Artur (Sue)/Tom III/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR
Rozdział 1.

LORD FALMOUTH.

—ZAMIARY—

Wyechałem z Paryża z Lordem Falmouth pod Ciężarem udręczającego smutku. Chociaż było mi obojętnie opuszczać wtenczas życie światowe, sam nie wiem dla jakiéj pielgrzymki, któréj cel tajemniczy był mi nieznany, wspomnienie przywiązań tak srodze, tak niezupełnie zerwanych, które pozostawiałem za sobą, maiło mnie ścigać wpośród roztargnień téj podróży.
Helena, Małgorzata!!! imiona bolesne, które fatalność miała mi codziennie przypominać jako szyderstwo okrutne, jako zgryzotę, jako wyzwanie; niemogłem was zapomnieć, i własne moje sumienie mściło się za was!
Bo nakoniec, kiedy już próżny, niechaj się puhar tłucze... mniejsza o niego! Lecz szalenie rzucać go pełny jeszcze pod swe nogi! lecz czuć usta wysuszone wtedy kiedy byśmy mogli czerpać świeżą i czysta wodę!!! to okropnie!
Rozbiérając wrażenia jakich doznałem, poznawałem w nich zresztą mój instynkt zwyczajnego egoizmu; nigdy, nigdy niemyślałem o straszliwéj boleści, jaką sprawiłem Małgorzacie lub Helenie, lecz myślałem ciągle o czarodziejskiéj szczęśliwości, któréj utrata w rozpacz mnie wprawiała.
Opuszczałem Paryż, uciekałem z niego, lecz cóś pomimowolnie przywiązywało mnie jeszcze, do tego ogniska gorzkich żalów, tysiącem niewidzialnych węzłów! Jeśli kiedy dozwalałem sobie unosić się nadzieją zobaczenia, znalezienia kiedyś Małgorzaty, nagle rzeczywistość przeszłości przychodziła zatrzymać to uniesienie mego serca, jedném z tych wstrząśnień wewnętrznych, nagłych, prawie elektrycznych, których dotknięcie prosto uderza duszę i bolesne wstrząśnienie sprawia całéj naszej istocie.
Byłem także przerażony, rozpatrując się z jaką obojętnością myślałem o moim ojcu, a jeszcze, jeśli o nim myślałem, to tylko aby czynić bezbożne porównanie pomiędzy boleścią, którą mi niegdyś sprawiła jego śmierć i miłosném cierpieniem które mnie teraz dręczyło.
Niestety! mamże wyznać ze wstydem? Zgłębiając z doświadczeniem, na nieszczęście tak przedwczesném, te odmienne gatunki smutku, to ostatnie zmartwienie wydało mi się być nie tak silne, lecz bardziéj gorzkie; mniéj głębokie, lecz bardziéj burzliwe; mniéj obarczające, lecz dotkliwsze od pierwszego.
Bo jak mi się zdaje, są dwa gatunki cierpień: cierpienie serca... prawne i święte; i cierpienie pychy.... wstydne i nędzne.
Pierwsze, jakkolwiek udręczające, jest jednak bez goryczy; jest niezmiernie, lecz dumni jesteśmy tą niezmiernością boleści, jakbyśmy byli dumni religijném spełnieniem jakiéj wielkiéj i straszliwéj powinności!
Łzy też, wyciśnione tém cierpieniem płyną obficie i bez trudności; dusza usposobiona, jest do najtkliwszych wzruszeń litości; serce pełne jest politowania i miłości; słowem, wszystkie niedole są siostrami ulubionemi i szanowanemi twéj niedoli.
Przeciwnie, jeśli cierpisz z przyczyny niegodnéj, serce twoje zalane jest żółcią; tłumiona twa boleść podobna jest do nieméj wściekłości którą wstyd wstrzymuje, do dokuczliwego ugryzienia, które próżność ukrywa. Zazdrość i nienawiść dręczą cię; lecz oczy twoje są suche, i tylko cudze nieszczęście może jedynie wymódz na tobie blady i odrętwiały uśmiech.
Takie przynajmniéj były dwa odcienia mocno różniącego się od siebie zmartwienia, które uczułem, w czasie śmierci mego ojca, i podczas zerwania stosunków z Heleną i Małgorzatą.
To jeszcze nie wszystko było: zaledwie opuściłcem Paryż z Lordem Falmouth, a już, dla nędznego kaprysu, żałowałem żem przedsięwziął tę podróż; nie żebym się lękał skutku, jaki za sobą pociągnie, lecz wolałbym być sam abym mógł dobrze rozpatrzeć się w mojém zmartwieniu, passować się z nim, jeśli tak rzec można, osobiście, i może je zwyciężyć.
Często tego doświadczałem: nic zgubniejszego jak chcieć roztargnąć swą boleść.
Jeśli przez kilka chwil dokażesz odrętwić twe cierpienia, przebudzenie jest za to straszliwém. Gdy się ujrzysz nagle strąconym w przepaść cierpienia moralnego, po straszliwém uderzeniu które wstrząsa które kaleczy aż najdelikatniejsze nerwy twego serca, najokropniejszą jest ta noc nagła, czarna i głęboka, która zasępia duszę, która niedozwala jéj nawet dojrzeć tysiąca ran co ją rozdzierają.
Okropnie potłuczony, zgromiony leżysz śród chaosu bezimiennych boleści; potém zwolna myśl zastępuje miejsce zawrotu, podobnie jak wzrok przyzwyczaja się rozróżniać przedmioty w ciemności; zaczynasz, jeśli tak rzec można, rozpoznawać się w twojéj boleści.
Wtenczas, groźne i wybladłe jak widma, zjawiają się zwolna, w około ciebie, wszystkie dokuczliwe żale przeszłości, wszystkie czarodziejskie widziadła przyszłości, które nigdy się nieurzeczywistnią; wtenczas ukazują się mary godzin najszczęśliwszych, najbardziéj promieniejących, najbardziej uzłoconych... gdyż boleść twoja o niczém niezapomni... echo choćby najdalsze, woń najbardziéj błaha szmer najbardziéj tajemniczy, wszystko nielitościwie przedstawia się twéj pamięci; lecz to odbicie straconego szczęścia jest dziwaczne i straszliwe...
Mniemamy widzieć wspaniały krajobraz, oblany lazurem, światłem i słońcem, przez zeszklnioną źrenicę umierającego, i wszystko zdaje się być przysłonione mgłą szarawą i grobową.
Cierpienie jest wtenczas w najwyższym swym paroksyzmie, lecz musi się koniecznie zmniejszać; jest dokuczliwe i przenikające, lecz można je poddać pod rozbiór; zmartwienia i nudy są liczne, groźne, straszliwe, lecz je widzisz, lecz możesz z nimi walczyć.
Tak się passujesz, albo, jak wilk zraniony, który, wgłębi swej jamy, oczekuje tylko uleczenia od czasu, tak skupiony na swéj samotnéj boleści, możesz, bliski lub daleki, oznaczyć kres twego zmartwienia, i pokładać przynajmniéj nadzieję w zapomnieniu... zapomnienie! ta jedyna i nieubłagana rzeczywistość tego życia; zapomnienie! ten bezdenny ocean, w którym przychodzą nieustannie gubić się wszelkie boleści, wszelkie miłości; wszelkie przysięgi.
A jeszcze, dziwaczna niemożności tego, co nazywają filozofią ludzką! wiemy że kiedyś, niezadługo nawet może, czas ma zagładzić tyle cierpień, a to przekonanie, tak niezawodne, nie może je w niczém ułagodzić ani skrócić.
Dla tego to, powtarzam, zdawało mi się zawsze, iż szukać roztargnienia śród boleści, zamiast stawić jéj odważne czoło, jest to rozpoczynać codziennie to okrutne przypuszczenie do tajemnic cierpienia, zamiast wyczerpać je przez własny jego zbytek. Łatwo więc pojąć, że w usposobieniu umysłu, w jakiem się właśnie znajdowałem, podróż ta, po awanturniczu rozpoczęta musiała niekiedy wydawać mi się przykrą.
Pędziliśmy przez noc całą. Byliśmy wtenczas oddaleni o czterdzieści mil od Paryża. Falmouth przebudził się niezadługo, ścisnął mnie za rękę i rzekł: »Noc udziela rady.« Teraz zastanowiłem się że mój projekt może się Panu wydawać niezmiernie głupowaty. Chcę też Panu odkryć moją tajemnicę, dopóki jesteśmy dość blisko Paryża, tak żebyś mógł jeszcze do niego dzisiejszéj nocy powrócić, jeśli to, co mam Panu proponować niepodoba ci się.
— Zobaczmy... powiedz mi Pan ten projekt tajemniczy.
— Oto jest, — rzekł Lord Falmouth. — Czy znasz Pan klub Yachtowy?
— Znam... a Pan podobno jesteś jednym z jego członków.
— Otóż! jako jego członek, posiadam śliczną galiotę, teraz stojącą na kotwicy przy wyspach Hyerskich, nieopodal od Marsyllii. Ta galiota uzbrojona jest ośmiu armatami, i ma czterdzieści ludzi osady.
— To więc prawdziwą kampanią morską Pan mi proponujesz?
— Prawie; lecz najprzód masz Pan wiedzieć że ekwipaż mego jachtu, zacząwszy od kapitana, aż do ostatniego posługującego chłopca, są dla mnie najzupełniéj wylani, i dali by się nawet za mnie powiesić.
— Łatwo temu wierzę.
— Masz Pan prócz tego wiedzieć że mój yacht, który się nazywa Gazella, godny jest swéj nazwy; nie płynie, podskakuje po wodzie, trzy razy, na wyścigach przy wyspie Wight, zwyciężył bryg lorda Yarboroug naszego prezydenta, i pozyskał nagrodę yacht-klubu; słowem, niema okrętu wojennego w marynarce królewskiéj Francuzkiej lub Angielskiéj, któregoby mój yacht nie mógł zostawić zdaleka za sobą, równie łatwo jak koń wierzchowy przebiegłby prostego konia od wozu.
— Wiem że prawie wszystkie statki waszej arystokracji, służące ku zabawie, pływają jak ryby; lecz cóż z tego?
— Życie zdaje się Panu teraz nudne i zbyt jednostajne, nieprawdaż? No, chceszże je Pan nieco uprzyjemnić?
— Bez wątpienia.
— Lecz najprzód, — rzekł lord Folmouth, swym tonem poważnie szyderskim, — muszę Panu oświadczyć, pod słowem honoru, że bynajmniéj nie jestem filhelenem...[1] bo owszem mam wielką skłonność ku Turkom, i daję im pierwszeństwo...
— Jakto? rzekłem z podziwieniem; — i jakaż styczność istnieje pomiędzy naszą podróżą a Turkami i filhelenami?
— Styczność bardzo prosta: chcę Panu proponować abyśmy się udali do Grecyi.
— Po co? Czy słyszałeś Pan o Kanarysie? — rzekł do mnie Lord Falmouth.
— O tym śmiałym korsarzu, który już spalił, swemi zapalnemi hakami, tyle okrętów Tureckich?
— Bez wątpienia.
— A co! czy Pana nigdy nie wzięła ochota pójść to zobaczyć?
— Ale pójść zobaczyć, co?
— Pójść zobaczyć Kanarysa palącego okręt turecki? — rzekł do mnie Falmouth tonem najobojętniejszym, jak gdyby szło o znajdowanie się na wyścigach, lub zwiedzenie rękodzielni.
— Przyznam się Panu, — rzekłem niemogąc wstrzymać uśmiechu, — że aż do téj pory nigdy mnie jeszcze nie wzięła podobna ciekawość.
— To rzecz dziwna, — odezwał się znowu Falmouth; — ja od sześciu miesięcy marzę tylko o Kanarysie i jego zapalnikach... i dlatego tylko sprowadziłem mój yacht z wyspy Wight do Marsylii, aby zadosyć uczynię téj fantazji; i jeśli Pan na to przystaniesz, wypłyniemy z Marsylii do Malty na mojéj galiocie skoro przybędziemy do Malty, biorę na siebie otrzymać od Gubernatora, Lorda Ponsonby, upoważnienie służenia z moim jachtem, za sprzymierzeńca Grekom, chociaż nie jestem filhelenem, powtarzam Panu, i popłynąć zwiększyć eskadryllę Lorda Cochrane. A gdybyś Pan chciał, przez kilka miesięcy, prowadzilibyśmy na statku życie, nieco podobne do życia błędnych rycerzy, lub morskich rozbójników; znaleźlibyśmy tam niebezpieczeństwa, walki, burze; kto to może wiedzieć? słowem, mnóstwo rzeczy nowych i nieco awanturniczych, które by nas wyrwały z tego życia światowego, które nam cięży, i może bylibyśmy tak szczęśliwi urzeczywistnić moje widzimi się.... to jest widzieć Kanarysa palącego okręt Turecki, bo wtedy dopiéro umrę zadowolony gdy to zobaczę: co Pan na to mówisz?
Chociaż gust Falmoutha, czynienia doświadczeń z zapalnikami, wydał mi się bardzo dziwnym. niemiałem jednak nic ważnego zarzucić téj propozycyi. Nie znałem wschodu; nieraz myśl moja z upodobaniem błąkała się pod jego pięknem niebem. To życie prożniacze i zmysłowe bardzo mnie zawsze znięcało; a potem, chociaż dość już podróżowałem nie miałem wyobrażenia o tém, czém mogła być ta żegluga nieco niebezpieczna, i doświadczałem pewnego rodzaju ciekawości dowiedzenia się jak mi się też wyda jakie wielkie niebezpieczeństwo.
Pominąwszy już niebezpieczeństwa, na które można się było narazić, ztowarzyszając się z jedną z wypraw Kanarysa, wiedziałem że od czasu powstania Grecy i, archypelag pełen był morskich rozbójników, bądź turków, bądź renegatów, bądź algerczykóW, i że statek tak słaby, jak statek Lorda Falmouth, mógł być bardzo łatwo napadnięty. W ogóle, całość tej propozycyi dość mi się podobała; i odpowiedziałem, po dość długiém milczeniu, którego końca Lord Falmouth zdawał się oczekiwać niecierpliwie: — Chociaż, z wielkim moim wstydem ciekawość widzenia Kanarysa palącego okręt turecki nie jest tém, co mnie stanowczo zniewala, najzupełniéj przystaję na pański projekt, i możesz mnie uważać jako jednego z passażerów twéj galioty.
— Otóż jesteśmy połączeni na długi czas! — rzekł do mnie Falmouth. Tém lepiéj, bo muszę Pana oswobodzić od wielu przesądów.
Spojrzałem na niego z podziwieniem, prosiłem aby się wytlómaczył; zbył mnie jak mógł.
Gdyśmy ustanowili cel naszéj żeglugi, ułożyliśmy sobie popłynąć z wysp Hiyerskich do Malty, skoro tylko przybędziemy do Marsylii.
Zwolna, widok przedmiotów zewnętrznych, ruch podróży, uspokoiły, lub raczéj odrętwiły moje cierpienia; lecz z niespokojnością oddawałem się téj chwilowéj przyjemności, wiedziałem ze moje zmartwienia staną się niezadługo daleko mocniejszemi. Ow sen dobroczynny miał mieć okrutne przebudzenie. Trzeba także powiedzieć ze Falmouth okazywał uprzejmość jak najprzychylniejszą, wesołość najpowabniejszą, charakter najjednostajniejszy.
Jego rozmowa i dowcip bardzo mi się prócz tego podobały; szczerze oceniłem delikatność i miłę uprzejmość, w jego stosunkach z mężem Heleny.
Pomimo mojéj pozornéj obojętności, i ciągłych powstawali przeciwko przyjaźni, — uczucia, które utrzymywałem być tak dla mnie obojętne, — czułem się niekiedy pociągniony ku Lordowi Falmouth żywą sympatią.
Wtedy, powtarzam; podróż ta ukazywała mi się pod rozkosznym pozorem, zamiast uważać go jako przeszkodę nieprzyjemną i natrętną, złote sny marzyłem, pomnąc, jakby to było przyjemnie, gdybym widział, gdybym napotkał w Falmouthcie tkliwego i prawdziwego przyjaciela.
Były to długie i powierne pogadanki podczas przeprawy, tak przychylnéj do wylań serdecznych i zwierzeń; były to wycieczki, trudy, niebezpieczeństwa nawet, które mieliśmy podzielać jak bracia, przebywając krainy nieznane... zwierzenia się, wycieczki, trudy, niebezpieczeństwa, które tak przyjemnie będzie przypominać sobie późniéj, powiadając nam: — Czy pamiętasz? — Miłe słowa, lube echo przeszłości, na które serce zawsze zadrży... Bezwątpienia, mówiłem sam do siebie, przesycenie uciechami jest złe, lecz przynajmniéj szczęśliwie są przesyceni ci, którzy używszy wszystko, czego tylko udzielić może najwyrafinowańsze życie, napadnięci zostaną odważnym kaprysem, pójść zmocnić swą duszę w ogniu zapalników Kanarysa.
Wytłomaczona w ten sposób, podróż ta niebyłaż szlachetną i wielką? nie byłoż cóś rozczulającego, rycerskiego, w tém wspólnictwie niebezpieczeństw tak po bratersku dzielonych?
Gdym się dozwalał naiwnie wynosić tym wrażeniom, wpływ ich dobroczynny rozwalniał i miękczył sprężyny méj duszy boleśnie napięte szacowny balsam rozlewał się na moje rany, czułem się lepszym: smutnie opłakiwałem jeszcze przeszłość, lecz już ją mniéj nienawidziłem; a wspaniałomyślna wiara, którę pokładałem w sobie na przyszłość, koiła gorycz mych żali.
Nakoniec, podczas czystych i religijnych westchnień mego serca ku przyjaźni pocieszającéj niezdołam opisać jakiem szczęściem byłem zachwycony; jak Bóg ogarnia jedném spojrzeniem wszystkie wieki wieczności, na nagły zabłysk mojéj młodéj nadziei, zdawało mi się odkrywać nagle, na widnokręgu szczęśliwości o któréj marzyłem, tysiąc nowych zachwyceń, tysiąc czarodziejskich radości, na to słowo, przyjaciel czułem obudzające się we mnie instynkta najszlachetniejsze, zapał najwspaniałomyślniejszy. Byłem wtedy zapewne bardzo godny wzbudzać i podzielać to uczucie tak wielkie i tak wspaniałe, gdyż uczuwałem wszystkie jego sympatye, przyjmowałem wszystkie jego religijne powinności, i całéj szczęśliwości jego doświadczałem!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! zachwycenie to krótko trwało, i z téj promienistéj sfery wpadałem często w czarną przepaść najszkaradniejszego niedowierzania, najbardziéj upokarzającego sceptycyzmu.
Niedowierzanie samemu sobie, i obawa stania się igraszką, uczuć których doznawałem, dochodziły aż do najpodejrzliwszéj monomanii.
Zamiast sądzić Falmoutha przynęconego ku mnie, równąż sympatyą jaką czułem ku niemu, starałem się przeniknąć jaki interes mógł miéć w tém, że się ofiarował mi towarzyszyć. Wiedziałem że majątek jego jest tak ogromny, iż niemogłem brać téj ofiary za chęć zmniejszenia o połowę kosztów podróży którą chciał odbyć, proponując mi abym ją z nim przedsięwziął. Jednakże, pomnąc na sprzeczności tak wielkie i tak niewytłumaczalne, natury ludzkiéj, i na bardziéj niżeli skromną prostotę, którą czasami Falmouth udawał, nieuważałem téj tajemnéj myśli jako niemogącéj być zupełnie przypuszczoną.
Niewyrzekając się tego wstydnego domniemania, widziałem jeszcze w jego propozycyi pogardne niedbanie człowieka przesyconego, który wziąłby przypadkiem i z najzupełniejszą obojętnością rękę pierwszego lepszego dla odbycia długiéj przechadzki byle ten pierwszy lepszy szedł w tymże samym kierunku co i on...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takie to tajemne myśli przychodziły nie raz, pomimo méj woli, więdlić przyszłość którą tak piękną marzyłem!
— O mój Ojcze! mój Ojcze!... jakże fatalnym jest straszliwy dar który mi uczyniłeś nauczając mnie powątpiewać i niedowierzać!.... Przywdziałem twoją wojenną zbroję; lecz niemogłem jéj użyć do walki, przygniata mnie swoim ciężarem. Sam w sobie skupiony, przytłaczając moje uczucia, czuję moją słabość, moją nędzę, i jeszcze bardziéj przesadzam i powiększam je.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy do Marsylii, i niezadługo do wysp Hyerskich, bez żadnego przypadku godnego wspomnienia.







  1. Kochającym Greków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.