Artur (Sue)/Tom III/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Zatrzymawszy się tylko w Marsylii, aby konie odmienić, przybyliśmy niezadługo do wysp Hyerskich. Yacht Falmoutha stał na kotwicy w zatoce Frais Port, w przystani Porquerolles.
Gazella była cudem zbytku i elegancyi; nie ładniejszego, nic bardziéj wabnego jak ten mały okręcik. Cały przepych wewnętrzny był zachowany dla mieszkania Falmoutha. Mieszkanie to, bardzo wygodne, składało się z salonu wspólnego i dwóch pokoi sypialnych, z których każdy miało swój salonik do kąpieli. Na przednim pokładzie były budki kapitana i porucznika tego yachtu. Czterdziestu majtków składało jego osadę; nosili kurtki błękitne z herbami Lorda Falmouth; pas z czerwonéj wełny ściskał ich białe pantalony, i szeroka czarna wstążka powiewała na ich słomiannym kapeluszu.
Na pomoście galioty, błyszczącej czystością, stało ośm armat bronzowych, na machoniowych lawetach najstaranniej wypolerowanych; nakoniec kilka kusz miedzianych, zbrojownia symetrycznie napełniona fuzyami, pistoletami, szablami, pikami i toporami, uzupełniały uzbrojenia tego ładnego okręciku.
Kapitan yachtu, którego Falmouth mi przedstawił, a który nazywał się Williams, wysoki i silny młodzieniec, bliska dwudziestopięcio letni. miał twarz łagodną i skromną był on, — powiedział mi Falmouth, — synem jednego z jego dzierżawców z Suffolku. — Większa część marynarzy téj galioty była także z tego hrabstwa, gdzie Lord miał mnogie posiadłości leżące nad morzem. — Porucznik yachtu, młodszy brat Williama, nazywał się Geordy. Młodszy o pięć lub sześć lat, niezmiernie był do niego podobnym, i miał tenże sam pozór siły, spokojności i łagodności.
Stosunki tych dwóch młodych oficerów z FaImouthem były jak najpełniejsze uszanowania, nazywali go Jaśnie Wielmożnym (Milordem), a on mówił na nich po imieniu, z poufałością uprzejmą i prawie ojcowską.
Byliśmy w pierwszych dniach miesiąca Czerwca; pogoda była przepyszna, wiatr dość mocny i bardzo przychylny naszej podróży, wiał od północy. Poradziwszy się Williama względem czasu odpłynienia, Falmouth postanowił że wyruszymy pod żagle nazajutrz z rana.
Aby się puścić drogą ku południowi, trzeba nam było udać się dla rozpoznania zachodnich wybrzeży Korsyki, Sardynii, Sycylii i zatrzymać się w Malcie; potém, zobaczywszy się z Gubernatorem, i wziąwszy na tej wyspie sternika, mieliśmy się wznieść na północo-wschód, i wpłynąć na Archipelag Grecki, aby się udać do Hydry, gdzie Falmouth spodziewał się napotkać Kanarysa.
Zatoka Frais-Port,. w której zarzuciła kotwicę Gazella, leżała na wschód od Porquerolles, i uczęszczana była tylko przez czółna ryackie, lub małe okręciki sardyńskie, pikardskie, katalańskie, które prowadziły tajemny handel na tych wybrzeżach.
Gdyśmy przybyli do tej przystani, znaleźliśmy w niéj tylko wielki mistik sardyński, stojący na kotwicy dość o podał od Gazelli.
Skoro noc nadeszła, księżyc ukazał się w pełni, w całym swym ślepiącym blasku, w pośród nieba wspaniale gwiazdami osntego; powietrze uwonione było zapachem kwiatów pomarańczowych, z ogrodów Hyerskich.
Falmouth proponował mi przechadzkę po wybrzeżu; przystałem na to. Szliśmy wzdłuż skał wznoszących się bardzo prostopadle, nakształt poręczy, o dwadzieścia pięć lub trzydzieści stóp po nad wybrzeżu, które okrążały, a na którém przychodziły zwolna konać szerokie fale morza śródziemnego.
Zwierzchołka tego naturalnego tarasu, odkrywaliśmy, zdaleka przed sobą, morze niezmierne, przez którego ciemny lazur ciągnął się pas srebrnawego światła; gdyż księżyc wznosił się ciągle świetny i promieniejący. Na zachód rozróżnić można było wejście do zatoki Frais-Port, w któréj yacht stał na kotwicy, a na wschód górzyste kończynę przylądka Broni, którego białawe raffy śmiało zakreślały się na ciemnym błękicie niebios.
Obraz ten spokojny i majestatyczny uczynił na nas wrażenie: żaden łoskot niezakłócał głębokiego milczenia nocy, tylko kiedy niekiedy słyszeliśmy szum słaby i jednostajny bałwanów uśpionych, które zwolna rozwijają się po piaszczystém wybrzeża.
Wpadłem w głębokie zadumanie, gdy Falmouth dał mi postrzedż, przy świetle księżyca, mistik, wyżej wspomniany, który wypływał z przystani, holowany przez swoją szalupę; za kilka minut, zarzucił kotwicę przy ostatecznéj kończynie wystającéj za port, jak gdyby chciał być gotów wyruszyć pod żagle na pierwszy znak dany.
— Nasz yacht sam noc przepędzi w zatoce, — rzekł do mnie Falinouth, — gdyż mistik zdaje się być gotów wyruszyć pod żagle.
— Mówiąc między nami, pańska Gazella nie bardzo będzie żałować tego towarzystwa; — rzekłem, — gdyż przy dniu widziałem ten statek, i niepodobna napotkać okrętu, któryby nikczemniej wyglądał na pozór: porównany z naszą galiotą, tak elegancką i wabną, wygląda zupełnie jak brzydki żebrak obok ładnéj kobiéty....
— Niech i tak będzie, — rzekł Falmouth, — lecz żebrak musi mieć dobre nogi, zaręczam ci. I ja także zwróciłem już uwagę na ten statek; jest szkaradny a jednakże jestem pewny że płynie jak delfin.... Patrzno pan na niezmierną rozłożystość jego żaglowych prętów, które teraz właśnie w górę rozpostarł.
Przerwałem Falmouthowi, i o trzydzieści stop poniżej nas, pokazałem mu jego porucznika Geordy, który, posuwając się ostrożnie wzdłuż wybrzeża, zdawał się lękać aby go niepostrzeżono. Jeśli mu wypadało przebyć część wybrzeża oświeconego księżycem, zamiast postępować wprost, obchodził aby się zaczaić za jakim wielkim odłamem skał, grodzących wybrzeże w tém miejscu, i wlókł się daléj czołgając.
— Co tam u diabła robi Geordy? — rzekł Falmouth, spoglądając na mnie z podziwieniem.
Nieprzestaliśmy ścigać oczyma Geordego, gdyśmy postrzegli że się nagle zatrzymał, wbiegł do załomu skały i zaczaił się w nim.
Machinalném poruszeniem naśladownictwa Falmouth i ja zatrzymaliśmy się zarówno. Posłyszawszy głosy, wychyliliśmy głowy ostrożnie, i postrzegliśmy przybijającą do brzegu szalupę która holowała mistik aż do przylądka przystani.
Dwnnastu majtków, noszących długie czapki katalańskie z wełny czerwonéj, i ciemne kurtki, znajdowało się na tym statku. Żeglarz, siedzący na tyle, kierował nim; miał na sobie czarną opończę, a zapuszczony na oczy kaptur niedozwalał mi dobrze rozpoznać jego rysów; sani jednak niewiem dla czego, ogól jego twarzy pozostawił na mnie nieprzyjemne wrażenie.
Skoro szalupa przebiła, człowiek w opończy pozostał sam, i rzucił żeglarzom linę, którą przytwierdzili do skały.
Ludzie ci spojrzeli nasamprzód w około siebie niespokojnie i ostrożnie, potém postąpili spiesznie ku wielkiemu odłamowi skały, za którym Geordy był ukryty.
Na ich zbliżenie, wyjął z kieszeni parę pistoletów.
Spoglądaliśmy na siebie, Falmouth i ja, bardzo niepewnie co mamy czynić; skała była prostopadła i krawędź jéj zachodziła bardzo daleko, wrazie napadu, niepodobna nam było dać pomoc Geordemu chyba krzykiem, a choćby nasze krzyki mogły odstraszyć tych żeglarzy, w dziesięciu minutach szalupa ich mogła połączyć się ze statkiem i wraz znim Wyruszyć pod żagle.
Byliśmy w téj niepewności, gdy majtkowie zatrzymali się przed skałą służącą za kryjówkę Geordemu; za pomocą żelaznych kleszczy podnieśli z trudnością szeroki kamień, który zamykał otwór zapewne bardzo obszerny, gdyż wydobyli z niego naprędce kilka skrzyń i kilka baryłek bardzo ciężkich, i przenieśli je na szalupę.
Niedbając że możemy być odkryci, Falmouth parsknął głośnym śmiéchem, i rzekł do mnie:
— To są tylko poprostu poczciwe Smogglersy, którzy ukryli tam swoja kontrabandę, z obawy odwiedzin celników i nadbrzeżnej straży francuzkiéj, aktorzy się gotują, z tym owocem zakazanym wyruszyć dzisiejszéj nocy na morze. To mi tłumaczy dla czego mają statek tak szybko bieżący.
— Ale, — rzekłem mu, — gdyby tak było, dla czegóż porucznik pańskiego brygu, który nie jest ani nadbrzeżnym strażnikiem ani celnikiem, przychodziłby ich w ten sposób szpiegować?
— Masz pan słuszność, — rzekł Falmouth, — gubię się w domysłach; zobaczmy więc koniec tego wszystkiego.
W dziesięć minut po zaniesieniu pak na statek, szalupa, tak była naładowana, że się prawie zanurzała aż do poziomu wody: z trudnością dostała się do statku, który tylko co rozpiął ostatnie swe żagle.
Zaledwie szalupa wpłynęła na pełne morze, Geordy wyskoczył ze swego ukrycia, i pobiegł z całéj siły w kierunku zatoki, gdzie yacht stał na kotwicy; lecz tą razą porucznik, zamiast prześlizgiwać się za skałami, szedł wzdłuż wybrzeża, i żeglarze szalupy postrzegli go przy świetle księżyca.
Natychmiast człowiek w czarnéj opończy, siedzący na przodzie okrętu, wstał, porzucił ster, porwał fuzyę i żywo wycelował do Geordego.
Światełko błysnęło w ciemności, rozległ się wystrzał...
Chociaż drugi wystrzał nastąpił niezadługo po pierwszym, Geordy niezdawał nam się być raniony, gdyż nieprzestał biedź aż do zakrętu wybrzeża, gdzieśmy go z oczu stracili.
— Powróćmy do miejsca, w którém galiota stoi na kotwicy, — rzekłem do Falmoutha, — może jeszcze będzie czas udać się na ten statek, i uzyskać sprawiedliwość za jego napad.
Biegnąc pospiesznie wzdłuż skał nadbrzeżnych, widzieliśmy ciągle szalupę robiącą wiosłami, aby się połączyć z mistikiem.
Za kilka chwil dopłynęła go, została wciągnięta na jego pokład, i statek, roztwierając na powiew wiatru północnego swe wielkie żagle, jak dwa ogromne skrzydła, zniknął niezadługo w ciemnych głębiach widnokręgu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Zapóźno, — rzekł Falmouth, — już odpłynęli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przybyliśmy co prędzéj do nędznéj austeryi leżącéj blisko przystani Frais Port; zastaliśmy tam Geordego... Nie był raniony.
— Ależ wytłumacz mi przecie, — rzekł do niego Falmouth, — coś tam poszedł robić na wybrzeżu; i dla czego ci nędznicy dwa razy do ciebie z fuzyi wystrzelili?
Geordy, bardzo zdziwiony iż Falmouth wie o téj okoliczności, udzielił mu następującego objaśnienia.
Ten mistik sardyński, będący na kotwicy w zatoce, wtedy gdy yacht przypłynął, miał niezadługo wyruszyć pod żagle. Chociaż utrzymywał że bez ładunku powraca z Barcelony do Nicei, obecność galioty angielskiéj, jak się zdaje, zmieniła rozporządzenia kapitana tego statku.
Gdy pobyt jego w Porquerolles przedłużał się coraz bardziéj, Williams i Geordy słusznie się dziwili, widząc biedny statek handlowy, trwoniący tak czas drogi, gdyż osada jego wynosiła dwudziestu ludzi, liczbę majtków bardzo znaczną dla tak małego statku, który pozostając bez czynności, niemógł się narażać na znaczny wydatek utrzymywania tylu ludzi.
Obaj Anglicy, pragnąc osądzić własnemi oczyma czém mógł być ten statek, udali się nań pod pozorem żądania od kapitana wyświadczenia im małéj przysługi. Mogli obejrzeć wnętrze statku, który zdał im się być daleko bardziéj usposobiony do wycieczek niżeli handlu; lecz niepostrzegli na nim ani broni, ani amunicyi wojennych; gdyż wszystko było otwarte, począwszy od dna aż do pomostu; napróżno starali się napotkać kapitana, którym nie byt kto inny tylko człowiek w czarnéj opończy. Ten ostatni zawsze unikał tego spotkania.
Słowem, w tém drobnostkowém zwiedzeniu tajemniczego statku, równie jak w przeglądzie papierów kapitana, celnicy francuzcy nieznaleźli nic podejrzanego.
Wedle opowiadania Geordego, pomiędzy dwudziestoma ludźmi, z których się składała osada, liczono pięciu czy sześciu włochów; reszta składała się z hiszpanów i amerykanów, którzy zdawali się być zbiorem rozbójników, z ponuremi i szubienicznemi twarzami. To nadewszystko przyczyniło się do podniecenia ważnych podejrzeń anglików, że prawie codziennie, od czasu wydalenia się kapitana sardyńczyka, osada jego statku pomału się zwiększała, i wyruszył pod żagle z pięćdziesięciu blisko żeglarzami, liczbą majtków zanadto wielką dla tak małego okręciku.
— Lecz, — rzekł Falmouth do Geordego, — powiedz mi dla czegoś ich tak szpiegował dziś wieczór?
— Ponieważ ci ludzie, których sądzę być rozbójnikami morskiemi, gotowali się wyruszyć pod żagle w tymże samym czasie co yacht Waszej Wielmożności, — rzekł mil Geordy, — miałem porozumienie, że, w chwili odpłynięcia udadzą się na ląd po broń ukrytą, kiedyśmy jéj nie znaleźli na ich statku. Skoro też postrzegłem ich przed chwilą odpływających od mistiku z szalupą, i kierujących ku nadbrzeżnym północnym skałom, prześlizgnąłem się wzdłuż wybrzeża, i przybyłem dość na czas aby się upewnić o tém cośmy myśleli, brat mój Williams i ja...
— To jest że ci ludzie są istotnie morskiemi rozbójnikami; — rzekł Falmouth.
— Bez najmniejszéj wątpliwości, milordzie; skrzynie są napełnione bronią, baryłki prochem, znaleźli sposób złożyć je tamże przed pierwszemi odwiedzinami celników fraucuzkich.
— A słyszałżeś ich rozmawiających?
— Tak jest, milordzie, słyszałem majtka amerykańskiego, mówiącego do swego towarzysza, pokazując mu baryłki z prochem:
— Oto lep na schwytanie muchy angielskiéj... to jest galioty waszéj Jaśnie Wielmożności.
— To przewybornie, — rzekłem z uśmiechem do Falmoutha; — jeszcze jesteśmy w porcie a już się niebezpieczeństwa zaczynają. Pan doprawdy jesteś zepsuło dziecko losu...
— Doskonale pojmuję ich zamiar, — rzekł znowu Falmouth; — rachują zapewne na to, iż zamienią swoje szkaradne statczysko za moją ładną Gazellę. Byłoby to dla nich wyborne nabycie bo gdyby raz stali się posiadaczami mojego yachtu, żaden statek wojenny nie mógłby ich doścignąć, a żaden okręt kupiecki niezdołał by ujść ich pogoni.
— I nietrzeba dokładać, — rzekłem do Lorda Falmouth, — że, ponieważ nasza obecność byłaby im bardzo niedogodną, wrzuciliby nas zapewne w morze, z obawy abyśmy się niewygadali.
— Jest to jeden ze zwyczajnych warunków podobnych zamian; ale mam nadzieję że temu przeszkodzimy, — rzekł Falmouth; — potém dodał:
— Niepotrzebuję, Geordy, skoro raz będziemy na morzu, zalecać ci zawsze mieć baczne oko na widnokrąg, aby nas czasem niezaskoczyli ci niedobrego. Jesteś zresztą czujnym i walecznym marynarzem, godnym bratem twego brata. Obaj od dzieciństwa wykołysani jesteście na morskiej wodzie; śpię też spokojnie, skoro yacht jest w naszych ręku. Widziałem was obu oko w oko z wielu niebezpieczeństwami, śród burz bardzo okropnych.... No! czy uwierzysz Pan, — dodał Falmouth obracając się ku mnie i wskazując na Geordego, czy uwierzysz, że z tą minką łagodną i nieśmiałą, on i brat jego są prawdziwemi lwami śród niebezpieczeństwa?...
Na tę pochwałę, Geordy uśmiechnął się skromnie, spuścił oczy, zapłonił się jak młoda dziewczyna, i poszedł połączyć się z swoim bratem Williamem aby wszystko przygotować, bośmy mieli wyruszyć pod żagle z zatoki Porquerolskiéj nazajutrz rano, o wschodzie słońca.