Konstantynowem hasłem, ćwiczyła się wciąż w robieniu bronią i wojennych manewrach, pozostając od walki daleką. Darmo rwała się do niej, błagając, by ją wysłano na pomoc tym, którzy walczyli z fałszywym prorokiem. Odpowiadano jej niezmiennie jednem słowem: — „Czekać i być w pogotowiu!“ Czekała więc, żując wędzidło i dławiąc się bezczynnością, kiedy tamten szedł od zwycięstwa do zwycięstwa.
Nie brakło jednak w najbliższem nawet otoczeniu papieża takich, co dzielili poglądy wojska i w tym sensie dawali rady. Ale Piotr II był niezachwiany w swem postanowieniu. Darmo przekładano mu, że lepiej walczyć z nieprzyjacielem, nim całą swą moc posiądzie, i słuszniej wspomagać walczących z nim, niż czekać, aż jeden po drugim zostaną wszyscy wyniszczeni i legje osamotnione nie będą miały żadnego sojusznika przeciw wszechpotężnemu nieprzyjacielowi, gdy wybije wreszcie godzina wystąpienia do boju. Na to papież odpowiadał, że nie chce mieć nic wspólnego z najemniczemi zastępami kapitalistycznej oligarchii. Krzyż nie może sprzymierzać się ze złotym cielcem i stawać w jego obronie. Jeżeli wolą Bożą jest zwycięstwo legjonów, zwyciężą z pewnością, choćby były garścią tylko i miały przeciw sobie nie miljony, ale miljardy przeciwników i choćby amunicję fabrykowało dla tych przeciwników samo piekło. Nie! Niech wróg dojdzie do ostatecznej pełni swoich zwycięstw i siły! Niech rozpanoszy się w poczuciu bezgranicznego władztwa nad światem i niech dzieło jego pocznie rysować się w swych podstawach, co niechybnie nastąpi, bo co przeciw prawdzie, to trwałem być nie może — a wówczas my podniesiemy Konstantynowe hasło i pod tym znakiem zwyciężymy!
Z Watykanu nad Brentę i Adygę szedł oddźwięk słów papieskich. Niektórzy oddawali im słuszność. Dla wielu były niezrozumiałe i gorzkie. Bujna, ofiarna młodość wołała wielkim głosem do czynu. Z ojczystych stron przychodziły codzień krwawe wieści o okrucieństwach Antychrysta i jego komisarzy. Ginęły chrześcijańskim żołnierzom w mękach matki, siostry, żony, a oni musieli stać z założonemi rękami i czekać aż wróg wzmocni się potęgą całego świata, by tej potędze przeciwstawić się w stosunku jednego przeciw stu... Niektórym opadały ręce, wielu goryczą przepełniało się serce.
Wtedy Piotr II posłał im dwu pustelników, przybyłych równocześnie z pojawieniem się Gesnareha. Ich płomienne wzywanie do pokuty stało się głównym bodźcem, pod którego wpływem zorganizowała się religijna reakcja na półwyspie i legje będące jej owocem. Miesiącami całemi obchodzili świątobliwi starcy obozy od Adrjatyku do zatoki Genueńskiej, krzepiąc serca i wlewając otuchę. Ale wszystko, co ludzkie, przemija, niezdolne oprzeć się próbie czasu. Kazania starców straciły zwolna pierwotny swój urok. Wojsko znów poczęło popadać w odrętwienie. Wieści o tym niepomyślnym nastroju zaniepokoiły papieża. Wolał on zostawić Gesnarehowi inicjatywę walki, mniemając, że nie przystoi zaczynać jej następcy Chrystusa. Gdy jednak z frontu poczęły nadchodzić coraz mniej pomyślne wieścią uległ namowom otoczenia i wysłał rozkaz wymarszu poza Alpy.
I wtedy nagle zjawiła się Edyta.
Wrażenie, jakie wywarła, było dziwne. Zdawało się, jakby grom wstrząsnął żołnierskie rzesze. Cudna jej piękność, pod wpływem dwu lat ostatnich bardziej uduchowiona i promienna niż dawniej, robiła w oczach podziwiających ją zdala wojsk wrażenie niebiańskiego widziadła. Szeptano po namiotach, że to anioł zszedł z nieba, by krzepić wojsko Chrystusowe w rozstrzygającej godzinie i być mu rękojmią zwycięstwa. A choć niewszyscy wierzyli wieściom podobnym, nie było takiego, ktoby nie ufał mocno, że cudna dziewczyna posłana została przez Boga i zapewni szczęście tym, którzy skupiają się dokoła przyniesionego przez nią sztandaru. „Bądź błogosławioną!“ — wołały za nią tysiączne głosy, gdy białobłękitny statek spływał ku któremu z obozów. „Steruj nam! Pójdziemy za tobą na śmierć! Krzyż zwycięży za twym przewodem!“ Ona słuchała nie wierząc uszom, zdumiona i przerażeniem zdjęta. Co oni widzieli w niej, i skąd jej przyszło znaleźć się na oczach wszystkich, słyszeć te okrzyki na jej cześć, jej, której całem pragnieniem było utonąć w ciszy, za kratą, zagrzebać się dla wszystkich co żyło i żyć z samym tylko Chrystusem.
Ale to, czego nie rozumiała Edyta, rozumieli jej towarzysze, zrozumiał zwłaszcza Szeglenyi. Znał dobrze historję Edyty i wiedział, że Gesnarehem powoduje nie strategja, ale zawiedziona miłość; i to jednak wiedział także, że w razie powodzenia zamysłów Proroka całemu wojsku chrześcijan mogła grozić panika i w ślad za nią rozbicie. I dlatego dał sygnał odwrotu.
A równocześnie cała flota włoska stanęła przeciw napastnikowi zwartą ścianą. Statek Proroka uderzył całą siłą, próbując ścianę rozszczepić. a za nim uderzyły trójkątnym klinem inne samoloty, ale tym razem nacisk złamał się. Wprawdzie kilka statków chrześcijańskich opadło, inne zapłonęły, a reszta poczęła zwolna cofać się, ale był to tylko manewr ochronny. Flota nie uciekała, lecz cofała się dla wytworzenia nowego frontu, a zarazem dla oskrzydlenia wroga.
Gesnareh dostrzegł niebezpieczeństwo i cofnął się z wściekłością w duszy. Edyta umykała z rąk wyciągniętych po nią. Ale to nic. Odnajdzie ją, zdobędzie, a wtedy...
Bitwa pozostała nierozegraną. Prorok rozesłał depesze, zwołując wszystkie siły, któremi mógł rozporządzić. Plan kampanji przeciw legionom, opracowany przed dwoma laty, wyciągnięty został z pod zielonego sukna i poddany rewizji, jakiej wymagała zmiana okoliczności. Sztaby wojskowe poczęły studjować raz jeszcze klasyczny wzór wielkich wojen, ostatnią ze wszystkich i od wszystkich nieskończenie mędrszą i straszliwszą Wojnę Pięcioletnią. Flotom napowietrznym walczącym na granicy Włoch, nadsyłano codzień świeże posiłki. Od strony Grenobli i Marsylji ustawiała się nowa wielka armja. Inne szerokim wieńcem opasywały północne granice Szwajcarji i przerzynały dawne prowincje Tyrolu i Krainy.
Z trzech stron równocześnie rozpoczął się atak przeciw legjonom. Poprzedzane pancernemi maszynami płynęło niezmierzona morze piechoty, niszcząc i burząc to wszystko, co stawało mu po drodze. W powietrzu unosiły się nieprzeliczone samoloty, zasłaniając słońce. Był to jakby sztuczny dach ruchomego sklepienia, pod którego cieniem południowa doba przybierała szary ton wieczora. Huk kartaczownic i miotaczy bomb na samolotach robił wrażenie nieustającego ani na mgnienie oka piorunu. Współzawodniczyły z tym hukiem czołgi, pomnażając niesłychany rozgwar, któremu odzywające się od czasu do czasu olbrzymy spiżowe, niosące pocisk o setki kilometrów dodawały ton głęboki i uroczysty. Któżby zdołał oprzeć się takiej przewadze? A jednak chrześcijanie opierali się. Stali ramię przy ramieniu, dając się wyrżnąć, nie dając się zmusić do odwrotu. Ataki szły jedne po drugich, ponawiane z coraz rosnącą siłą: wszystkie odbijały się o żelazną wytrwałość legji. Nawet jeżeli udało się przednim strażom Gesnareha uzyskać chwilowe powodzenie i wygiąć w łuk linję obrony, wnet ztyłu tworzyła się nowa linja mocniejsza od poprzedniej i opór trwał.
Stojąc przy sterze admiralskiego okrętu z lunetą przy oczach Prorok śledził ze zmarszczonem czołem rozwój strategicznych operacyj. Już kilka tygodni minęło w bezowocnem zmaganiu się. I co było dlań gorsze, tygodnie owe minęły, nie przynosząc pomyślnych wyników w tem, co obchodziło go więcej od złamania nieprzyjacielskiej armji, więcej od zdobycia nienawistnego Rzymu i od położenia nogi na obalonym największym jego wrogu, papieżu: Edyty nie zdołał pochwycić. Wiedział o niej, że znajduje się na tyłach armji, ale otoczona takim pierścieniem broniących ją samolotów, że nie mogło być mowy o zbliżeniu do niej.
Juda Gesnareh przypatrywał się przez lunetę obrotom statków nieprzyjacielskich i ruchom mas ludzkich na równinie, którą zaciemniała jego flotylla, potem zwrócił się z gniewnym błyskiem w oczach do stojącego o krok poza nim komendanta broni powietrznej.
— W ten sposób może to trwać długie miesiące! — syknął. — Ten ich mur poprostu nie do przełamania!
— Przełamie go przewaga liczebna wojska twego, boski, i wyższość maszyn! — odrzekł komendant nieco niepewnym głosem.
— Wyższość tych maszyn? — sprzeciwił się Prorok, wskazując ruchem na czołgi lądowe i powietrzne. — Nie! Te machiny nie wystarczą na odparcie ich ataków, nie wystarczą na przełamanie ich frontu!
— A bomby, któremi ich zasypujemy z góry?
— Zniszczą jedną armję, przyjdzie druga! To istne mrowie. Ach! Nazarejczyk ma jeszcze wielu sług, bardzo wielu. I lepiej mu służą, niż mnie moi!
— Panie! Życie nas wszystkich twojem!
— Tak tak! Wiem! Ale z życia tego jakiż pożytek dla mnie? Nie potrafiliście wszyscy razem stworzyć jednego środka zniszczenia wrogów!
— Biuro wynalazków pracuje!
— I nic z tej pracy! Czy były dziś telegramy?
Komendant pochylił głowę.
— Były, najświętszy, i bardzo pomyślne!
— Cóż?
— Próby z maszyną Lucyfera wypadają nad wszelkie spodziewanie. Nie ulega już wątpliwości, że godzina wystarczy na spalenie doszczętnie całej floty powietrznej i całego lądowego wojska zabobonu.
Promień przeleciał po twarzy władcy.
— Pewneż to?
— Dyrektor zawiadamia, że dziś już może ręczyć głową, ale próby trwają dalej.
Prorok ręce przed siebie wyciągnął, jakby chcąc pochwycić coś niewidzialnego.
— Teraz już będziesz moją, jedyna! — wyszeptały jego usta.
Pierwsze natarcie wojsk Gesnareha zawiodło. Chrześcijańskie legjony pozostały niewzruszone. Działa napastnika, acz silniejsze, nie potrafiły ich zgnębić. Prorok nakazał odwrót. W zastępach Konstantynowych panowała nieopisana radość. Opór wrogowi to już prawie zwycięstwo, cóż dopiero, gdy wróg ten — władcą świata!
Ale po pierwszem upojeniu triumfu nastąpiło rychłe otrzeźwienie, które wnet zmieniło się w troskę. Po obozach i całym półwyspie zaczęły krążyć niedobre wieści. Chrześcijanie z Krakowa donosili o odbywanych tam próbach maszyn tak niesłychanej mocy, że wobec nich wszelki opór był daremny, niszczyły bowiem wszystko zanim przeciwnik mógł do nich się zbliżyć i spróbował obrony. W tem doniesienia zgadzały się wszystkie, że wynalazek ten był czemś szatańskiem i że chwila jego zastosowania musi zakończyć odrazu wszelką wojnę. Różniły się jedynie co do czasu, w którym środek ten zostanie użyty. Jedni twierdzili, że wnet już nastąpi, inni upewniali, że gotów jest dopiero model, a budowa maszyn zabierze jeszcze całe miesiące.
Groza poszła po italskiej ziemi jak wicher zawrotny. Ale odwracano myśl od tej piekielnej mary, wróżącej zniszczenie ogólne i upadek wszystkiego, co chciały piersią własną zasłonić legjony.
Nagle uderzył grom.
Na granicy dawnych dzierżaw austrjackich pojawiło się kilka statków Gesnareha. Na wieść o tem uszykowały się zamykając drogę samoloty chrześcijańskie. Wtem upadł z środkowego statku pocisk jeden i drugi, i w tejże chwili cała flota strażnicza stanęła w ogniu. W godzinę potem niebronioną już drogą wpływały samoloty Gesnareha ponad równie weneckie. Tu napotkała je silniejsza ściana sterowców włoskich, ale i ta w niewiele chwil stała się pastwą płomieni.
Przerażenie owładnęło dowództwem wojsk chrześcijańskich. Nie stracono jednak głowy. Depesze rozleciały się na wsze strony jak jaskółki, wzywając wszystkie napowietrzne siły do skupienia się jak najprędzej nad Adriatykiem. Czy jednak stanie czasu na uprzedzenie śmiercionośnego aeroplanu w jego locie ku wnętrzu kraju? Starczyło, bo statek zatrzymał się, jakby umyślnie czekając na ponowne skupienie się nieprzyjacielskiej floty. Lotnicy chrześcijańscy zdumiewali się nad tą szczególną taktyką. Zrozumieli ją dopiero, gdy mały kurjerski samolot wysunął się z linji bojowej Proroka i podążył w ich stronę, wywieszając białą flagę.
Pospieszono rzucić pomost i dwóch wyższych oficerów floty powietrznej weszło na pokład statku, na którym czekał ich dowódca floty, Szeglenyi.
— Najświętszy nasz władca — oświadczył starszy z parlamentarzy — przysyła nas jako widomy znak swego miłosierdzia i żądzy pokoju. Widzieliście, panowie, jakiemi środkami zagłady rozporządza. Z żalem musiał ich użyć. Gdyby powołał się na wyniki doświadczeń, czynionych pod Krakowem, nie bylibyście uwierzyli. Teraz wiecie sami, boście widzieli. Ufamy też, że ocenicie wysoką ludzkość w postępowaniu władcy, który mogąc was zniszczyć jednem skinieniem ręki, woli wam postawić warunki niewymownie łaskawe.
— Znamy łaskawość waszego władcy — odrzucił Węgier. — Ale słucham!
— Władca nasz żąda od was dwóch rzeczy i wzamian obiecuje wam przerwać dalsze kroki nieprzyjacielskie i darować żywotem wojsko wraz z wodzami niemniej jak i całą ludność tej ziemi.
Zatrzymał się, chcąc widocznie wywrzeć potężniejsze wrażenie. Ale Arpad, nie umiejący języka ni mocnej dłoni trzymać na wodzy, wtrącił półgębkiem złośliwą uwagę.
— Zapewne władca w litości swej zostawi życie tym, którzy odprzysięgną się Chrystusa?
Oficer potrząsnął głową, zaprzeczając.
— To rozumiałoby się samo przez się. Ale władca idzie w ustępstwach swych dalej. Pozwala on Włochom rządzić się wedle woli i wyznawać jaką zechcą wiarę, byle nie śmiały rozszerzać jej poza swemi granicami i wtrącać się do spraw ościennych krajów. A stać się to może o tyle, o ile wydaną mu zostanie siostra jego pierwszego ministra, znajdująca się przy wojsku papieskiem najdostojniejsza Edyta Strafford.
Szeglenyi spojrzał na stojących przy nim towarzyszy.
— W tej chwili prześlę depeszę do Rzymu. Chcecie panowie zaczekać na odpowiedź?
— Prosilibyśmy!
W dwie godziny później zakomunikowano parlamentarzom odpowiedź. Była odmowną.
Kościół nie mógł zrzec się swego posłannictwa opowiadania Ewangelji wszystkim narodom, ziemi, papież zaś znając historję Edyty Strafford nie zgodzi się nigdy na wydanie jej Gesnarehowi.
Posłyszawszy te słowa Gesnareh wpadł w szał gniewu i rozpaczy. Był pewien, że niezwykła łagodność warunków w połączeniu z wstrząsającem wrażeniem maszyny Lucyfera skłoni papieża do żądanych ustępstw. Zawód zmiażdżył mu duszę i napełnił ją wściekłością.
— Pójdę na Rzym i zburzę to kretowisko zabobonu — wołał — zgniotę mego wroga, w bazylice watykańskiej nad grobowcem apostołów postawię tron mój, a ona zasiądzie na nim obok mnie, a Piotr drugi uderzy przede mną czołem i ucałuje stopy tej, z której chciał zrobić drugą Joannę, a którą ujrzy moją kochanką, kochanką boga! Tak! Do Rzymu!
Ale otoczenie ośmieliło się przedłożyć „boskiemu“, że w tej chwili marsz na Rzym był niepodobny, a w najlepszym razie niebezpieczny. Jedna machina piekielna nie wystarczała na takie przedsięwzięcie. Trzeba było cofnąć się, gromadzić wszystkie siły, wyczekać, aż będzie zgotowanych kilka maszyn, i wtedy dopiero wrócić do ataku z niezawodną pewnością sukcesu.
Gesnareh skłonił głowę przed oczywistością. Było to przecie jedynie odłożenie sprawy na krótki termin. Zdobycie Włoch nie ulegało wątpliwości, nie będzie kosztowało żadnego wysiłku. A zdobywszy kraj cały odnaleźć i pochwycić jedną kobietę, zwłaszcza mającą taki jak ona rozgłos: było dziecinną igraszką. Władca radował się myśląc, jak dopomógł mu w planach jego papież, wyśrubowując Edytę do stanowiska i znaczenia Joanny d’Arc i utrudniając tem samem ukrycie się w szarym tłumie.
Potem jednak przychodziła mu myśl straszna. A jeżeli wśród tych, których zniszczy piekielna machina, znajdzie się i ona? Wszak niesposób ograniczyć rozmiarów katastrofy i ratować kogokolwiek od jej skutków. A wtedy... Nie! Komendant floty i sztab mieli rację! Niepodobna niszczyć floty chrześcijańskiej, póki w jej obrębie błękitnieje samolot Edyty. Trzeba wracać i obmyśleć coś, co zmiażdży wszystkich jego nieprzyjaciół, prócz tej jednej...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.