Artur (Sue)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR
DZIEŁO
EUGENIUSZA SUE.
Z FRANCUZKIEGO.
TOM III.
WARSZAWA.
Nakładem B. Lessmana Księgarza.
PRZY ULICY NOWINIARSKIÉJ.

1845.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
w Warszawie, d. 2/14 Września 1844 r.

Cenzor Starszy i Naczelnik K. C.
NIEZABITOWSKI.


>






ARTUR
Rozdział 1.

LORD FALMOUTH.

—ZAMIARY—

Wyechałem z Paryża z Lordem Falmouth pod Ciężarem udręczającego smutku. Chociaż było mi obojętnie opuszczać wtenczas życie światowe, sam nie wiem dla jakiéj pielgrzymki, któréj cel tajemniczy był mi nieznany, wspomnienie przywiązań tak srodze, tak niezupełnie zerwanych, które pozostawiałem za sobą, maiło mnie ścigać wpośród roztargnień téj podróży.
Helena, Małgorzata!!! imiona bolesne, które fatalność miała mi codziennie przypominać jako szyderstwo okrutne, jako zgryzotę, jako wyzwanie; niemogłem was zapomnieć, i własne moje sumienie mściło się za was!
Bo nakoniec, kiedy już próżny, niechaj się puhar tłucze... mniejsza o niego! Lecz szalenie rzucać go pełny jeszcze pod swe nogi! lecz czuć usta wysuszone wtedy kiedy byśmy mogli czerpać świeżą i czysta wodę!!! to okropnie!
Rozbiérając wrażenia jakich doznałem, poznawałem w nich zresztą mój instynkt zwyczajnego egoizmu; nigdy, nigdy niemyślałem o straszliwéj boleści, jaką sprawiłem Małgorzacie lub Helenie, lecz myślałem ciągle o czarodziejskiéj szczęśliwości, któréj utrata w rozpacz mnie wprawiała.
Opuszczałem Paryż, uciekałem z niego, lecz cóś pomimowolnie przywiązywało mnie jeszcze, do tego ogniska gorzkich żalów, tysiącem niewidzialnych węzłów! Jeśli kiedy dozwalałem sobie unosić się nadzieją zobaczenia, znalezienia kiedyś Małgorzaty, nagle rzeczywistość przeszłości przychodziła zatrzymać to uniesienie mego serca, jedném z tych wstrząśnień wewnętrznych, nagłych, prawie elektrycznych, których dotknięcie prosto uderza duszę i bolesne wstrząśnienie sprawia całéj naszej istocie.
Byłem także przerażony, rozpatrując się z jaką obojętnością myślałem o moim ojcu, a jeszcze, jeśli o nim myślałem, to tylko aby czynić bezbożne porównanie pomiędzy boleścią, którą mi niegdyś sprawiła jego śmierć i miłosném cierpieniem które mnie teraz dręczyło.
Niestety! mamże wyznać ze wstydem? Zgłębiając z doświadczeniem, na nieszczęście tak przedwczesném, te odmienne gatunki smutku, to ostatnie zmartwienie wydało mi się być nie tak silne, lecz bardziéj gorzkie; mniéj głębokie, lecz bardziéj burzliwe; mniéj obarczające, lecz dotkliwsze od pierwszego.
Bo jak mi się zdaje, są dwa gatunki cierpień: cierpienie serca... prawne i święte; i cierpienie pychy.... wstydne i nędzne.
Pierwsze, jakkolwiek udręczające, jest jednak bez goryczy; jest niezmiernie, lecz dumni jesteśmy tą niezmiernością boleści, jakbyśmy byli dumni religijném spełnieniem jakiéj wielkiéj i straszliwéj powinności!
Łzy też, wyciśnione tém cierpieniem płyną obficie i bez trudności; dusza usposobiona, jest do najtkliwszych wzruszeń litości; serce pełne jest politowania i miłości; słowem, wszystkie niedole są siostrami ulubionemi i szanowanemi twéj niedoli.
Przeciwnie, jeśli cierpisz z przyczyny niegodnéj, serce twoje zalane jest żółcią; tłumiona twa boleść podobna jest do nieméj wściekłości którą wstyd wstrzymuje, do dokuczliwego ugryzienia, które próżność ukrywa. Zazdrość i nienawiść dręczą cię; lecz oczy twoje są suche, i tylko cudze nieszczęście może jedynie wymódz na tobie blady i odrętwiały uśmiech.
Takie przynajmniéj były dwa odcienia mocno różniącego się od siebie zmartwienia, które uczułem, w czasie śmierci mego ojca, i podczas zerwania stosunków z Heleną i Małgorzatą.
To jeszcze nie wszystko było: zaledwie opuściłcem Paryż z Lordem Falmouth, a już, dla nędznego kaprysu, żałowałem żem przedsięwziął tę podróż; nie żebym się lękał skutku, jaki za sobą pociągnie, lecz wolałbym być sam abym mógł dobrze rozpatrzeć się w mojém zmartwieniu, passować się z nim, jeśli tak rzec można, osobiście, i może je zwyciężyć.
Często tego doświadczałem: nic zgubniejszego jak chcieć roztargnąć swą boleść.
Jeśli przez kilka chwil dokażesz odrętwić twe cierpienia, przebudzenie jest za to straszliwém. Gdy się ujrzysz nagle strąconym w przepaść cierpienia moralnego, po straszliwém uderzeniu które wstrząsa które kaleczy aż najdelikatniejsze nerwy twego serca, najokropniejszą jest ta noc nagła, czarna i głęboka, która zasępia duszę, która niedozwala jéj nawet dojrzeć tysiąca ran co ją rozdzierają.
Okropnie potłuczony, zgromiony leżysz śród chaosu bezimiennych boleści; potém zwolna myśl zastępuje miejsce zawrotu, podobnie jak wzrok przyzwyczaja się rozróżniać przedmioty w ciemności; zaczynasz, jeśli tak rzec można, rozpoznawać się w twojéj boleści.
Wtenczas, groźne i wybladłe jak widma, zjawiają się zwolna, w około ciebie, wszystkie dokuczliwe żale przeszłości, wszystkie czarodziejskie widziadła przyszłości, które nigdy się nieurzeczywistnią; wtenczas ukazują się mary godzin najszczęśliwszych, najbardziéj promieniejących, najbardziej uzłoconych... gdyż boleść twoja o niczém niezapomni... echo choćby najdalsze, woń najbardziéj błaha szmer najbardziéj tajemniczy, wszystko nielitościwie przedstawia się twéj pamięci; lecz to odbicie straconego szczęścia jest dziwaczne i straszliwe...
Mniemamy widzieć wspaniały krajobraz, oblany lazurem, światłem i słońcem, przez zeszklnioną źrenicę umierającego, i wszystko zdaje się być przysłonione mgłą szarawą i grobową.
Cierpienie jest wtenczas w najwyższym swym paroksyzmie, lecz musi się koniecznie zmniejszać; jest dokuczliwe i przenikające, lecz można je poddać pod rozbiór; zmartwienia i nudy są liczne, groźne, straszliwe, lecz je widzisz, lecz możesz z nimi walczyć.
Tak się passujesz, albo, jak wilk zraniony, który, wgłębi swej jamy, oczekuje tylko uleczenia od czasu, tak skupiony na swéj samotnéj boleści, możesz, bliski lub daleki, oznaczyć kres twego zmartwienia, i pokładać przynajmniéj nadzieję w zapomnieniu... zapomnienie! ta jedyna i nieubłagana rzeczywistość tego życia; zapomnienie! ten bezdenny ocean, w którym przychodzą nieustannie gubić się wszelkie boleści, wszelkie miłości; wszelkie przysięgi.
A jeszcze, dziwaczna niemożności tego, co nazywają filozofią ludzką! wiemy że kiedyś, niezadługo nawet może, czas ma zagładzić tyle cierpień, a to przekonanie, tak niezawodne, nie może je w niczém ułagodzić ani skrócić.
Dla tego to, powtarzam, zdawało mi się zawsze, iż szukać roztargnienia śród boleści, zamiast stawić jéj odważne czoło, jest to rozpoczynać codziennie to okrutne przypuszczenie do tajemnic cierpienia, zamiast wyczerpać je przez własny jego zbytek. Łatwo więc pojąć, że w usposobieniu umysłu, w jakiem się właśnie znajdowałem, podróż ta, po awanturniczu rozpoczęta musiała niekiedy wydawać mi się przykrą.
Pędziliśmy przez noc całą. Byliśmy wtenczas oddaleni o czterdzieści mil od Paryża. Falmouth przebudził się niezadługo, ścisnął mnie za rękę i rzekł: »Noc udziela rady.« Teraz zastanowiłem się że mój projekt może się Panu wydawać niezmiernie głupowaty. Chcę też Panu odkryć moją tajemnicę, dopóki jesteśmy dość blisko Paryża, tak żebyś mógł jeszcze do niego dzisiejszéj nocy powrócić, jeśli to, co mam Panu proponować niepodoba ci się.
— Zobaczmy... powiedz mi Pan ten projekt tajemniczy.
— Oto jest, — rzekł Lord Falmouth. — Czy znasz Pan klub Yachtowy?
— Znam... a Pan podobno jesteś jednym z jego członków.
— Otóż! jako jego członek, posiadam śliczną galiotę, teraz stojącą na kotwicy przy wyspach Hyerskich, nieopodal od Marsyllii. Ta galiota uzbrojona jest ośmiu armatami, i ma czterdzieści ludzi osady.
— To więc prawdziwą kampanią morską Pan mi proponujesz?
— Prawie; lecz najprzód masz Pan wiedzieć że ekwipaż mego jachtu, zacząwszy od kapitana, aż do ostatniego posługującego chłopca, są dla mnie najzupełniéj wylani, i dali by się nawet za mnie powiesić.
— Łatwo temu wierzę.
— Masz Pan prócz tego wiedzieć że mój yacht, który się nazywa Gazella, godny jest swéj nazwy; nie płynie, podskakuje po wodzie, trzy razy, na wyścigach przy wyspie Wight, zwyciężył bryg lorda Yarboroug naszego prezydenta, i pozyskał nagrodę yacht-klubu; słowem, niema okrętu wojennego w marynarce królewskiéj Francuzkiej lub Angielskiéj, któregoby mój yacht nie mógł zostawić zdaleka za sobą, równie łatwo jak koń wierzchowy przebiegłby prostego konia od wozu.
— Wiem że prawie wszystkie statki waszej arystokracji, służące ku zabawie, pływają jak ryby; lecz cóż z tego?
— Życie zdaje się Panu teraz nudne i zbyt jednostajne, nieprawdaż? No, chceszże je Pan nieco uprzyjemnić?
— Bez wątpienia.
— Lecz najprzód, — rzekł lord Folmouth, swym tonem poważnie szyderskim, — muszę Panu oświadczyć, pod słowem honoru, że bynajmniéj nie jestem filhelenem...[1] bo owszem mam wielką skłonność ku Turkom, i daję im pierwszeństwo...
— Jakto? rzekłem z podziwieniem; — i jakaż styczność istnieje pomiędzy naszą podróżą a Turkami i filhelenami?
— Styczność bardzo prosta: chcę Panu proponować abyśmy się udali do Grecyi.
— Po co? Czy słyszałeś Pan o Kanarysie? — rzekł do mnie Lord Falmouth.
— O tym śmiałym korsarzu, który już spalił, swemi zapalnemi hakami, tyle okrętów Tureckich?
— Bez wątpienia.
— A co! czy Pana nigdy nie wzięła ochota pójść to zobaczyć?
— Ale pójść zobaczyć, co?
— Pójść zobaczyć Kanarysa palącego okręt turecki? — rzekł do mnie Falmouth tonem najobojętniejszym, jak gdyby szło o znajdowanie się na wyścigach, lub zwiedzenie rękodzielni.
— Przyznam się Panu, — rzekłem niemogąc wstrzymać uśmiechu, — że aż do téj pory nigdy mnie jeszcze nie wzięła podobna ciekawość.
— To rzecz dziwna, — odezwał się znowu Falmouth; — ja od sześciu miesięcy marzę tylko o Kanarysie i jego zapalnikach... i dlatego tylko sprowadziłem mój yacht z wyspy Wight do Marsylii, aby zadosyć uczynię téj fantazji; i jeśli Pan na to przystaniesz, wypłyniemy z Marsylii do Malty na mojéj galiocie skoro przybędziemy do Malty, biorę na siebie otrzymać od Gubernatora, Lorda Ponsonby, upoważnienie służenia z moim jachtem, za sprzymierzeńca Grekom, chociaż nie jestem filhelenem, powtarzam Panu, i popłynąć zwiększyć eskadryllę Lorda Cochrane. A gdybyś Pan chciał, przez kilka miesięcy, prowadzilibyśmy na statku życie, nieco podobne do życia błędnych rycerzy, lub morskich rozbójników; znaleźlibyśmy tam niebezpieczeństwa, walki, burze; kto to może wiedzieć? słowem, mnóstwo rzeczy nowych i nieco awanturniczych, które by nas wyrwały z tego życia światowego, które nam cięży, i może bylibyśmy tak szczęśliwi urzeczywistnić moje widzimi się.... to jest widzieć Kanarysa palącego okręt Turecki, bo wtedy dopiéro umrę zadowolony gdy to zobaczę: co Pan na to mówisz?
Chociaż gust Falmoutha, czynienia doświadczeń z zapalnikami, wydał mi się bardzo dziwnym. niemiałem jednak nic ważnego zarzucić téj propozycyi. Nie znałem wschodu; nieraz myśl moja z upodobaniem błąkała się pod jego pięknem niebem. To życie prożniacze i zmysłowe bardzo mnie zawsze znięcało; a potem, chociaż dość już podróżowałem nie miałem wyobrażenia o tém, czém mogła być ta żegluga nieco niebezpieczna, i doświadczałem pewnego rodzaju ciekawości dowiedzenia się jak mi się też wyda jakie wielkie niebezpieczeństwo.
Pominąwszy już niebezpieczeństwa, na które można się było narazić, ztowarzyszając się z jedną z wypraw Kanarysa, wiedziałem że od czasu powstania Grecy i, archypelag pełen był morskich rozbójników, bądź turków, bądź renegatów, bądź algerczykóW, i że statek tak słaby, jak statek Lorda Falmouth, mógł być bardzo łatwo napadnięty. W ogóle, całość tej propozycyi dość mi się podobała; i odpowiedziałem, po dość długiém milczeniu, którego końca Lord Falmouth zdawał się oczekiwać niecierpliwie: — Chociaż, z wielkim moim wstydem ciekawość widzenia Kanarysa palącego okręt turecki nie jest tém, co mnie stanowczo zniewala, najzupełniéj przystaję na pański projekt, i możesz mnie uważać jako jednego z passażerów twéj galioty.
— Otóż jesteśmy połączeni na długi czas! — rzekł do mnie Falmouth. Tém lepiéj, bo muszę Pana oswobodzić od wielu przesądów.
Spojrzałem na niego z podziwieniem, prosiłem aby się wytlómaczył; zbył mnie jak mógł.
Gdyśmy ustanowili cel naszéj żeglugi, ułożyliśmy sobie popłynąć z wysp Hiyerskich do Malty, skoro tylko przybędziemy do Marsylii.
Zwolna, widok przedmiotów zewnętrznych, ruch podróży, uspokoiły, lub raczéj odrętwiły moje cierpienia; lecz z niespokojnością oddawałem się téj chwilowéj przyjemności, wiedziałem ze moje zmartwienia staną się niezadługo daleko mocniejszemi. Ow sen dobroczynny miał mieć okrutne przebudzenie. Trzeba także powiedzieć ze Falmouth okazywał uprzejmość jak najprzychylniejszą, wesołość najpowabniejszą, charakter najjednostajniejszy.
Jego rozmowa i dowcip bardzo mi się prócz tego podobały; szczerze oceniłem delikatność i miłę uprzejmość, w jego stosunkach z mężem Heleny.
Pomimo mojéj pozornéj obojętności, i ciągłych powstawali przeciwko przyjaźni, — uczucia, które utrzymywałem być tak dla mnie obojętne, — czułem się niekiedy pociągniony ku Lordowi Falmouth żywą sympatią.
Wtedy, powtarzam; podróż ta ukazywała mi się pod rozkosznym pozorem, zamiast uważać go jako przeszkodę nieprzyjemną i natrętną, złote sny marzyłem, pomnąc, jakby to było przyjemnie, gdybym widział, gdybym napotkał w Falmouthcie tkliwego i prawdziwego przyjaciela.
Były to długie i powierne pogadanki podczas przeprawy, tak przychylnéj do wylań serdecznych i zwierzeń; były to wycieczki, trudy, niebezpieczeństwa nawet, które mieliśmy podzielać jak bracia, przebywając krainy nieznane... zwierzenia się, wycieczki, trudy, niebezpieczeństwa, które tak przyjemnie będzie przypominać sobie późniéj, powiadając nam: — Czy pamiętasz? — Miłe słowa, lube echo przeszłości, na które serce zawsze zadrży... Bezwątpienia, mówiłem sam do siebie, przesycenie uciechami jest złe, lecz przynajmniéj szczęśliwie są przesyceni ci, którzy używszy wszystko, czego tylko udzielić może najwyrafinowańsze życie, napadnięci zostaną odważnym kaprysem, pójść zmocnić swą duszę w ogniu zapalników Kanarysa.
Wytłomaczona w ten sposób, podróż ta niebyłaż szlachetną i wielką? nie byłoż cóś rozczulającego, rycerskiego, w tém wspólnictwie niebezpieczeństw tak po bratersku dzielonych?
Gdym się dozwalał naiwnie wynosić tym wrażeniom, wpływ ich dobroczynny rozwalniał i miękczył sprężyny méj duszy boleśnie napięte szacowny balsam rozlewał się na moje rany, czułem się lepszym: smutnie opłakiwałem jeszcze przeszłość, lecz już ją mniéj nienawidziłem; a wspaniałomyślna wiara, którę pokładałem w sobie na przyszłość, koiła gorycz mych żali.
Nakoniec, podczas czystych i religijnych westchnień mego serca ku przyjaźni pocieszającéj niezdołam opisać jakiem szczęściem byłem zachwycony; jak Bóg ogarnia jedném spojrzeniem wszystkie wieki wieczności, na nagły zabłysk mojéj młodéj nadziei, zdawało mi się odkrywać nagle, na widnokręgu szczęśliwości o któréj marzyłem, tysiąc nowych zachwyceń, tysiąc czarodziejskich radości, na to słowo, przyjaciel czułem obudzające się we mnie instynkta najszlachetniejsze, zapał najwspaniałomyślniejszy. Byłem wtedy zapewne bardzo godny wzbudzać i podzielać to uczucie tak wielkie i tak wspaniałe, gdyż uczuwałem wszystkie jego sympatye, przyjmowałem wszystkie jego religijne powinności, i całéj szczęśliwości jego doświadczałem!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! zachwycenie to krótko trwało, i z téj promienistéj sfery wpadałem często w czarną przepaść najszkaradniejszego niedowierzania, najbardziéj upokarzającego sceptycyzmu.
Niedowierzanie samemu sobie, i obawa stania się igraszką, uczuć których doznawałem, dochodziły aż do najpodejrzliwszéj monomanii.
Zamiast sądzić Falmoutha przynęconego ku mnie, równąż sympatyą jaką czułem ku niemu, starałem się przeniknąć jaki interes mógł miéć w tém, że się ofiarował mi towarzyszyć. Wiedziałem że majątek jego jest tak ogromny, iż niemogłem brać téj ofiary za chęć zmniejszenia o połowę kosztów podróży którą chciał odbyć, proponując mi abym ją z nim przedsięwziął. Jednakże, pomnąc na sprzeczności tak wielkie i tak niewytłumaczalne, natury ludzkiéj, i na bardziéj niżeli skromną prostotę, którą czasami Falmouth udawał, nieuważałem téj tajemnéj myśli jako niemogącéj być zupełnie przypuszczoną.
Niewyrzekając się tego wstydnego domniemania, widziałem jeszcze w jego propozycyi pogardne niedbanie człowieka przesyconego, który wziąłby przypadkiem i z najzupełniejszą obojętnością rękę pierwszego lepszego dla odbycia długiéj przechadzki byle ten pierwszy lepszy szedł w tymże samym kierunku co i on...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takie to tajemne myśli przychodziły nie raz, pomimo méj woli, więdlić przyszłość którą tak piękną marzyłem!
— O mój Ojcze! mój Ojcze!... jakże fatalnym jest straszliwy dar który mi uczyniłeś nauczając mnie powątpiewać i niedowierzać!.... Przywdziałem twoją wojenną zbroję; lecz niemogłem jéj użyć do walki, przygniata mnie swoim ciężarem. Sam w sobie skupiony, przytłaczając moje uczucia, czuję moją słabość, moją nędzę, i jeszcze bardziéj przesadzam i powiększam je.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy do Marsylii, i niezadługo do wysp Hyerskich, bez żadnego przypadku godnego wspomnienia.




Rozdział 2.
YACHT. ―

Zatrzymawszy się tylko w Marsylii, aby konie odmienić, przybyliśmy niezadługo do wysp Hyerskich. Yacht Falmoutha stał na kotwicy w zatoce Frais Port, w przystani Porquerolles.
Gazella była cudem zbytku i elegancyi; nie ładniejszego, nic bardziéj wabnego jak ten mały okręcik. Cały przepych wewnętrzny był zachowany dla mieszkania Falmoutha. Mieszkanie to, bardzo wygodne, składało się z salonu wspólnego i dwóch pokoi sypialnych, z których każdy miało swój salonik do kąpieli. Na przednim pokładzie były budki kapitana i porucznika tego yachtu. Czterdziestu majtków składało jego osadę; nosili kurtki błękitne z herbami Lorda Falmouth; pas z czerwonéj wełny ściskał ich białe pantalony, i szeroka czarna wstążka powiewała na ich słomiannym kapeluszu.
Na pomoście galioty, błyszczącej czystością, stało ośm armat bronzowych, na machoniowych lawetach najstaranniej wypolerowanych; nakoniec kilka kusz miedzianych, zbrojownia symetrycznie napełniona fuzyami, pistoletami, szablami, pikami i toporami, uzupełniały uzbrojenia tego ładnego okręciku.
Kapitan yachtu, którego Falmouth mi przedstawił, a który nazywał się Williams, wysoki i silny młodzieniec, bliska dwudziestopięcio letni. miał twarz łagodną i skromną był on, — powiedział mi Falmouth, — synem jednego z jego dzierżawców z Suffolku. — Większa część marynarzy téj galioty była także z tego hrabstwa, gdzie Lord miał mnogie posiadłości leżące nad morzem. — Porucznik yachtu, młodszy brat Williama, nazywał się Geordy. Młodszy o pięć lub sześć lat, niezmiernie był do niego podobnym, i miał tenże sam pozór siły, spokojności i łagodności.
Stosunki tych dwóch młodych oficerów z FaImouthem były jak najpełniejsze uszanowania, nazywali go Jaśnie Wielmożnym (Milordem), a on mówił na nich po imieniu, z poufałością uprzejmą i prawie ojcowską.
Byliśmy w pierwszych dniach miesiąca Czerwca; pogoda była przepyszna, wiatr dość mocny i bardzo przychylny naszej podróży, wiał od północy. Poradziwszy się Williama względem czasu odpłynienia, Falmouth postanowił że wyruszymy pod żagle nazajutrz z rana.
Aby się puścić drogą ku południowi, trzeba nam było udać się dla rozpoznania zachodnich wybrzeży Korsyki, Sardynii, Sycylii i zatrzymać się w Malcie; potém, zobaczywszy się z Gubernatorem, i wziąwszy na tej wyspie sternika, mieliśmy się wznieść na północo-wschód, i wpłynąć na Archipelag Grecki, aby się udać do Hydry, gdzie Falmouth spodziewał się napotkać Kanarysa.
Zatoka Frais-Port,. w której zarzuciła kotwicę Gazella, leżała na wschód od Porquerolles, i uczęszczana była tylko przez czółna ryackie, lub małe okręciki sardyńskie, pikardskie, katalańskie, które prowadziły tajemny handel na tych wybrzeżach.
Gdyśmy przybyli do tej przystani, znaleźliśmy w niéj tylko wielki mistik sardyński, stojący na kotwicy dość o podał od Gazelli.
Skoro noc nadeszła, księżyc ukazał się w pełni, w całym swym ślepiącym blasku, w pośród nieba wspaniale gwiazdami osntego; powietrze uwonione było zapachem kwiatów pomarańczowych, z ogrodów Hyerskich.
Falmouth proponował mi przechadzkę po wybrzeżu; przystałem na to. Szliśmy wzdłuż skał wznoszących się bardzo prostopadle, nakształt poręczy, o dwadzieścia pięć lub trzydzieści stóp po nad wybrzeżu, które okrążały, a na którém przychodziły zwolna konać szerokie fale morza śródziemnego.
Zwierzchołka tego naturalnego tarasu, odkrywaliśmy, zdaleka przed sobą, morze niezmierne, przez którego ciemny lazur ciągnął się pas srebrnawego światła; gdyż księżyc wznosił się ciągle świetny i promieniejący. Na zachód rozróżnić można było wejście do zatoki Frais-Port, w któréj yacht stał na kotwicy, a na wschód górzyste kończynę przylądka Broni, którego białawe raffy śmiało zakreślały się na ciemnym błękicie niebios.
Obraz ten spokojny i majestatyczny uczynił na nas wrażenie: żaden łoskot niezakłócał głębokiego milczenia nocy, tylko kiedy niekiedy słyszeliśmy szum słaby i jednostajny bałwanów uśpionych, które zwolna rozwijają się po piaszczystém wybrzeża.
Wpadłem w głębokie zadumanie, gdy Falmouth dał mi postrzedż, przy świetle księżyca, mistik, wyżej wspomniany, który wypływał z przystani, holowany przez swoją szalupę; za kilka minut, zarzucił kotwicę przy ostatecznéj kończynie wystającéj za port, jak gdyby chciał być gotów wyruszyć pod żagle na pierwszy znak dany.
— Nasz yacht sam noc przepędzi w zatoce, — rzekł do mnie Falinouth, — gdyż mistik zdaje się być gotów wyruszyć pod żagle.
— Mówiąc między nami, pańska Gazella nie bardzo będzie żałować tego towarzystwa; — rzekłem, — gdyż przy dniu widziałem ten statek, i niepodobna napotkać okrętu, któryby nikczemniej wyglądał na pozór: porównany z naszą galiotą, tak elegancką i wabną, wygląda zupełnie jak brzydki żebrak obok ładnéj kobiéty....
— Niech i tak będzie, — rzekł Falmouth, — lecz żebrak musi mieć dobre nogi, zaręczam ci. I ja także zwróciłem już uwagę na ten statek; jest szkaradny a jednakże jestem pewny że płynie jak delfin.... Patrzno pan na niezmierną rozłożystość jego żaglowych prętów, które teraz właśnie w górę rozpostarł.
Przerwałem Falmouthowi, i o trzydzieści stop poniżej nas, pokazałem mu jego porucznika Geordy, który, posuwając się ostrożnie wzdłuż wybrzeża, zdawał się lękać aby go niepostrzeżono. Jeśli mu wypadało przebyć część wybrzeża oświeconego księżycem, zamiast postępować wprost, obchodził aby się zaczaić za jakim wielkim odłamem skał, grodzących wybrzeże w tém miejscu, i wlókł się daléj czołgając.
— Co tam u diabła robi Geordy? — rzekł Falmouth, spoglądając na mnie z podziwieniem.
Nieprzestaliśmy ścigać oczyma Geordego, gdyśmy postrzegli że się nagle zatrzymał, wbiegł do załomu skały i zaczaił się w nim.
Machinalném poruszeniem naśladownictwa Falmouth i ja zatrzymaliśmy się zarówno. Posłyszawszy głosy, wychyliliśmy głowy ostrożnie, i postrzegliśmy przybijającą do brzegu szalupę która holowała mistik aż do przylądka przystani.
Dwnnastu majtków, noszących długie czapki katalańskie z wełny czerwonéj, i ciemne kurtki, znajdowało się na tym statku. Żeglarz, siedzący na tyle, kierował nim; miał na sobie czarną opończę, a zapuszczony na oczy kaptur niedozwalał mi dobrze rozpoznać jego rysów; sani jednak niewiem dla czego, ogól jego twarzy pozostawił na mnie nieprzyjemne wrażenie.
Skoro szalupa przebiła, człowiek w opończy pozostał sam, i rzucił żeglarzom linę, którą przytwierdzili do skały.
Ludzie ci spojrzeli nasamprzód w około siebie niespokojnie i ostrożnie, potém postąpili spiesznie ku wielkiemu odłamowi skały, za którym Geordy był ukryty.
Na ich zbliżenie, wyjął z kieszeni parę pistoletów.
Spoglądaliśmy na siebie, Falmouth i ja, bardzo niepewnie co mamy czynić; skała była prostopadła i krawędź jéj zachodziła bardzo daleko, wrazie napadu, niepodobna nam było dać pomoc Geordemu chyba krzykiem, a choćby nasze krzyki mogły odstraszyć tych żeglarzy, w dziesięciu minutach szalupa ich mogła połączyć się ze statkiem i wraz znim Wyruszyć pod żagle.
Byliśmy w téj niepewności, gdy majtkowie zatrzymali się przed skałą służącą za kryjówkę Geordemu; za pomocą żelaznych kleszczy podnieśli z trudnością szeroki kamień, który zamykał otwór zapewne bardzo obszerny, gdyż wydobyli z niego naprędce kilka skrzyń i kilka baryłek bardzo ciężkich, i przenieśli je na szalupę.
Niedbając że możemy być odkryci, Falmouth parsknął głośnym śmiéchem, i rzekł do mnie:
— To są tylko poprostu poczciwe Smogglersy, którzy ukryli tam swoja kontrabandę, z obawy odwiedzin celników i nadbrzeżnej straży francuzkiéj, aktorzy się gotują, z tym owocem zakazanym wyruszyć dzisiejszéj nocy na morze. To mi tłumaczy dla czego mają statek tak szybko bieżący.
— Ale, — rzekłem mu, — gdyby tak było, dla czegóż porucznik pańskiego brygu, który nie jest ani nadbrzeżnym strażnikiem ani celnikiem, przychodziłby ich w ten sposób szpiegować?
— Masz pan słuszność, — rzekł Falmouth, — gubię się w domysłach; zobaczmy więc koniec tego wszystkiego.
W dziesięć minut po zaniesieniu pak na statek, szalupa, tak była naładowana, że się prawie zanurzała aż do poziomu wody: z trudnością dostała się do statku, który tylko co rozpiął ostatnie swe żagle.
Zaledwie szalupa wpłynęła na pełne morze, Geordy wyskoczył ze swego ukrycia, i pobiegł z całéj siły w kierunku zatoki, gdzie yacht stał na kotwicy; lecz tą razą porucznik, zamiast prześlizgiwać się za skałami, szedł wzdłuż wybrzeża, i żeglarze szalupy postrzegli go przy świetle księżyca.
Natychmiast człowiek w czarnéj opończy, siedzący na przodzie okrętu, wstał, porzucił ster, porwał fuzyę i żywo wycelował do Geordego.
Światełko błysnęło w ciemności, rozległ się wystrzał...
Chociaż drugi wystrzał nastąpił niezadługo po pierwszym, Geordy niezdawał nam się być raniony, gdyż nieprzestał biedź aż do zakrętu wybrzeża, gdzieśmy go z oczu stracili.
— Powróćmy do miejsca, w którém galiota stoi na kotwicy, — rzekłem do Falmoutha, — może jeszcze będzie czas udać się na ten statek, i uzyskać sprawiedliwość za jego napad.
Biegnąc pospiesznie wzdłuż skał nadbrzeżnych, widzieliśmy ciągle szalupę robiącą wiosłami, aby się połączyć z mistikiem.
Za kilka chwil dopłynęła go, została wciągnięta na jego pokład, i statek, roztwierając na powiew wiatru północnego swe wielkie żagle, jak dwa ogromne skrzydła, zniknął niezadługo w ciemnych głębiach widnokręgu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Zapóźno, — rzekł Falmouth, — już odpłynęli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy co prędzéj do nędznéj austeryi leżącéj blisko przystani Frais Port; zastaliśmy tam Geordego... Nie był raniony.
— Ależ wytłumacz mi przecie, — rzekł do niego Falmouth, — coś tam poszedł robić na wybrzeżu; i dla czego ci nędznicy dwa razy do ciebie z fuzyi wystrzelili?
Geordy, bardzo zdziwiony iż Falmouth wie o téj okoliczności, udzielił mu następującego objaśnienia.
Ten mistik sardyński, będący na kotwicy w zatoce, wtedy gdy yacht przypłynął, miał niezadługo wyruszyć pod żagle. Chociaż utrzymywał że bez ładunku powraca z Barcelony do Nicei, obecność galioty angielskiéj, jak się zdaje, zmieniła rozporządzenia kapitana tego statku.
Gdy pobyt jego w Porquerolles przedłużał się coraz bardziéj, Williams i Geordy słusznie się dziwili, widząc biedny statek handlowy, trwoniący tak czas drogi, gdyż osada jego wynosiła dwudziestu ludzi, liczbę majtków bardzo znaczną dla tak małego statku, który pozostając bez czynności, niemógł się narażać na znaczny wydatek utrzymywania tylu ludzi.
Obaj Anglicy, pragnąc osądzić własnemi oczyma czém mógł być ten statek, udali się nań pod pozorem żądania od kapitana wyświadczenia im małéj przysługi. Mogli obejrzeć wnętrze statku, który zdał im się być daleko bardziéj usposobiony do wycieczek niżeli handlu; lecz niepostrzegli na nim ani broni, ani amunicyi wojennych; gdyż wszystko było otwarte, począwszy od dna aż do pomostu; napróżno starali się napotkać kapitana, którym nie byt kto inny tylko człowiek w czarnéj opończy. Ten ostatni zawsze unikał tego spotkania.
Słowem, w tém drobnostkowém zwiedzeniu tajemniczego statku, równie jak w przeglądzie papierów kapitana, celnicy francuzcy nieznaleźli nic podejrzanego.
Wedle opowiadania Geordego, pomiędzy dwudziestoma ludźmi, z których się składała osada, liczono pięciu czy sześciu włochów; reszta składała się z hiszpanów i amerykanów, którzy zdawali się być zbiorem rozbójników, z ponuremi i szubienicznemi twarzami. To nadewszystko przyczyniło się do podniecenia ważnych podejrzeń anglików, że prawie codziennie, od czasu wydalenia się kapitana sardyńczyka, osada jego statku pomału się zwiększała, i wyruszył pod żagle z pięćdziesięciu blisko żeglarzami, liczbą majtków zanadto wielką dla tak małego okręciku.
— Lecz, — rzekł Falmouth do Geordego, — powiedz mi dla czegoś ich tak szpiegował dziś wieczór?
— Ponieważ ci ludzie, których sądzę być rozbójnikami morskiemi, gotowali się wyruszyć pod żagle w tymże samym czasie co yacht Waszej Wielmożności, — rzekł mil Geordy, — miałem porozumienie, że, w chwili odpłynięcia udadzą się na ląd po broń ukrytą, kiedyśmy jéj nie znaleźli na ich statku. Skoro też postrzegłem ich przed chwilą odpływających od mistiku z szalupą, i kierujących ku nadbrzeżnym północnym skałom, prześlizgnąłem się wzdłuż wybrzeża, i przybyłem dość na czas aby się upewnić o tém cośmy myśleli, brat mój Williams i ja...
— To jest że ci ludzie są istotnie morskiemi rozbójnikami; — rzekł Falmouth.
— Bez najmniejszéj wątpliwości, milordzie; skrzynie są napełnione bronią, baryłki prochem, znaleźli sposób złożyć je tamże przed pierwszemi odwiedzinami celników fraucuzkich.
— A słyszałżeś ich rozmawiających?
— Tak jest, milordzie, słyszałem majtka amerykańskiego, mówiącego do swego towarzysza, pokazując mu baryłki z prochem:
Oto lep na schwytanie muchy angielskiéj... to jest galioty waszéj Jaśnie Wielmożności.
— To przewybornie, — rzekłem z uśmiechem do Falmoutha; — jeszcze jesteśmy w porcie a już się niebezpieczeństwa zaczynają. Pan doprawdy jesteś zepsuło dziecko losu...
— Doskonale pojmuję ich zamiar, — rzekł znowu Falmouth; — rachują zapewne na to, iż zamienią swoje szkaradne statczysko za moją ładną Gazellę. Byłoby to dla nich wyborne nabycie bo gdyby raz stali się posiadaczami mojego yachtu, żaden statek wojenny nie mógłby ich doścignąć, a żaden okręt kupiecki niezdołał by ujść ich pogoni.
— I nietrzeba dokładać, — rzekłem do Lorda Falmouth, — że, ponieważ nasza obecność byłaby im bardzo niedogodną, wrzuciliby nas zapewne w morze, z obawy abyśmy się niewygadali.
— Jest to jeden ze zwyczajnych warunków podobnych zamian; ale mam nadzieję że temu przeszkodzimy, — rzekł Falmouth; — potém dodał:
— Niepotrzebuję, Geordy, skoro raz będziemy na morzu, zalecać ci zawsze mieć baczne oko na widnokrąg, aby nas czasem niezaskoczyli ci niedobrego. Jesteś zresztą czujnym i walecznym marynarzem, godnym bratem twego brata. Obaj od dzieciństwa wykołysani jesteście na morskiej wodzie; śpię też spokojnie, skoro yacht jest w naszych ręku. Widziałem was obu oko w oko z wielu niebezpieczeństwami, śród burz bardzo okropnych.... No! czy uwierzysz Pan, — dodał Falmouth obracając się ku mnie i wskazując na Geordego, czy uwierzysz, że z tą minką łagodną i nieśmiałą, on i brat jego są prawdziwemi lwami śród niebezpieczeństwa?...
Na tę pochwałę, Geordy uśmiechnął się skromnie, spuścił oczy, zapłonił się jak młoda dziewczyna, i poszedł połączyć się z swoim bratem Williamem aby wszystko przygotować, bośmy mieli wyruszyć pod żagle z zatoki Porquerolskiéj nazajutrz rano, o wschodzie słońca.




Rozdział 3.
PRZEPRAWA. ―

Wypłynęliśmy z Francyi od trzech dni: wiatr, aż dotąd pomyślny, stał się przeciwnym w pobliżu Sardynii.
Niebędąc stanowczo pewnym że nas zaczepi tajemniczy statek, którego odpływ był tak nagły i nieprzyjacielski, Falmouth zalecił kapitanowi swego yachtu mieć się ciągle na baczności Armaty Gazelli zostały więc nabite kartaczami i, broń przygotowana na dolnym pomoście a w nocy majtek siedział ciągle na czatach, w koszu masztowym, aby się uchronić przed niespodzianym podejściem.
Niemogłem się dość wydziwić spokojności i łagodności tych dwóch młodych officerów; i milczącéj czynności, i tkliwemu przywiązaniu które zdawało się ich łączyć i nadawać najobojętniejszym ich czynnościom rozczulającą spólność.
Uważałem także, iż skoro służba wymagała aby Williams lub Geoidy wydawali w obecności Falmoutha jakowe rozkazy, ich głos umiał zachować wyraz uszanowania dla Lorda, nawet w tychże samych rozkazach. Odcień ten zdawał mi się wykrywać takt najdoskonalszy, lub raczéj wyjawiać naturę niezmiernie delikatną.
Geordy posłuszny był Williamowi, swemu starszemu bratu, z radosną uległością; nic nakoniec niebyło powabniejszego do widzenia jak wspólne przywiązanie tych dwóch braci, którzy co chwila badali się wzajemnie spojrzeniem, i odpowiadali sobie spojrzeniem, porozumiewając się tym sposobem w tysiącznych szczegółach służby; z rzadką biegłością, lub raczéj z cudowną sympatyą.
Byłem ciekawy poznać pokoik, w którym mieszkali na przodowym pomoście.
Zobaczyłem tam dwa hamaki jak śnieg białe, mały stoliczek i komodę z orzechowego drzewa, szklniące jak zwierciadło. Dwa portrety, poprostu, lecz naiwnie malowane, z których jeden wyobrażał ich matkę, z twarzą poważną i łagodną, (byli do niéj obydwa niezmiernie podobni), drugi ich ojca, którego rysy męzkie i otwarte, tchnęły wesołością i prawością. Pomiędzy temi dwoma portretami, za całą ozdobę, broń dwóch braci szklniła się na dębowéj ścianie ich maleńkiego pokoju.
Nieraz gdy galiota, w pędzie swoim przez spokojne wody morza Śródziemnego, pozostawiała za sobą pas białéj piany, William i Geoidy siadali obok siebie na armacie, i tam, splótłszy ramiona z twarzą poważną i zamyśloną, czytali pobożnie starą Gildię, z mosiężnemi klamerkami, leżącą na ich kolanach, nieprzerywając swego czytania, chyba żeby rzucić tęskne spojrzenie na widnokrąg niezmierzony i samotny... roztargnienie, które jeszcze było hołdem oddawanym wielkości Boga!
Niekiedy skończywszy to pobożne czytanie, dwaj bracia prowadzili długie pogadanki.
Pewnego dnia wzięła mnie ciekawość podsłuchać jednę z ich rozmów; przyszedłem usiąść przy armacie, na któréj zwykle siady wali, i powiedziawszy kilka słów do nich, udałem żeni usnął...
Usłyszałem wtedy jak sobie czynili prostoduszne zwierzenia swych nadziei, przypominali sobie lube wspomnienia rodzinnego kraju, zachęcali się wzajemnie aby dobrze służyć Falmouthowi, temu szlachetnemu protektorowi ich rodziny, dla którego okazywali to przywiązanie pełne uszanowania i poświęcenia się, prawie synowskie, jakowe zachowywały niegdyś u nas przez kilka następujących po sobie pokoleń, rodziny służebne (w feodalném znaczeniu słowa tego[2]) dla wielkich domów które się nimi opiekowały.
Gdy dwaj bracia mówili o Lordzie, było to zawsze bez ubliżenia, bez zazdrości, a nadewszystko bez żadnego gorzkiego i zazdrosnego zwrotu na swój stan nikczemny i biédny.
Raz nadewszystko, opowiadali kilka szczegółów z życia Falmontha, które mnie w wielkie wprawiły podziwienie. Człowiek ten, którego sądziłem tak oschłym, tak niezdolnym już doznawać wszelkich uczuć ludzkich, nieraz okazywał dobroć najwspanialszą, najwyszukanszą delikatność.
Williams i Grordy mówili o nim z uwielbieniém.
Im bardziéj poufale żyłem z Henrykiem, tém bardziéj podziwienie moje zwiększało się.
Codziennie odkrywałem w nim przymioty najznakomitsze i najsprzeczniejsze z charakterem udanym lub prawdziwym, pod którym dotąd go znałem. Humor jego tak był wesoły i pogodny jak trudno znaleść, jego domyślność, jego przenikliwość nadzwyczajne, umysł rzadkiéj wzniosłości.
Niezadługo, w rozmowach naszych, spostrzegłem, że ironia jego stawała się mniej ostrą, uwagi jego nie tak bardzo sprzeczne, jego sceptycyzm nie tak zawzięcie nieubłagany; słowem, zdawało się iż sztuka po sztuce składał wszystkie części zbroi, gdyż uczuwał że jéj nie potrzebuje.
Z niewymowném szczęściem widziałem charakter Falmoutha tak przeistaczający się zwolna, najzupełniéj.
Czułem się wzruszony szczérém i rozczulającém naleganiem, z jakiem prosił mnie o przyjaźń. Kosztowałem z chciwością tego uczucia żywego i szczérego, którego pierwszy raz doznawałem pocieszających słodyczy; żadna ofiara niekosztowałaby mnie, byle zapewnić sobie na przyszłość to przywiązanie tak dla mnie drogie, a że przyjaźń moja była wspaniała, odważnie, czułem się być godnym aby ją wzbudzać nawzajem.
Szczęśliwy mojém zaufaniem, z wyrazem też najgłębszéj wdzięczności Falinouth dziękował mi żem uwierzył w jego przyjaźń. Postępując odtąd drogą życia, dobrze oparci jeden na drugim — mówił mi, — potrafimy zwalczyć wszelkie jego cierpienia; gdyż zawody miłości, dumy, pychy, zawsze tak bolesne, dla tego że są tłumione, miały stracić całą swą cierpkość wylewając się w serce przyjacielskie.
Dźwięk jego głosu był tak prawdziwy, rysy jego tchnęły wyrazem takiéj szczerości, iż najzupełniéj zapomniałem mego niedowierzania; oddawałem się z uniesieniem przywiązaniu, którego dotąd jeszcze nieznałem.
Potém następowały pogadanki bez końca, których niezdołam wypowiedzieć powabu. Wyobraźnia Falmoutha była żywa i świetna: rozum jego wielce był przyozdobiony. Posiadaliśmy oba wiadomości dość urozmaicone, dość obszerne; nienudziliśmy się też ani na chwilę, pomimo długich godzin przeprawy.
W miarę jak poufałość nasza zwiększała się, wiara moja w siebie samego i Falmoutha stawała się coraz większą. Czułem się szczęśliwym i lepszym nowa przyszłość przedstawiała się moim oczom: miałem dość odwagi aby niepoddawać téj szczęśliwości tak młodéj, tak świeżéj pod więdlący i wysuszający rozbiór. Dozwalałem się naiwnie unosić wrażeniom, które znajdowałem tak czyste i tak dobroczynne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od pięciu dni byliśmy na morzu.
Jednego wieczora, dość późno, około jedenastéj, pozostawiwszy Falmoutha w salonie, wyszedłem na pomost, aby odetchnąć świeżością nocy, i usiadłem w hamaku, zawieszonym na tyle galioty.
Już dość długo pogrążony byłem w moich dumaniach, gdy majtek będący na straży, oznajmił nam zbliżający się okręt.
W stałem.
Straż dała powtórne hasło.
Ujrzałem prawie natychmiast, prześlizgający się w milczeniu i bardzo blisko nas, statek, który po niezmiernych jego żaglach poznałem być mistikiem sardyńskim z zatoki Porquerolskiéj...
Noc była jasna, postęp statku nie bardzo szybki, na pomoście tego długiego i wąskiego okrętu, znaczna liczba ludzi cisnęła się, jedni na drugich.
Na maszcie wisiała morska latarnia. Przy jéj czerwonawém i migającém świetle, poznałem na tyle statku; przy sterze, człowieka w czarnym kapturze, którego już postrzegłem przy wysiadaniu z szalupy.
— Dziwne spotkanie, którego skutki miały być jeszcze dziwniejsze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez kilka minut ścigałem go jeszcze oczyma, dzięki białości jego żagli; potém stały się mniéj wyraźne, zniknęły całkiem, i nic już więcéj nieujrzałem w ciemnéj dalekości tylko punkt promienisty, który kiedy niekiedy znikał wedle ruchu żagli, jak gwiazda pod chmurami.
Na zjawienie się tego tak podejrzanego statku, Williams rozkazał bratu, aby poszedł uwiadomić Falmoutha.
— No! Williamie, — rzekł tenże, wstępując na pomost, — znajdziemy więc znowu naszą niegodziwą znajomość z Porquerolu?
— Statek ten tylko co koło nas przepłynął, Milordzie.
— A jakież twoje zdanie?
— Prócz rozkazu, jaki wyda wasza wielmożność, zdaniem mojém byłoby natychmiast wziąść się do obrony, gdyż sądzę, że morski ten rozbójnik, podobnie jak my zatrzymany na tych wybrzeżach przeciwnemi wiatrami, napadnie na nas, nie sądząc abyśmy byli gotowi na jego przyjęcie, i licząc, z resztą, na mnogość swój osady.
— Dowiedźmy więc tym łotrom że się mylą, poczciwy mój Williamie, i że czterdziestu anglików daleko więcéj znaczy, niżeli cały ten zbiór hołoty, niżeli ta próbka szubienicznéj zwierzyny. — No, — dodał Falmouth, postrzegając mnie, otóż, najdroższy, wszystko się cudnie ubarwia; ta awantura zachwyca mnie.... Jest to wyborny wstęp do naszéj fantazyi spotkania się z Kanarysem... jest to uwertura naszéj opery?...
— Jako prawdziwi dilettanci rzekłem — postawmy się w możności wykonania naszéj partycyi, i pójdźmy opatrzyć się w broń.
Zeszedłem do mojego pokoiku.
Falmouth wszedł tamże prawie wraz zemną. O ile napomoście zdawał mi się wesoły i odważny, o tyle postrzegłem teraz że był smutny i zgromiony.
Wziął z rozczuleniem moje ręce, i rzekł do mnie:
— Arturze... jestem teraz w rozpaczy, żem popełnił takie szaleństwo!
— O jakiemże to szaleństwie chcesz mówić?
— Gdybyś był raniony, niebezpiecznie raniony! — rzekł, wlepiając we mnie rozczulone spojrzenie, — nigdy w życiu bym tego sobie niewybaczył!
— A czyż na te same nienarażasz się niebezpieczeństwa?
— Bez wątpienia... ale, żebyś ty, ty, miał ulegać skutkom mojej dziwacznej fantazyi... to mi się zdaje rzeczą nieznośną....
— Co za myśl! nieodbywamyż téj podróży wspólnym kosztem?... Czyż nie mamy wszystko podzielać?.. No! to jest tylko podróżnym wypadkiem, i nic więcéj. Czyż niepostanowiliśmy sobie szukać przygód jako prawdziwi rycerze błędni? A, czyż sam przed chwilą, niebyłeś bardzo kontent z tego spotkania?
— Przed chwilą, byłem w obliczu mych podwładnych, i niechciałem im dać odgadnąć mojéj myśli... lecz tobie to mogę wszystko powiedzieć Otóż! teraz jestem w rozpaczy, że się to wszystko stało, i zamiast bawić się udawaniem fanfaronów, mam wielką ochotę korzystać z pośpiechu mojéj galioty, i...
— Zastanów się! — zawołałem: — a cóżby powiedziano w yacht-klubie? że jeden z jego członków uciekł przed morskim zbójcą? A potém, mój, kochany Henryku, — rzekłem do niego, śmiejąc się, — zastanów się że twoje obawy są bardzo mało pochlebne dla mojéj miłości własnéj.
— Ach! prawda... to rzecz okropna! Pierwszy raz w życiu... znajduję przyjaciela.... takiego jak marzyłem..., i przez własny błąd, narażam się utracić go! — zawołał Falmouth, i rzucił się na krzesło, ukrywając głowę w obu rękach.
— Mój drogi Henryku, — odpowiedziałem mu, głęboko wzruszony wyrazem jego głosu, — podziękujmy przeciwnie przypadkowi, który nam dostarczył takowéj próby... czyż wzruszenie, którego obydwaj razem doświadczamy, nie dowodzi nam, że ta przyjaźń już dość głęboko jest w sercu zakorzeniona? Czyżbyśmy znaleźli podobne wykrycie w bladéj jednostajności życia światowego? Wierzaj mi upatrujmy w tym przypadku pomyślne zdarzenie; błogosławmy je, i korzystajmy z niego... W ogniu to poznaje się czyste złoto...
Majtek; zbiegający jaknajśpieszniéj, przyszedł prosić Falmoutha aby się udał na pomost.
Gdy chłopczyna wyszedł, Henryk rzucił się w moje objęcie, z najzupełniejszém wylaniem duszy, i rzekł: — Szlachetne posiadasz serce, przeczucie moje niezawiodło mnie.
Sam pozostałem .
Jeśli Falmouth lękał się dla mnie skutków téj bitwy, ja się ich również mocno dla niego lękałem.
Ta obawa wykrywała mi całą rozciągłość mojego ku niemu przywiązania.
Jakimże cudem ta przyjaźń tak się prędko rozwinęła? Jakże jéj korzenie były już tak głębokie, pomimo mych wątpliwości mego niedowierzania, mojéj ostrożnej baczności?
Niewiem tego, lecz tak było, a jednakże, zaledwo od miesiąca podróżowaliśmy razem.
Może postępy te tak spieszne daleko mniéj zadziwią, wspomniawszy na tajemniczy instynkt, który nas nęcił ku sobie wzajemnie, jeszcze przed odpłynięciem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wziąłem broń.
Ogarnęła mnie wówczas chwila straszliwego udręczenia...
Pomyślawszy o niebezpieczeństwie na któreśmy się mieli narazić, lękałem się okazać tchórzem... lub raczéj aby moja odwaga niezdołała zrównać szlachetnego poświęcenia się; pytałem sam siebie, czy w wielkiém niebezpieczeństwie, zdołałbym poświęcić moje życie dla ocalenia życia Falmoutha, i wyznam ze wstydem, nie śmiałem sam sobie odpowiedzieć z pewnością.
Wiedziałem, wprawdzie, że jestem odważny; że odwaga moja była zimną, dość uporczywą. Miałem pojedynek, w którym spokojna moja energia zaszczyt mi przyniosła, lecz byłaż to prawdziwa odwaga? Człowiek szlachetnego rodu możeż odmówić pojedynek? możeż podczas niego nieobejść się przyzwoicie? choćby tylko dla tego że żyć umie, a choćby też tylko i z dumy!
Niewiedziałem też czy będę miał odwagę pierwszo-wyskokową, piorunującą, która spieszy ku niebezpieczeństwu jak żelazo ku magnesowi, która tém bardziéj podnieca się śród krwawéj utarczki, a która, unosząc się niejako po nad niebezpieczeństwy, pewną ręką wymierza swe ciosy i wybiera swe ofiary.
Mniemałem, słowem czułem że posiadani odwagę zimną i odrętwiałą artylerzysty, który bez zbladnieńia czeka na kulę armatną przy swéj bateryi, lecz nie na wszystko poświęcającą się śmiałość partyzanta, który, z szablą w dłoni, i wściekłym zapałem, wpada w pośrodku krwawego bojowiska.
A jednakże to w bitwie, w któréj pasować się będzie trzeba, z bliska, ciało z ciałem, przy wdzieraniu się to na statek, będziemy musieli bronić nasze życie..... A gdyby mi zabrakło odwagi!... a gdybym wobec tych cudzoziemców.... gdybym w obec Falmoutha, miał wydać się tchórzem! lub słabym!.... gdyby instynkt własnego zachowania wprawił mnie w osłupiałość?
Nie, niezdołam wypowiedzieć jak przerażającą była ta chwila wahania i niedowierzania samemu sobie....
Lecz, przyznam się, że najbardziéj się tego lękałem, gdyby przypadkiem życie Falmoutha najzupełniéj zawisło od mojéj odwagi, żebym sam siebie nieznalazł niższym od téj szlachetnéj powinności...




Rozdział 4.
BITWA. ―

Powróciłem na pomost.
Wziąłem dubeltówkę i ciężki topór turecki, damaskinowany, niegdyś kupiony jako przedmiot ciekawości, a który w téj okoliczności stawał się przewyborną bronią, bo prócz ciężkiego ostrza, kończył się jeszcze bardzo spiczastą włócznią.
Starałem się odkryć statek, lecz bądź że statek ten pogasił ognie, lub że zbyt daleko się zapuścił, już go więcéj niezobaczyłem.
Osada yachtu wprędce została uzbrojoną.
Przy świetle pochodni, pozatykanych na żelaznych kolcach w wiadra pełne wody, widać było żeglarzy, którym polecona była służba około armat, stojących obok nich; inni majtkowie, uszykowani po obu stronach galioty, nabijali broń swoją; gdy tymczasem stary siwo włosy sternik, przyszedł odebrać stér z rąk daleko młodszego swego towarzysza, a którego doświadczenie nie było zapewne dosyć jeszcze dojrzałe, aby mógł zajmować to ważne miejsce podczas bitwy.
Wszystko to odbywało się w najgłębszym milczeniu, rozlegał się tylko przygłuszony szmer przybijających stąpli, lub uderzenie kolbą od fuzyi o pomost.
Williams, stojąc na tyle statku, wydawał ostatnie rozkazy. Geordy któremu powierzony był zarząd artylleryi, doglądał téj części służby wojennéj...
Falmouth wszedł na pomost. Znowu przywdział swą zwyczajną maską niedbania o nic.
— Milordzie, wszystko gotowe, — rzekł do niego Williams, — czy Wasza Wielmożność chce walczyć z tym rozbójnikiem, walką wdarcia się na statek? czy też walką pod żaglami?
— Co ci się lepiéj podoba, czy walka wdzierania się na statek? czy walka pod żalami? — spytał mnie Falmouth, — jak gdyby chodziło o wybór pomiędzy winem Bordeaux, a winem Maderą.
— To dla mnie najzupełniéj jest obojętne, — rzekłem z uśmiechem; — działajmy bez ceremonii: spuść się pan na gust Williama, to będzie najpewniejszy.
— Co o tém myślisz, Williamsie? — spytał Falmouth.
— Że, zostając pod żaglami, z artyleryą yachtu Waszéj Wielmożności, możemy zgnieść ten mistik nim się do nas zdoła zbliżyć... ani nam wielkiéj zrobi szkody; bo nieprzypuszczam aby miał na sobie artyleryą...
— A wdarcie się gwałtem na niego? — spytał Falmouth.
— Zdaje mi się Milordzie, iż dosyć znam ekwipaż yacht, aby być pewnym, że po dobréj porażce rozbójnicy zostaną odpędzeni, lub nawet może ich statek w naszéj pozostanie mocy. Lecz, — zawołał nagle Williams, wskazując punkt biały końcem swéj perspektywy, — mistik zmienił kierunek, znowu ku nam powraca, milordzie.
Istotnie, postrzegłem niezadługo ukazujące się wśród ciemności białe żagle mistiku, który się szybko zbliżał:
Nabiłem karabin, położyłem przy sobie topór i czekałem...
Pamiętam doskonale to, com widział w moim promieniu działania, gdyż wyznać muszę że niemiałem odwagi odosobniać się, nazbyt od mych zajęć osobistych, aby ogarnąć całość tej zabójczéj sceny.
Stałem na tylnym pomoście yachtu.
O kilka kroków przedemną, u stóp masztu, i tyłem do mnie obrócony, stary majtek kierował sterem Williams, siedząc na bocznej ławce, wydawał jakieś rozkazy jednemu z żeglarzy, który go słuchał, trzymając w ręku kapelusz. Falmouth siedział na armacie, jedną ręką uchwycił się liny, w drugiéj trzymał fuzją, i oczy zwrócone miał na statek sardyński.
Najgłębsze milczenie panowało na jachcie: była to chwila oczekiwania poważna i uroczysta....
Co do mnie to czego doznawałem bardzo mi przypominało, niechaj mi czytelnik wybaczy to płoche porównanie, wzruszenie niespokojne którego doznawałem w dzieciństwie, gdym oczekiwał co minuta, aby wystrzelono z fuzji w ciągu jakiéj teatralnéj sztuki.
Potém, mamże wyznać jeszcze inną nędzotę mego charakteru? nigdy nienarażałem się na niebezpieczeństwo, abym sobie natychmiast niewyobraził wszystkie jego zgubne koleje. I tak, podczas pojedynku o którym mówiłem, pojedynku który był zajadły,... niezmiernie zajadły, myślałem, nie o śmierci, lecz o ochydném kalectwie, jakie nie raz następuje po odniesionéj ranie; w chwili tego napadu, tez same myśli mnie zajmowały... Ze zgrozą widziałem się pozbawiony ręki lub nogi, i tym sposobem stający się dla wszystkich przedmiotem odstrętnéj litości.
Lekkie uderzenie po ramieniu wyrwało mnie z tych myśli.
Odwróciłem się: Falmouth nieprzerywając sobie Rulle Britania które świstał przez zęby, wskazał mi końcem swéj strzelby cóś białego na widno-kręgu, które się coraz bardziéj ku nam zbliżało...
Zaczynałem rozpoznawać najdoskonaléj statek sardyński.
Nagle oślepiony zostałem niezmierną światłością, która na chwilę rozjaśniała widno-krąg, morze, i to co mogłem z yachtu dostrzedz...
W tymże samym czasie usłyszałem wystrzały następujące po sobie, z ręcznéj broni, i świst kul, które około mnie przeleciały.
Na suchy łoskot, i na pewien rodzaj ogniowego trzaskania, które nastąpiło po wystrzale, po kilku odłupach drzewa, które u nóg moich padły postrzegłem, że kule zagrzęzły. bądź w masztach, bądź w ścianach okrętowych. Pierszém mojém poruszeniem było cofnąć się, drugiém wycelować i wystrzelić w kierunku statku... lecz zastanowienie się wstrzymało mnie.
Moja niecierpliwość, moja ciekawość, doszły wtenczas do najwyższego stopnia: mówię ciekawość, bo to słowo jedynie zdaje mi się wyrażać chciwą niecierpliwość która mną miotała.
Czułem jak artery moje biły gwałtownie, jak krew napływała mi do serca i zapłonienie czoło powlekało.
Zaledwie wystrzał rozległ się w przedłużonym huku... mistik wypłynął z gęstéj chmury dymu, mając jeden z swych żagli na wpółrozwinięty.
Dziwny to był widok.
Przy bladawém świetle księżyca, korpus tego statku i liny jego zakreślały się czarno na białawym obłoku, który wiatr ku nam pędził.
Za chwilę mistik opłynął galiotę tak, że jéj prawie dotykał.
Oświecony latarnią, człowiek w czarnym kapturze, zawsze sterem kierował; jedną ręką obracał rudel, a drugą wskazywał na yacht, i słyszałem jak wołał po włosku na rozbójników, którzy toczyli się tłumnie na jego statku: — Przestańcie strzelać.... daléj! wdzierać się! wdzierać!
Wedle obrotu, jaki rozbójnicy nadali swemu statkowi wdzieranie się miało zapewne nastąpić z prawéj strony, cała osada yachtu poskoczyła ku téj stronie.
Kanonierowie pochwycili sznury, odpowiadające bateryom armat....
Wycelowałem do człowieka w czarnym kapturze który znajdował się właśnie wprost lufy mego karabinu.
W chwili gdym przyciskał kurek, Williams zawołał: — Ognia wszędzie!
Wystrzeliłem lecz niemogłem widzieć gdzie ugodziła moja kula.
Mocny wystrzał zatrząsł yachtem. Cztery to armaty, nabito kartaczami, dały ognia, prawie jak do celu, w statek rozbójnika, w chwili zapewne gdy już przybijał do yachtu, gdyż ten tak potężnie został wstrząśniemy, żem się prawie obalił.
Kilka kul świstnęło na około méj głowy.
Ciężkie jakieś ciało opadło za mną, i usłyszałem Falmoutha odzywającego się do mnie osłabionym głosem:
— Miéj się na baczności...
Obróciłem się ku niemu z niespokojnością... gdy człowiek, mający na głowie czapkę katalańską, wskoczył na pomost, pochwycił mnie jedną ręką za chustkę na szyi, a drugą wystrzelił do mnie z pistoletu tak blisko, iż chubka opaliła mi włosy i brodę....
Nagłe poruszenie które uczyniłem rzucając się w tył, było powodem chybienia strzału, który przeleciał po nad mojeém ramieniem.
Trzymałem karabin w ręku, jeszcze jednym nabojem nabity; lecz w chwili gdy rozbójnik widząc że mnie chybił, uderzał mnie w głowę kolbą swego pistoletu, przyłożyłem mu lufę mego karabinu do samego środka piersi.... i wystrzeliłem.
Wstrząśnienie było tak silne że ręka mi aż zdrętwiała.
Rozbójnik wykręcił się gwałtownie sam w około siebie, połknął się na mnie, potém upadł na plecy i kilka razy podrzucił się konwulsyjnie.
Cofnąłem się, nastąpiłem na kogoś; nastąpiłem to na Falmoutha, który leżał u stóp wielkiego masztu.
— Jesteś raniony? — zawołałem rzucając się na niego.
— Zdaje mi się że mam cóś nakształt złamanego uda; lecz niezajmuj się mną!... — zawołał. Strzeż się! oto drugi z tych zbójów wdziera się, widzę jego głowę... Obróć się ku niemu, staw mu się śmiało, lub jesteś zginiony!
Na widok Falmoutha, rozciągnionego na pomoście, serce mi się rozdarło.
Ani na chwilę niepomyślałem o niebezpieczeństwie na jakie się mogłem narazić; chciałem przedewszystkiem wyrwać Henryka od nieuchronnéj śmierci, gdyż, znajdując się tak bezbronny miał być niezawodnie zamordowany.
Szczęściem, postrzegłem tylną klapę niezamkniętą, (był to otwór, trzymający trzy kwadratowe stopy, który miał kommunikacyą ze wspólnym salonem). Wziąłem natychmiast Falmoutha pod ręce, i zawlokłem go aż do tego otworu, pomimo oporu jaki mi stawiał, krzycząc:
— Oto już zbójca, wdrapał się na statek... Rzuci się na ciebie!
Nieodpowiadając Falmouthowi, i zażywając wyższości méj siły, posadziłem go na brzegu otworu, nogami do środka, i rzekłem mu: — Teraz ześlizgnij się, będziesz przynajmniéj bezpieczny.
— Otóż i on! już zapóźno. Gubisz się ocalając mnie! — krzyknął Falmouth rozdzierającym głosem.
Gdy to mówił, ostatniem wysileniem zsunąłem go w głąb izby, gdzie już niczego nie miał się obawiać.
Wszystko to stało się w krótszym daleko czasie, niżeli potrzeba do opisania.
Jeszcze byłem pochylony, klęcząc jedném kolanem, gdy żelazna ręka pochwyciła mnie za kołnierz, silne kolano oparło się na moich biodrach, i zadano mi gwałtowne uderzenie w ramie... Po uderzeniu tém nastąpiło przenikliwe zimno.
Topór mój leżał na pomoście, tak, że mogłem po niego sięgnąć ręką; pochwyciłem go, i, czyniąc rozpocznę wysilenie aby się podnieść, wymierzyłem po za siebie, na oślep, raz potężny, który dosięgnął zapewne mego przeciwnika, gdyż topór mój zatrzymał się na twardém ciele, i ręka co mnie dławiła, puściła mnie nagle. Mogłem się wtenczas wyprostować.
Zaledwie stanąłem na nogach, człowiek w czarnym kapturze, który mnie napadł, podczas gdym spuszczał Henryka do izby jachtowéj, rzucił się na mnie.
Byłem bez broni... Upuściwszy topór, porwaliśmy się oba w pół.
Rozpoczęło się zawzięte passowanie się.
Kapota z czarnym kapturem obwijała go prawie zupełnie, i zakrywała twarz jego.
Okręcił jednę z swych nóg żylastych wokoło nóg moich, abym stracił równowagę, potem ściskając mnie aż do zaduszenia, chciał mnie zerwać z pomostu, i przerzucić przez brzeg galioty.
Jeśli był silny, i ja nie mniej silny byłem.
Gorejąca żądza pomszczenia Falmoutha, gniew, i mamże wyznać tę drobnostkę, odraza jakiéj doznawałem, czując oddech tego zbójcy ziejący na mój policzek, wszystko to nowych mi sił udzieliło.
Wyrwawszy jednę z mych rąk, z rąk jego żylastych, mogłem szczęściem pochwycić rozbójnika za gardło... Poczułem na niém sznurek od skaplerza, okręciłem go w koło mojéj pięści, i nagle dwa lub trzy razy zakręciłem nim młynka...
Zaczynałem zapewne dusić mego przeciwnika, gdyż postrzegłem, że jego uścisk coraz to stawał się słabszy....
Szczęśliwym przypadkiem, poruszenie statku zmusiło nas obydwóch potknąć się.
Już wycieńczony na siłach, rozbójnik upadł z przegiętym grzbietem na poręcz jachtu... jeszcze jedno wysilenie, a wrzucałem go w może... Miałem tego dokazać rzucając się na niego całym moim ciężarem, gdy mnie ugryzł w twarz wściekle.
Chociaż kilka wystrzałów rozlało w téj chwili żywe światło, i kaptur rozbójnika na w pół był uchylony, niemogłem rozpoznać jego rysów; gdyż cała twarz jego była krwią, zalana.
Tylko, rzuciwszy się w tył, postrzegłem, ze zęby jego były nadzwyczaj białe, ostre i rzadkie...
Znowu, rzuciwszy się na niego, dokazałem unieść go z pomostu, położyć go prawie wzdłuż na poręczy, i nakoniec zrzucić go przez galeryę yachtu...
Lecz skoro się tak postrzegł zawieszony po nad morzem, rozbójnik uczynił ostatnie wysilenie, przyczepił się jedną ręką do mego kołnierza, drugą do moich włosów, i tak mnie trzymał pochwyconego, on po za statkiem, ja wewnątrz...
Usiłowałem odczepić się od niego, gdym nagle odebrał gwałtowny raz w głowę...
Ręce człowieka w kapturze roztworzyły się, i zemdlałem...




Rozdział 5.
DOKTÓR. ―

Bardzo trudnym jest obowiązek który przyjąłem na siebie.
Otóż znowu nadchodzi jedna ze zmian mego życia, którą chciałbym na zawsze wygładzić z méj pamięci.... jedna z tych chwil straszliwego zawrotu, podczas których...
Lecz godzina tego straszliwego wyjawienia aż nadto prędko wybije.
Odurzony gwałtownym razem który otrzymałem, zemdlałem w chwili gdy dowódca rozbójników wpadał w morze.
Gdym przeszedł do siebie, znalazłem się leżący w moim pokoju, mając głowę i ramię chustami obwinione.
Doktór Falmoutha, o którym zapomniałem dotąd mówić, człowiek poważny i wielce uczony, był przy mnie.
Pierwsza moja myśl była dla Henryka.
— Jak się ma Lord Falmonth? — rzekłem do doktora.
— Milord coraz to ma się lepiéj; rana jego, szczęściem, wcale nie jest niebezpieczna.
— Czyż niema uda złamanego?
— Jest to bardzo mocna kontuzja, boleśniejsza może niżeli złamanie, lecz bynajmniéj nie niebezpieczna...
— A rozbójnicy?
— Zdołali wymknąć się i wyruszyć pod żagle, straciwszy pięciu ludzi w tym napadzie, lecz zapewne unoszą wielką liczbę ranionych...
— A my, czy dużośmy ludzi stracili?
— Trzech majtków i jeden nadzorca zostali zabici.... prócz tego, dziewięciu naszych żeglarzy, mniéj lub bardziéj jest rannych.
— Zdaje mi się że teraz dzień? Któraż godzina, doktorze?
— Jedenasta, Panie.
— Prawdziwie, zdaje mi się że śpię.... to więc wszystko wydarzyło się?...
— Téj nocy...
— A jakież moje rany?
— Rana w głowie, i ugodzenie sztyletem w lewę łopatkę... Ach! Panie, o jedną, linią niżéj... a ostatni ten cios byłby śmiertelny.... Lecz jakże się Pan dzisiaj czujesz?
— Dobrze; doświadczam trochę pieczenia w łopatce, i nic więcéj; lecz Falmouth? Falmouth?
— Milord nie będzie mógł chodzić chyba za kilka dni. Pomimo swéj rany chciał mi dopomódz do pierwszego opatrzenia pana... i czuwać przy panu dzisiejszéj nocy... lecz od godziny siły go opuściły, i kazałem go zanieść do jego pokoju gdzie teraz spi. Skoro się tylko przebudzi, znowu przyjdzie do pana, gdyż bardzo mu pilno wynurzyć swoją wdzięczność!
— Nie mówmy o tém, doktorze!
— Jak to nie mówić o tém, łaskawy panie? — zawołał doktór. — Niezapomniałżeś pan, śród téj zaciętéj bitwy, o własném swojém bezpieczeństwie, aby wydobyć milorda z największéj toni? Niezostałżeś raniony spełniając ten czyn odważnéj przyjaźni? Ach! panie, miałżeby Milord kiedy zapomnieć, iż tobie to jedynie winien życie?... A my, czyż kiedykolwiek zapomnimy. iż panu to winniśmy zachowanie jego życia?
— Attak był więc bardzo dzielny, doktorze?
— Wszędzie był straszliwy.... lecz nasi żeglarze, chociaż mniejsi liczbą, odważnie go odparli... słowem, współ ubiegali się z panem o odwagę; gdyż pańska zimna krew, pańskie pasowanie się osobiście z dowódcą tych rabusiów, w podziwienie wprawiło całą naszą okrętową osadę.
— I pan mnie upewniasz że rana Falmoutha nie jest niebezpieczną?
— Nie jest niebezpieczną.... lecz jeśli pan pozwoli, pójdę zobaczyć czy mnie nie potrzebuje.
— Idź, idź doktorze, i powróć mnie uwiadomić kiedy się będę mógł z nim widzieć.
Sam pozostałem.




Rozdział 6.
― PRZYJAŹŃ. ―

Henryk winien mi był życie!
Niezdołam wypowiedzieć z jak pyszném szczęściem moje powtarzała, rozbiérało te słowa!
Jakże błogosławiłem przypadek, który dozwolił mi dowieść Falmouthowi, że moja przyjaźń była mocna i prawdziwa.
Dotąd, chociaż ulegałem pociągowi tego przywiązania, czułem że bardzo brakuje uroczystego poświęcenia, przez jakowy wielki dowód najzupełniejszego wylania się dla niego.
Jeśli przywiązywałem jakową cenę do mego odważnego czynu, to chyba dla tego, że, wznosząc mnie we własnych oczach, ze pokazując iż zdolny jestem do przedsięwzięcia wspaniałomyślnego, czyn ten ubezpieczał mnie względem trwałości mego przywiązania dla Falmoutha.
A z moim charakterem, wierzyć w siebie, było to wierzyć w niego; wierzyć że jestem przyjacielem prawdziwym, kochającym z zapałem, poświęcającym się, było to sądzić się godnym wzbudzić przyjaźń prawdziwą, mocną, poświęcającą się.
Czułem to zaufanie odważne żołnierza, który, pewien teraz że śmiało znajdzie się pośród ognia, oczekuje niecierpliwie i z zaufaniem nowéj sposobności dowiedzenia co jest wart.
Reakcya tego zaufania była tak wielka, iż wpłynęła nawet na przeszłe moje uczucia.
Dumny z mego postępowania względem Falmoutha, zrozumiałem że Helena, że Małgorzata mogły mnie kochać dla przymiotów, które ich serce odgadywało zapewne, a które teraz wykryły się we mnie.
Pierwszy raz nakoniec, odgadłem, szczęście niewysłowione!.... całą miłość, jaką te dwie szlachetne istoty czuły ku mnie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę po odejściu doktora, drzwi mego pokoju otworzyły się, i postrzegłem Falmoutha wniesionego przez dwóch służących.
Zaledwie krzesło jego przysunięte zostało do mego łóżka, Henryk rzucił się w moje objęcie.
W tym niemym uścisku, opierał silnie swą głowę o moje ramie; czułem łzy jego płynące ręce drżące ze wzruszenia; nie mógł wyrzec tylko te słowa: Arturze... Arturze... mój przyjacielu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiele lat upłynęło od tego dnia pięknego! wiele czarnych zmartwień nastąpiło po téj radości tak promieniejącéj, a nic niezdołało przyćmić jéj wspomnienia, bo teraz jeszcze serce moje rozkosznie bije na te myśli!
Niepodobna opisać z jaką delikatnością, z jakiem wylaniem Falmouth oświadczył mi swą wdzięczność. Słów mi brakuje na odmalowanie tego co dźwięk, co wyraz twarzy, spojrzeń, głosu, mogą same tylko wytłumaczyć...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiatry przeciwne trwały przez kilka dni i niedozwoliły nam dopłynąć tak prędko do Malty jakieśmy się spodziewali.
Rana Falmoutha szybko zbliżała się do zupełnego uleczenia; lecz gojenie się mojéj daleko było powolniejsze.
Henryk, podczas tego przeciągu czasu, nieszczędził dla mnie starań najtkliwszego brata.
Z jakże bolesną uwagą śledził każdego poranku spojrzenie doktora, gdy opatrywał mą, ranę! Ile to drobnostkowych zapytań względem czasu zupełnego mego uzdrowienia, jakoważ wreście była jego niecierpliwość lub radość, gdy przewidywania doktora kres jéj oddalały lub przybliżały!
Wspomnęż jeszcze o tysiącznych drobnostkach, o tysiącznych najpowabniejszych uprzedzaniach, które wykrywały jego najczulszą troskliwość, a mnie tak bardzo uszczęśliwiały!
Falmouth opowiedział mi całe swoje życie, ja przed nim nic z mojego życia nie ukryłem.
Dwanaście lat był starszy odemnie; mowa jego przekonywająca, wymowna, wykarmiona doświadczeniem ludzi i rzeczy, przybierała zwolna nad moim umysłem szczególniejszą władzę.
Nic wznioślejszego, nic bardziéj szczytnego jak jego przekonania moralne lub polityczne.
Nieposiadałem się z podziwienia i uwielbienia, wykrywając tak codziennie nowe skarby czułości najdelikatniejszéj, wysokiego rozumu i głębokiéj nauki, pod ironiczną i zimną powierzchownością, jaką Falmouth zwykle przybierał.
Cóż powiem? Pod sceptyczną i szyderską maską Don Juana Byronowego, było to gorejące i mężne serce Posa Szyllera, była to jego pałająca i święta miłość ludzkości, była to jego szczera wiara w dobre, były to jego wspaniałomyślne zasady, jego przepyszne teorye, tworzone dla szczęścia ogółu.
Jeśli Falmouth ukazał mi się pod tym nowym pozorem, to dla tego, że podczas długich dni naszéj żeglugi, dotknęliśmy, traktowali, zgłębiali, wiele przedmiotów. I tak, pozostałem aż dotąd najzupełniéj obojętny na kwestye polityczne; a jednakże uczułem iż nowe struny zadrżały w méj duszy, gdy Henryk, uniesiony oburzeniem, opowiadał mi zawzięte utarczki które on, Par Angielski, wytrzymał w parlamencie, przeciwko partii ultra-toryskiéj którą mi odmalował jako hańbę swego kraju.
Niemogłem pozostać obojętnym w obec bolesnego wzruszenia, dotkliwych żalów Falmoutha, który opłakiwał próżność swych usiłowań, a nadewszystko występną słabość z jaką porzucił pasowanie się, wtedy, gdy zwycięztwo nie było jeszcze zwątpioném.
Wchodzę w te szczegóły, gdyż dały powód do wypadku, jednego z najboleśniejszych w mém życiu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od dwóch dni Falmouth zdawał mi się najgłębiéj w myślach pogrążony.
Nie raz nalegałem na niego aby mi powierzył powód swego zamyślania; zawsze odpowiadał mi z uśmiechem abym się nie troszczył, iż pracował dla nas obydwóch, i że niezadługo ujrzę owoc jego pomysłowych marzeń, wyskoków jego imaginacyi.
W istocie, Henryk wszedł do mnie pewnego poranku z miną poważną, oddał mi list zapieczętowany, i rzekł ze wzruszeniem: — Przeczytaj to... przyjacielu, idzie tu o naszą przyszłość...
Potém ścisnął mnie za rękę, i wyszedł:
— Oto list który mi zostawił...
Oto te proste i szlachetne karty, w których wielka dusza Falmoutha najzupełniéj się wykrywa.
Jakaż była moja odpowiedź!
Ach!... to wspomnienie jest obrzydłem...




Rozdział 7.
― LORD FALMOUTH DO ARTURA.. ―
Na jachcie Gazella, 13, Czérwca 18**

Mogłem ci powiedziéć to wszystko co ci napisał, przyjacielu; lecz pragnę abyś list ten zachował...
„Jeśli zamiary o których z tobą mówię, uiszczą się... kiedyś odczytywać będziemy to pismo z zajęciem, pomnąc że z tego punktu wyruszyliśmy w świetny zawód który marzę dla nas obydwóch.
»Jeśli przeciwnie los nas rozdzieli, karty te pozostaną ci jako powieść prosta i prawdziwa okoliczności, które natchnęły mnie przywiązaniem, jakie ku tobie uczuwam.
»Spotkałem się pierwszy raz z tobą na śniadaniu u pana de Cernay: przyjemność twojéj rozmowy zrobiła na mnie wielkie wrażenie; potém, po kilku odcieniach twego charakteru i rozumu, malujących się wmówię, postrzegłem że z całym pozorem uprzejmości i ludzkości, musiałeś jednak pozostać na zawsze oddzielony od innych ludzi nieprzebytą zaporą.
»Od téj chwili żywo zająłem się tobą.
»Wiedziałem z doświadczenia, że charaktery wyłączne, jakim i twój był, srodze cierpią z odosobnienia jakie same sobie nakazują; gdyż te natury dumne, delikatne i podejrzliwo-obrażliwe, nie mogą się w jedno zespolić z ogółem ludzi.
»Popłynąłem do Anglii pod wpływem tych wyobrażeń.
»W Londynie napotkałem kilka osób, których mowa utwierdziła mnie w zdaniu jakie sobie utworzyłem o tobie.
»Znalazłem cię w kilka miesięcy przy pani de Pënâfiel, którą bardzo byłeś zajęty.
»Ponieważ podzielałem w tenczas uprzedzenie, świata przeciwko niéj i nieuwiadomiłeś mnie jeszcze o wszystkiém czego była wartą, dziwiłem się że sam szukasz szczęścia w związku z kobieétą, któréj płochość tak powszechnie była znaną; nadzwyczajna drażliwość, jaką sądziłem że byłeś uposażony, zdawało mi się że musiała być co chwila srodze rażoną, w twych stosunkach z panią de Pënâfiel.
»Ludzie tacy jak ty, mój przyjacielu, obdarzeni są taktem, przebiegłością, pewnością nadzwyczajną, które, w ogóle, niedozwałają im pomylić się w przy wiązaniach które obierają: jestże to prawda? Helena, Małgorzata; niebyłyż we wszystkiém godne twojéj miłości? To też posłuchaj mojéj rady, zawierzaj zawsze, na ślepo pierwszym twoim wrażeniom.
»Powiadam ci t,. bo czuję ile cię kocham, i że ciebie zapewne także instynkt do tego wiedzie abyś nie kochał.
»Przepraszam za ten nawias, powróćmy teraz do Margrabiny.
»Dopóki się widziałem szczęśliwym, zajmowałem się jedynie tobą z powodu złego, które słyszałem o tobie.
»Lecz niezadługo zagniewanie świata na twoją szczęśliwość tak się stało powszechne i zawzięte, potwarze tak się zrobiły zajadłe, iż zaczynałem wierzyć że pani de Pënâfiel zasługiwała na twoją miłość, podobnie jak i ty na miłość jéj zasługiwałeś. Późniéj powiedziałaś mi wszystko, i poznałem pierwszy mój błąd; potém nastąpiło to okrutne rozerwanie naszych stosunków.
»Bardzo boleśnie odpokutowałeś twe powątpiewania!! niechaj ci będą przebaczone!
«Gdyś mnie prosił abym ci dopomógł zrobić przysługę mężowi twéj kuzynki Heleny; delikatność twojego względem niéj postępowania tak była rozczulającą, iż bardzo cię w mojej myśli podwyższyła; uczułem ku tobie szacunek, najgłębsze uwielbienie... Tak jest, mój przyjacielu.. jeszcze bardziéj podziwiałem twoję bez interessowtność niżeli twój sposób postępowania... gdyż przenikałem, że przez nieszczęsne usposobienie twego charakteru, znajdziesz sposób zwiędlić we własnych oczach zasługę tego czynu, i że nieznajdziesz nawet wynagrodzenia we własnym sumieniu.
»Od dawna przemyśliwałem, z braku zatrudnienia i zajęcia udać się do Grecyi, widziałem cię tak nieszczęśliwym, iż osądziłem tę chwilę za sposobną, aby ci proponować przedsiewziąść tę podróż wraz ze mn. Otoczyłem ją tajemnicą, aby podbudzić twoją ciekawość, a gdym postrzegł żeś się namyślił mi towarzyszyć, uczułem się bardzo szczęśliwy...
»Dla czegóż tak szczęśliwy, przyjacielu?
gdyż, niebędąc zupełnie we wszystkiém do ciebie podobny, przpadek, lub zanadto wielkie wymagania mego serca, dotąd nie pozwoliły mi poznać słodyczy przyjaźni i że czułem się pociągniony ku tobie wielkiém podobieństwem charakteru i rozumu; bo sądziłem, że ta podróż będzie dla ciebie korzystném roztargnieniem; bo znajdowałem nakoniec nieocenioną sposobność zawiązania z tobą stosunków gruntownych i trwałych.
»Postrzegłem, że będę musiał przezwyciężać twoje niedowierzanie walczyć z mocno wkorzenioném powątpiewaniem... lecz nieodstręczyłem się, położyłem ufność w wytrwałości mego przywiązania i domyślności twego serca: ono dla ciebie wybrało miłość Heleny. Małgorzaty; powinno było wybrać mnie, za twego przyjaciela.
»Jednakże, postrzegając jak powolne postępy czyniłem w twém sercu, lękałem się niekiedy czyś nieuwierzył na prawdę pozorom obojętności i niedbania o wszystko, jakie zwykle udawałem. Jednakże zwolna nastąpiła w tobie ufność, i w kilka dni po oddaleniu się z Francyi, byliśmy braćmi...
»Szybkie rozwinięcie się naszéj przyjaźni niezadziwiło mnie bynajmniéj; zdaje mi się że istniała pomiędzy nami taka styczność, nasze dusze były niejako tak mocno namagnesowane sympatyą, że za pierwszem zetknięciem się ze sobą, miały się na zawsze ścisłym połączyć węzłem.
»Raz już pewny twego przywiązania, rozpatrzyłem się powoli w moim skarbie.
»Słowem, postąpiłem sobie tak, jak ci antykwaryusze, którzy, raz stawszy się panami rzadkości któréj pragnęli, delektują się rozbiorem, podziwianiem jéj piękności. Tak i ja oceniałem twoją naukę, twój głęboki rozsądek... W tedy to starałem się obudzić wielkie instynkta, które sądziłem że istniały w tobie;
»Niemyliłem się... Od czasu tych odkryć nie byłeś już w moich oczach biedném dziecięciem nerwowém i draźliwém, które dla tego kochamy że jest słabe i cierpi, lecz młodzieńcem dumnym i śmiałym, obdarzonym potężną myślą, obszerném pojęciem, giętkim dowcipem, który posiadał wszystkie wady tych znakomitych przymiotów.
«Statek sardyński napadł na nas: miałem straszliwe przeczucie... chciałem uniknąć bitwy. Ryło to niepodobieństwem, i dziękuję zato przeznaczeniu... gdyż jesteś prawie uleczony, a ja ci życie jestem winien.
»Tak jest, Arturze, winienem ci życie cielesne, gdyż żyję; winien ci jestem życie duszne, gdyż jesteś moim przyjacielem!
»Czy wiesz, gdybym nieznał potęgi mojéj wdzięczności... byłbym przerażony?
»Od dawna szukałem sposobu uczynienia cóś, dla twojego szczęścia, wywdzięczając się za to, żeś tak wiele dla mojego szczęścia uczynił.
»Obowiązek który wkładałem na siebie był trndnym... posiadałeś wszystko: młodość, rozum, majątek, wspaniały i szlachetny charakter... Lecz postrzegłem, że nieszczęśliwa dążność niszczyła tak rzadkie dary!
»W niéj było źrzódło twych nieszczęść. Do tego to aż żrzódła pragnąłem dojść, aby je odwrócić. Niechaj go uwolnią na zawsze od tych okropnych powątpiawań, sam sobie mówiłem... niebędziesz mi winien korzyści, których ta wątpliwość niedozwala mu zażywać?
» Nieraz mi powiadałeś że te napady niedowierzania i zgryźliwéj mizantropii były jedynemi prawdziwemi nieszczęściami twego życia... — Lecz wieszże co jest przyczyną tych napadów?.... — nieczynność moralna w jakiéj żyjesz!
»Wyobraźnia twoja jest żywa, ognista; niemając żadnego żywiołu, ciebie samego obiera za ofiarę!
»Z téj ciągłéj reakcji twego rozumu na serce, z téj nienasyconéj potrzeby zajmowania twéj myśli, wynika nieszczęsny nałóg rozbierania wszystkiego, który cię popycha do tak straszliwych zgłębiań, który cię doprowadza do tak dręczących odkryć, bądź w samym sobie, bądź w innych!...
„Wierzaj mi, przyjacielu; bo przez wiele nocy głęboko zastanawiałem się nad twoim charakterem, i sądzę że mówię prawdę; od chwili jak nadasz chlubną pastwę pożerczéj czynności która cię udręcza, z rozkoszą to, z niewysłowioném zaufaniem, staniesz się przystępnym wrażeniom tkliwych uczuć. Ślepo w nie uwierzysz, bo niebędziesz już miał czasu powątpiewać.
»Nim poznałem się na twojéj wartości, ta podróż do Grecyi zdawała mi się dla ciebie dostateczném zatrudnieniem; lecz teraz, kiedy znam cię lepiéj, czuję, że podróż ta nie jest już w proporcyi z potęgą pojęcia jakie postrzegłem w tobie... Teraz nakoniec, kiedy polegam na tobie, jak sam na sobie polegam, nowe widnokręgi roztworzyły się przed memi oczymą. Nie do płonnych to przedsięwzięć chciałbym użyć naszéj odwagi i naszego wysokiego pojęcia...
Mam cel daleko szlachetniejszy. może uważać go będziesz jako urojenie; lecz zastanów poznasz, że podług wszelkiego domniemania, można bardzo wnosić iż się nam powiedzie.
»Problemat który miałem rozstrzygnąć był więc następujący: — uszczęśliwić cię, sam sobie nieszkodząc, — to jest nierozstając się z tobą; — zająć o tyle wspaniale twój rozum, aby mi niewydzierał na dal twéj przyjaźni, zastosować nakoniec do jakiéj wielkiéj sprawy wszystkie twoje szacowne przymioty, które, pozostawione bez użytku, wyradzają się i stają się dla ciebie fatalnemi, jak te płyny dzielne i zbawienne, które fermentacya przeistacza w truciznę.
»Gdym ci mówił o Anglii, o jéj przyszłości o udziale jaki miałem w passowaniach się rozstrzygających jéj losy, widziałem cię uważnego, ciekawego, wzruszonego... szlachetne, wymowne słowa z ust się twoich wymknęł; ywykryłeś, z całą naiwnością natchnienia, wyobrażenia i myśli nowe, śmiałe. Dobrze wpatrywałem się w twe poruszenia, rysy, dźwięk głosu; przekonałeś mnie, że, jeśli zechcesz, będziesz powołany potężny wpływ na ludzi wywierać. Wiadomości twoje są obszerne, nauki twoje głębokie, charakter ognisty i dumny, położenie niepodległe, nazwisko zaszczytne... posłuchaj mego zamiaru.
»Udajemy się najpierw do Malty, abyś zupełnie wyzdrowiał i zażył odpoczynku którego potrzebujesz. — Wyrzekamy się zapalników Kanarysa, i powracamy do Anglii.
»W czasie twych podróży do mego kraju, niezajmowałeś się bynajmniéj poważnemi nad nim zastanowieniami; tą razą, pod mojém przewodnictwem gdyż podzielać będę twe prace, zgłębisz mechanizm rządu angielskiego, jego widoki, jego ekonomią, i tym podobnie; potém pójdziemy żądać tychże samych objaśnień od Niemiec, Rossyi, Stanów-Zjednoczonych, aby uzupełnić twoją edukacyą polityczną.
»Gdybym nie znał wczesnéj dojrzałości twego rozumu, powiedziałbym ci abyś nie bardzo się przerażał tym poważnym drogo-skazem. Obaj młodzi, bogaci, weseli, silni i śmiali, jak dwaj bracia którzy wzajemnie na sobie polegają, postępujemy do naszego celu wypoczywając po naukach wśród zabaw, a po zabawach wśród nauki.
»Nasze położenie w świecie i sam rodzaj nawet naszych rozważań, zmuszają nas do przebieżenia wszystkich stopni skali towarzyskiéj, jednają nam w każdym kraju stosunki z wszystkiemi wyższościami nazwiska, pojęcia lub majątku. Wiesz-że nakoniec, jaki jest horyzont daleki tego życia tak świetnego, téj ambicyi która nadaje ruch wszystkim naszym umysłowym władzom, począwszy od najpłonniejszych aż do najwznioślejszych? Czy wieszże jaka jest dla ciebie nagroda tych zatrudnień tak zajmujących, przeplatanych uciechami światowemi, i dzielonych przez przyjaźń najstalszą? czy wiesz jaka?... Może starania około losu wielkiego narodu, bo możesz kiedyś zostać ministrem... pierwszym ministrem...
»Co do sposobów jakich użyć należy aby dojść do tego kresu, który wydawać ci się będzie niezmiernym, pogadamy o nich, a zobaczysz że twoja nauka, twoje nazwisko, twój majątek, długie rozważania polityczne, że doświadczenie ludzi i rzeczy, które nabędziemy w czasie długich naszych podróży, otworzą ci wrota do pierwszych godności, bądź czy przedstawisz się izbie deputowanych, bądź czy wejdziesz w zawód dyplomatyczny, otrzymując jaki ważny urząd.
»Na wszelki przypadek, mój przyjacielu, kierunek jaki obierzesz stanie się moim kierunkiem; jeśli pozostaniesz w Paryżu jako członek rządu, przyjmę u dworu Francuzkiego polecenie, którego przez długi czas przyjąć niechcialłem; jeśli posłany zostaniesz do którego zagranicznych gabinetów, mogą śmiało rachować na mój wpływ, aby być pewnym że się z tobą niezadługo połączę.
»Bez wątpienia, położenie nasze jest takie, że ani ty, ani ja, niepotrzebujemy tych urzędów aby się znaleść znowu, i daléj prowadzić stosunki które nas tak bardzo uszczęśliwiają; lecz powiedziałem ci, przedewszystkiém musimy walczyć przeciwko naszemu śmiertelnemu nieprzyjacielowi... Bezczynności; walczyć sposobem wielkim, wzniosłym, we wszystkiém godnym naszego rozumu. A przyjacielu, kiedyż będziemy mieli szlachetniejszą ambicyą?... zajmować się losem naszych dwóch krajów! widzieć naszą przyjaźń służącą za węzeł ich interesom, łączącą ich, jednoczącą niejako... jak połączyła i w jedno zlała nasze serca!
»I niemów mi że to marzenie, urojenie... Ludzie z miernym talentem doszli do kresu który ci proponuję. Zresztą, chociażby powodzenie podróży było niepewném, droga nie jestże cudowną? Jakże płodnemi staną się dla przyszłości nasze usiłowania, przypuszczając nawet żeby były szalonemi?
»Daléj, daléj, Arturze, nabierz odwagi; użyj dumnie, szczytnie darów któremi los cię obsypał, a nadewszystko; przyjacielu, unikaj téj nieczynności tak zgubnéj dla twéj spokojności i serca...
„O! wydrzéj się jéj: bo, wyznaję, teraz twoja przyjaźń tak jest dla mnie drogą, twoje szczęście tak dla mnie szacowném, iż uczyniłbym wszystko, co tylko uczynić można, aby widziéć jedną i drugą pod zachroną jakiéj szlachetnéj i prawnéj ambicyi.
»Oto moje zamiary, oto moje nadzieje... Co o nich myślisz, przyjacielu? Napisałem ci to wszystko, gdyż pomimowolnie obawiałem się, aby rozmawiając z tobą, żart, najmniejsze niedowierzanie z twéj strony, nieprzyszły ostudzić mojéj wymowy; a że, przedewszystkiém, chodziło o przekonanie ciebie, postanowiłem mówić sam jeden.
»Aby posunąć dziwactwo aż do końca, żądam od ciebie odpowiedzi na piśmie.
»Wedle tego czy przyjmiesz, czy odrzucisz te ofiary szczeréj przyjaźni, list twój będzie datą jednego z dni najszczęśliwszych, lub najnieszczęśliwszych w mojém życiu.

»H. F.«



Rozdział 8.
― NIEDOWIERZANIE. ―

Nim odebrałem ten list... byłem głęboko szczęśliwy... pełen zaufania i spokojności, polegając najzupełniéj na przywiązaniu Falmoutha ku mnie, pełen też byłem wiary w przywiązanie które czułem ku niemu; dla czegóż stronnice te, tak proste i rozczulające, zmieniły nagle ten dzień świetny w noc najgłębszą?
Dwa razy list ten odczytałem....
Uderzyło mnie na samprzód szczytne, wytłumaczone poświęcenie się Falmoutha, który aby mnie wydrzeć nieczynności, którą, uważał za tak zgubną dla niego szczęścia, ofiarował się podzielać moje podróże, moje nauki, i nawet sam zawód, który pomyślne powodzenie mogło dla mnie otworzyć.
Co mnie zdziwiło także bardzo... co mnie prawie uraziło... była to przesada, koniecznie szyderska, z jaką Falmouth mówił o mojéj zasłudze; zasłudze, która wedle niego miała mnie wprędce wynieść, nie mniéj jak na pierwszego ministra... lub ambasadora.
Na nieszczęście, zapewne, nieurodziłeim się aby pojmować wspaniałe unoszenie się przyjaźnią; gdyż postanowienie Falmoutha tak, mi się wydało przesadzoném, tak wychodzącém z granic wszelkich proporcj i postępowania ludzkiego, tak wyższe od dowodów mego przywiązania, jakie mu kiedy okazać mogłem, iż sam siebie po kilka krotnie zapytałem, czy istotnie mnie czyni podobną ofiarę... i jakim sposobem zasłużyłem na to, aby mi ją czynił?
Jeśli to com uczynił dla niego, niebyło godném podobnego poświęcenia z jego strony jakiż powód skłaniał go ofiarować mi tyle... za tak mało?...
Nieuległem bez passowania się wpływowi tych nieszczęsnych myśli, gdyż przewidywałem jaki bliski i straszliwy przystęp niedowierzania.
Nieraz chciałem odwieść umysł z fatalnej drogi w którą się zapuszczał, lecz czułem się pomimowolnie unoszony ku czarnym przepaściom powątpiewania.
Przerażony, nieraz już chciałem pobiedz do Henryka, i błagać go aby mnie uchronił przedemną samym... aby mi wytłumaczył niejako wszystko to, co mi się zdawało niepojętego w jego podziwienia godném poświęceniu się, i uczynił przystępném dla mego pojęcia, jeszcze tak mało przywykłego do tych przyjaźni tak potężnych i świetnych, które tak mnie oślepiały, iż niemogłem się im przypatrywać bez zawrotu... Lecz fałszywy, lecz nędzny wstyd, zatrzymał mnie; widziałem słabość, podłość, upokarzające wyznanie niższości w tém, coby z méj strony było tkliwym dowodem zanfania i powierzania się.
Pomimowolnie uczułem ze zgrozą, że tak się skończy przyjaźń moja dla Falmoutha, jak wszystkie inne uczucia których doznawałem. Przyjaźń ta doszła do swego paroksyzmu; miała rozkosznie zająć me życie, zwiększyć moję przyszłość... Trzeba było abym ją zerwał.
Doznawałem dziwnego uczucia; zdawało mi się że umysł mój spuszczał się ze sfery idealnéj, zaludnionéj najczarowniejszemi postaciami, w posępną i granic niemającą pustynię.
Porównanie fizyczne wytłómaczy to wrażenie zupełnie moralne. Gdy mi zabrakło nagle skrzydeł, które mnie utrzymywały w sferze najuroczniejszéj wiary, padłem na niepłodny i wyniszczony grunt rozbierania wszystkiego, pośród zwalisk pierwszych moich nadziei!
Dotąd tak szczera i czysta wiara moja w przyjaźń, w świętą przyjaźń, miała, niestety! zwiększyć jeszcze te smutne szczątki.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Im bardziéj myślałem o uwielbienia godnéj propozycyi Falmoutha, im bardziéj oceniałem troskliwość nadzwyczajną, prawie ojcowską, która mu myśl do niej podała... tém mniéj czułem się jéj godnym.
Niemogłem zrozumieć, niemogłem uwierzyć, aby przysługa którą mu wyświadczyłem, chroniąc go od niebezpieczeństwa, wartą była takiego wyrzeczenia się samego siebie. Ten szyk myśli doprowadził mnie niezadługo do poniżenia wszystkiego co było prawdziwie wspaniałomyślnego w mojém postępowaniu względem Henryka.
Dziwaczna monomania! Nietak jak ci ludzie, którzy podli z przyrodzenia, zażywają wszystkich wybiegów swego rozumu, aby dowieść że ich postępowanie jest zaszczytném, dokazałem przez najdziwaczniejsze rozumowania upodlić we własnych oczach czyn szlachetny, z którego owszem powinienem się był pysznić.
Zresztą, mówiłem sam do siebie, jakąż tak niezmierną przysługę wyświadczyłem Falmouthowi, aby mi czynił tak wspaniałe ofiary? Ocaliłem mu życie... prawda; lecz gdyby Williams, gdyby ostatni z majtków jego yachtu, się znalazł w podobném położeniu, byłbym go podobnież ratował...
Było to więc z méj strony pierwsze domysłowe wzruszenie, a nie owoc rozwagi.
A potém, czyż czyn ten mnie co kosztował? nie, niewahałem się ani chwili; zasługa jego była więc bardzo mierną, gdyż wartość czynu nie może być sądzona, tylko w miarę ofiar jakie nakazuje.
Milionowy bogacz dający luidora biednemu zawsze nie bardzo mnie rozczulał; biedak ten, dzielący tego luidora z nieszczęśliwszym od siebie, wydałby mi się szczytną istotą.
Raz wpadłszy pod władzę tych paradoksów równie smutnych i niedorzecznych, niezatrzymywałem się już więcéj.
Moja odwaga nie mniéj została poniżoną we własnych mych oczach.
Okazując się tak nieulękłym w pasowaniu się mojém z temi morskiemi rozbójnikami, mówiłem sam do siebie, czyż pomyślałem choć na chwilę o zaszczycie utrzymania godnie imienia francuzkiego w oczach Anglików? o oswobodzeniu morza z zapełniających go rozbójników? o dowiedzeniu Falmouthowi że, pomimo chorowitéj słabości mego charakteru, posiadałem przynajmniej odwagę gdy należało działać? Byłżem przynajmniéj uniesiony pragnieniem niebezpieczeństwa? ślepą, lecz pełną śmiałości wściekłością? Nie... stałem się zapewne posłuszny machinalnie instynktowi zachowawczemu; oddałem cios za cios: chciałem zabić aby nie być zabitym. Nie było więc więcéj wzniosłości ani szlachetności w mym czynie, jak w rozpacznéj wściekłości zwierzęcia, które się rzuca zajadle na nieprzyjaciela, który nań napada.
Potém, jako ostatni argument przeciwko sobie samemu, pytałem siebie dla czego moje serce tak się napełniało smutkiem i goryczą? Czyn mój nie musiał być w całéj zupełności wielkim, kiedy uczucia wzniosłe które obudził w méj duszy już się zacierały, aby ustąpić powątpiewaniom najohydniejszym względem samego siebie i Falmoutha.
Niestety! straszliwa konkluzya wszystkich tych przeklętych urojeń, nastąpiła nie długo.
Teraz kiedy z zimną krwią zastanawiam się nad tém srogiém zaślepieniem, myślę że może zostałem popchniony do tego nielitośnego rozbioru przez nędzną zazdrość, do któréj sam się przed sobą nieprzyznawałem.
Nie będąc zdolny do podobnego poświęcenia, jakie czynił Falmouth, chciałem je zapewne zwiędlić, wynajdując mu jakowy ukryty i nędzny powód.
Może jeszcze chciałem uniknąć wpływu, którego się lękałem...
Zrobiłem więc lodowaty niejako spis tego, co Falmouth był mi winien i tego co mi ofiarował.... Było to cóś nakształt pogrzebnego wyliczania tego co pozostało po umarłym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wydało mi się przynajmniéj widocznie, niezaprzeczalnie, że: — że cena, którą Falmouth nadawał przysłudze jaką mu wyświadczyłem, była zanadto wielką.
Dlaczegóż ofiarował mi tak znacznie przewyższającą cenę?
Zbyt się poniżyłem we własnych oczach, czułem się zbyt upodlony, nawet temi powątpiewaniami, temi niecnemi rachubami, abym mógł uwierzyć choć na chwilę, że sympatya, którą mówił że czuje ku mnie była rzeczywistą; czyż niewyznał mi że takt niezmiernie delikatny wskazywał mu zawsze dusze wyborowe, ku którym miał czuć jakowyś pociąg?
Jakimże sposobem charakter tak wspaniałomyślny mógł czuć pociąg ku mnie, tak niegodnemu, tak niezdolnemu wzbudzić go?
Jakiż ma interes udawać taką egzażeracyą?
Nazwisko jego daleko jest świetniejsze niżeli moje, majątek ogromny, położenie jedno z najznakomitszych; nie próżność to więc zbliża go do mnie...
Odwaga jego jest znaną, nie obrońcy to więc szuka we mnie.
Dowcip jego jest żywy, świetny, oryginalny; a jednakże przez długie lata żył samotny, niemogę więc być w jego oczach pewnym rodzajem błazna... Przez długi czas, wyznaję, szukałem jaki interes mógł powodować Falmoutha do podobnego postępowania...
Nagle, gdy zacząłem rozkopywać błotnistą przepaść najszkaradniejszych instynktów; piekielna myśl przyszła mi do głowy.
Cieszyłem się na chwilę najobrzydliwszym tryumfem: odgadłem...
Sądziłem żem wszystko zrozumiał, wszystko wytłómaczył, tym dziwacznym, tym obmierzłym wnioskiem. Okropny zawrót mnie opanował...




Rozdział 9.
POJEDYNEK. ―

Napisałem naprędce te kilka wierszy w odpowiedzi na cudny list Falmoutha.
Zadzwoniłem i posłałem mu bilet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
[3] Podobnie jak zwykle, skoro tylko list ten posłałem, skoro przyszedłem do siebie z odurzenia, gdym się zastanowił nadętą niegodną obelgą... zostałem przerażony.

Gdybym się téż omylił!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłbym dał życie abym nie był napisał tych kilku straszliwych wierszy.
Już było zapóźno...
Pokój mój oddzielony był od pokoju Famoutha tylko forsztowaniem...
W przerażającéj obawie, zacząłem słuchać...
Skoro służący który przyniósł mój list Falmouthowi zamknął za sobą drzwi, nastąpiło głębokie milczenie...
Potém, nagle, gwałtowne poruszenie obaliło krzesło I posłyszałem Falmoutha pospieszającego ku drzwiom krokiem ciężkim i niepewnym, gdyż zaledwie mógł chodzić.
Miał przyjść...
Serce moje tak gwałtownie biło że ledwie nie pękło.
Kroki jego zbliżyły się...
Uczułem się zlany zimnym potem.... strach mnie ogarnął.
Drzwi moje otworzyły się raptownie. Wszedł, wlokąc się oparty na swéj lasce.
Nigdy w życiu... nie, nigdy w życiu niezapomnę wyrazu piorunującego gniewu który wybuchał na jego twarzy; zdawał się być maską marmurową, oświecony dwoma płomiennemi oczyma...
— Broń pańska! — krzyknął głosem drżącym z oburzenia i pokazując mi list który trzymał w ręku. — Broń pańska!!!!!
Okropna zgryzota mnie ogarnęła, tak była gwałtowna iż mnie natchnęła podłém odwołaniem méj hańby...
— Henryku! — rzekłem, pokazując mu ten list z miną rozpaczną, — wybacz...
— Wybacz?... Więc pan nie chcesz się bić? — krzyknął Falmouth ze wściekłością.
Zapłonienie czoło moje powlekło, wstyd żem się widział posądzony o słabość przywiódł mnie do ostateczności, i odpowiedziałem mu:
— Mości panie,... moją bronią będzie ta, którą pan obierzesz.
— Oszczędzam panu tych delikatności. Jaka pańska broń? kończmy już raz... — powtórzył ostro.
Już miałem wybuchnąć; lecz pomnąc że Falmouth był u siebie, wstrzymałem się.
— Pan i ja. — rzekłem, — zabardzo jesteśmy ranni, jak mi się zdaje, abyśmy mogli użyć szpad naszych.... pistolet będzie więc bronią najstosowniejszą...
— Słusznie, — rzekł Falmouth, rzucając się na krzesło z poręczami.
Zadzwonił.
Jeden z jego służących wszedł.
— Proś pana Williams aby przyszedł, — rzekł Falmouth.
Lokaj wyszedł.
— Williams i Geordy będą naszymi świadkami, — rzekł do mnie rozkazująco Falmouth.
Uczyniłem machinalny znak przyzwolenia... byłem zgromiony...
Williams przyszedł.
— Gdzie jesteśmy, Williamie? Jakiż najbliższy ląd?
— Wiatr, który wiał od północy przez cały poranek, milordzie, naprowadził nas na dolną drogę ku Malcie. Jeśli wiać nieprzestanie, będziemy mogli tam przybyć jutro wieczór.
— Starajże się poczciwy Williamie doprowadzić nas tam jak najprędzéj... Lecz podaj mi pierwéj rękę, abym mógł powrócić do mego pokoju...
Sam pozostałem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niepotrzebuję powiadać całéj goryczy mojéj rozpaczy.

Rozdrażniona gwałtowną gorączką, rana moja znowu mi zaczęła okropnie dokuczać.
Zagrażając się co chwila w falach wzdymanych wiatrami, których gwałtowność zwiększała się co godzina, galiota nieraz mocno zostawała wstrząśnioną. To kołysanie sprawiało mi wstrząśnienie tak bolesne, że niekiedy niemogłeim się wstrzymać aby nie krzyknąć przeraźliwie.
Doktór przyszedł dowiedzieć się jak się mam; przez jakiś płonny upór ukryłem przed nim moje cierpienia.
Człowiek ten należał do Falmoutha. Przesadzony skrupuł niedozwalał mi przyjmować odtąd jego starań
Jakież to godziny przeżyłem, o mój Boże! Przesilenie to było przerażające.
Wzruszenia których doznałem, połączone z pożerającą gorączką, do takiego stopnia posunęły drażliwość nerwową, iż, w kłębek na łóżku zwiniony, niemogłem znieść światłości dziennéj; zasłoniłem twarz rękoma, i gorzko płakałem...
Zwykle łzy przynosiły mi ulgę, lecz łzy które teraz wylewałem były cierpkie i piekące.
Potém, gdy rozpacz moja doszła do najwyższego paroksyzmu, przez smutną potrzebę sprzeczności która mi była właściwą, porównywałem to co jest z tém co było... a nadewszystko z tém coby być mogło.... gdybym nie był dobrowolnie żwiędlił, skruszył, tyle nowych nadziei szczęścia.
Gdybym nie starał się ukryć mego wstydu w samotności i ciemnościach, gdybym się niepogrążał w myślach najsmutniejszych, zamiast poddawać się temu osamotnieniu, które wyzwałem tak obelżywie, uczułbym w sobie serce lżejsze, rozkwitające niejako.
Ten sam człowiek który mnie wówczas nienawidził, który mną, pogardzał, który czekał tylko godziny obmycia swéj obelgi we krwi mojéj, byłby teraz przy mnie, jak dawniéj pełen przywiązania i wdzięczności. Te skargi, które wydzierała z mych piersi boleść fizyczna, a które z taką ciężkością tłumiłem, byłyby złagodzone tkliwą pieczołowitością brata.
I pomyśléć.... o mój Róże! — zawołałem, — że ta rzeczywistość, którą sam tak często marzyłem, myśląc o przyjaźni, była tuż, obok mnie.
I pomyśléć, że tą razą jeszcze, przez najbardziéj zadziwiający zbieg okoliczności, mogłem oddać się tylko cały szczęściu które mi było ofiarowane.
I pomyśléć, że tą razą także, monomanija fatalna, wściekła, przywiodła mnie do odrzucenia największéj szczęśliwości dla zgryzot najstraszliwych.
Wtedy, widząc się tak nieuleczenie nieszczęśliwym, zaczęła mi przychodzić myśl o samobójstwie.
Wyrzucałem sobie że jestem ohydnie ciężarem sam sobie i innym. Pytałem siebie na co się przydam? co robiłem z dobrami i korzyściami, które przypadek na mnie nagromadził: młodością, zdrowiem, bogactwem, siłą, rozumem i odwagą?
Aż do téj chwili, na cóż używałem tych darów tak szacownych? aby uczynić nieszczęśliwemi wszystkich co mnie kochali.
Postanowiłem też w tym pojedynku z Falmouthem narazić moje życie na ślepo a życie jego szanować.
Dając do niego ognia.... sądziłbym iż popełniam brato-bójstwo...
Przez bolesny kaprys, chciałem odczytać list jego...
Niewytłumaczalna fatalność!... pierwszy raz pojąłem całą jego wielkość... całą wrażającą wspaniałość.
Wówczas to ogarnąć mogłem rozpaczném spojrzeniem stratę, niezmierzoną, niewynagrodzoną, którą poniosłem! Ależ niestety! zapóźno, wszystko się już skończyło!




Rozdział 10.
STERNIK. ―

Od kilku chwil, ruch galioty stawał się coraz silniejszym. Słyszałem zewnątrz ryk ciągły; niekiedy gwałtowność jego coraz to bardziéj się zwiększała, a w końcu grzmiał jak piorun... potém, po tym nagłym rozgłosie następował huk przygłuszony i daleki.
Niekiedy pospieszne kroki majtków tętniały na pomoście po nad moją głową, niekiedy łoskot ten nagle ustawał, lub był zagłuszony rozlegającym się głosem Williama, który wydawał rozkazy.
Nie mogłem wątpić, zaskoczyła nas burza. Niepodobna mi była pozostać bezczynnym.
Chociaż słaby, chciałem wstać, sądząc że może świeże powietrze ulgę mi przyniesie. Zadzwoniłem; i przy pomocy kamerdynera dokazałem się ubrać.
Straciłem prawie najzupełniéj władzę w lewéj ręce.
Wstąpiłem na pomost; Falimouth tam się nieznajdował.
Bałwany piętrzyły się z wściekłością.
Chociaż była dopiero czwarta, tak już było ciemno, iż zaledwie można się było dojrzeć.
Na widnokręgu, morze zakreślało swe posępne fale, jak łęk niezmierzony na pasie światłości jaskrawéj, jak śpiż zcecrwieniona w ogniu.
Po nad tym rozognionym pasem, piętrzyły się ogromne massy chmur czarnych, sklepienie niebieskie odbijało w falach grube swoje ciemności, a fale, tracąc swoją przejrzystość lazurową i szmaragdową, podobne były do gór z mułu obryzganych pianą.
Nawałnica świstała po linach wściekle i rozgłośnie. Chociaż gwałtowny, wiatr był jednak ciepły; fale które chłostał, i które ciężko nieraz przerzucał przez pomost yachtu, zdawały się także prawie ciepłe.
I Niezadługo doktór uszedł na pomost Bardzo pan jesteś nieroztropny, — rzekł do mnie, że w takiéj chwili opuszczasz twój pokój.
— Dusiłem się tam na dole, doktorze; ruch statku wiele mi cierpienia przyczyniał: zdaje mi się, że tutaj mi lepiéj.
— Co za straszliwa niepogoda! — rzekł doktór. — Bylebyśmy mogli przybić do Malty przed nocą.
— Nie jesteśmy więc bardzo oddaleni od tej wyspy?
— Jesteśmy jéj bardzo blisko, tylko ta gęsta mgła niedozwala nam dostrzedz lądu. Nim godzina upłynie, galiota zwinie żagle, i zażąda sternika... byleby tylko wśród téj nawałnicy można usłyszeć nasze wystrzały armatnie i dostrzedz nasze znaki.
Za godzinę rozjaśniło s:ę nieco niebo.
Dostrzegliśmy przed sobą, na widnokręgu, wysoki ląd jeszcze mgłą przyćmiony; był to, jak mi powiedział Williams, przylądek Harrach, północna kończyna wyspy Malty, na wierzchu którego wznosiła się wieża Espinasse, służąca za morską strażnicę.
Williams kazał pozwijać wtenczas żagle galioty, i wystrzelić kilka razy z armat, żądając tym xnakiem sternika.
— Wiatr jest tak mocny, rzekł do mnie doktór, — że sternicy z Herrach nie będą może śmieli puszczać się na morze.
Jednakże, gdy yacht kilkakrotnie wystrzelił, postrzegliśmy na wierzchołkach piętrzących się bałwanów, ukazujący się i niknący w ich czarnych głębinach mały żagiel latyński śmiało kierowany.
— Ci Maltańczykowie muszą być niezmiernie śmiałemi żeglarzami, — rzekł do mnie doktór; — kiedy pomimo tak straszliwego morza płyną wprost wiatru.
Czółn sterniczy coraz to bardziéj się zbliżał; lecz, że zbliżając się, pozostawał niekiedy ukryty przez piętrzące się fale, i tym sposobem w dość długich tylko zjawiał się przerwach za każdém następném zjawieniem się swojém na wierzchołku fal, zdawał się nagle niezmiernie powiększony.
Sam niewiem dla czego, skutek ten, z resztą bardzo naturalny, zdawał mi się dziwnym i nadzwyczajnym.
Nakoniec statek ukazał się o wystrzał karabinowy od galioty.
Na rozkaz Williamsa rzucono mu linę. Przybliżyłem się, aby się lepiéj przypatrzeć tym śmiałym żeglarzom.
Było ich pięciu, czterech zajętych kierowniem żeglami, piąty siedział przy sterze.
Opłynąwszy jak najzręczniéj yacht, dla pochwycenia liny którą mu rzucono, człowiek który był przy rudlu, korzystał z chwili; w któréj fale wznosiły czołu jego prawie do poziomu pomostu galiotty, aby nań wskoczyć zręcznie, przyczepiając się do jego lin rozpiętych.
Skoro tylko dostał się na pomost yachtu, inni majtkowie pośpieszyli poprzytwierdzać swe czółna do galiotty.
Sternik, ukłoniwszy się Wiliamsowi, zaczął chodzić po pomoście, pomimo nagłych wstrząśnień, galiotty, pewnym krokiem, dowodzącym długą praktykę marynarki.
Niezadługo zatrzymał się, podniósł głowę, i rzucił spojrzenie znawcy na umasztowanie yachtu, z którego zapewne został zadowolonym, gdyż uczynił w milczeniu znak pochwalający.
Pomimo burzy i niebezpieczeństw, na które galiotta mogła być wystawioną, gdyż noc się zbliżała, a gwałtowność wiatru nie ustawała bynajmniéj człowiek ten miał pozór takiéj spokojności, iż twarze osady, dotąd nieco zasępione, rozjaśniły się nagle... Zdawało się iż sternik przynosił ze sobą tę nagłą ufność, jaką wzbudza często przybycie doktora niecierpliwie oczekiwanego przez niespokojną rodzinę.
Stojąc przy wielkim maszcie, o który się opierałem, aby nie być przewróconym podczas podskoków które czynił statek, niemogłem jeszcze dobrze zobaczyć sternika, lecz niezadługo przybliżył się do mnie.
Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieści. Był wzrostu wysokiego, chudy, kościsty; twarz jego była śmiała, policzki wklęsłe, oczy zielonawe, brwi czarne, gęste i najeżone. Miał na głowie czapkę wełnianą, w kraty szkockie czerwone i błękitne, która mu najzupełniéj kryła czoło aż po same oczy. Gruba kapota z brunatnego sukna, cała ociekła morską wodą, i zasłaniająca do połowy wielkie rybackie buty, uzupełniała jego ubranie.
Niewiem dla czego zdało mi się że człowiek ten nie był mi nieznany. Przypominałem sobie, jak gdyby przez sen, jego złowróżbe rysy, chociaż niemogłem sobie przypomniéć okoliczności naszego poprzedniego spotkania, doznawałem jednakże nieprzyjemnego wrażenia, które przypisywałem słabości i gorączce.
— Czy będziemy mogli przybić do Malty dzisiejszego wieczora, sterniku? — spytał go Williams.
Przybliżywszy się do igły magnesowéj, i dość długo badawszy stan nieba, morza i wiatru, sternik odpowiedział najlepszą angielszczyzną:
— Będziemy może mogli przybić do wyspy dziś wieczór... lecz nie do portu Malty, mości panie.
— Nie...! — krzyknął Wiliams, — a to dla czego?
— Bo to rzecz niepodobna, — rzekł sternik niedbale.
— Lecz, — rzekł Wiliams, — chociaż wiatr jest bardzo mocny i wieje od północy, nie jest dość gwałtowny aby nas mógł wyrzucić na wybrzeże. Galiotta umié doskonale kierować, potrafi się wznieść...
— A zdołaż się oprzeć bystrości prądów, unoszących z taką szybkością, a które, podobnie jak wiatr, pędzą w sam środek wybrzeża?
— Powiadam ci, sterniku, — odparł Williams, — że, będzie temu dwa lata, wpłynąłem do portu Malty wśród daleko jeszcze straszliwszéj burzy...
— Lecz nie straszliwszéj niżeli ta którą grozi noc dzisiejsza, — rzekł sternik.
— Noc dzisiejsza? — odparł Williams z niedowierzaniem...
— Noc dzisiejsza, — powtórzył sternik z niezachwianą stałością.
— Cóż ci, sterniku, wskazuje jaka pogoda będzie dzisiejszéj nocy?
— Przygórek Tamea i przepaści Kamich są w téj chwili zalane... a to jest zawsze poprzednią wróżbę wielkiéj nawałnicy.
— To są obawy i przesędy starych bab! — zawołał Williams.
Sternik wlepił w niego swe zielone i przenikliwe oczy, zlekka ruszył ramionami i uśmiéchnął się...
Gdy człowiek ten zaczął się uśmiéchać, zdało mi się że mnie sen omamia, mniemałem poznawać zęby białe, porozdzielane, i szpiczaste morskiego rozbójnika z którym pasowałem się podczas napadu galiotty...
Podziwienie moje było tak wielkie, iż postąpiłem raptem dwa kroki naprzód wlepiając w sternika osłupiałe oczy, lecz wytrzymał moje spojrzenie z najdoskonalszą obojętnością, i wyznam, zmuszony byłem schylić głowę przed jego wzrokiem spokojnym i obojętnym.
Williams, zniecierpliwiony milczeniem sternika rzekł do niego, niepostrzegając mojego pomięszania: — Lecz przecie, cóż Pan radzisz?
— Jeśli burza coraz to bardziéj wzmagać się będzie, jak o tem niewątpię, zamiast narażać yacht aby został wyrzucony na wybrzeże przez nawałnice i prądy, nim zdoła dostać się do portu Malty, mojém zdaniem jest okrążyć kończynę Harrach, i zamiast przybić do północnego wybrzeża wyspy, przybić do południowego... do portu Marsa Siroko, gdzie Pan znajdziesz jak najlepsze miejsce do zarzucenia kotwicy. Jeśli jak Pan powiadasz, pańska galiotta umie dobrze pod wiatr płynąć, to nie nieutrudni jéj obrotów, skoro raz wpłynie pod wiatr wiejący od wyspy... lecz przynajmniéj, w razie nawałnicy, nie będzie się narażać na to, aby została na brzeg wyrzuconą, gdyż będzie miała przed sobą sto mil dzielących wyspę Maltę od północnego wybrzeża Afryki.
— Sterniku! rada ta tchnie nazbyt lękliwością! — zawołał Williams: — urka flamandzka daleko by była śmielszą. Zresztą, Milord chce koniecznie dziś wieczór zarzucić kotwicę w porcie Maltańskim, a ja utrzymuję że to rzecz do wykonania podobna.
— Kiedy tak, to ją Pan sam musisz wykonać, — odezwał się sternik bynajmniéj niezmięszany; potém poszedłszy na tył statku, rzekł po angielsku do majtków którzy byli w jego szalupie: — Hola! gotujcie się czółu kierować do lądu, powrócimy do Harrach...
I tą razą, słysząc głos dźwięczny i przenikliwy sternika, wyjąwszy różnicę języka, zdawało mi się poznawać mowę człowieka w czarnym kapturze, gdy, w chwili wdzierania się na yacht, krzyknął na swych rozbójników: Nie strzelać! wdzierajcie się na statek!
Williams, widząc że sternik gotował się na serio odpłynąć, rzekł mu aby poczekał jeszcze chwilę, że pójdzie odebrać ostateczne rozkazy od Lorda i zniknął w istocie.
Pozostałem na pomoście, w coraz to bardziéj zwiększającéj się obawie.
Prawda, iż byłem bardzo pewny że poznaję głos i dziwaczny układ zębów tego człowieka lecz niemogłoż to być igraszką przypadku? Co za podobieństwo, aby człowiek raniony i wrzucony w morze, przed tygodniem, był tym samym sternikiem Maltańskim, którego teraz widziałem silnym i zdrowym?
Patrzyłem ciągle bystro w sternika, nieodwracał oczu. Znudzony zapewne tém niemém przyglądaniem się, przystąpił ku mnie, i rzekł śmiało: — Co Pan chcesz takiego odemnie?
— Czy dawno jesteś sternikiem w Malcie? spytałem go.
— Od lat siedmiu, Panie. — I pokazał mi szeroką blachę srebrną, którą na długim łańcuchu, z tegoż samego kruszcu, nosił pod swoja kapotą.
Na téj blasze zobaczyłem z jednéj strony herb angielski, a z drugiéj strony imię Józef Belmont sternik królewski, no 18.
— To Pan jesteś Francuz? — spytałem go po francuzku.
— Tak jest Panie, — odpowiedział mi.
Moje podziwianie do najwyższego doszło stopnia Williams ukazał się znowu na pomoście, i obracając mowę do sternika:
— No, rób jak ci się zdaje, Milord na to zezwala...
— Morze tak się burzyć zaczyna, — rzekł sternik do Wiliamsa, — iż wydam rozkaz moim majtkom, aby porzucili liny i płynęli za nami w niewielkiéj odległości.
W istocie, czołu porzuciwszy linę która go holowała, płynął wraz z yachtem.
Noc nadeszła...
Wedle zwyczaju, Williams oddał w ręce sternika trąbę głosową, znamię dowództwa.
Przepowiednie tego człowieka względem pogody sprawdziły się wkrótce; bo chociaż nowy kierunek w którym płynęliśmy. Niezadługo zapędził nas pod wiatr wiejący od wyspy, a tym sposobem znacznie nas zastanowił, burza wzmagała swą gwałtowność.
Sternik, stojąc przy sterze, wydawał swe rozkazy, z najdoskonalszą spokojnością, i jak powiadał Williams, kierował statkiem z rzadką umiejętnością i biegłością.
Oczekując nim wejdzie księżyc, którego światło miało ułatwić nasze przybicie do lądu, krążyliśmy wtenczas równolegle południowemu wybrzeżu wyspy Malty.
Noc była głęboka.
Lampy igieł magnesowych. pozamykane w swych mosiężnych pudełkach, tworzyły bladą ozankę u stóp wielkiego masztu. Światło to oświecało tylko rudlarza i sternika gdy tymczasem reszta yachtu i jego osady pozostawała pogrążona w ciemności, którą sprzeczność światła tém grubszą jeszcze czyniła.
Tak oświecone ze spodu tą światłością, jak aktorowie rzędem lamp przedscenowych, rysy sternika zdały mi się nosić na sobie dziwny charakter śmiałéj odwagi, podstępu i złośliwości.
Chociaż czas był okropny, chociaż rufę yachtu co chwila zalewały prawie wściekłe bałwany, kiedy nie kiedy widziałem jak sternik zacierał sobie ręce z pewnym gatunkiem dzikiego zadowolenia śmiejąc się dziwnym śmieciłem, który ukazywał jego zęby białe, spiczaste i rzadkie.
Byłaż to radość że nas wyrwie z niezawodnego nieszczęścia?
Byłoż to uczucie zupełnie przeciwne? niewiem tego... lecz w téj chwili zdawało mi się najdoskonaléj poznawać morskiego rozbójnika z którym się passowałem. Ta myśl tak dalece mnie owładnęła, że, pomimo żem sobie postanowił o tém zamilczeć, nie mogłem się wstrzymać aby niespytać Williamsa czy był pewny tego człowieka.
— Tak pewny, jak tylko być można pewnymi. Nasza rada żeglarska, w porcie Maltańskim, wybiera na sterników tylko ludzi doświadczonych... Ten pokazał mi swój patent; jest najzupełniéj podług formy. Zresztą wszystko wykrywa w nim doskonałego żeglarza.... i zaczynam wierzyć, że miał słuszność. Chociaż jesteśmy pod zachroną ziemi, widzisz Pan że jeszcze doznajemy tak mocno gwałtowności wiatru, że ta burza, wzmocniona bardzo szybkiemi prądami, pędzącemi na wybrzeże, mogłaby na nie wyrzucić nasz yacht.
Znajdziesz moję myśl bardzo dziwaczną, rzekłem wahając się do Williamsa, — lecz niekiedy zdaje mi się rozpoznawać w tym sterniku...
— Kogóż takiego, panie?
— Dowódzcę morskich rozbójników, z którym się pasowałem, i który sądziłem że wpadł w morze.
— Tak jest ciemno, iż niemogę widzieć wyrazu pańskiéj twarzy, — odpowiedział Williams, — lecz jestem pewny że się Pan śmiejesz gdy mi to mówisz.
— Mówię najzupełniéj na prawdę. przysięgam ci —
— Ależ pomyśl Pan tylko że to niepodobieństwo; raz jeszcze Panu powtarzam nie wybierają na sterników tylko ludzi bardzo znanych, niemogą opuścić swego stanowiska inaczéj, tylko wtedy gdy muszą holować statki przypływające do wyspy. Pomyśl więc Pan że ten mistik rozbójniczy już stał na kotwicy w zatoce Porquerolles od miesiąca, nim yacht Milorda przybył do wysp Hyerskich... pomyśl więc Pan że... Lecz, — rzekł Williams przerywając sobie mowę i odchodząc, — oto już księżyc wszedł i wydobył się z za chmur; światłość jego posłuży nam dostać się do stanowiska... Wybacz Pan, lecz muszę pójść przygotować kotwice...
Przyczyny, które mi przytoczył Williams, chociaż gruntowne na pozór, nie mogły mnie jednak zupełnie przekonać.
Jednakże, widząc że chwila wylądowania zbliża się i że w istocie, jak twierdzili ludzie doświadczeni; obrót sternika był zarówno przezorny jak biegły, byłem zmuszony zawiesić przynajmniéj me zdanie, gdyż dotąd niemożna było uczynić żadnego wyrzutu człowiekowi którego posądzałem.
Doktor wszedł na pomost, uwiadomił mnie o zdrowiu Folmoutlha i spytał o moje zdrowie. — Świeże powietrze bardzo mi służy, — rzekłem — i rana zdaje mi się mniej bolesną.
— Bogu dzięki, — rzekł; — milord także ma się lepiéj: kontuzya była gwałtowną, lecz skutki jéj krótko trwałe. Tylko co przed chwilą o swojéj już chodził mocy. Sternik miał słuszność, powiedział doktór pokazując na fale; — Patrz Pan jak morze zdaje się uspokajać, w miarę jak się zbliżamy do wyspy...
W istocie, zasłonione od gwałtowności wiatru wysokością prostopadle wybiegłego poza skał, — tworzących południowe wybrzeże Malty, bałwany coraz to bardziéj zaczynały się uspokajać i układać do poziomu.
Niezadługo, księżyc wydobywając się zupełnie z chmur które go zaciemniały, oświecił najdoskonaléj niezmierzony mur ze skał, który rozciągał się przed nami, a którego stopy oblewało morze.
Galiota znajdowała się wtenczas o wystrzał armatni od lądu, wzdłuż którego krążyliśmy; w niewielkiéj od nas odległości, stał czółn sterniczy.
— Niezadługo przybijemy do portu Marsa Siroko? — spytał Williams, który znał rozmaite miejsca w których zarzucano kotwicę.
— Niezadługo tam będziemy. Lecz ponieważ mamy przepływać pomiędzy kamieniami czarnemi i kończyną Wardi, a że ten kanał jest bardzo niebezpieczny z powodu skał podwodnych, jeśli Pan pozwolisz, wezmę ster do rąk moich, — rzekł sternik do Williamsa.
Na skinienie tego ostatniego, szyper opuścił rudel.
Pamiętam dobrze tę scenę, jak gdyby przytrafiła się wczoraj.
Siedziałem na wierzchu kajuty.
Przedemną, Williams, bardzo blisko sternika, który do rąk wziął rudel, badał podobnież jak on igły magnesowéj, wybrzeża, i żagli yachtowych.
Doktór, przechylony, przez okólną poręcz, patrzał na pas piany, jaki pozostawiał za sobą statek w bardzo małéj od nas odległości, widziano czółn sterniczy, który zdawał mi się nieodbywać już tę samę drogę co yacht; to mi się wydało być nadzwyczajném...
Przed nami, i bardzo blisko nas, wznosiła się ogromna massa skał prostopadłych.
Chociaż morze uspokoiło się nieco, jeszcze je wzdymała jednak mocna zawieja, któréj ogromne fale rozbijały się o wybrzeże ze straszliwym hukiem.
Sternik tylko co rozkazał rozwinąć nowy żagiel, zapewne aby zwiększyć szybkość jachtu, gdy krzyk zgrozy rozległ się na przedzie, i posłyszałem te słowa: Cofnąć w tył.... Wpadliśmy na raffy!...
Niewiem w jaki sposób sternik usłuchał tego rozkazu i jak skierował galiotę, lecz w chwili gdy krzyk ten się rozległ, uderzenie przerażające, po któreém nastąpiło długie trzaskanie, zatrzymało nagle bieg yachtu.
Wstrząśnienie tak było mocne, że ja, Williams i dwóch majtków, powaliliśmy się napomost.
— Yacht ugodził o raffę! — krzyknął Williams powstając..... — Przeklęty niech będzie sternik...
Rana moja niedozwalała mi powstać i wyprostować się tak prędko jak on.
Jeszcze leżałem na ziemi, gdy któś szybko przebiegł koło mnie; ciężkie ciało wpadło do morza, i niepostrzegłem więcéj sternika, ani rudla, ani na pomoście...
Wspomniawszy na moje przeczucia, zapominając niebezpieczeństwa na które byliśmy wystawieni, podniosłem się, i o wystrzał z fuzyi od jachtu, postrzegłem czółn-sterniczy, majtkowie jego robili silnie wiosłami, ciążąc ku punktowi czarnemu, otoczonemu pianą, który postrzegałem nie raz przy świetle księżyca.
Był to sternik, który rzucił się wpław, aby się dostać do swego czółna.
Dajcie mi fuzję!... dajcie mi fuzye!... — zawołałem. — Byłem pewny że to on.
W téj chwili, drugie uderzenie yachtu o raffy, obaliło wielki maszt z okropnym łoskotem.
Podczas chwili osłupiałego milczenia, które nastąpiło po tym upadku, usłyszałem te słowa wyrzeczone po francuzku:
Pamiętajcie mistik z Porquerolles!
Był to morski rozbójnik jacht był zgubiony....
Ostatnia scena tego straszliwego dramatu była tak szybką, tak zamieszaną, że wspomnienia moje zaledwie mi ją zdołają przywieść na pamięć, wśród chaosu wzruszeń pospiesznych, przerażających, które następowały po sobie jak uderzenia piorunu podczas nawałnicy.
Za trzeciém i ostatniém uderzeniem, jacht podrzucony ogromnym bałwanem, opadł całym swoim ciężarem na skały kolczysto najeżone.
Już i tak pęknięty, spód jego rozdarł się zupełnie usłyszałem wewnątrz okrętu wodę, wpadającą do jego środka z takim szumem, jak gdyby wpadał do przepaści.
Morze najzupełniéj go ochłonęło! Pomimo rany, z powodu któréj miałem rękę przywiązaną do piersi, chciałem się już rzucić w morze, gdym postrzegł Falmoutha wychodzącego na pomost; opierał się na Williamsie.
W téj chwili, drugi ogromny bałwan, przerzucający się w poprzek yachtu, powalił go zupełnie.
Uczułem się potoczony aż na brzeg statku, potém porwany, ogłuszony, przygnieciony ciężką massą wody, która przebiegła po mnie, grzmiąc jak piorun.
Od téj chwili zupełnie już niewiedziałem co się zeminą działo.
Pamiętałem tylko że długo czułem okropne zaduszenie; dusiłem się, gdym otwierał usta aby odetchnąć; wziewałem w siebie wodę gorzką i ciepławą; bolesne szumiało mi w uszach ogromny ciężar przytłaczał mi oczy, czułem że mdleję...
Czyniłem jednakże rozpaczne wysilenia aby pływać.
Zdało mi się znowu że nagle wolniéj oddycham żem postrzegł niebo, a bliżéj siebie massę skał czerwonawych...
Zdało mi się iż czuję, jak silna ręka unosi mnie za włosy, i że słyszę głos Falmoutha, który do mnie mówił; Teraz już kwita! Bywaj zdrów...
Nieprzypominam sobie nic więcéj, gdyż niezadługo wpadłem w bolesne odrętwienie, po którém nastąpiła najgłębsza nieczułość.




Rozdział 11.
DAFNA — NOEMI — ANASTAZYA.
WYSPA KIOS. ―

Znajduję ten szczątek dziennika, napisany w rok po rozbiciu jachtu Lorda Falmouth u a wybrzeżu Malty.
Gdybym miał najmniejszą pretensję do literackiego popisywania się nie śmiałbym powiedziéć, że stronnice te, skreślone w chwili doznanego wrażenia, malują bardzo naiwnie czarowną naturę w pośród któréj żyłem, przez rok ten cały, śród najmilszego niczém niezajęcia serca.
Istotnie, raj który sobie utworzyłem odrodził się że tak powiem, w mych oczach, ze swym zbytkiem piękności starożytnéj, ze swym pałacem z białego marmuru ozłoconym słońcem, ze swém niebem lazurowém, z zielonością swych drzew pomarańczowych, wyziewających upajające wonie, ze swemi rumiannemi widnokręgami, tak wspaniale okolającemi błękitne wody wybrzeża Azyi Europejskiéj...
Rok ten był może rokiem najszczęśliwszym mego życia. .. gdyż dnie te szybkie i kwieciste niesprawiły mi najmniejszego moralnego cierpienia.
Ani razu, prawie, nieuczułem że mam serce. Ależ niestety! dla czegóż zmysły niezabiły duszy w tém przesileniu? dla czegóż rozkosz niezabiła myśli?
Myśli, téj królewskiéj godności człowieka, jak mówią... lecz która zarazem najokropniejszym, najsmutniejszym jest dla niego darem!
Myśli! téj ognistéj korony, która piecze i wypala czoło na którém promienieje!.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wedle mego zwyczaju porządkowania wspomnień szczęśliwych, dałem tytuł temu ustępowi: Dni słoneczne.
Ton niedbały, lekki i żartobliwy, który panuje niekiedy w tém piśmie, zdaje mi się przedstawiać szczególniejszy sprzeczność z charakterem ponurym i zgubnym wypadków, których wywołałem pamięć.




DNI SŁONECZNE
Wyspa Kios, 20 Czerwca l8**

Nie wiem co dla mnie przyszłość zachowuje lecz jak mówiłem niegdyś w mych dniach smutku i cierpienia, że trzeba bardziéj niedowierzać samemu sobie niżeli swemu przeznaczeniu, chcę przynajmniéj, kiedyś, odczytując te stronnice, raz jeszcze zobaczyć uśmiechające obrazy, w pośród których żyję teraz tak szczęśliwy.
Piszę to 20 Czerwca 18**, w pałacu Karina, wznoszącym się na wybrzeżu wyspy Kios, w rok blisko po rozbiciu yachtu.
Podczas tego wielkiego niebezpieczeństwa, biedny Henryk ocalił mi życie. Pomimo rany, silnie płynął ku brzegowi. Widząc żem był bliski utonięcia, gdyż mogłem zaledwie władać lewą ręką, Falmnuth jedną ręką mnie pochwycił, a drugą passując się z bawanami, złożył mnie umiérającego na piaszczystém wybrzeżu.
Sity moje wyniszczone zapewne zostały wzruszeniami doznanemi wśród bitwy, raną którą odebrałem, memi rozpacznemi wysileniami podczas rozbicia statku, gdyż długo pozostłem oddany na pastwę gwałtownéj gorączce, z któréj wyleczyły mnie najtroskliwsze starania doktora którego mi Falmouth pozostawił.
Tak niebezpiecznie byłem chory, iż musiano mnie przenieść do Marsa Sirocco, małego miasteczka Maltańskiego, bliskiego wybrzeża przy którém rozbiła się galiota, pozostałem tam aż do zupełnego wyzdrowienia. Skoro mnie maligna opuściła, i mogłem pomówić, doktór uwiadomił mnie o okolicznościach, o których wspomniałem, i oddał mi list od Falmoutha, który dołączam do tego dziennika.
»Zresztą wolę kochany Hrahio, żem cię wyratował od utonięcia, niżeli gdybym cię był poczęstował kulą, lub otrzymał od ciebie podobny upominek przyjaźni.
»Mam nadzieję, że dzielna łaźnia, w któréj skąpałeś się podczas tego rozbicia, zbawiennie skutkować ci będzie na przyszłość, i że cię oswobodzi od przystępów szaleństwa.
»Zamiary moje zmieniły się, lub raczéj znowu stały się tém, czém były zrazu; bardziéj jak kiedykolwiek pragnę dozwolić sobie fantazyi zobaczenia zapalników Kanarysa; lecz żę djabelska złośliwość tego rozbójniczego sternika, który, prędzéj czy późniéj wisieć będzie na szubienicy, zgubiła biedny mój yacht, nająłem statek w Malcie, i wypływam do Hydry.
»Do zobaczenia. Jeśli się zobaczymy kiedyś, mam nadzieję że się dobrze uśmiejemy z tego wszystkiego.”

H. Falmouth.

»P. S. Pozostawiam ci doktora, gdyż powiadają że lekarze maltańscy są niegodziwi. Odda ci list rekomendacyjny, do Lorda Gubernatora wyspy.
»Odeślij mi doktora do Hydry za pierwszą zdarzoną sposobnością, wtedy, gdy go już całkiem potrzebować niebędziesz.“
Jestem teraz tak odrętwiały przez zbytek szczęścia, że zaledwie sobie przypominam jak dokuczliwe żale musiał mi sprawić ten list, tak obojętnie szyderczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skorom przybył do Malty, widziałem się z Lordem P.., który był dla mnie jak najdoskonaléj uprzejmym. — Kazał czynić jak najstaranniejsze śledztwo aby odkryć mniemanego morskiego rozbójnika. Nędznik ten należał kiedyś istotnie do marynarki angielskiéj, lecz od dwóch lat porzucił już urząd sternika wyspy Malty:
Opis jego osoby został rozesłany po całym archipelagu, gdzie, miano podejrzenia, iż bawił się morskiém rozbójnictwem.
Widziałem u Lorda P** pewnego Margrabiego Justiniani, pochodzącego ze starodawnego i swietnego domu Justinianów Genueńskich który dostarczył Książąt Wenecyi i władców kilku wyspom Greckim.
Margrabia posiadał dość znaczne własności na wyspie Kios, która tylko co świeżo spustoszona była przez Turków.
Mówił mi o pałacu zwanym pałacem Karina, wybudowanym przy końcu szesnastego wieku przez Kardynała Anioła Justiniani. Margrabia przez dług czas wynajmował ten pałac pewnemu Adze. Opisał mi w tak zachwycających kolorach ten gmach i klimat rozkosznéj wyspy, na któréj był położony, iż ten opis złudził mnie najzupełniéj. Proponowałem mu aby popłynąć do Kios, obejrzeć mieszkanie i zwierzyniec do niego należący, i albo nająć, albo zakupić to wszystko, gdyby mi się podobało.
Popłynęliśmy.
Po trzech dniach przeprawy, wylądowaliśmy tutaj.
Wszędzie Turcy pozostawili krwawe ślady swego przechodu; stali garnizonem w zamku Kioskim. Dlatego że byłem Francuzem, i że nasza marynarka i nasi konsulowie na Wschodzie utrzymywali się dzielnie i godnie, wszystko to zapewniało mi najdoskonalsze bezpieczeństwo, w razie, gdybym się namyślił osiąść na wyspie Kios.
Zwiedziłem pałac; podobał mi się; wkrótce stanęła ugoda.
Nazajutrz tłómacz mój stawił przedemną żyda renegata, który mi proponował abym zakupił ze dwanaście pięknych niewolnic greckich, pochodzących z ostatniéj wycieczki Turków do wysp Samos i Lesbos; pomiędzy temi dwunastoma dziewczętami, z których najstarsza nie miała lat dwudziestu, trzy tylko, mówił, były natury delikatnéj i najzupełniéj mogące tylko służyć do przyjemności.
Dziewięć innych, wysokie i silne, chociaż bardzo piękne, mogły pracować, bądź koło ogrodu, bądź wewnątrz domu. Żądał tylko po dwa tysiące plastrów za każdą, (blisko 500 franków.)
Zapewne aby mnie skłonić do prędszego kupna, renegat zwierzył mi się, że niewolnice te targował także reis tunetański, dostawiający kobiety do seraju Beya: lecz, że lubi widziéć aby się dobrze obchodzono z jego niewolnicami daje mi dla tego pierwszeństwo nad rejsem, wiedząc że biedne te istoty musiały by bardzo ucierpiéć podczas przeprawy na szebeku barbaryjskim, który miał je zaprowadzić do Tunisu.
Chciałem widziéć niewolnice.
Cudowny pierwowzór greckiéj piękności, od najdalszéj starożytności tak się przechował czysty w téj krainie uprzywilejowanéj że pomiędzy temi dwunastoma kobiétami, stanu i natury tak odmiennéj, niebyło ani jednéj, któraby nie była przyjemną lub ładną, lecz trzy z pomiędzy nich nadewszystko były najrzadszéj i najdoskonalszéj piękności.
Po skończonym targu, kupiłem wszystkie dwanaście kobiét; prócz tego, renegat ustąpił mi, jako odbijającą sprzeczność, dwóch karłów murzynie w dość malowniczo-potwornych; i posłałem to wszystko do pałacu Karina pod dozorem mego tłómacza i staréj Cypriotki, którą żyd zalecił mi jako wyborną ochmistrzynię.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To nagłe postanowienie zamieszkania na wyspie Kios, i życia po próżniacku w zapomnieniu wszystkiego i wszystkich, natchnione we mnie zostało przed rokiem dokuczliwém wspomnieniem straszliwych zmartwień których doznałem.
Po zerwaniu mych stosunków z Falmouthem, tak niegodnie przezemnie wyzwanym na pojedynek, uznając się być nie zdolnym uczuwać, i niegodnym wzbudzać, uczuć szlachetnych. ponieważ zawsze szukałem wynaleść w nich najnędzniejsze powody, sądziłem że życie materyalne nie będzie mi przedstawiać ani tychże samych obaw, ani tychże samych wątpliwości...
Cóż mnie dotąd czyniło tak nieszczęśliwym? Niebyłaż to obawa uchodzić za dudka uczuć których doznawałem? bojaźń kochania nie prawdziwie? To też, skupiając na przyszłość cało moje życie w uwielbieniu rzeczywistości, cóż mogłem narażać na niebezpieczeństwo?
Natura jest tak bogata, tak płodna, tak niewyczerpana, że moje uwielbienie jeszcze musiało być niższém od cudów których Twórca dla nas nieszczędzi.
Cóż by teraz było pastwą dla mego niedowierzania?
Woń pięknego kwiatu niezwodzi, przepych wspaniałego kraj-obrazu niezwodzi... wykwintna piękność kształtów niezwodzi; a potém jakiż interes, jakąż myśl ukrytą można przypisywać kwiatowi który uwania powietrze? ptaszkowi który śpiewa? wiatrowi który szemrze śród listków? morzu, które oblewa wybrzeże? słowem, naturze, która rozjawia tyle skarbów, tyle barw, tyle melodyj, tyle woni?
Zapewne sam jeden pozostanę aby się cieszyć temi wszystkiemi cudami, rzekłem sobie; lecz wyznani, że samotność mi się podoba. Mam w sobie głębokie uczucie piękności materyalnej, które zastąpić może zdoła wiarę w piękność moralną, któréj zapewne pojąć nie mogę.
Widok bogatéj natury, pięknego konia, pięknego psa, pięknego kwiatu, pięknéj kobiéty, pięknego nieba, zawsze mnie wprawiał w jakiś gatunek zachwycenia; a chociaż na nieszczęście zbywa mi na wierze religijnéj, na widok wspaniałości natury, czułem zawsze w sobie wdzięczność niewysłowioną i głęboką dla nieznanéj potęgi, która obsypuje nas temi skarbami.
Żałując zdolności których jestem pozbawiony, mówiłem, chcę przynajmniéj korzystać z tych które mi pozostają; a że niezdołam być szczęśliwy duszą, niechaj więc będę szczęśliwy za pomocą oczów i zmysłów.
I nieomyliłem się, bo nigdy nie kosztowałem doskonalszéj szczęśliwości.
Fahlmouth był najlepszym, najszlachetniejszym z ludzi, wiem o tém... Zawsze będę w rozpaczy żem tak z nim postąpił. Lecz gdy porównywam moje życie, teraz tak zupełnie szczęśliwe z przyszłością pracowitą i polityczną, którą Henryk malował mi w tak świetnych kolorach; zaprawdę, mogeż czego innego żałować jeśli nie przyjaźni, którą tak szalenie utraciłem przez moje straszliwe podejrzenia?
I zresztą, Henryk miał słuszność, nieczynność była dla mnie fatalną; rozkosznie się też zajmowałem tutaj otaczaniem się obrazami żyjącemi, na których co chwila zatrzymuję moje spojrzenia; potrzeba mi było czasu, starań, zgłębiali nawet, aby dokazać, otoczyć się, tak jak się otoczyłem, wszystkiemi cudami natury, aby zgromadzić wszystkie rozpierzchłe bogactwa, które napotkałem w tym Edenie.
Mędrcy powiedzą że podobne szczęścia są dzieciństwami, i dlatego też właśnie są szczęściami.
Szczęścia poważne, niemateryalne, jak je nazywają, mają zawsze jutro, są znikome; lecz tysiące drobnych radości które umie zawsze znaleść w swych marzeniach charakter ciągle młody, chociaż ulotne, lekkie i ruchome, są zawsze odradzającemi się, gdyż wyobraźnia co ich dostarcza, jest niewyczerpaną.
A potém teraz, kiedym sobie utworzył zachwycające nałogi niezależności od niczego, życie światowe ze swojemi przykremi wymaganiami, zdaje mi się być pewnym rodzajem Konfraterni, którego reguły zdają mi się być równie surowemi jak reguły zakonu trapistów.
Bo nieniem czybym niewolał chodzić sobie wygodnie w obszernéj chociaż grubéj siermiędze, niżeli być uwięziony w ciasnych chociaż eleganckich sukniach; oddychać czystém i świeżém powietrzem ogrodu który bym uprawiał, niżeli dusić się na wieczorach lub balach; klęczyć przez czas modlitwy, niżeli stać na nogach przez całą noc na jakiéj zabawie; słowem, niewielu czybym niewolał rozważającego milczenia klasztornego, niżeli szczebiotanie salonowe, i czy bym niepowiedział z równąż bezinteresownością — Bracie trzeba umrzeć, — reguły zakonnej, niżeli — Bracie trzeba się bawić, reguły światowéj.
Jedna tylko rzecz mnie dziwi, to jest, żem tak długo niedowiedział się gdzie się znajduje prawdziwe szczęście.
To jest być sam jeden aby je kosztować na téj wyspie czarodziejskiéj.
Gdy wspomnę na życie uciążliwe a jednakże ograniczone, nieznane i nędzne, którém większa część ludzi zmusza się żyć przez nawyknienie po miastach smrodliwych, pod klimatem dżdżystym, prawie zupełnie pozbawionym słońca, kwiatów, woni, wśród pokolenia wycedzonego, brzydkiego i nędznego, kiedyby mogła żyć podobnie jak ja bez przymusu, i jako pan samowładny, pomiędzy przepychowemi rozkoszami natury, w klimacie zachwycającym i cudnym...
lękam się niekiedy aby nagle nienatłoczono się do mego raju.
Codziennie też cieszę się z mego postanowienia; pełność szczęścia wylewa się niejako z mego serca, najokrutniejsze moje wspomnienia zacierają się, dusza moja jest odrętwiona w szczęśliwości tak upajającéj, że sama nawet przeszłość, niegdyś tak dręcząca, staje mi się teraz obojętną.
Heleno, Małgorzato, Falmouthcie... wasze wspomnienie zjawia mi się już tylko blade, dalekie... przyćmione...
Pytam sam siebie jak mogłem tyle wycierpieć dla was i przez was.
Lecz cóż słyszę pod memi oknami?... Jest to dźwięk albańskiéj lutni Dafny, która zaprasza Noemi i Anastazyę aby tańczyły romajkę...
Niechaj opis tego co mnie otacza, niechaj uśmiéchający obraz tego co mam przed oczyma, podczas gdy to piszę tutaj w Kios, w pałacu Karina, pozostanie na tych arkuszach nieznanych, jako wierny obraz powabnéj rzeczywistości...
Te szczegóły wydałyby się zapewne drobnostkowe każdemu innemu a nie mnie; lecz ja chcę portretu, i portretu pędzla Holbeina, jeśli podobna, widzianego i malowanego przez szkło powiększające z najskrupulatniejszą wiernością; bo jeśli kiedykolwiek będę musiał żałować tego czasu najszczęśliwszego w mojém życiu, każdy rys, nabędzie dla mnie nieoszacowanéj ceny.




Rozdział 12.
DNI SŁONECZNE
PAŁAC. ―
Kios, pałac Karina, 20 Czerwca 18**

Jak wszystkie prawie pałace Włoch tegoczesnych, pałac Karina, zbudowany przez Genueńczyków, gdy wyspa Kios była jedną z ich posiadłości, pałac Karina jest obszerny i pusty: pokoje są przepyszne, lecz bez mebli. Muzułman który w nim mieszkał przedemną, rozkazał urządzić w guście wschodnim jedno ze skrzydeł tego obszernego gmachu.
W téj to części mieszkam.
Tam to chronię się podczas skwaru dziennego: gdyż okna jego wychodzę na północ, i panuje w nim chłód roskoszny.
Story uplecione z wonnego sitowia i na wpół zapuszczone, dozwalają zarazem cieszyć się widokiem zewnętrznym, i pozostawać w łagodnéj ciemności.
Ściany, powleczone gipsem srebrnawym, podobnym do olbicia z białego atłasu, maję po sobie szerokie pasy, naprzemian lila i zielone, na których wypisane są złotemi literami, niektóre myśli z Koranu.
Sufit, bogato malowany, podzielony jest także na kwadraty lila i zielone, ozdobne w lekkie złocone arabeski. Miękki kobierzec perski okrywa posadzkę, W końcu tego pokoju, snop przezroczystéj wody wytryska z kadzi wyłożonéj jaspisem wschodnim, i nazad doń spada w kaskadę z łagodnym szmerem; wielkie wazony chińskie, błękitne i złote, pełne kwiatów, na których przychodzą siadać delikatnie oswojone gołębie, otaczają tę fontannę, a aromatyczne wyziewy, wydobywające się z tych ogromnych bukietów, dochodzę aż do mnie, jak woń wilgotnawa.
Potém, trzebaż wyznać tę szkaradę? zmysłowości gustu są mi drogie, i zajmuję się rozkosznie zaspakajaniem ich lub uprzedzaniem.
Obok mnie, na stole okrytym miękkim tureckim obrusem, na którego dnie paliowém wyszyte są kwiaty błękitne, otoczone nitką złotą, stają sorbety pomarańczowe i wiśniowe, w swych parzystych urnach, przez które śnieg przesiąka... porozkrawane ananasy koloru złotego, pasteki i melony wodne, ze środkiem czerwonym a skórką zieloną, znikają prawie pod świetnym lodem napełniającym wielkie czary porcellanowe; na półmisku Japońskim wznosi się piramida innych owoców przewybornych, które ciemno-włosa Dafna poprzeplatała kwiatami.
Zaraz, pusta Noemi naleje mi w kryształowy puhar przewyborne wina Cypryjskie, Seyroskie, lub dzielną Maderę, którym pozostawiono wolną temperaturę w karafkach Weneckich, z długą emaliowaną szyjką.
Jeśli zechcę szukać łagodnego pobudzenia do marzeń, podniecać moje próżniactwo i moje far-niente, płowa Anastazya poda mi z uśmiéchem mój nargulich napełniony wodą jaśminową, lub moją długą lulkę z cybuchem bursztynowym, którego fajkę napełnią jéj rączki delikatne woniejącym tytuniem Latakii.
Nakoniec jeśli, porzucając sny moje na jawie, zechcę się wylać rozumem i duszą na pomysły innych, mam obok siebie dzieła ulubionych moich poetów: Shakespeara, Göttego, Schillera, Skotta, wielkiego, boskiego Skotta! tegoczesnego Homera... Byrona!... którego czarny okręt widziałem wczoraj przesuwający się na widnokręgu.
Chociaż nieco chłodne, powietrze napełnione jest woniami. Wyziew aloesu, myrty i balsamu serajowego, palących się w srebrnych kadzielnicach mięsza się z lubemi wyziewami kwiatów; gdyż żyjąc najzupełniéj tylko dla zmysłów, niezapomniałem powonienia.
Oddałem się, bałwochwalczo prawie, upodobaniu jakie mam w woniach, upodobaniu na nieszczęście tak zaniedbanemu, którego niepojmują i na które powstają. Urzeczywistniłem moje marzenie o pewnéj gammie woniowéj, która wznosi się od zapachów najsłabszych aż do najmocniejszych, a której oddychanie sprawia pewien rodzaj upojenia, zachwycenia, które do wszystkich rozkoszy dodaje rozkosz nową i czarowną...
Prócz tego, jakże nieżyć niejako samemi woniami, kiedy się mieszka w Kios... na wyspie woni! uprzywilejowanéj wyspie Sułtanek, która, sama, dostarcza serajowi esscncyi różannych, jaśminowych i tuberozowych...
Kios, która sama tylko wydaje kosztowny lantysk, którego wonną gummę przeżuwa w swych ząbkach z kości słoniowéj, dumająca i znudzona odaliska! Kios, którego sam nawet handel nosi cechę zachwycającéj elegancji gdyż handluje jedwabnemi materiami, świetnemi obiciami, kwiatami, owocami, ptakami, miodem... A młode to kobiéty i dziewczęta, prawie zawsze piękne pięknością starożytną i czystą, zbierają skarby téj wyspy szczęśliwéj pomiędzy wszystkiemi wyspami miłéj i płodnéj Jonii!
Z okien pokoju w którym mieszkam, a który znajduje się w jedném ze skrzydeł tego ogromnego gmachu, cudowny postrzegam obraz...
Niechaj to wspomnienie stanie się dla mnie wiekuistą zgryzotą, jeśli kiedykolwiek opuszczę to zachwycające ustronie, aby zamieszkać w jakiém mieście hałaśném i posępném, w którém widnokrąg zagrodzony będzie murami, ulice błotniste, a powietrze gęste!
Na lewo wznosi się wystawa pałacowa któréj portyki przezroczyste, arkady i ogromne wschody z marmuru białego, ciągną się jak tylko oko może najdalej zasięgnąć.
Począwszy od jéj podstawy wykładanej porfirem, aż do gzymsu balustrady, ozdobnego posągami i wielkiemi wazonami, w których rosną mirty i różo-laury, cały gmach zalany jest promieniami słonecznemi, i zakreśla swoje sylwetkę, ozłoconą jak żółty marmur starożytny na niebie tego szafirowego błękitu, właściwém tylko wschodowi.
W dali, lazur morski łączyłby się z lazurem niebios, gdyby nie pas górzysty, purpurowo-fioletowawy. Są to góry Romanii, których śmiałe szczyty oblewa wyziew płomienisty.
Na prawo, w cudownéj sprzeczności z tą rażącą massą marmuru i światła, widzę, przedzielony od wystawy trawnikiem zasianym najdrobniejszą koniczyną, na którym pasie się kilka wielkich skopów Syryjskich z wlokącymi się ogonami, i kilka gazell z osrebrzonym włosem, widzę ciągnący się równolegle pałacowi, las głęboki, wilgotny i cienisty.
Olbrzymie szczyty dębów, cedrów i jaworów odwiecznych, tworzą ocean posępnéj zieloności; słońce zaczyna się chylić ku zachodowi, i jak gdyby roztopioną miedzią powleka te fale liści swoim gorącym odblaskiem.
Na téj ruchoméj firance, nieprzezroczysto i ciemno zielonéj, odbija tysiąc innych odcieni zieloności które się stają coraz jaśniejsze i przezroczystsze, w miarę jak się zbliżają do świeżych wybrzeży rzeki Belofano, która, rozszerzając się na przeciw pałacu, tworzy pewien rodzaj wielkiego kanału.
Brzegi jego zasadzone są jodłami rosnącemi w kształcie parasoli, a których pień jest czerwonawy, topolami świecąco listnemi, purpurowemi klonami, na których zabłyska niekiedy promień słoneczny, który wślizguje się ukradkiem pod te kopuły zieloności, skoro wietrzyk wiejący od morza zakołysze ich gałęźmi...
Tuż przy samym brzegu, widzę jeszcze łatany z wachlarzowatemi liśćmi, których pień znika pod wielkiemi kępami sabinów, kwitnących w pomarańczowe dzwonki i spomeów, których kwiaty różowe wznoszą się w baldaszkogrony różowe, których odcień dochodzi w samym środku aż do purpury najżywszéj.
Są to jeszcze niezmierzone aleje, ze swemi sklepieniami nieprzystępnemi promieniom słonecznym, wysłane murawą, które zbiegają się do półkola zieloności, leżącego dość blisko pałacu.
Te aleje są tak gęste, długie, i ciemne, iż niepodobna dostrzedz ich końca przez błękitnawą zieloność, którą ich gubiąca się perspektywa jest osłonioną.
Nakoniec, na pierwszym planie tego obrazu i w równi z mojém oknem, jest taras z marmuru białego, z ciężką balustradą, także ozdobiony wazonami i posągami, z którego schodzi się szerokiemi kolistemi schodami aż po nad brzeg kanału.
Zasłoniona pałacem część tych schodów jest w cieniu; droga oblana jest promieniami słonecznemi. — Na jednym z pierwszych stopni, karzeł czarny, którego kazałem ubrać dziwacznie w kurtkę szkarłatny, krojem weneckim, leży przy dwóch wielkich psach gończych, niezmiernie rosłych i najpiękniejszego kształtu.
Przez kaprys światła, karzeł, mocno oświecony, znajduje się w pasie rażącéj światłości, który zdaje się okrywać każdy schód pyłem złotym, gdy tymczasem wyżły leżą w cieniu, który pada nieregularnie na stopnie, i rzuca swój odblask popielaty, błękitnawy i przezroczysty na białą sierść psów leżących.
Nieco daléj, zupełnie na słońcu, paw, siedzący na poręczy schodów, błyska swém świetném pierzem.... Rzekłbyś że to deszcz rubinów, topazów i szmaragdów, który się zlewa po tle z ultra-mariny, nakrapianéj aksamitnawo-czarno.
Łabędzie pływają zwolna po wodach kanału, i zdają się ciągnąć za sobą tysiąc wstęg srebrnawych; wielkie flamandy różowe przechadzają się po tych zieleniejących wybrzeżach muszcząc swe pierze: gdy tym czasem, nieco daléj, dwa arasy, karmazynowe purpure, wydzierają sobie owoce drzew latanowych, roztwierają swe skrzydła błękitno turkusowe, i dają postrzedz spód swych długich piór skrzydłowych, mieniących się w morderowawą purpurę...
Nakoniec, kołysząc się na kępce amaryllisów, piękna papużka żółto-siarczysta, któréj szyjka odbija prysmatyczne odcienia opalu, roztacza swój długi ogon biały, gdy tymczasem jaskółki i zimorodki, szybkiemi skrzydły muszczą wody kanału...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odczytałem te stronnice, które tłómaczą niejako słowo w słowo, cudowny widok który mam przed oczyma: Jest to wszystko, i nic zarazem; jest to tém, w porównaniu z rzeczywistością, czém jest oschła nomenklatura naturalisty, względem wspaniałości natury...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 13.
DNI SŁONECZNE.
ROMAJKA. ―

Słyszę śmiéchy łagodne i srebrzyste, i widzę ukazujące się po nad ostatniemi stopniami schodów, których rozciągłość ukrywa je aż po ramiona, wesołe twarze kilku z pomiędzy niewolnic które zakupiłem:
Kąpią się w rzece.
Jedne, wznosząc piękne swe ramiona aż po nad głowy, wyciskają swe długie i czarne warkocze, i sączą z nich rosę pereł przezroczystych, tocząca się po ich piersiach i plecach nagich, jędrnych i gładkich.
Inne, trzymając się w pół, zdają się postępować nieśmiałą nogą po piaskach jeziora; gdyż spuszczają głowę i zdają się lękać.
Ni rozkoszniejszego jak ich profil czysty i delikatny, który zupełnie wpół cieniu podobny jest do alabastru, i odbija na promienném tle horyzontu, jak matowa białość kamea na swéj przezroczystej podkładce.
Włosy ich, zaokrąglone w opaski, są splecione bardzo nisko w tyle ich głowy, i dozwalają dostrzedz małe uszko, szyję elegancką i okrąglutką.
Nieopodal od téj zachwycającej gruppy, depcząc trawnik drobniutki i krótki, który rozciąga się od strony lasku aż po brzegi kanału, ubrane w powabny kostium wyspy Kios, Noemi i Anastazja tańczą romajkę, przy odgłosie albańskiéj lutni Dafny.
Pół-kole zieloności, o którém wspomniałem, chroni je przed proumeniami słońca, coraz to bardziéj ukośnemi; wielkie kępy róż, lewkonii Mahońskich, bzu Perskiego i tuberozów, otaczają tę salę zieloności.
Z tych koszów kwiatowych przychodzą co chwilą zbiérać łupy miryady motyli najwyższo-farbnych, tu Ulisses o skrzydłach jasno-zielonych z odcieniem glasowanym ametystem, tam Marsyasz błękitno — miedzianawy, lub Danae brunatno-aksamitna w perłowe paski.
Wesołe dziewczęta, jakże tańczą przy odgłosie lutni Dafny! jednéj z onych trzech niewolnic do przyjemności, jak mówił renegat.
Dafna porwana została z Lesbos przez Turków. Szlachetne kształty tej Lesbianki, twarz jéj tchnąca surową pięknością, przypominają szczytny pierwowzór Wenery Milońskiéj.
Siedzi na ławie ze mchu usntéj; płeć jéj jest biało-różowawa; oczy jéj, brwi i włosy czarne jak heban; wąska opaska, zrobiona z małych pieniążków złotych, zgina się na jéj śmiałém czole, i połączą się z gęstą plecianką, okręcającą się w tyle jéj głowy.
Dafna, nieco pochylona, ubrana w tiunikę żółto-słomianego koloru i białą spódniczkę, zaokrągla wdzięcznie swe piękne ręce, gołe aż po łokcie, i gra na lutni albańskiéj, którą opiera o swe kolana. Jedna z jéj nóg, bardziej wyciągnięta niż druga, dozwala dostrzedz powabnéj stopki, obutéj w jasno-różową jedwabną pończoszkę, wdzianą na wyspie, i mały pantofelek z czarnego safianu haftowany srebrem.
Wedle zwyczaju tegoczesnych Greków, Dafna śpiewała akompaniując sobie, a dwie młode dziewczyny, które tańczyły przy odgłosie jéj lutni, powtarzały po kolei każdą jej zwrotke.
Oto tłómaczenie słów ich piosenki; niema w nich nic godnego uwagi, a jednakże dreszcz mnie przejmuje na dźwięk namiętnéj omdlałości, z jakim słyszę że je Dafa śpiéwa; zdaje mi się że to młody oblubieniec tak przemawia do swéj oblubienicy.
»Zraniony jestem twoją miłością, niestety. Ach! młoda dziewico! młoda dziewico! miłość twoja trawi mnie, ugodziłaś mnie w samo serce. Pozwól mi niech wdzięki twoje posiędę, a płomienie niechaj pochłoną twój posag. O młoda dziewico, ukochałem cię całą moją duszą, a tyś mnie opuściła jak drzewo uwiedłe.“
Noemi i Anastazja zdają się odgrywać słowa tej piosenki, swemi pełnemi wyrazu pantomimami.
Taniec brunetki Noemi, która odgrywa rolę zakochanego, jest męzki i śmiały, gdy tymczasem pozycye Anastazy!, płowo-włoséj oblubienicy, są nieśmiałe, błagające i wstydliwe, ja zwykle młodéj dziewicy, która chroni się lub lęka pieszczot kochanka.
Noemi jest wysoka i szczupła.
Włosy jéj są ciemno-bląd ze złotawym połyskiem, brwi i rzęsy bardzo gęste i czarne jak krucze pióra; oczy ma popielato-błękitne.
Nic rozkoszniejszego jak wyraz tych oczu nadzwyczajnie wielkich, pływających prawie zawsze, jeśli tak powiedziéć podobna, pod wilgotnawym płomieniem; śniada jéj płeć może jest nieco zanadto rumianą; usta jéj drwiące i oddychające zmysłowością, mają szkarłat może nieco zamocny, tak żywa i krwista ich purpura bardzo odbija od emalii jéj zębów; uśmiéch jéj, który wznosi kąty ust mocno ocienionych brunatnawym puszkiem, ma niekiedy cóś zanadto namiętnego, zanadto gwałtownego; prócz tego, przez dziwnie styczny układ, nozdrza jéj bardzo różowe i rozdęte, zdają się bardziéj jeszcze rozdymać za każdém poruszeniem co wznosi jéj łono pod ciasnym yellekem czyli stanikiem, z wiśniowéj jedwabnéj materyi, który je do połowy zakrywa, dwa gęste i długie warkocze, przeplecione wstążkami wiśniowemi, wydobywają się z pod fezu, zrobionego z atłasu tego samego koloru, który okrywa wierzch jéj głowy, i spadają poniżej jéj kibici giętkiéj, okrąglutkiéj, która przy rozłożystych biodrach Noemi wydaje się jeszcze delikatniejszą pod jéj pomarańczową spódniczką. Nakoniec nic zwinniejszego, nic silniejszego zarazem, jak jéj drobne nóżki, obute w pantofelki z ponsowego safianu, haftowane złotem.
Aunastazya przeciwnie, jest niskiego wzrostu; jéj śliczne ciemno-bląd włosy, które jéj każę pleść i spuszczać wzdłuż jéj policzków świeżych i rumianych jak policzki dziecięcia, do zachwycenia otaczają jéj śnieżne czoło; płeć jéj rażącego jest blasku, a jéj łagodne błękitne oczy, pod swemi długiemi rzęsy, zdają się odbijać cały lazur nieba Jońskicgo.
Skoro gorejąca Noemi, śpiewająca rolę oblubieńca w miłosnéj rozpaczy, zbliża się do niéj z miną błagającą i namiętną, małe usteczka Anastazyi, rumiane jak wisienka, stają się nagle poważne, i przybierają skromny i zachwycający wyraz wstydliwości zatrwożonéj; z przerażeniem to prawie cofając się wolnemi kroki... składa swe śliczne rączki, którebyś sądził zrobione z najczystszéj kości słoniowéj.
Anastazja jest zupełnie biało ubrana... Marzyłem nieraz o sylfidzie dotykającéj się zaledwie trawnika końcami swych delikatnych nóżek. Taką jest Anastazja, któréj drobniutkie kształty tchną najwytworniejszą elegancją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy natura nie połączyła przed niemi oczyma bogactw tak urozmaiconych... Moja fantazja przewodniczyła temu układowi tak najzupełniejszemu, który niejako zamykał w sobie wszystkie skarby całego stworzenia.
Byłem młody, wszystko to do mnie należało; życie moje przepędzałem naprzemian na rozkoszach zmysłowych i zachwyceniach umysłu.
O jakiémże inném szczęściu mogłem marzyć, jak o szczęściu życia na zawsze w téj krainie czarodziejskiéj, w zapomnienia przeszłości, i nadziei przyszłości, która, dla mnie, zawsze będzie takąż samą; gdyż na całe moje życie złoto miało mi zapewnić posiadanie dóbr najwyższych które miałem przed oczyma.
Znajduję siebie tak głęboko szczęśliwym, że czuję niejako lubą potrzebę złożenia dzięków najwyższéj potędze, która nieskąpi dla mnie tylu szczęśliwości....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 14.
Wyspa Kios. Październik 18**,

Znowu zaczynam pisać ten dzienik, przerwany od trzech miesięcy.
Porzuciłem go na opisie pałacu Karina i jego mieszkańców, opisie tak dokładnym, iż podobny był dosyć do spisu architekta lub sprzedającego niewolnice.
Badam mego termometru moralnego. Czuję się bydź zdrowym, mam głowę wolną, i lekką.
Zdaje mi się że marzę, kiedy odczytując kilka kart dawniejszego dziennika, który zabrałem ze sobą z Francji, widzę że byłem smutny, zamyślony i pogrążony w tęsknocie.
Wrzesień się skończył; deszcze, które zawsze tutaj poprzedzają przesilenie dnia z nocą, zaczynają oziębiać atmosferę. Wiatr zachodni świszczę po długich galeryach pałacu. Opuściłem dolne piętro, aby zamieszkać w bardziéj opatrzonym i cieplejszym appartamencie.
Wpadłem w głupowatą odrętwiałość... Przed chwilą, arasy, pawie i papugi, rozwijając całą biegłość swego instynktu, przeczuły zapewne bliską zmianę powietrza, gdyż przenikliwe te ptaki zaczęły wydawać w chér krzyki przerażające.... Ten dowód ich pojęcia okropnie rozdrażnił moje nerwy.
Dla czegóż też natura tak nie równo rozdziela swoje dary? Pierze świetne, głos nieprzyjemny i rażący.
To jeszcze nie wszystko: przerażone tym hałasem, psy gończe przyłączyły się do niego i zaczęły wyć okropnie. Wtedy karły przybiegły z wielkim posiłkiem trzaskań z bieży i piskliwych krzyków zwiększyć ten hałas piekielny, chcąc go uspokoić...
Schroniłem się tutaj... lecz przeklęte krzyki papug jeszcze mnie ścigają. Bez wątpienia wszystkie te powabne dodatki, do obrazów które mnie otaczają, cudowne są kolorem i blaskiem... gdy się znajdują na miejscu sobie właściwém; lecz co ja, to stanowczo nie lubie obrazów wyjących i skamlących.
Od zwierząt przejdźmy do ludzi; przejście nie będzie trudném, gdyż piękne moje niewolnice nie mają bardziej rozwinionego pojęcia niżeli arasy i papugi, a jeśli niekiedy są jeszcze od nich hałaśniejsze, krzyki ich nieposiadają tejże saméj własności przepowiadania mi deszczu lub pogody.
Ale, mówiąc o krzykach, bardzo jestem niekontent ze sprzeczki Noemi z Dafną; lecz nadzwyczajna gwałtowność tych dobrych stworzeń wypływa z ich wychowania nieco dzikiego; jednakże, pomimo mojéj tolerancyi, zdaje mi się że, kolnąć swoją towarzyszkę nożem w rękę, jest to uniesienie naganne, surowo też połajałem Noemi.
Mam bardzo w podejrzeniu blondynkę Anastazję, z jéj minką dziecinną i skromną, że jest przedmiotem tej zazdrości, i że podstępnie podburzyła obie te poczciwe dziewczyny przeciwko sobie, jak dwóch kogutów z grzędy. Prawda że to stara Cypriotka przyniosła mi tę złośliwą nowinkę, i że nienawidzi wszystkiego co jest miodém i piękném.
Noemi zresztą staje się co raz bardziéj drażliwą i złą. Przed kilku dniami porządnie wypoliczkowała Kloję, nioję ogrodniczkę, która ma zęby tak białe a oczy tak czarne... Wypoliczkowała ją za to, iż przyniosła owoce za późno, i że moje wety przez to zostały spóźnione.
Noemi jednak ma dość w sobie dobrego... lecz jest okrutnie podejrzliwa i dzika.
Jedna rzecz mnie dziwi, to jest że tu dziewczęta są prawie zupełnie nieczułe na piękności natury.
Przy pomocy mojéj szkolnéj greczczyzny, dokazałem rozumieć greczczyznę nowoczesną i mówić nią nie źle. Więcéj niż dwadzieścia razy próbowałem nadać w niéj dźwięk jakiéj strunie poetycznej: wszystkie pozostały nieme.
Nic zresztą bardziéj niewykształconego, bardziéj barbarzyńskiego jak ich rozum.
Wyjąwszy kilka śpiewów gminnych, są do przerażenia ciemne; nie umieją ani czytać, ani pisać; ich współubieganie, zazdrość, obmowy, kilka przesadzonych opisów okrucieństw Turków, są zwyczajnym przedmiotem ich rozmowy.
Zresztą, są to najlepsze w świecie dziewczyny.
Przypominam sobie scenę, która doskonale maluje charakter moich trzech Greczynek, do przyjemności, jak mówił renegat.
Pewnego dnia wsiadłem pierwszy raz na konia Syryjskiego którego mi przyprowadzono.
Wzbraniał się, podskoczył, i wspiął się tak prosto iż się na mnie obalił.
Noemi pochwyciła szpicrózgę, poskoczyła ku koniowi, pochwyciła go za uzdę, i uderzyła.
Dafna poskoczyła ku mnie, aby mnie ratować.
Anastazya nie ruszyła się z miejsca, zaczęła płakać i zemdlała....

Zgromadziłem jednak moje niewiasty, i doniosłem dwunastu niewolnicom że opuszczę wyspę i odeszlę je do ich rodzin; tę do Samos, tę do Lesbos, tę do Seyros...
Oświadczam z pewnym rodzajem pychy że wtenczas wybuchnęły płacze, krzyki i łkania któreby mogły paradować na pogrzebie Achyllesa lub w pogrzebnéj myriologii jakiego sławnego albańskiego wodza.
Dafna owinęła sobie w milczeniu głowę swoją zasłoną, usiadła na ziemi, i pozostała nieruchoma; rzekłbyś, że to posąg boleści starożytnéj.
Noemi mi okazała swą rozpacz bijąc wściekle jednego z karłów czarnych, który śmiał się szyderczo w kącie; gdy tymczasem płowo włosa Anastazja, padając mi do nóg, wzięła nieśmiele moją rękę i pocałowała ją, wznosząc ku mnie swe piękne błękitne oczy łzami zalane, i rzekła swoim miłym głoskiem, w łagodnéj mowie Jońskiej: »O Panie! Panie! racz mi powiedzieć co się stanie po twoim odjeździe z twemi biednemi dziewczynami greckiemi?...»
— A wasi starzy ojcowie!.... a wasze, czułe matki!... a wasi waleczni bracia!... a wasi piękni narzeczeni?... — zawołałem, — nie myślicie więc o nich, takeście to ich prędko zapomniały!
Rachując na skutek jaki sprawią te czarodziejskie wyrazy, owinąłem się w moje futro z urzędową miną.
Lecz krzyki, lecz łkania podwoiły się, i wszystkie zawołały z postanowieniem które mi się zdawało stawać bardzo grożném; — »Nie chcemy opuszczać poddasza dobrego Franka!! dobrze nam jest w Kio*s; pozostaniemy w Kios z dobrym Frankiem
Jakkolwiek byłem dobrym Frankiem, niemogłem się wstrzymać aby niemieć lichego wyobrażenia o wrodzonych uczuciach tych dam Lesbijskich, Samieńskich lub Seyriotskich; lecz wyznać muszę, że wewnętrznie, dosyć mi pochlebiało to pierwszeństwo które mi dawały nad rodzinną ziemią, — i jéj przydatkami.
Chciałem się pokusić, na ostatnią próbę; oznajmiłem im, że dam każdéj z nich dwa tysiące plastrów, suknie które nosiły, i że będą mogły, pójść gdzie im się podoba, gdyż chcę opuścić wyspę.
Na przekleństwa, które wywołała moja niewinna propozycja, lękałem się przez chwilę abym nieuległ losowi Orfeusza.
Porzucając swego karła, z wielkiém zadowoleniem biedaka, który tarł sobie smutnie ramiona Noemi wpadła na mnie jak tygrysica, porwała mnie za mój yellek, gdyż byłem ubrany bardzo wygodnie po albańsku, i rzekła z oczyma iskrzącemi od gniewu:
— Chcesz się oddalić i nas ztąd wypędzić! podłożymy ogień pod twój pałac, opleciemy cie nasze mi ramionami i spalimy się wszystkie wraz z tobą!!...
Większości ogółu zdawał się bardzo podobać ten projekt, gdyż wszystkie zawołały z coraz to bardziéj zwiększającą się wściekłością.
— Tak jest, tak, oplećmy dobrego Franka w nasze ramiona, i spalmy się wszystkie w raz z nim w jego pałacu!!...
Uważałem jako rys godny postrzeżeń La Bruyéra, — że łagodna Anastazya była jedną z najwścieklejszych partyzantek pożaru.
Chociaż koniec jakim mi groziły te damy, tchnął cóś bardzo losem Sardanapala, i nienajgorzéj się wydawał, osądziłem jednak rzeczą przyzwoitą wstrzymać się od niego; odtąd aż nadto przekonany o przywiązaniu jakie wzbudzałem, bardzo pewny, jak powiadają, że jestem uwielbiany w mojém pożyciu, oznajmiłem iż porzucam moje zamiary odjazdu.
Skromność moja niedozwala mi opowiedziéć z jakiém wylaniem, z jakiem szaloném uniesieniem wiadomość ta przyjęta została przez te dobre dziewczęta.
Wszystkie dwanaście wzięły się za ręce i utworzyły koło.
Noemi improwizowała w guście pieśni starożytnéj te słowa bardziéj niżeli naiwne, które jéj towarzyszki powtórzyły chórem, na krajową nutę o jaskółkach.

W Kios pozostajemy,
Tańczmy siostry, tańczmy;
W Kios pozostajemy,
Pozostajemy z dobrym Frankem.

Nie bije nas nigdy, i nieoddala od siebie,
Tańczmy siostry, tańczmy.
Będziemy miały zawsze dobre fezy,
Piękne yelleki haftowane,
Śliczne jedwabne pasy;

Będziemy miały miękką koźlinę pieczoną,
Kuropatwy tłuste i przepiórki,
Miód z Hymetu, dobre wino ze Seyros.

Tańczmy moje siostry, tańczmy;
Dobry Frank zostawia nas przy sobie.

Tańczmy, moje siostry, tańczmy;
Nie będziemy już uprawiać ziemi,
Niepójdziemy już żwirem dróg usypywać.
Tańczmy, moje siostry, tańczmy.

Kąpać się będziemy pod sykomorami,
Całém naszém zatrudnieniem będzie
Zrywać owoce i kwiaty dla niego,
Tańczmy, moje siostry, tańczmy;
Dobry Frank zostawia nas przy sobie

Gdybym był zaślepiony śmieszną miłością własną, było by mnie nie mało zapewne dotknęło, że koźlina pieczona, tłuste przepiórki, wino Seyroskie, piękne suknie i lenistwo, miały niemały udział w przywiązaniu, które młode te dziewczęta czuły ku mnie.
Lecz, Bogu dzięki, jestem teraz daleko rozsądniejszy kiedy patrzę na rzeczy z punktu im właściwego.
Niegdyś powątpiewałem o moich przymiotach, i miałem najpewniéj słuszność; lecz dzisiaj jakżeż bym nie miał wierzyć najzupełniéj w urok wdzięków któremi jestem obdarzony, a który do mnie tak silnie przywiązuje moje niewolnice?
Te wdzięki niesąż oczywiste? Są to pieczone koźlęta, tłuste kuropatwy, pasy jedwabne, yelleki haftowane.
A zatém, czarodziejska przyszłości!!... dopóki znajdą się dostawiacze żywności, haftacki i prządki jedwabiu na wyspie Kios, otóż mogę być pewny i przekonany że się podobam!
Ja, który dotąd nie chciałem wierzyć w żadne uczucie, dopókim niewyszukał jaki je powód wzbudza, jestem teraz przymuszony wierzyć na ślepo w uczucie które wzbudzam.
W istocie, jakiż w tém mają interes, te prawdo-mówne istoty, mówić mi że lubią być elegancko ubrane? być delikatnie karmione i nigdy niebite? Czyż mi tak trudno w to uwierzyć że znajdują przyjemność nic innego nierobie tylko zrywać dla mnie kwiaty i owoce, lub kąpać się pod cieniem jaworów, w wannach marmurowych!
Dla czegóż mam im niewierzyć... czyż mi powiedziały że wolałyby porzucić życie leniwe i zmysłowe które prowadzą tutaj, aby, pójść się zatrudniać prostemi staraniami około gospodarstwa?
Powiedziałyż mi że z największém ukontentowaniem powrócą kopać ziemię lub zwirem wysypywać drogi; zatrudnienia męzkie, które epirotki i albanki wykonywają, przyznać należy, jak najstaranniéj i jak najdokładniéj?
Nie; ofiarowały mi naiwnie spalić się w moim pałacu, na samę propozycyą którą im uczyniłem aby porzuciły jedwab, dla paklaku, lube próżniactwo dla wzięcia się do pracy, puste zabawy dla zatrudnień domowych.
Oświadczyły energicznie że chcą pozostać z dobrym Frankiem, i wierzę im...
Rozważywszy przyczyny które mają aby pozostały, któżby im nieuwierzył?...
Tą razą, egoizm tak jest widoczny i naiwny, że niepotrzebuję się dręczyć niedowierzaniem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale cóż to słyszę! strzelają strzelają z armat... co to znaczy?




Rozdział 15.
SPOTKANIE. ―
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niema nic bardzo dziwnego w wypadku o którym mówić będę; jednakże moja ciekawość i zajęcie mocno są obudzone.
Cóż prostszego, jednakże? Fregata Rossyjska przypłynęła do Konstantynopolu; lękają się aby wiatr niepowstał w nocy, zatrzymuje się w porcie Kios, zamiast udać się zarzucić kotwicę przy Smyrnie lub przy wyspach Urlach.
Ta fregata strzelała z armat żądając sternika; to mi tłumaczy dzisiejsze ranne wystrzały.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Cóż to za kobiéta, która natychmiast po przybiciu fregaty, pomimo gwałtowności wiatru wysiadła na ląd aby zażyć przechadzki!

Widok téj skromnéj kapotki z mory błękitnéj, tego wielkiego czarnego kaszemirowego szala tak długiego, a którym tak zgrabnie owinęła swoje ramiona, téj maleńkiéj nóżki tak ślicznie obutéj, téj malutkiéj rączki, tak doskonale w rękawiczce obciśniętéj, zmienia najzupełniéj wszystkie moje wyobrażenia o piękności...
Ze wzoru starożytnego i greckiego powracam do wzoru paryzkiego.
Oddałbym teraz wszystkie Noemi, wszystkie Anastazye, wszystkie Dafny świata całego, a z niemi wszystkie ich fezy, yelleki, wszystkie ich szarfy haftowane, wszystkie ich przeklęte świecidła! abym mógł podać rękę téj ślicznéj cudzoziemce; bo jest ładna, o iłem mógł dostrzedz przez kratki mojego kijosku; prócz tego jest wysoka, szczupła, a nadewszystko ma piękne błękitne oczy, co jest prześlicznie dla brunetki obdarzonéj płcią białą.
Mężczyzna który ją prowadzi pod rękę jest już w dojrzałym wieku; twarz jego wyraża przebiegłość i dowcip.
Cóż to za cudzoziemcy?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Kios, październik 18**

Szczególniejsze spotkanie! wypadki stają się prawdziwie tak dziwne, iż warto doprawdy aby daléj pisać ten dziennik.
Wczoraj posiałem moją starą Cyprietkę po renegata kalabryjskiego, który pełni obowiązki kapitana portowego i zatrudnia się interessami Margrabiego Justiniani, aby się dowiedzieć od niego co to byli za passażerowie na téj fregacie.
Statek ten zostaje pod rozkazami księcia Fersen, eks-ambassadora Rossyjskiego przy Najwyższéj Porcie; udaje się do Tulonu, z księżną, żoną swoją i kilku znakomitemi passażerami. Oboje to państwo Fersen widziałem wczoraj przechadzające się na wybrzeżu.
Dziś rano, około pierwszéj, leżałem sobie jak najmiękciéj na sofie, przy wielkiéj fajerce na któréj się paliło drzewo aloesowe, paląc mój narguilek, w którym Noemi ogień podniecała gdy tymczasem Anastazya dorzucała kadzidła do srebrnéj kadzielnicy.
Nagle firanki, będące u drzwi mego pokoju, zaszeleściały na swych mosiężnych kółkach, i postrzegam Dafnę wprowadzającą tryumfalnie gruppę cudzoziemców, pomiędzy któremi znajdowała się pani de Fersen.
Byłbym rozszarpał Dafnę, bo mnie niezmiernie gniewało że zostałem tak nadybany w moim ubiorze wschodnim.
Miałem brodę i włosy długie, szyję gołą.
Ubrany byłem w długą białą spódnicę Albańską, w szpancer karmazynowy haftowany jedwabiem pomarańczowym, kamasze z ponsowego safianu haftowane srebrem, i pas z pomarańczowego kaszmirowego szala.
Mogło to być bardzo malownicze do widzenia, lecz to zdało mi się tak straszliwie śmieszne, i tak bardzo podobne było do maskarady, żem się zapłonił ze wstydu jak młoda panienka którąby nadybano bawiącą się z lalką, (porównanie nie zgadza się może bardzo z przedmiotem, lecz nie znajduję innego).
Jednakże, mając nadzieję że będę wzięty za prawdziwego Albańczyka, poddałem się w milczeniu, rachując na moją minę poważną, która miała uzupełnić złudzenie.
Książę, w towarzystwie swego tłómacza greckiego, zbliżył się, i przez jego usta, przeprosił mnie za swą niedyskrecyą, prosząc abym wybaczył ciekawości jego żony gdyż pałac wydał się jéj tak piękny, ogrody tak czarowne iż sądziła że może prosić o pozwolenie ich zwiedzenia, podczas gdy fregata czekała w porcie pomyślnego wiatru aby wyruszyć pod żagle.
Odpowiedziałem ukłonem bardzo poważnym.
będącym w modzie u albańczyków, muzułmanów niosąc lewę rękę do serca a prawą do czoła; potém skłoniłem się z uszanowaniem ku stronie w któréj stała księżna, nie wstając jednak z mojego dywanu...
Miałem przemówić kilka grzecznych słów do tłumacza, gdy posłyszałem głos krzykliwy podziwiający potworność moich karłów, i w tejże saméj chwili postrzegłem wchodzącego do pokoju... Kogo?... du Pluvier!!!
Osłupiałem.
Był to on w istocie, zawsze śmieszny, zawsze ustrojony w łańcuchy i kamizelkę hartowaną, hałaśny, gadatliwy, niepokojący swoją nieustanną ruchawością.
Maluśki ten człowieczek był czerwieńszy i grubszy jeszcze jak zwykłe. Należał zapewne do francuzkiego poselstwa w Konstantynopolu, gdyż miał przy swym błękitnym fraku guziki z cyfrą królewską.
Piekielny ten natręt przyprowadzał jednego z moich karłów, ciągnąc go za ucho; i wołał pokazując go pani de Fersen.
— Oto, jak mi się zdaje, Mościa Księżno, najśliczniéj w guście średnich wieków!..
Potém na znak uczyniony przez Księcia, któremu dał do zrozumienia że pan domu jest obecny, du Pluvier obrócił się ku mnie.
Zadrżałem... byłem poznany.
Niepodobna odmalować nadzwyczajnego podziwienia du Pluviera: oczy jego zaokrągliły się, źrenice niezmiernie zwiększyły, roztworzył na w półramiona, wysunął jednę nogę i zawołał:
— Jak to! ty tutaj, mój kochany Arturze! ty, przebrany za Mamamouchi!... A to doprawdy śmieszne spotkanie dla mnie, naprzykład, który cię niewidziałem od pierwszego wystawienia Hrabiego Ory, w teatrze Opery, gdzie byłeś z Margrabina de Pënâfiel...
Książę, jego żona, tłómacz, kilku officerów rossyjskich, którzy towarzyszyli eks-ambassadorowi, a którzy doskonale rozumieli po Francuzka, nie mniéj zostali zdziwieni.
Pani de Fersen, przyglądając mi się z największą ciekawością, nie mogła wstrzymać uśmiechu, który zdawał mi się niezmiernie złośliwy i szyderczy.
Ugryzłem się w usta, przeklinając znowu kostium albański, HDfnę, a nadewszystko tego nieznośnego du Pluvier, którego oddawałem wszystkim diabłom, a który podwajał jeszcze najuprzejmiejsze oświadczenia podczas gdy oczy wszystkich zwrócone były na nas.
Musiałem najuporczywiéj zaprzeczyć że jestem sam sobą i udać małego człowieka za waryata, lub przyznać się do téj śmiesznéj maskarady...
Chwyciłem się odważnie tego ostatniego środka.
Wstałem.
Poszedłem oddać ukłon pełen uszanowania pani de Fersen, i po tysiąc-krotnie ją przepraszając żem ją na chwilę oszukał; wyznałem jéj szczérze, iż złapany na gorącym uczynku orientalizmu i haremu, wolałem pozostawać w jéj oczach dzikim albańczykieim, niżeli uchodzić za śmiesznego Francuza.
Przyjęła tę wymówkę z najpowabniejszym wdziękiem, w którym jednak przebijało się nieco złośliwości, gdy oświadczyła swoje podziwienie, iż znajduje człowieka światowego i dobrze wychowanego pod podobném przebraniem.




Rozdział 16.
POROWNANIE. ―
Kios, Październik 18**

Przywdziałem nazad ubiór europejski od którego tak leniwie odzwyczaiłem się, i udałem się na fregatę Aleksina, oddać wizytę pani de Fersen i jéj mężowi.
Pani de Person nie jest już tak młodą jak z razu sądziłem; musi miéć przynajmniéj trzydzieści albo trzydzieści trzy lat.
Ma włosy niezmiernie czarne, oczy mocno błękitne, płeć nadzwyczaj białą, ręka jéj i nóżka są prześliczne, fizyonomia żywa i pełna wyrazu: zdawało mi się że ma bardzo bystry dowcip, złośliwość, ale bynajmniéj nie szkodliwe.
Najgłówniejszy cechą jéj charakteru jest pretensya, że zna najdoskonaléj politykę Europy.
Niebyło mi podobna osądzić czy pretensya ta była ugruntowaną; bo niewiadomość moja w podobnych przedmiotach jest najzupełniejsza i wyznałem to naiwnie pani de Fersen, która się bardzo z tego śmiała, nie chcąc jednakże zupełnie temu uwierzyć.
Pan de Fersen posiada dowcip przenikliwy, przyjemny i wykształcony. Zapewne szukając roztargnienia swym wysokim zatrudnieniom dyplomatycznym, szczególniej przykłada się do zgłębiania drobnej literatury francuzkiéj: gust dziwaczny, który podziela z resztą z dziekanem dyplomatyków Europejskich, Księciem Meternichem.
Na nieszczęście jestem równie nieświadomy w tém co się dotyczę wodewilów jak i w polityce; nie mogłem więc ocenić umiejętności pana de Fersen pod tym względem.
Książę jedno tylko wyrażał życzenie, życzenie przybycia jak najprędzéj do Paryża, aby mógł admirować wielkich aktorów małych teatrów, zarazem swych bohaterów i rywali.
Państwo de Fresen mieli oboje ułożenie jaknajdoskonalsze i zdawali się pod wszystkiemi względy być urodzeni do wielkiego stanu i stopnia jaki zajmowali na święcie.
Z nadzwyczajną powagą wrodzoną, łączyli tę uprzejmość powabną, tę wesołość szczerą i dowcipną, która często napotyka się w osobach dystyngowanych wysokiéj arystokracji rossyjskiéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Udałem się dzisiaj na fregatę, przepędziłem tam roskoszy wieczór.
Było nas niewiele osób, pani de Forsen, jéj mąż, Kapitan statku Aleksina, młody officer bardzo znakomity’, du Pluvier i ja.
Du Pluvier wystarał się iż należał do ambassady francuskiéj w Konstantynopolu. Lecz niezadługo znudzony tém urzędowaniem, prosił aby go odesłano do Francyi, i korzystał ze zdarzonéj fregaty Rossyjskiéj, która miała powrócić do Tulonu.
Tak dawno już nieznajdowałem się wśród świata, że wieczór ten miał dla mnie cały powab, całe zajęcie nowości.
Bardzo uważałam Panią de Fersen.... skreśliła pięć lub sześć portretów, pomiędzy innemi portret ambassadora angielskiego w Konstantynopolu, z zapałem, złośliwością, i niepodobną do uwierzenia pewnością zarysu.
Nigdy nieznałem szanownego Sir***, lecz jego fizjonomia pozostanie odtąd niezatartą w mojéj pamięci.
Sądziłem że nic niebyło nieznośniejszego jak kobiéta mówiąca o polityce; wyrzekłem się po części mego uprzedzenia, słuchając panią de Fersen. Polityka jéj nie jest mglistą, niezrozumialnie ciemną, niekiedy tłómaczy wypadki najważniejsze przez postęp namiętności ludzkich, przez sprężyny interesów prywatnych; i wznosząc się od skutków aż do przyczyn, przechodzi tym sposobem do rzeczy niezmiernie wielkich, do rzeczy nadzwyczajnie małych, i wynika z tych sprzeczności effekt niezmiernie zajmujący i bardzo niespodziany.
Teorye jéj zbyt są w moim guście, abym o nich nie miał sądzić zapewne z nadzwyczajną parcyalnością; jednakże, zdaje mi się że się niemylę, uważając panią de Fersen jako kobiétę niezmiernie wysokiego pojęcia.
Książę mając polecane sobie liczne poselstwa do rozmaitych dworów Europy, a żona jego znajdując się tym sposobem w stosunkach z najdystyngowańszemi osobami każdego narodu, nic nie jest ciekawszego jak jéj rozmowa, w któréj odbywa przegląd tych postaci tak urozmaiconych, z najpowabniejszym dowcipem.
Ubiera się rozkosznie, i to mnie zachwyca że z elegancją zupełnie Francuzką, gdyż pani de Fersen musi sprowadzać swoje mody z Paryża.
Z niewysłowioną tez przyjemnością widziałem długie plecianki czarne i gładkie jéj pięknych włosów, na w pół przysłonione garnirowaniem prześlicznego błondynowego czepeczka, ozdobionego gałązką geranium czerwonego. Miała na sobie suknię białą z muślinu indyjskiego, najcudowniejszéj świeżości, a maleńkie jéj nóżki obute były w czarne atłasowe trzewiczki z bandarzami...
Wszystko to prawie nowém było dla mnie, i uczyniło teraz dla mnie okropnemi, straszemi, yelleki kolorów rażących i fezy haftowane dziewcząt greckich, których świecidła przypominały mi wtedy straszliwie skoczki na linie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sam niewiem czy się mam cieszyć lub trwożyć tém, czego doznaję...
Jest to nasamprzód nagła odraza ku życiu jakie tu prowadzą przeszło od roku...
Gdy porównywam moje prostacze przyjemności, lub samotne marzenia, z rozmową którą tylko co miałem z tą kobiétą piękną, młodą, dowcipną, z tą zamianą myśli delikatnych i powabnych, z tą potrzebą przeistaczania zręcznie wszystkiego coby mogło razić delikatność...
Kiedy porównywam nakoniec życie które tu prowadzę jak satrapa bezczynny, który tylko rozkazuje, a którego słuchają, z tą zachwycająca potrzebą podobania się, z tą wabnością, z tém wyszukaniem w mowie i obejściu się, jakie, nakazuje zawsze podobna kobiéta jak pani de Fersen, kiedy nawet niepomyślimy nią się zajmować....
Gdy porównywam nakoniec teraźniejszość do przeszłości.... dziwię się że mogłem tak długo żyć jak żyłem. Jednakże bardzo szczęśliwy żyłem w Kios przez ośmnaście miesięcy!
Jeśli przyszłość przedstawia się pod pozorem który sądzę być bardziéj ułudnym.. nienależy więdlić dni których może żałować kiedyś będę.
Nakoniec, znajduję się w dziwnéj niepewności... Co czynić?...
Jeśli mam tutaj pozostać z żalem; jeśli życie które odtąd wieść będę w Kios ma być dla mnie uciążliwe, lepiéj zatém namyśleć się natychmiast opuścić wyspę... Pan de Fersen bardzo uprzejmie ofiarował mi wziąść mnie ze sobą, aby powrócić do Francyi....
Sam nie wiem co robić... zobaczę...
Zresztą du Pluvier przychodzi jutro ze mną jeść śniadanie; zamyślam go wypytać względem pani de Fersen.




Rozdział 17.
ODJAZD. ―
Na fregacie Alexina, Październik 18**.

Stało się, opuściłem wyspę....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wczoraj, du Pluvier przyszedł do mnie na śniadanie.
Miał minę niezmiernie czemciś zajętą.
— Ależ, mój kochany, — rzekł do mnie, — żyjesz tutaj najzupełniéj jak basza, jak sybaryta, jak prawdziwy odalisk... To rzecz śliczna, słowo honoru, nie mogę dość wyjść z podziwienia, i księżna podobnież.
— Jakto?
— Ha! Księżna i Książę robią jakie tylko mogą domysły względem powodów które mogły cię skłonić do prowadzenia życia, jakie tu prowadzisz. Księżna nade wszystko zdaje się być nadzwyczaj zaintrygowana; lecz że sam niewiem nic, niemogłem ich też o niczém uwiadomić w tym przedmiocie.
— Mój kochany du Pluvier, powiedz mi, czy często widywałeś Pana i Panią de Fersen podczas twojego pobytu w Konstantynopolu?
— Widywałem ich bardzo często, prawie codziennie, gdyż ambassada rossyjska była jednym z domów najprzyjemniejszych w całéj dzielnicy Franków; grano tam komedyę dwa razy na tydzień, a mój urząd niedozwalał mi opuścić najmniejszéj repetycyi.
— Twój urząd?
— Byłem pod-sufflerem... nasz pierwszy sekretarz był naturalnie pierwszym sufilerem.
— Hierarchia zapewne tego wymagała...
Lecz w Konstantynopolu cóż mówiono pani de Fersen?
— Polityka zajmuje ją wyłącznie? O niéj tylko myślała; co jednak nieprzeszkadzało jéj być wesołą, jakoś sam widział. Lecz co się tycze serca... był to protokół bez podpisu.
— Jesteś zawsze nieskończenie dowcipny, — rzekłem do dn Pluviera; który uśmiéchał się ze swego żarcika. — Lecz cóż ci daje powód wierzyć w nieczułość pani de Fersen?
— Ba! skargi mężczyzn których od siebie odepchnęła: najprzód nasz pierwszy sekretarz, suffler tytularny... Villeblanche!... wiesz dobrze, Villeblanche? No, i on równie nadaremnie czas stracił jak i inni. A jednakże, jeśli komu miałoby się powieść, to zapewne Villeblanchowi.
— I cóż to za jeden ten Villeblanche?
— No, to Vileblanche... piękny Villchlanche... Ależ! ty znasz może dobrze Villeblancha?...
— Ale nie, powiadam ci...
— Jak to! nieznasz pięknego Villeblancha? jednę z nadziei naszéj dyplomatyki i chłopca pełnego zdolności! któremu interessa zagraniczne winne są wynalazek pieczątek ulotnych, lak-na-laku, zwanych à la Villeblanche...
Ależ! jakże to być może abyś go nieznał?
— Cóż chcesz? można być tak nieświadomym.
— Lecz nadewszystko na kongresie Werońskim dyplomatyczne powodzenie Villeblancha rozwinęło się; bo tam to uczynił rządowi tę sławną przysługę, którą on tylko sam mógł uczynić.
— Lecz sądziłem że wielki człowiek, którego Francya miała szczęście mieć swoim reprezentantem na tym kongresie, sam tylko mógł przywłaszczać sobie zaszczyt tych negocyacyi.
— Kto taki? Chateaubriand?
— Tak jest.. Chateaubriand.
— Nie chcę pewno poniżać sławy Chateaubrianda; lecz jeśli myślał... Villeblauche działał, i Chateaubriand z całym swoim jeniuszem, nigdy by nie był dokazał tego, co zrobił Villeblanche; z resztą, po czynach to, a nie po mowie należy sądzić ludzi.
— Ależ przecie?...
— Prawdziwie, niepojmuję że o tém niewiesz.. To nabyło Europejskiego rozgłosu! No dowiedz że się więc, że, podczas kongresu. Villeblanche, mając polecone sobie najważniejsze depesze udał się nasamprzód z Weronny do Paryża, a z Paryża do Madrytu, gdzie zabawił przez godzinę; potem z Madrytu powrócił do Paryża, aby wyjechać natychmiast do Petersburga. Może myślisz, że to już wszystko? Bynajmniéj... Z Petersburga powraca do Werony, zkąd wyjeżdża natychmiast, jak błyskawica, do Madrytu, przejeżdżając znowu przez Paryż, a nakoniec powraca do Paryża, przejeżdżając przez Wiedeń i Berlin; a to, zawsze jak błyskawica!.. Widzisz teraz, mój kochany, co to jest piękny Villeblanche...
— Ależ to musi być prawdziwa książka pocztowa, stan służby tego dyplomatyka? — rzekłem mu.
— I wystawić sobie, — mówił du Pluvier z uwielbieniem, — i wystawić sobie że Villeblanche, zatrzymywał się w każdéj stolicy tylko przez czas potrzebny do wzięcia i oddania depeszowi, a jednakże wysiadając z powozu, był zawsze równie powabny, równie świeżo ubrany, jak gdyby go wyjmowano z pudełka... tego żaden z naszych kollegów nie mógł dotąd zrozumieć, — dodał du Pluvier tonem tajemniczym. — Bo wreście, siedzieć w powozie blisko dwa miesiące, niewyprzęgając koni ani na chwilę! — mówił dalej, — to każdego niezmiernie rozgrzewa, trudzi, a ten szatański Villeblanche znalazł jednak sposób być zawsze świeżym i wystrojonym. To do niepojecia!!! Z resztą, to mu nadzwyczaj wiele zrobiło nieprzyjaciół, to jest zazdrosnych; bo teraz jest wzmianka o nominowaniu go na ministra, przy pewnym dworze Niemieckim...
— Jestem tego samego zdania, nasz Chateaubriand, z całym swoim jeniuszem, nigdy nieodbyłby bezkarnie całéj téj drogi; lecz na szczęście Villeblanchowie są w niéj dość liczni. Ależ, powiedz mi, jakim sposobem pani de Férsen pozostała nieczułą na tak wielkie zalety?... Lękała się zapewne... aby z nałogu piękny Villeblanche niezadaleko ją w pole wyprowadził? (Oświadczam tutaj że dozwoliłem sobie tego głupiego żartu raczéj przez uczucie gościnności nieco przesadzone... niżeli przez wzgląd na pojęcie mego gościa.)
Zostałem sowicie wynagrodzony za tę ofiarę uczynioną bogom domowym, gdyż du Pluvier oświadczył mi swoją wdzięczność tak głośnym śmiechem, iż wszystkie psy zaszczekały a papugi krzekotać zaczęły. Skoro się nieco uspokoił, mówił daléj.
— Tak jest, mój kochany Arturze, pani de Fersen pozostała nieczułą dla Villeblancha i dla całego kwiatu dyplomatyki cudzoziemskiéj znajdującego się w Konstantynopolu, dość to ci powiedziéć, ach! że jéj cnota naruszoną być niemoże, — dodał du Pluvier z głębokiém westchnieniem.
— Dla czegóż tak wzdychasz?
— Bo cnota pani de Fersen przypomina mi wszystkie kolossalne cnoty, u których nic wskórać nie mogłem odkąd jestem na świecie... bo to rzecz przerażająca jak kobiéty są cnotliwe! rzekł du Pluvier z miną najgłębszego zniechęcenia. — A jednakże, — dodał po chwili — słysząc pewnych obmówców, trzebaby tylko chcieć aby módz.
— Przypuszczając, — rzekłem do du Pluviera aby go nieco pocieszyć, — przypuszczając że ci ludzie nie są obmówcami, tylko że nieumie ją dochować tajemnicy, nie lepiéjże potrafić podobnie jak ty, kiedy się zajmujesz kobiétą, wzbudzić w niéj najzapaleńsze zamiłowanie swych powinności, rozkochać ją do szaleństwa we własnym jéj mężu, jakkolwiek byłby nieprzyjemnym, niżeli natchnąć ją występną chęcią zakłócenia spokojności swój rodziny? Bo wreście, mój drogi twoja rola jest sto razy piękniejsza, pochlebniejsza, niżeli rola uwodziciela, ponieważ daleko trudniéj jest robić dobrze aniżeli źle...
— Masz słuszność, nie raz to sam sobie powiadam, — odpowiedział du Pluvier; — to daleko moralniéj; ale ci przysięgam że to okropnie nieznośnie kiedy trwa długo... Wmięszałem się do dyplomatyki, bo sądziłem że położenie to ułatwi mi dobre powodzenie w święcie. Gdzie tam! bynajmniéj.
— Uczułem ja to podobnież......... Widząc z przerażeniem, że zasady stawały się co raz to bardziéj surowemi... i chcąc zresztą szanować prawa towarzyskie, poszukałem natury bardziéj pierwotnéj, i osiadłem tutaj, gdzie nie więcéj jak w Otahiti mówią, o pewnych zasadach i prawach towarzyskich.
— O tém też właśnie myślałem, — rzekł do mnie du Pluvier z miną rozmyślającą.
— Odkąd cię zobaczyłem tak dobrze tutaj osiedlonego, przyszła mi pewna myśl: rzekłem sobie... Zobaczmy jaka moja przyszłość. Jeśli powrócę do Paryża, nie będę się tam zapewne lepiej bawił jakém się już bawił. Jestem wolny jak powietrze. Ten drogi hrabia siedzi sam jak Robinson na swojéj wyspie. Towarzysz jest zawsze przyjemnym, pożytecznym nawet... bo przecie można zachorować, no! że bardzo kochani tego drogiego Artura... muszę mu dowieść mojéj przyjaźni: po dziele poznać rzemieślnika. No! kiedy jest Robinsonem, bądźmy jego Piątaszkiem... Pozostańmy z nim sześć miesięcy, rok, dziesięć lat; słowem, tak długo dopóki zechce mieszkać na swéj wyspie, i żyjmy tam sobie jak dwóch sułtanów! Oto, mój drogi, owoc moich rozmyślań dzisiejszéj nocy... No! no! i cóż na to mówisz? Jak widzisz, noc użycza rady.... Chcę być twoim Piątaszkiem!!!
Byłem przerażony, bom nigdy nie zastanowił się nad podobnym przypadkiem.
Nie straciłem jednakże miny, i aby nie rozdrażnić chęci tego piekielnego natręta zbijaniem go z terminu, udałem najprzód że jestem zachwycony jego projektem, potem zwolna zacząłem tworzyć tysiąc trudności.
Lecz du Pluvier niszczył moje zarzuty najrospaczniejszém wyrzeczeniem się samego siebie.
Jeśli mu wystawiałem że pałac był niezmierny, lecz tylko mieszkalny w części którą zajmowałem, — było dla niego obojętną rzeczą obozować, przestanie na lada zakątku.
Jeśli mówiłem mu o wycieczkach, jakie Turcy mogą uczynić, — nie lękał się niczego znajdując się przy mnie, gdyż wiedział że byłem odważny jak lew.
Jeśli przesadzałem wydatki, potrzebne na utrzymanie domu w którym chciał zamieszkać wraz ze mną, — spadło na niego właśnie dziedzictwo po stryju, który mu zostawiał znaczny majątek.
Jeśli, przywiedziony do ostateczności, niewiedząc co począć przedstawiałem mu że mój gust, że moje zamiłowanie samotności, zamieniły się w rodzaj monomanii, która sprawia, że nie raz dnie, miesiące całe, chcę być sam i niewidziéć nikogo, — miał zniknąć jak sylf (co za sylf!) i czekać, dopóki moje zgryźliwe usposobienie umysłu nieprzeminie. Jeśli, nakoniec, za ostatni argument, powiadałem mu prawie po grubijańsku, że mi będzie niepodoba, dla szczególniejszych przyczyn, dać mu schronienie w pałacu Karina, — łatwo sobie znajdzie jaką villę w pobliskości, gdyż mocno był zdecydowany żyć po turecka, a nadewszystko nigdy mnie nie porzucić. To przybiérało bardzo zatrważający pozór prawdy. Du Pluvier, naprzykrzony, uparty, jak wszystkie ciasne umysły, mógł koniecznie obstawać przy swoim zamiarze, a wówczas wyspa stawała mi się nieznośną. Ta myśl, połączona z dziwném zaburzeniem jakie widok pani de Fersen sprawił na moim umyśle, dała mi powód do pomyślenia na serio o opuszczeniu wyspy Kios. Może, gdyby nie ta szczególniejsza fantazya du Pluviera wahał bym się przcdsięwziąść tę dęterminacyę, może byłbym walczył z chęcią powrócenia do życia światowego. Lecz umieszczony pomiędzy tą ostatecznością pojechania do Francyi z panią de Fersen, którą znajdowałem zachwycającą, lub pozostania w Kios z mojemi niewolnicami, które mi się stały obmierzłe, i podzielania z du Pluvierem téj samotności takt pozbawionéj swego pierwszego uroku.... nie wahałem się opuścić wyspy.
Zawsze z największą, szybkością czyniłem choćby najważniejsze postanowienia.
A że du Pluvier ponawiał swoje nalegania, powiedziałem mu że aż dotąd nie chciałem mu powierzyć prawdziwéj przyczyny mego odmówienia, lecz kiedy mnie do tego zmusza, widzę się w konieczności wyznania mu że postanowiłem powrócić do Francyi.
— Opuścić ten pałac czarodziejski!... te kobiéty zachwycające!... które ci zapalają fajke. które ci pić nalewają! które ci tańczą tak pięknie jak baletniczki!... prawdziwe hurysy! ależ to niepodobna.
— Na nieszczęście, mój kochany du Pluvier.... są pewne wyznania, które przykro uczynić nawet swym przyjaciołom... lecz chwilowe nadwerężenie mojego majątku zmusza mnie zreformować to wszystko, i powrócić do Francyi, aby tam żyć troszeczkę skromniéj jak sułtan.
— Czy doprawdy.... czy doprawdy.... kochany hrabio, — rzekł mi du Pluvier z miną prawdziwie rozczuloną, — nieuwierzysz jak mnie mocno obchodzi to, co mi powiadasz.... Ale cóż przecie zrobisz z tym całym zakładem?
— Podaruję wolnością kobiéty, ptaki, psy i karty; dam pieniężne wynagrodzenie Hrabiemu Justininani, a meble sprzedam w Kios.
— I dobrze się już na to zdecydowałeś? — spytał mnie du Pluvier.
— Bardzo się zdecydowałem...
— Stanowczo zdecydowałeś?
— Tak jest, tak, po stokroć razy tak.
— W takim razie, Arturze, niebędziesz mi wyrzucał że zechcę korzystać z twoich łupów?
— Jak to, co przez to chcesz rozumieć?
— Oto mój projekt. Zycie które prowadzisz w tym raju ziemskim zawróciło mi głowę. Chcesz że przedać mi to wszystko, pałac, kobiéty, psy, karły i papugi?
Sądziłem że du Pluvier żartuje, i spojrzałem na niego z miną niedowierzającą.
— Co, czy targ stanął? Zeimną stracisz daleko mniéj jak z kim innym, — dodał z postanowieniem.
— Lecz jakaż jest cena niewolnic i mebli.
— Niepotrzebujesz płacić za niewolnice bo zostawiam ci je tylko pod tym warunkiem, iż mi przyrzeczesz że im powrócisz wolność skoro opuścisz wyspę.
— Lecz jakże ztąd pojedziesz?
— Spodziewam się łatwo otrzymać, za wstawieniem się pana de Fersen, upoważnienie popłynienia na twojém miejscu na fregacie.
— Lecz fregata wyrusza pod żagle dziś rano.
— Cóż to mi szkodzi?... Jeśli jesteś prawdziwie zdecydowany, popłynę dziś rano...
— Ależ jestem zdecydowany, jak tylko można być najbardziéj zdecydowanym. — Oto masz rękę, mój kochany Arturze: dozwól mi tylko tyle czasu abym powrócił na statek i zabrał moje rzeczy.
— Zgoda...
I du Pluvier odszedł.
Postanowienie tak nagłe, jakie uczynił maluśki człowieczek zamieszkania na wyspie na mojém miejscu, miernie mnie tylko zdziwiło.
Du Pluvier był jedną z tych natur głównie naśladowczych, które, niemając żadnych własnych myśli, przywłaszczają sobie płocho-myśli cudze i przystrajają się w nie, nie zważając czy się zgodzą z ich sposobem myślenia. Podobny do tych ludzi, którzy kładą na siebie ubiór, nie troszcząc się czy przykrojony jest lub nie do ich figury, du Pluvier uderzony zapewne został wyłącznością mego sposobu życia, i sądził być bardzo oryginalnym gdy go daléj prowadzić będzie.
Zapewne także, pasażerowie fregaty musieli, rozmawiając o téj osobliwości, chwalić, ganić, lub przesadzać szczególniejsze usposobienie charakteru, które skłaniało człowieka światowego żyć w taki sposób; lecz że zapewne, mimo pochwał lub nagan, uważali to postanowienie jako niebardzo pospolite, du Pluvier sądził że także zostanie niepospolitym człowiekiem zajmując moje miejsce. Może go też nakoniec złudziły rzeczywistości tego zmysłowego życia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gotowałem się więc opuścić wyspę.
Muszę wyznać że przez chwilę doznawałem niejakiegoś smutku: porzucałem pewne dla niepewnego. Bez wątpienia materyalne to życie którém pogardzałem miało swe odczarowania; lecz jest że co zupełnego na święcie? Zycie najbardziej niebiańskie, najbardziej duszne niemasz-że także swoich odłudzeń?
Lecz mogłem że się wahać, gdym widział du Pluviera obstającego uporczywie aby zemną zostać?.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nim odjadę chciałem zapewnić los niewolnic; kazałem je przyprowadzić, i nic im nie mówiąc o moim zamiarze, ani o tém że ceduję komu innemu ich osoby, dałem każdéj pięćset franków, summę znaczną dla nich, a którą jednak przyjęły dość obojętnie.
Potém, wezwawszy renegata z Kios, który trudnił się interessami Margrabiego Justiniani, uwiadomiłem go że pozostawiam du Pluviera na mojém miejscu, jako lokotora pałacu i pana niewolnic, rozkazując mu najwyraźniéj, aby je nieuwiadamiał o téj zmianie aż wtedy, gdy fregata wyruszy pod żagle....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Du Pluyier powrócił zachwycony.
Prosił mnie abym mu zostawił moje ubiory albańskie, chcąc, mówił, natychmiast przystąpić do objęcia w posiadłość swéj własności, a niemając czasu kazać się ukostiumować.
Przystałem na to, i sam mu nawet pomogłem przebrać się: był nieoceniony w tém ubraniu. Prosił mnie potém abym go przedstawił niewolnicom jako przyszłego ich pana.
Nie odważyłem się na to, mając próżność spodziewać się pewnego rodzaju buntu pomiędzy teimi damami, gdyby się ujrzały przezemnie opuszczone.
Powiedziałem im przeciwnie że się udaje na okręt, jak to mi się zdarzało często od kilku dni, i prosząc aby dotrzymały kompanii mojemu przyjacielowi podczas mojéj nieobecności...
Noemi spojrzała na du Pluviera z miną złośliwie ponurą, Dafna uśmiechnęła się pogardnie, a Anastazja przybrała, minkę zagniewaną.
Dość niespokojny względem przyszłego usposobienia żon du Pluviera, ścisnąłem go za rękę, i prawdziwie wzruszony, opuściłem pałac...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szalupa fregaty czekała na mnie, niezadługo na niej stanąłem.
Pan de Fersen okazał się dla mnie jak najgrzeczniéj uprzejmym, a kapitan rossyjski z najprzyjemniejszą grzecznością przyjął mnie jako pasażera na swój statek.
We dwie godziny po mojém oddaleniu się z pałacu, wyruszyliśmy pod żagle....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Postanowienie du Pluviera posłużyło przez długi czas za tekst do naszych żartów.
Niezadługo stanęliśmy naprzeciwko pałacu Karina, który wznosił się na pochyłości wybrzeża. Część zwierzyńca schodziła aż do saméj wody.
Za pomocą perspektywy, patrzałem ze smutkiem na tę cudną krainę... którą opuszczałem na zawsze, gdy szczególniejszy widok zwrócił na siebie moję uwagę.
Uwiadomione zapewne że je opuszczam, przez renegata i odpływ fregaty, postrzegłem niewolnice biegnące, pospiesznie i w nieładzie, wzdłuż łąki, zgromadzające się na wybrzeżu, i rozpacznie wyciągające ręce ku statkowi.
Potém, widząc że się ciągle oddalał, Noemi, rozżarta wściekłością, zerwała swój fez z głowy zdeptała go nogami, a długie i gęste czarne jéj warkocze na wiatr się rozwiały. — Była piękną jak Eumenida... Dafna, zachowując może jeszcze jaką nadzieję, powiewała jedwabną swą szarfą, czyniąc mi znaki, gdy tymczasem płowa Anastazya klęczała na wybrzeżu.
Niezadługo postrzegłem du Pluviera, ubranego bardziéj niżeli wygodnie w mój kostium albański, nadbiegającego także spiesznie na wybrzeże, a zanim starą Cypryotkę i dwóch karłów czyniących tysiączne podskoki.
Zapewne nowy sułtan przybywał nakłonić odaliski aby powróciły do seraju.
Lecz na nieszczęście odaliski miały charakter bardzo uporczywy, a sułtan nieposiadał przekonywającéj wymowy; gdyż po kilku słowach powiedzianych sobie nawzajem, za pośrednictwem staréj Cypryotki, wszystkie kobiéty rzuciły się jak furye na du Pluviera, który zniknął zupełnie w pośród ich rąk wzniesionych i groźnych...
Niemogłem widzieć końca téj pociesznéj sceny, gdy wystająca wzniosłość przylądka któryśmy okrążali, najzupełniéj zasłoniła tę część wybrzeża.
W pół godziny, kapitan rossyjski rzekł do mnie:
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć co znaczy ten gęsty dym, który się wznosi po nad wyspą Kios.... właśnie w kierunku pałacu w którym pan mieszkałeś?
Myśl Noemi, aby spalić pałac jeśli go opuszczę, natychmiast mi się przypomniała.
Czyż te waryatki wykonały ten zamiar? Co się stało z du Pluvierem?... czyż został spalony przez swe niewolnice opleciony w ich ramionach? o tém niewiedziałem najzupełniéj i straciliśmy niezadługo z oczu wybrzeża wyspy Kios, w największéj niepewności o losie biednego du Pluvier.




Rozdział 18.
― KSIĘŻNA FERSEN. ―
ALEKSINA.

Takie wrażenia zostawił mi mój jedno-roczny pobyt na wyspie Kios: takie były powody mego nagłego odpłynienia do Francyi, na rossyjskiéj fregacie Aleksina.
Włączywszy ten ułamek mego dziennika na swoje miejsce, ciągnę daléj moje opowiadanie.
Znajduję się w usposobieniu umysłu doskonale stosownym do rozpoczęcia tego opowiadania, i skreślenia jego wypadków, bądź smutnych, wesołych, czułych lub dramatycznych.
Ostatnio i gwałtowne wzruszenia których do znałem od czasu mojéj podróży do Wschodu, aż do chwili w któréj piszę te słowa, tak dalece wyczerpały uczucia mego serca, tak mało dbam o przyszłość i przeszłość, że mogę o powiedzieć ten nowy ustęp mego życia z najzupełniejszą bezinteressownością, i jak gdyby nie o mnie chodziło.
Odczytanie tych kart, datowanych z wyspy Kios, napisanych na Wschodzie przed trzema laty, jeszcze bardziéj zwiększyło moję obojętność na wszystko co się mnie dotycze.
Skoro odzyskuje spokojność i rozsądek, znajduję siebie tak zmiennym, tak niespokojnym, tak szalonym, tak mało stworzonym do szczęścia którém los mnie zawsze obdarzał, (gdyż wiedział zapewne że nigdy z niego korzystać nie będą), iż sam siebie osądzam z niezmierną a może nawet niesprawiedliwą surowością.
Z punktu z którego na siebie spoglądam, ceniąc się bardzo mało, będąc źle uprzedzony sam przeciwko sobie, wolen od najmniejszéj pychy, od najmniejszej miłości własnéj, przesadzam jeszcze moje wady, a charakter mój, zbyt mało mający próżności, niedozwala mi nieraz słusznie ocenić niektóre czyny prawdziwie wspaniałe, z których mógłbym się chlubić.
Zdaje mi się też że, gdyby stronnice te były kiedykolwiek znane, (co nastąpić niemoże, bo zapobiegnę temu), dałyby bardzo smutne wyobrażenie o moim charakterze.
A jednakże wielu podobnieżby sobie postąpiło jak ja postąpiłem.
Ko, jeśli niegdyś przypisywałem Helenie najohydniejsze skryte zamysły.. czyż w rozpaczy mojéj nioprobowałem wszystkiego, nieuczyniłem wszystkiego, co tylko uczynić można było, aby błąd mój wynagrodzić? Czyż, gdyby była rękę moją przyjęła, niebyłbym jej oddał całego mojego majątku? A późniéj, gdym się dowiedział że Frank był ubogi, czyż nieprzyszedłem mu w pomoc, tak delikatnie jak tylko mogłem?
Jeśli byłem bardzo niesprawiedliwie okrutnym względem Małgorzaty, jednakże długo i odważnie ją broniłem przeciwko potwarzom świata, i to jeszcze pierwéj nim byłem jéj znany.
A ten pojedynek?.. ten pojedynek zawzięty, o którym nigdy się niedowiedziała?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
[4].
Jeśli, obłąkany napadem nieuleczonego szaleństwa, obelżywie znieważyłem Falmoutha, nieocaliłżem mu życia z narażeniem własnego?

Zapewne dobre które czynię, nieprzeszkadza aby istniało złe, które mi wyrzucają; lecz nieokropnaż to rzecz pomyśleć, że to, co było szlachetnego i dobrego w mojém postępowaniu, niknąć zawsze będzie pod falami goryczy i nienawiści, które niedowierzanie moje podburzyło!....
Lecz, z resztą, cóż mnie teraz przeszłość obchodzi! Dla tego tylko piszę ten dziennik, aby zobaczyć kiedyś obraz mego życia rozwijający się przed memi oczyma; piszę go dla skrócenia długich godzin samotności, wśród któréj teraz żyję w Seral, w smutnym i starym zamku ojcowskim, tak na długo przezemnie opuszczonym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W najzupełniejszéj więc niewiadomości względem losu du Pluviera opuściliśmy wyspę Kios. Chociaż już nadchodziło porównanie dnia z nocą, przeprawa, często opóźniana przeciwnemi wiatrami, dosyć była jednak piękną.
Żeglarze rossyjscy wydawali mi się być zupełnie innemi jak żeglarze angielscy.
Chociaż ci podlegają całéj surowości najbardziéj despotycznéj karności wojskowéj: chociaż przez nawyknienie i z natury, okazują się pełni uszanowania dla officerów należących do wysokiéj arystokracyi, officerów, które mi się nadewszystko chlubią, podobnie jak murzyni okazują się dumniejszemi, gdy mają za pana białego, niżeli mulata, wszystko wykrywa w nich tę nieugiętą dumę narodową, tę obraźliwą pychę bretańską, które czynią majtka angielskiego, jednym z najlepszych majtków w świecie; bo jest zawsze popchniony i utrzymywany uczuciem własnéj wartości, głęboką swą wiarą w wyższość swego kraju nad innemi potęgami morskiemu.
A jakkolwiek byłyby niedorzecznemi, fanatyzm lub wiara zawsze działają cuda.
Majtkowie okazują przeciwnie posłuszeństwo bierne prawie religijne, ślepe poddanie się i poświęcenie machinalne woli swych dowódców, którym przyznają prawie naturę, daleko wyższą od swojéj natury. Czuć też można było iż słowo jedno, najmniejsze skinienie tych officerów mogło wznieść poddanie się i śmiałe poświęcenie tych żeglarzy rosyjskich aż do heroizmu i osobistego wyrzeczenia się.
Szczególniejsza różnica pomiędzy duchem, tych dwóch narodów a duchem Francuzów!... Francuzów, niekiedy najzupełniéj uległych, lecz nigdy niezachowujących uszanowania; ulegających wesoło wyższym z których szydzą, lub dających się do podziwienia zabijać dla sprawy, z której się urągają.
Spowodowany byłem do zrobienia tych rozmaitych postrzeżeń, przyglądając się nawyknieniom spokojnym, prawie zakonnym, które panowały na fregacie rossyjskiéj, a które po kilku dniach żeglugi, dziwny wpływ wywarły na nas passażerów.
Nic w istocie szczególniejszego jak widok tego statku: — było to milczenie wśród samotności morza.
Wyjąwszy rozkazy wydawane przez officerów nigdy niesłychać było ani słowa.
Niema i baczna, osada odpowiadała na rozkazy swych dowódców jedynie łoskotem obrotów, które wykonywała z dokładnością mechaniczną.
O zachodzie słońca, jałmużnik czytał modlitwę; wszyscy żeglarze klękali pobożnie, potém schodzili do dolnej bateryi.
Pan de Fersen czytał prawie ciągle zbiór francuzkich dzieł dramatycznych.
Pani de Fersen i ja, pozostawaliśmy więc bardzo osamotnieni wśród téj małej osady; i ani rzeczy, ani ludzie ani wypadki, niepowinny nas były odrywać od naszych zajęć indywidualnych.
Pośród téj spokojności głębokiéj tego odosobnienia, najmniejsze fantazye myśl i musiały więc mocny ślad pozostawiać na jednostajném paśmie życia tak prostego; słowem, jeśli można użyć tego porównania, nigdy płótno nie było równiéj przygotowane do przyjęcia natchnień malarza jakkolwiek byłyby urozmaicone, jakkolwiek dziwaczne.
W południe zgromadzaliśmy się na śniadanie, potém następowała przechadzka po pomoście; potém pan de Fersen powracał czytać swoje ulubione wodwile, a officerowie śpieszyli czynić swe morskie postrzeżenia.
Pani de Fersen przebywała zwykle w galceryi fregatowéj; rozmawiałem więc codziennie z nią bez najmniejszéj przeszkody, od godziny drugiéj, aż do chwili, w której szła czynić do obiadu toaletę zawsze świeżą i prześliczną.
Po obiedzie, gdy pogoda pozwalała, zastawiano kawę na pomoście. Odbywano potém po nim nową przechadzkę; a około dziewiątéj, znowu zgromadzaliśmy się w galeryi.
Pani de Fersen, doskonale posiadająca muzykę, siadała często do fortepianu, z wielką radością księcia, który ją błagał aby mu akompaniowała jaką piosnkę z wodewillu, którą prawdziwie doskonale odśpiewywał.
Niekiedy, jeden z officerów fregaty, który miał głos bardzo piękny, śpiewał nam piosenki narodowe naiwne i niezmiernie przyjemne.
Muzyka i rozmowa, do której pan d Fersen mięszał się wtenczas, i którą ożywiał wesołością w jak najlepszym guście, trwały aż do jedenastéj z wieczora; dawano herbatę, i każdy oddalał się, kiedy mu się podobało.
Prócz rozciągłości przechadzek, prowadziliśmy życie zamkowe najpoufalsze i najściśléj ograniczone.
Trzeciego dnia po naszém odpłynieniu z Kios, wydarzył się szczególny przypadek, nic nieznaczący na pozór, lecz który wywarł, który musiał wywrzeć bardzo dziwny wpływ na los mój cały...
Pani de Fersen miała córeczkę sześcio letnią, imieniem Irena, dla któréj okazywała przywiązanie, zbliżono prawie aż do uwielbienia.
Trudno wystawić sobie cóś doskonalszego, cóś bardziéj idealnego jak to dziecię.
Piękność jéj była poważna i surowa; sądzę, iż niejedna matka wolałaby widziéć u swéj córki twarz bardziéj dziecinną i bardziéj uśmiéchającą; gdyż przyznam się, iż sani nieraz nie mogłem uniknąć przed wpływem smutku, wpatrując się w tę zachwycającą twarzyczkę, która wyrażała tęsknotę niewysłowioną i niepojętą na wiek jeszcze tak młody.
Czoło, Ireny było szerokie, wypukłe; płeć świeżo blada, gdyż policzki jéj czerstwe i okrągłe zwiastowały kwitnące zdrowie.
Włosy ciemno-płowe, niezmiernie gęste, cienkie i jedwabiste, spadały w naturalne loki na jéj szyjkę; oczy bardzo wielkie, czarności wilgotnéj i aksamitnawéj, miały spojrzenie dziwnie przenikliwe, szczególniej, gdy przez własność wrodzoną dzieciom, Irena wpatrywała się w kogo długo i z natężeniem, nicespuszczając frandzli swych długich rzęs ciemnych.
Nosek jéj był szczuplutki i prześliczny. Usta maleńkie, rumianne, i dołożę, że jéj dolna warga nieco wystająca, była pogardną, gdyby pogarda, mogła się zgodzić z takim wiekiem. Nakoniec jéj kibić, jéj ręce, i jéj nogi były rzadkiej doskonałości.
Irena, przez rozczulający przesąd matki poświęcona była bieli, po długiéj chorobie: prawie religijna prostota tego ubioru nadawała nowy charakter jej fizyonomii.
Jużem powiedział, było to trzeciego dnia po naszém odpłynięciu z Kios.
Irena, która aż dotąd zdawała się dawać namnie baczenie, z pewnym gatunkiem niespokojnego niedowierzania, a która z wolna już się nieco ze mną oswoiła, przyszła powiedzieć mi śmiało, z uroczystą dziecięcą minką:
— Spojrzyj na mnie, niechaj zobaczę czy cię bardzo kochać będę... Potém, wlepiwszy e mnie jedno z tych długich spojrzeń nieruchomych i przenikających, o których już wspomniałem, a przed którém wyznać muszę, przymuszony byłem spuścić oczy, Irena dodała:
— Tak jest, bardzo cię kochać będę. — Potém znowu po milczą wszy przez chwilę, rzekła, obracając się ku pani de Fersen: — Tak jest, matko, kochać go będę bardzo, kochać go będę, jak kochałam Iwana!...
Gdy wymawiała te słowa, twarzyczka jéj przybrała tak zachwycający wyraz rozmyślnéj powagi, iż niemogłem się wstrzymać od uśmiechu.
Lecz jakież było moje zadziwienie, gdy postrzegłem panią de Fersen rzucającą na przemian spojrzenia prawie osłupiałe na Irenę i na mnie, jak gdyby przywiązywała wielką wagę do tego co powiedziała jéj córka!
— Chociaż teraz nic nie mam do zazdroszczenia szczęśliwemu Iwanowi, jest to wyznanie, pani, które, lękam się bardzo, iż zupełnie zapomnianém będzie za lat dziesięć, — rzekłem do Księżnéj. — Zapomniane... Mości Panie!... Irena nic niezapomina... Widzisz pan jak łzy wylewa na samo wspomnienie Iwana...
— Istotnie, dwie wielkie perły toczyły się po policzkach dziecięcia, które nieprzestawało wlepiać we mnie spojrzenia zarazem smutnego, łagodnego i badawczego.
— Lecz cóż to za Iwan, Pani?
Rysy pani de Fersen zachmurzyły się, i odpowiedziała mi z westchnieniem:
— Iwan był jednym z naszych krewnych, i umarł bardzo młodo, — i wahała się przez chwilę... — umarł śmiercią gwałtowną i okropną, będzie temu dwa lata... Irena tak bardzo sobie go upodobała żem prawie była o to zazdrosną, Niezdołam Panu opisać niewysłowionéj boleści tego dziecięcia, gdy już niezobaczyła więcéj Iwana, o którego pytała się co chwila; miała wtedy lat cztery, a jednak, tak mocno uczuła to zmartwienie iż zapadła w niebezpieczną chorobę i o mało nieumarła. W tedy to poświęciłam ją na noszenie białéj odzieży, błagając Boga aby mi ją powrócił.. Lecz to mnie najbardziéj zadziwia, że od dwóch lat, Pan jesteś najpierwszą osobą, któréj Irena powiedziała że ją kochać będzie.
Irena, która uważnie słuchała Matki, wzięła mnie za rękę, i rzekła do mnie, tonem prawie natchnionym, wznosząc ku niebu swe wielkie oczy, jeszcze łzami zroszone; —Tak jest, kochać go będę jak Iwana, bo także niezadługo pójdzie do nieba jak Iwan...
— Ireno moje dziecię.... Co mówisz!! Ach! Panie, wybacz jéj... — zawołała pani de Fersen... prawie z przerażeniem, spoglądając na mnie okiem błagającém.
— Gdybym je nawet miał okupić zgonem biednego Iwana, — rzekłem do niéj z uśmiechem, — dozwól mi przynajmniéj Pani, cieszyć się tak powabném przywiązaniem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie jestem ani słabym ani zabobonnym, lecz niezdołam wyrazić dziwnego wrażenia, jakie na mnie sprawiło to dzieciństwo: zaraz wytłumaczę dla czego.
Kicam w takim razie pośredniéj granicy; lub wypadki takowe są w najwyższém stopniu śmieszne, lub potężnie działają na pewne umysły...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na szczęście, przychodzie prosić żony, aby mu napisała noty do aryi; W sześćdziesiątym roku nie trzeba odkładać, i t. d.; pan de Fersen położył koniec téj dziwacznéj scenie.
Uważałem, że pani de Fersen niewspomniała mężowi o szczególniejszém wyznaniu, które mi Irena uczyniła.
Tego dnia, po obiedzi, Księżna uskarżała się na migrenę, i odeszła natychmiast do swoich pokoi.




Rozdział 19.
― KSIĘŻNA DE FERSEN. ―

Nazajutrz, pani de Fersen nieukazała się przy śniadaniu; książę mi powiedział że była cierpiąca, i przepędziła noc dosyć niespokojną. — Poteém, prawie wprost, i z wielkiém imojém zadziwieniem, uczynił mi zwierzenie się, jak najobszerniejsze, względem charakteru, dowcipu, przywyknień, i przeszłego życia swéj żony, może aby uprzedzić zarozumiałe moje kroki, wrazie, gdybym pomyślał zająć się panią de Fersen, bo niemogłem sobie inaczéj wytłumaczyć niepojętéj jego fantazji udzielania mi podobnych szczegółów.
Oto jest prawie treść tego, co pan de Fersen powiedział mi o swojéj żonie.
Panna Katarzyna Metriska, córka hrabiego Metriski, Gubernatora jednéj z prowincji azyatyckich Cesarstwa Rossyjskiego, miała lat siedemnaście, gdy poszła za pana de Fersen. Połączyła ze znakomitym naturalnym dowcipem wychowanie bardzo staranne, i sąd o rzeczach przedwcześnie dojrzały. Wtedy, gdy się z nią żenił, książę był Ambassadorem przy dworze Wiedeńskim.
Lękał się zrazu niedoświadczenia swéj żony, która w tak młodym wieku obarczona była odpowiedzialnością, ciężącą na żonie ambassadora wielkiego państwa przy dworze tak surowym, tak poważnym i tak godnie strzegącym etykiety, jak dwór Austryacki. Lecz pani de Fersen, cudownie od natury obdarzona, zadosyć uczyniła najmniejszym wymaganiom swego położenia, dzięki przewybornemu taktowi, delikatnym odcieniom, najdoskonalszéj mierze, jakie potrafiła utrzymać w stosunkach tak delikatnych.
— Młodziutka pełna wdzięków i dowcipu, — rzekł do mnie książę, — sam osądzisz czy pani de Fersen została natychmiast otoczoną, czy jéj zaczął nadskakiwać pierwszy kwiat i wybór wszystkich cudzoziemców, przybywajacych na dwór Wiedeński.
»Chociaż mąż niepowinien podobnież rozprawiać o cnocie swéj żony, jak szlachcic o swym rodzie, — dodał pan de Fersen z uśmiéchem, — wiem, ze żona Cesara nigdy niepopadła w podejrzenie, a jednakże Cezar miał lat pięćdziesiąt... A jednakże, ożeniłem się, nie tyle może, przez miłość, chociaż Katarzyna była zachwycającą, jak raczéj dla tego, że są pewne poselstwa których niepowierzają bezżennym, a zresztą i dla tego, że, w mojém położeniu, chciałem mieć przy sobie istotę niewinną, skromną i bezinteressowaną, na umyśle któréj mógłbym spróbować jaki skutek uczynią pewne kombinacye.... prawie, wyjąwszy srogość porównania, — jak niektórzy patrycyusze Rzymscy próbowali skutku trucizn na swoich niewolnicach. Doświadczenie dowiodło mi że nadzwyczajna czystość była nieraz daleko trudniejszą do zwiedzenia niżeli nadzwyczajne szalbierstwo, gdyż dzieci odgadują prawie zawsze sidła, które im są zastawione. Gdy też widzę że Katarzyna przepuszcza pewne projekta, pewne wyobrażenia i myśli dość zręcznie pokryte, aby nieraziły jéj duszy tkliwéj, delikatnéj i wspanialéj, nie lękam się też późniéj, odzywając się z tém zdaniem, rozdrażnić drażliwość moich kochanych kolegów, których sumienie jest w ogólności bardzo strawném
»Zwolna, — mówił daléj Książę, — pani de Fersen nabrała gustu do polityki, gdyż, niepoprzestając moich doświadczeń, udzieliłem jéj, pod rozmaitemi punktami widzenia, wiele zapytań, które mi powierzono do rozwiązania.
Lecz, nie sądź bynajmniéj że jéj polityka była oschłą lub samolubną... nie, nie, do najwyższego stopnia posuniona miłość ludzkości była jéj sprężyną. Słysząc jak mówiła o narodach europejskich, każdy by sądził iż mówi o swych siostrach ukochanych, a nie o rywalkach swego kraju... Mam zapewne minę starego dziecka gdy ci mówię tak na seryo o tém, co zapewne bierzesz za marzenia młodéj romansowéj kobiéty, a jednakże nie uwierzysz jak doskonale umiem korzystać z usposobienia jéj umysłu tak do zadziwienia zamiłowanego w spokojności i szczęściu każdego... Nieprawdaż że mądrość prawie zawsze na tém zależy, aby zachować punkt środkowy, jednostajnie oddalony od wszelkiéj ostateczności.
»Nakonicc winien byłem téj dążności umysłu pani de Fersen inną jeszcze korzyść, korzyść, że mogę ci stanowczo powiedzieć, iż na żonę Cezara nigdy nie padło podejrzenie.... bo to, widzisz, kiedy część najbardziéj kochająca się i poświęcająca serca kobiéty, znajdzie świetne zajęcie dla swych zdolności, kobieta wówczas nie szuka już dla nich innego zajęcia, nadewszystko gdy pochlebia niewieściéj jéj pysze wpływ jaki wywiera, zadowalniając ją.
»Połącz do tego to, o czém pierwéj powinienem ci był wspomnieć, lecz podobnie, jak powiedziała jedna z waszych sławnych kobiét, pani de Sevigne, zdaje mi się, że treść listu nie raz znajduje się w jego przypisku. Otóż, nie wspominając panu o mojém przywiązaniu do żony, ani o jéj przywiązaniu do mnie niemówiąc o zupełnie purytańskiéj surowości jéj zasad, wieszże pan co ją nadewszystko uchroniło od płochości, nieodłącznych młodości towarzyszek? oto miłość wyłączna, miłość namiętna ku córce. Niezdołasz pan zrozumieć całego jéj zapału i uniesienia... Bez wątpienia, nasza Irena zasługuje na podobną miłość; jednakże, drżę niekiedy, gdy pomyślę że nieprzewidziane nieszczęście, jak to, co już o mało nas nieugodziło, może nam wydrzeć dziecię, a niezawodnie matka jéj wtedy rozum straci, i najzupełniéj zwaryuje“....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan de Fersen był już w dojrzałym wieku; sława jego, jako największego dyplomatyka, była prawie europejską; wszystko w nim zwiastowało człowieka wyższego którego wzniosłe przymioty powoływały do zajmowania się wysokiemi urzędami, które zawsze piastował Niemogłem się też dość wydziwić zwierzeniom się, które mi czynił, mnie, tak młodemu, i który dla niego tak zupełnie byłem obcym.
Ponieważ nie mogłem przypuszczać, aby człowiek od dawna nazwyczajony zajmować się interesami najzawilszemi i najważniejszemi, mógł płocho działać, gdy chodziło o to, co go dotykało osobiście, pomyślałem, że wszystko co mi powiedział pan de Fersen musiało być głęboko wyrachowane że nie bez powodu zapewne zapomniał tak dalece powściągliwości jaką mu nakazywało nasze położenie, i nasz wiek tak odmienny.
Powtarzam też, że niemogłem widziéć w tych zwierzeniach się, najmniéj już jeśli dziwacznych, innego celu, jak dowiedzenie mi niepodobieństwa odniesienia tryumfu nad panią de Fersen.
A jednakże, z drugiéj znowu strony, nieprzyjemne uczyniło na mnie wrażenie, słysząc Księcia mówiącego mi o swéj żonie jak o narzędziu potrzebném do dyplomatyki. Zdawało mi się, iż w jego sposobie mówienia o niéj przebijała jak największa oschłość serca, — zresztą, w zwyczajnych swoich stosunkach z panią de Fersen, nie tylko nieokazywał się zazdrosnym, (zbyt był człowiekiem światowym, aby miał wpaść w podobną śmieszność), ale zdawał się nawet być obojętnym.
Wówczas pytałem siebie w jakim celu uczynił mi zwierzenia się o których wspomniałem...
Pozostawałem w jak największej niepewności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 20.
PODANIE. ―

Niewidziałem już pani de Fersen od dnia, w którym Irena uczyniła mi szczególniejszą przepowiednią, który matka jéj tak bardzo zdawała się przerażona.
Nadzwyczajne przywiązanie, jakie mi okazywało to dziecię, dziwiło mnie mocno.
Skoro tylko była sama, przybliżała się do mnie. Jeśli czytałem w galeryi, lękając się zapewne stać mi się natrętną, siadała na wezgłowiu, opierała swój podbródek na swych dwóch maleńkich rączkach i niemogłem podnieść oczu aby niespotkać jéj spojrzenia przenikliwego i myślącego.
Niekiedy próbowałem ją zabawić grami dziecinnemi; ze wstrętem tylko jednakże przychylała się do nich, i mówiła mi poważnie swym dziecinnym głosikiem: — Wolę pozostać przy tobie, i patrzeć na ciebie, jak patrzałam na Iwana.
Byłem daleko przesądniejszym niżeli teraz jestem; lecz pomnąc na szczególniejsze przyciągające uczucie, które wzbudzałem w tém dziecięciu przypominałem sobie, nie bez pewnego ściśnienia serca, (przyznaję się do téj nędzoty), dziwne podanie samskrzyckie, które ojciec mój nieraz mi czytał, bo, jak mówił, był świadkiem dwóch wypadków, które tekst jego potwierdzały.
Wedle tego podania, — osoby przeznaczono zginąć śmiercią przedwczesną i okrutną, posiadały własność podobania się dzieciom i waryatom.
W istocie też, Iwan urocznie podobał się Irenie, i okropną umarł śmiercią.
Ja także urok prawie wywierałem na Irenie, i przepowiedziała mi śmierć gwałtowną, niewiedząc najzupełniéj o tém podaniu.
Te szczególniejsze styczności były przynajmniéj nadzwyczaj dziwnemi; niekiedy pomimowolnie mnie zajmowały.
Teraz nawet, kiedy czas już roztoczył swe skrzydła nad temi wypadkami, ta przepowiednia Ireny na myśl mi przychodziła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co do tego podania, przetłumaczone było przez mego ojca, i znajdowała się zapisana, wraz z kilku innemi notatkami w kajecie, zawierającym w sobie opis jednéj z jego podróży do Anglii i Indyi. Wziąłem ze sobą z Francji ten rekopism, i jeszcze prócz tego inne papiery, które ocalone zostały podczas rozbicia jachtu.
Nazajutrz po dniu w którym tak bardzo była cierpiącą, Księżna przyszła do galeryi około godziny drugiéj, znajdowałem się tam właśnie sam z jéj córką.
Twarz pani de Fersen była blada i smutna. Ukłoniła mi się jak najgrzeczniéj; jéj uśmiéch wydał mi się daleko bardziéj przyjacielskim jak zwykle.
— Bardzo się lękam aby moja córka nie stała się Panu natrętną, — rzekła do mnie siadając, i biorąc Irenę na ręce.
— Ja to raczéj, Pani, stanę się jéj natrętnym, bo nieraz mi już dała do zrozumienia, powagą swego obejścia i mowy, iż mnie znajduje nazbyt zbliżonego do siebie wiekiem... i obejście się moje dość na wiek mój niestosowném...
— Biedne dziecię! — rzekła pani do Fersen ściskając swą córkę. — Więc się Pan na nię nie gniewasz za jej dziwaczną, za jéj szaloną przepowiednię?
— Nie, Pani, bo jéj nawzajem cóś także przepowiem, a wtedy z kwitujemy się... Panno Ireno, — rzekłem do niéj jak najpoważniéj, ściskając w mych ręku jéj drobną rączkę, — nie powiem ci że pójdziesz, tam, wysoko, lecz przyobiecuję ci, że, za dziesięć lub dwanaście lat od dzisiaj, spuści się, ztamtąd, z wysoka, piękny anioł, równie tak jak ty piękny, równie jak ty dobry, jak ty powabny, a który cię zaprowadzi do pałacu wspaniałego, całego ze złota i marmuru, gdzie żyć będziesz bardzo długo, o bardzo długo, jak tyko można być najszczęśliwszą, najszczęśliwsza z tym pięknym aniołem, bo tak cię kochać będzie, jakeś kochała twoję matkę: a potém, kiedyś, gdy ten pałac nie będzie już dość pięknym dla ciebie, ulecicie oboje, aby w daleko piękniejszym zamieszkać...
— A ty wraz z moją matką będziesz także w tym pałacu? — spytała mnie dziecina, wlepiając kolejno swe badające oczy w panią de Fersen i we mnie.
Było to jak największe dzieciństwo, zachwycony jednak zostałem przybliżeniem, jakie uczyniła Irena, mówiąc o swojéj matce i o mnie.
Nie wiem czy pani de Fersen postrzegła to uczucie, lecz zapłoniła się, i rzekła do swej córki, zapewne aby uniknąć odpowiedzi na jéj zapytanie:
— Tak jest, moje dziecię, będę tam.. spodziewam się przynajmniéj.
— Lecz będziesz wraz znim?... — rzekło dziecię, pokazując mnie końcem swego maleńkiego paluszka. Bądź że ją rozdrażniło szczególniejsze naleganie Ireny, bądź że ją zakłopotało, pani de Fersen pocałowała ją tkliwie w czoło, przycisnęła do serca, i rzekła do niéj: — Maleńka z ciebie waryatka; śpij moje dziecię... — Potém dodała z roztargnieniem, patrzą przez okno galeryi:
— Bardzo dziś piękna pogoda, jakże morze jest spokojne!
— Bardzo spokojne, — odpowiedziałem z gniewem, widząc że rozmowa taki tok przybiera.
Irena zamknęła swe oczki, i zdawała się chcieć spać; matka jéj, z wdziękiem niewysłowionym, nagarnęła kilka dużych loków na oczki dziecięcia, i powiedziała jéj po cichu to prawdziwe dzieciństwo macierzyńskie: — Śpij, moje dziecię, teraz kiedy zamknęłam twe ładne firaneczki...
Są w pierwszych chwilach rodzącéj się miłości nic nieznaczące drobnostki, któremi poić się umieją dusze delikatne.
Było to dla mnie wielką przyjemnością, że mogłem rozmawiać półgłosem z panią de Fesen, pod pozorem nieprzebudzania jéj córki. W tym odcieniu, tak obojętnym na pozor, było coś tkliwego, tajemniczego, co mnie niezmiernie zachwycało.
Irena niezadługo przymknęła swe powieki, długiemi ocienione rzęsami.
— Jakże tak jest piękną!... — Rzekłem z cicha jéj matce, — ileż to szczęścia wyryte jest na jéj pięknem czole!
Mamże wyznać że z obawą prawie czekałem odpowiedzi pani de Fersen, chcąc zobaczyć czy także do mnie cicho mówić będzie....
Mamże wyznać że byłem szczęśliwy... o! bardzo szczęśliwy, słysząc że tenże sam ton głosu zachowała?
— O bogdajbyś Pan prawdę mówił! — rzekła znowu — Oby była szczęśliwą!
— Nie mogłem przy niéj dokończyć całéj mojéj przepowiedni, nie byłaby jéj zrozumiała; lecz, chceszże Pani abym ci powiedział co ja dla niej marzę?
— Bezwątpięnia...
— Dobrze więc, Pani; niemówiny już o szczęściu które jest jej zapewnione dopóki żyć będzie przy tobie... byłaby to zbyt łatwa przepowiednia... pomówmy o téj chwili, zawsze tak okrutnéj dla matki, o téj chwili, w któréj musi powierzyć swe dziecię ukochane staraniom obcéj rodziny, staraniom zupełnie obcego człowieka... Biedna matka! uwierzyć temu niemoże... córka jéj, tak nieśmiała, tak lękliwa, tak czuła, że tylko do matki mówiła bez zapłonienia i z wesołą ufnością; córka jéj której nigdy nieopuściła, nad którą czuwała w dzień, nad którą czuwała w nocy; córka jéj! pycha, jéj zatrudnienie, jéj zazdrość, jéj chwała; córka jéj! ten anioł niewinności i wdzięku, której sama tylko może odgadnąć wszystkie radości, wszystkie obawy, wszystkie drażliwości, wszystkie, niespokojne delikatności... jest teraz pod władzą człowieka obcego, który musiał pozyskać jéj przywiązanie, przychodząc przez dwa miesiące codzień z nią rozmawiać, pod okiem rodziców, i prawił jéj o rzeczach oklepanych, lub o obowiązkach żony względem męża... Są więc połączeni; a tutaj, oszczędzani fani tę ceremonię potwornie grubiańską i znaczącą, z jaką prowadzą młodą dziewczynę do ołtarza, w obec tłumu bezczelnego, z wielką pompą, wśród dnia z muzyką i tak rozgłośnie... W Otahity odbywa się to skromniéj, lub przynajmniéj z większą tajemnicą. Nakoniec, po mszy, mężczyzna oprowadza swój łup do domu, mówiąc... Pójdź, moja żono... Otóż! Pani, jeśli przepowiednia moja ziści się... ten, co przed Bogiem i ludźmi będzie miał prawo powiedzieć twojéj córce... Pójdź moja żono... powie jéj głosem łagodnym, nieśmiałym i błagającytm... Pójdź, moja oblubienico.
Pani de Fersen spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Tak jest Pani, gdyż przedewszystkiém,... o! przedewszystkiém, będzie szanował z pobożném prawie uwielbieniem, z religijną delikatnością, potrzeb niewinnie szczytny dziewicy, która z rąk matki, ze swego łoża dziewiczego, widzi się nagle wprowadzoną w dom obcy... Te obawy głębokie i mimowolne, te rozdzierające żale swéj żony, uspokoi je zwolna staraniami powabnemi, naiwnemi nadskakiwaniami, które niezrażą tego biednego serca, tak najzupełniéj osamotnionego... słowem, potraf, najprzód dać się ukochać jako brat najlepszy, w nadziei, ze kiedyś będzie kochanym jako najszczęśliwszy z kochanków.
— Co za szkoda że to marzenie jest tylko powabem urojeniem, — rzekła pani de Ferson wzdychając.
— O! nieprawdaż, Pani! bo przyznaj, że nic niebyłoby bardziéj zachwycającego, jak wszystkie tajemnicze przemiany téj miłości. egzaltowanéj jak nadzieja, namiętnéj jak żądza, a jednak prawnéj i dozwolonéj! Nieprawdaż, że tego dnia, gdy, po usilném zalecaniu się, młoda kobiéta, upojona czułością, potwierdzając upragnioném wyznaniem prawa z taką niecierpliwością oczekiwane, a które mąż jéj tylko saméj chciał być winien... nieprawdaż że to wspomnienie, byłoby bardzo trwałem i bardzo rozkoszném dla jéj serca? dla niéj? tak dobrowolnie otrzymanéj? Nieprawdaż, że późniéj, komplementu, nadskakiwania świata, wydawałyby się jéj bardzo blademi, obok tych dni szczęścia promieniejącego... i pałającego, zawsze obecnych jéj myśli? Nieprawdaż, nakoniec, że podobne wspomnienie najbezpieczniéj zachowałoby kobiétę od wszelkich występnych złudzeń, któreby nigdy niesprawiły jéj niewysłowionych zachwyceń, jakich prawy i święty związek dałby jéj tak rozkosznie zakosztować!...
W miarę jak mówiłem, pani de Fersen patrzała na mnie z coraz to zwiększającém się podziwieniem; nakoniec rzekła mi: — Jak to Pan miałbyś miéć prawdziwie o małżeństwie wyobrażenia tak przesadzonéj delikatności?...
— Bez wątpienia, Pani, lub przynajmniéj w przepowiedni mojéj pożyczam je od tego, który kiedyś ma być tyle szczęśliwym, iż w ręce jego powierzone będzie, Pani, szczęście twéj córki... Nizzgadzaszże się też Pani, że mąż, taki, jak go jéj przepowiadam... piękny młody, dobrego urodzenia, dowcipny i powabny, któryby podobnie myślał... przedstawiłby jéj wielką nadzieję trwałego uszczęśliwienia; gdyż, jestem tego pewny, panna Irena uposażoną będzie wszelkiemi szacownemi przymiotami duszy, które są zdolne wzbudzić i ocenić podobną miłość?...
— Ach! bez wątpienia, byłby to sen bardzo piękny... Powtarzam to Panu... i to mnie tylko zadziwia, że Pan możesz tworzyć podobne marzenia, — rzekła do mnie z miną dość szyderską.
— Ale dlaczegóż to, Pani?
— Jakto! Pan, który przyszedłeś szukać na wschodzie idealności życia materyalnego!...
— To prawda Pani, — rzekłem cichym głosem, bystro w nię się wpatrując; lecz, czyż natychmiast nieporzuciłem tego życia, gdy przypadek zrządził abym mógł poznać, to jest uwielbiać... sprzeczność najzupełniéj przeciwną; to jest, dowcip, wdzięk i serce?...
Pani de Fersen rzuciła na mnie surowe spojrzenie.
Nowiem co miała mi odpowiedzieć, gdy mąż jej wszedł aby mnie spytać czy umiém notę do śpiewki Anakreon u Polikrata....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od dnia, w którym uczyniłem jéj wyznanie, pani de Fersen zdawała mi się chcieć unikać starannie znajdować się ze mną sam na sam, chociaż w obec naszych towarzyszy podróży obejście jéj względem mnie bynajmniéj się niezmieniło.
Lecz, dzięki szczególniejszemu przy wiązaniu jakie wzbudzałem w Irenie, Księżna z trudnością mogła dokonać swego zamysłu.
Skoro tylko pokazywałem się na pomoście lub w galeryi, dziecię brało mnie za rękę i prowadziło do pani de Fersen, która tym sposobem widziała się nieraz zmuszona pozostać ze mną sam na sam, chociaż tego unikała.
Potém, lękając się aby ta nieprzyjemna natrętność, któréj się stawałem winnym pomimowolnie, nieobudziła w niéj nienawiści ku mnie, spróbowałem oprzeć się naleganiom Ireny. Widząc że uporczywie obstaje, dwa lub trzy razy odprawiłem ją dość surowo.
Biedne dziecię niewyrzekło ani słowa, dwie wielkie łzy potoczyły się wzdłuż jéj policzków, i poszła w milczeniu usiąść zdala odcemnie i od swéj matki.
Ta chciała się przybliżyć do niéj, aby ją pocieszać, lecz Irena łagodnie odepchnęła jéj pieszczoty.
Wieczór nie chciała nic jeść, a guwernantka, która przepędziła całą noc bezsennie na jéj pilnowanie, upewniała, że spała bardzo mało, i że, w dość długich przerwach płakała w milczeniu.
Pan de Fersen, który niewiedział, powodu chwilowéj słabości córki, nie wielką na nię zwracał uwagę, i przypisał ją nadzwyczajnéj drażliwości nerwowéj dziecięcia.
Lecz pani de Fersen rzuciła na mnie zagniewane spojrzenie.
Zrozumiałem ją.
Wyznanie moje, czyniąc ją niedowierzającą, musiało jéj kazać unikać odtąd sposobności znajdowania się zemną sam na sam.
Irena uczuła dość wielkie zmartwienie z tego niejako nieporozumienia; Księżna musiała niezawodnie uważać mnie za pierwszą przyczynę smutku swéj córki, którą jak najnamietniéj kochała.
Pani de Fersen słusznie mnie więc nienawidziła. Postanowiłem położyć koniec boleści Ireny.
Korzystałem z chwili, w której byłem sam z panią de Fersen, aby jéj powiedzieć; — Wybacz mi pani wyznanie bardzo niedorzeczne... Tém mocniéj tego żałuję, iż przyczyniło się do zmartwienia i cierpień twego biednego dziecięcia... Daję więc pani słowo, że nigdy ci już więcéj niepowiem ani słowa, któreby mogło choć na chwilę zakłócić radość twéj miłości macierzyńskiéj, i narazić mnie tym sposobem na utracenie twéj łaski, która tak dla mnie jest drogą...
Pani de Fersen podała mi rękę zwyrazem zachwycającéj wdzięczności, i rzekła.
— Wierzę panu, i dziękuję mu z głębi duszy, bo tym sposobem nie będziesz mnie już rozdzielał z moją córką!




Rozdział 21.
POŻEGNANIA. ―

Niezadługo pożałowałem żem przyobiecał pani de Fersen nie mówić ani jednego słówka o miłości; bo odkąd była w zupełnéj zemną poufałości, wydawała mi się coraz bardziéj zachwycającą, i codziennie bardziéj się czułem w niéj rozkochany.
Wierni naszemu widywaniu się w galeryi, prawie zawsze sami z Ireną, stosunki nasze stały się niezadługo jak najpoufaléj przyjacielskie.
Użyłem jak najzręczniéj mojéj najzupełniejszéj niewiadomości o wszystkiém co się ściągało do polityki, aby ją najzupełniéj usunąć z rozmów naszych. I tym sposobem, stawszy się panem rozmowy, naprowadzałem ją zawsze na tysiące kwestyj, stosujących się do uczuć tkliwych lub namiętności.
Niekiedy, jak gdyby obawiając się dążności tych rozmów, pani de Fersen chciała koniecznie mówić o polityce. Natychmiast wyjeżdżałem z moją niewiadomością, a Księżna wymawiała mi dowcipnie, iż postępuję jak ci rozkochani, którzy zawsze utrzymują iż nielubią polowania, aby mogli pozostać z kobiétami, podczas gdy mężowie pójdą uganiać się po polach.
Skoro przedłużająca się żegluga zawiązała niejakie poufalsze stosunki pomiędzy officerami Rossyjskiemi fregaty; a mną, rozmowa nasza nieraz toczyła się o pani de Fersen, i uderzony zostałem głębokiém uszanowaniem; z jakiém o niéj mówili. — Obmowa — powiadali, — ciągle ją oszczędzała, bądź w Rossyi, bądź w Konstantynopolu, bądź w rozmaitych dworach, na których rezydowała.
Sława niczém nienaruszonéj czystości jest, jak sądzę, ponętą któréj niepodobna się oprzeć szczególniéj gdy się napotka w kobiécie młodéj, pięknéj, dowcipnéj, i umieszczonéj w bardzo znakomitém położeniu; gdyż musi posiadać wielką powagę moralną aby rozbroić zazdrość lub przytępić jéj pociski, i wzbudzić, jak wzbudzała pani de Fersen, ogólne uczucie przychylności i uszanowania.
Porównywając tę miłość którą czułem ku pani de Pënâfiel, z miłością moją ku pani de Fersen, mogłem najlepiéj ocenić urok wspaniały i zniewalający tego złudzenia. Małgorzata była bez wątpienia niegodnie oczernioną, miałem tego oczywiste dowody: lecz jakkolwiek są niedorzecznemi pogłoski które znieważają kobiétę przez nas ukochaną, zawsze jednak na nas czynią przykre wrażenie.
Przypuśćmy nawet że dokażesz przekonać się o ich fałszywości, wyrzucasz wówczas kobiécie która stała się ich ofiarą, że nieposiada prawdziwego ducha swéj cnoty.
Życie Heleny bardzo było czyste, a jednak świat je szarpał. Maja miłość ku niéj dała jedynie powód do tych niecnych pogłosek, a jednakże gdy mnie napadła niesprawiedliwość, oskarżałem ją że nieumiała wznieść się nad podejrzenia.
Prócz wdzięku, dowcipu i piękności pani de Fersen, co nadewszystko przyczyniało się do tego żem ją uwielbiał, powtarzam, że największe na mnie wrażenie uczyniła sława jéj wysokiéj i nieskażonéj cnoty.
Gdy uporczywie trwa w zwalczaniu uporu kobiéty, większa część mężczyzn ożywiona tylko jest wówczas samem zamiłowaniem pasowania się, aniżeli nadzieją, dumnego tryumfu.
Nie takie to uczucia czyniły mnie wytrwałym w miłości ku pani de Fersen, lecz raczéj zaufanie bez granic w czystości jéj serca, szlachetności jéj charakteru; była to pewność że będę ją mógł kochać ze wszystkiemi najczystszemi rozkoszami duszy, nieobawiając się bydź igraszką surowości udanéj lub kłamliwéj wstrzemięźliwości.
Zresztą tak bardzo po prostu stałem się zmysłowym podczas mego pobytu na wyspie Kios, iż czułem niewysłowioną chęć wylania się na wszystkie najwytworniejsze delikatności czystego i wzniosłego uczucia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Doznająca przeszkód, z powodu wiatrów panujących podczas porównania dnia z nocą, licząc w to długą kwarantannę którą przymuszeni byliśmy odbyć w lazarecie Tulońskim, przeprawa nasza trwała blisko sześć tygodni.
Niesądziłem abym uczynił jaki postęp w przywiązaniu ku mnie pani de Fersen: bo jéj obejście się ze mną stawało się coraz bardziéj szczęrém i przyjacielskiém. Wyznała mi naiwnie że mój dowcip bardzo się jéj podobał, i że miała nadzieję, przez czas swego pobytu w Paryżu, nieraz ciągnąć daléj rozmowy któreśmy prowadzili w galeryi.
Widocznie pani de Fersen uważała mnie jako osobę bez najmniejszéj wagi. Jakkolwiek przykrém było to odkrycie dla mojéj dumy, tak bardzo kochałem Katarzynę, iż myślałem tylko o szczęściu widywania jéj jak można, najczęściéj... powierzając moje nadzieje szczerości mego ku niéj przywiązania....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy się skończyła nasza kwarantanna, wylądowaliśmy do Talonu, gdzie pozostaliśmy przez kilka dni aby port zwiedzić.
Pan de Fersen proponował mi, abyśmy się jeszcze nierozstawali ze sobą, i podróżowali razem aż do Paryża.
Przyjąłem.
Kazałem sprowadzić mój powóz, który odesłałem do Marsyllii, gdyśmy wyjeżdżali z Porquerolles, i wyruszyliśmy do Paryża na początku Listopada.
Pani de Fersen jechał w jednéj karecie wraz z żoną, a córka jéj z guwernantką w drugiéj. Ponieważ moja kareta podróżna była podobnież urządzona, i że w niéj tylko wygodnie mogły siedzieć dwie osoby, każdego dnia, gdyśmy się puszczali w drogę po śniadaniu, pan de Fersen prosił mnie abym dotrzymywał towarzystwa jego żonie, podczas gdy wedle swego zwyczaju spał po obiedzie w moim powozie.
Irena, która okazała głębokie zmartwienie na samą myśl rozłączenia się ze mną, zawsze zostawała z nami, i nasze rozmowy, prowadzone niegdyś w galeryi przeciągały się tym sposobem aż do Paryża.
W wigilię naszego tamże przybycia, pragnąłem, mimo obietnicy uczynionej pani de Fersen, spróbować uczynić nowe wyznanie.
Dotąd jak najskrupulatniéj dotrzymałem słowa, gdyż uchybiając mu lękałem się utracić korzyści znajdowania się z nią sam na sam, podczas drogi.
Całą moją nadzieją było stać się dla Katarzyny, przynajmniej jedném z nawyknień jéj myśli, i o tyle zająć lub podbić jéj umysł, aby zwolna nieobecność moja uczuć się jéj dawała.
Sądziłem żem dosięgnął tego celu; kochałem głęboką miłością panią de Fersen, pałałem niewysłowioną chęcią podobania się jéj, i prócz słowa miłość, którego nigdy nie wymawiałem, okazywałem dla niéj całą nadskakującą grzeczność, całą czułość najnamiętniejszego kochanka.
Niewysadzając się bardzo w mojéj rozmowie starałem się jednak mówić Katarzynie tylko o przedmiotach zupełnie dla niéj nowych.
Nie znała ani Paryża, ani Anglii, ani Hiszpanii, które ja znałem doskonale. Starałem się więc zabawić ją mojemi opowiadaniami, obrazami, jakie jéj czyniłem, zwyczajów i obyczajów tych narodów.
Dokazywałem tego prawie zawsze, i postrzegałem że mi się powiodło, po uwadze pełnéj zastanowienia się, z jaką mnie słuchała, po przychylnych zapytaniach, do których dawało powód moje opowiadanie; wtedy pomimowolnie zdradzałem szczęście i radość żem dokazał ją zająć.
Pani de Fersen posiadała nazbyt wiele taktu, aby nie postrzedz mocnego wrażenia, jakie nieprzestawała na mnie czynić, zdawała się też być wdzięczną za moją powściągliwość.
Każdego razu, nadewszystko, gdy znalazłem sposób, nie martwiąc bardzo Ireny, usunąć zastosowania, do których szczególniejsze przywiązanie tego dziecięcia dawało powód co chwila, pani de Fersen dziękowała mi czarowném spojrzeniem.
I tak, jedną z największych przyjemności Ireny było brać rękę moją, i składać ją w ręku swéj matki... potém patrzeć na nas w milczeniu.
Mała ta łaska byłaby dla mnie bardzo milą, gdybym ją był winien tkliwemu wzruszeniu pani de Fersen; lecz nie chcąc ją podchodzić tym sposobem, ile razy Irenie przyszła podobna fantazja, niosłem natychmiast maleńskie jéj paluszki do mych ust, nie dając jéj czasu złożyć mojéj ręki w ręce jéj matki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W wigilię naszego przyjazdu do Paryża, postanowiłem odważyć się na nowe wyznanie, gdy wypadek dziwny, który powinien mnie był ośmielić do tego kroku, zupełnie przeciwna natchnął mnie myślą.
Niemogłem przeniknąć czy pani de Fersen była zazdrosną, lub nie o przywiązanie swéj córki ku mnie; jeśli niekiedy mówiła mi o niem w sposób bardzo żartobliwy i wesoły, innego znowu razu mówiła o tém ze smutkiem i prawie z goryczą.
Tego dnia, Irena, jadąc tylko sama z nami w powozie, spytała jéj czy będę miał piękny pokój w Paryżu.
Pospieszyłem odpowiedzieć dziecięciu, że będę mieszkał we własnym swoim domu, a nie w domu jéj matki.
Na te słowa, wedle swego zwyczaju, Irena zaczęła w milczeniu płakać.
Pani de Fersen, widząc te łzy, z niechętną niecierpliwością: — Mój Boże!... co się stało temu dziecięciu?.... dla czegóż pana tak kocha?... To rzecz nieznośna.
— Może mnie kocha z tego samego powodu co kochała Iwana, — rzekłem do niéj.
Ponieważ pani de Fersen zdawała się nierozumiéć mnie, wytłumaczyłem jéj wówczas znaczenie jakie do tych słów przywiązuję, wspominając o podaniu samskryckiém.
Pani de Fersen sądziła że żartuję.
Powiedziałem jéj że podanie to znajdowało się w książce napełnionéj przypiskami, pisanemi ręką mego Ojca, i ściągającemi się do jednéj z podróży które odbył do Anglii.
Szczęściem rękopisie ten znajdował się w moim pojeździć, bo niezbyt dawno szukałem jakiegoś objaśnienia w tych przypiskach, chcąc wytłómaczyć pani de Fersen wiekuistość niektórych zwyczajów szkockich.
Na pierwszéj stacyi poszukałem rękopismu i pokazałem go pani de Fersen.
Data jego tak była wyraźną, pismo tak by to dawne, że Katarzyna nie mogła wątpić o jego autentyczności.
Niezapomnę nigdy spojrzenia łzami przyćmionego, które pani de Fersen przez długi czas wlepiła we mnie, opuszczając książkę na kolana...
Doznawała zapewne dziwnego wzruszenia, jakiego ja sam doznałem, gdym zastosował przywiązanie Ireny ku Iwanowi, i śmierć tegoż, do brzmienia tego dziwnego podania.
Osoby mające zginąć śmiercią okrutną umieją przy ciągać ku sobie dzieci i waryatów!...
Irena czuła ku mnie toż samo przywiązanie, które czuła ku Iwanowi... czyż mnie nie mógł taki sam los spotkać, jaki spotkał Iwana?
Aby pojąć zresztą całe zajęcie, jakie to odkrycie wzbudzało w pani de Fersen, wiedziéć należy iż nieraz wyznałem przed nią naiwnie że byłem nadzwyczaj zabobonny, co jest w istocie,.. i prócz tego, obudziłem w niéj niejaki zaród tejże samej słabości, opowiadając jéj wiele szczególniejszych wypadków, które mocne na niéj zrobiły wrażenie.
Wyznaję... zdawało mi się czytać w spojrzeniu pani de Fersen, w jéj wzruszeniu, w jéj pomieszaniu, więcéj niż przyjaźń... więcéj niż wyraz tkliwego żalu.
Upojony nadzieją, już miałem na ustach nowe wyznanie... lecz na szczęście powściągnąłem je, gdyż byłbym popełnił błąd nienagrodzony...
Jeśli uczucia pani de Fersen były prawdziwie tkliwe... niebyłoż niedorzeczném głupstwem z méj strony ostrzegać o tém jéj czujną cnotę, która przytłumiłaby pod nakazującą wolą powinności, ten błachy i pierwszy instynkt miłości która obudzała się w jéj sercu.
Jeśli przeciwnie, zajęcie które pani de Fersen mi okazywała, było tylko poprostu przyjacielskie, zarozumiałe moje mniemanie okryłoby mnie śmiesznością w jéj oczach...
Zwrot jaki niezadługo przybrała rozmowa, sprowadził naturalnie propozycyę którą chciałem uczynić pani de Fersen, dotyczącą zarówno jéj sławy jak i mojéj miłości.
Rozmawialiśmy o Irenie.
— Biedne dziecię, — rzekłem do jéj matki, — jakżeż teraz odzwyczai się od widywania mnie?...
— Lecz zachowa, mam nadzieję dla niéj i dla imnie, to lube przywyknięcie, — odpowiedziała mi Katarzyna, — bo przecie ułożyliśmy sobie, że raz stanąwszy już w Paryżu,... nasze rozmowy galeryowe, jakeśmy je nazywali, zawsze daléj ciągnąć się będą... Położenie pana de Fersen i moje, będąc jak najzupełniéj niezależne na dworze francuzkim, będę tylko zależeć od powinności które sama włożę na siebie, a upewniam pana, że żadne roztargnienie, żądna zabawa, niezdołają mnie przywieść do opuszczenia naszych przyjacielskich i miłych pogadanek codziennych, jeśli tylko, — dodała pani de Fersen z uśmiechem, — jeśli tylko dawni pana przyjaciele zostawią mu dość czasu pomyśléć o nowych... lecz rachuję bardzo na to że jestem cudzoziemką, i na pana uprzejmość zupełnie francuzką, aby cię zmusić zostać moim cicerone, i czynić mi honory Paryża, gdyż nie chcę nic widzieć, nic podziwiać, tylko pod przewodnictwem pana...
Potrzebowałem, wyznać muszę, wielkiéj odwagi, wielkiéj miłości, wielkiego przerażenia hańbiących potwarzy świata: aby zniweczyć przyszłość zachwycającą, którą pani de Fersen marzyła dla nas obojgu.
Po kilku chwilach milczenia: — Pani, — rzekłem do niéj ze smutkiem, ze wzruszeniem głębokiém, — niewątpisz... o mojém pełném uszanowania przywiązaniu ku sobie?
— Co za zapytanie?.. lecz owszem, jak najmocniéj w nie wierzę.... Tak jest.... wierzę w nie... byłabym nieszczęśliwą gdybym w nie niewierzyła.
— No! to pozwól pani przyjacielowi prawdziwemu... przychylnemu... powiedziéć sobie... to, coby powiedział siostrze; a potém, skoro mnie wysłuchasz, niedozwalaj się unieść pierwszemu wrażeniu, gdyż nie bardzo będzie dla mnie korzystném... lecz zastanowienie się dowiedzie pani niezadługo że to, co ci powiem, podyktowane mi było przywiązaniem najprawdziwszym i najniezawodniejszém...
— Lecz mówże pan, mów... proszę cię... przestraszasz mnie.
— Nigdy, aż dotąd, pani, nieznałaś potwarzy; niepowinna była, nie mogła cię doścignąć... Zaufanie to tak wzniosłe w szczytności twego charakteru, w uszanowaniu jakie zawsze wzbudzał niedozwalało ci lękać się obmowy... Jednakże, uderzaj mi pani... gdybym przyjął tę czarowną przyszłość poufałości którą mi proponujesz nienaruszona czystość twych zasad niezdołałaby cię ochronić od zaczepek najbardziéj zdradzieckich.
— Nigdy niepoświęcę moich przyjaciół obawie, sumienie moje jest dla mnie dostateczném, — rzekła do mnie pani de Fersen z odważném niedbaniem kobiéty saméj pewnéj siebie...
— Cóż Pani możesz o tém wiedziéć? — zawołałem czyś walczyła, aby być tak pewną zwycięztwa? Nigdy!... Dotąd, promieniejąca czystość twego życia dostatecznie się broniła... W czémże dałabyś najmniejszy powód do potworzy? Lecz pomyśl Pani że przybyłem z Kios z Panią! z Tulonu do Paryża z Panią! Wiem że jestem osobą nic nieznaczącą; znasz mnie i ani teraz dostatecznie abyś miała wierzyć że przesadzam moję wartość przez nędzną i głupią zarozumiałość. Lecz cóż to świat obchodzi byleby tylko obmawiał?... Czyż nie wie zresztą że obmowa jego daleko ohydniejszego nabędzie rozgłosu; gdy przedmiot występnéj miłości któréj się domyśla mniéj będzie tejże miłości godnym? Będziemy żyli wśród tychże samych towarzystw, Pani, codziennie widywać mnie będą u pani, będą mnie widywać po wielkich przechadzkach wraz z Panią; a Pani sądzisz a Pani żądasz aby zazdrość, aby nienawiść, niepochwyciły téj nieocenionéj sposobności pomszczenia się za twój dowcip, za twą piękność, za wysokie miejsce które zajmujesz w towarzystwie! a przedewszystkiém za twą świetną cnotę, najkosztowniejszą perłę w twojéj koronie: Lecz Pani nawet niemyśli o tém; wzór naszych okrutnych sędziów powiedział: — Dajcie mi cztery wiersze pisma najuczciwszego człowieka w świecie, a biorę na siebie że będzie powieszony!... Świat, ten drugi sędzia kat, może powiedzieć z równąż pewnością: — Opowiedz mi cztery dni z życia najuczciwszéj kobiéty, a biorę na siebie że ją zniesławię.
Od dawna pani de Fersen patrzała na mnie z podziwieniem, którego pokryć nie mogła; zrazu okazała się prawie urażoną mojém odmówieniem i postrzeżeniami.
Spodziewałem się tego... Jednakże jéj rysy przybrały wyraz daleko uprzejmiejszy; i rzekła do mnie z odcieniem obojętności:
— Niezaprzeczam Panu zapewne znajomości świata... a nadewszystko towarzystwa Paryzkiego, które wiem że jest jak najświetniejsze i jak najniebezpieczniejsze... lecz sądzę że Pan sam przed sobą przesadzasz niebezpieczeństwa, na które można się wśród nich narazić, a nadewszystko wpływ, jakiby obmowa na mnie wywarła.
— A dla czegóż obmowa nie miałaby mieć wpływu na Panię? Czemże dla Pani jestem, abyś późniéj nie miała się wahać choć minutę, poświęcić mnie niezbędnym wymaganiom twéj sławy? Czyż nawet położysz na szalę staranie o własny honor, odpowiedzialność za przyszłość twéj córki, z przyjemnością naszych codziennych rozmów? Nie, bez wątpienia, i będziesz miała słuszność; bo, gdybyś trwała w twoim zamiarze, gdybym był tak podły zachęcać cię do tego, gdyby obmowa dosięgnęła cię, miała byś prawo powiedziéć, mi z pogardą: Mieniłeś się Pan być moim przyjacielem? Kłamałeś... Nadużyłeś mego niezastanowienia się, aby mnie wciągnąć w poufałość, któréj pozory mogą być dla mnie szkodliwe... Nie... już. cię więcéj widzieć nie chcę!... I raz jeszcze powtarzam, że miałaś Pani słuszność. Zresztą, wiesz Pani ile mi potrzeba odwagi, aby ci powiedzieć to, co powiedziałem! aby odmówić to, co mi ofiarujesz?... Pomyśl na to czém jesteś!.. w całéj rozciągłości czém jesteś... a powiedz, czy próżność, czy duma, mniéj poczciwego człowieka jak ja, nie byłyby rozkosznie upojone temi pogłoskami, przed któremi pragnę cię uchronić.. bo nakoniec na cóż się sam narażam, będąc wraz z Panią skompromitowany? na co się narażam? dopomódz światu tłómaczyć, zwiędlić ze zwyczajną swoją złośliwością nasze stosunki, jakkolwiek byłyby najniewinniejsze? Lecz Pani powiadasz, że wtenczas usunęłabyś mnie z przed twego oblicza? i cóż to znaczy? Czy wiesz Pani jakby świat wytłumaczył to zasłużone wygnanie? Powiedziałby że pochodzi z kłótni, która zaszła pomiędzy nami... Jeśli byłby dobrze uprzedzonym dla ciebie.... powiedziałby że to Pani porzucasz mnie dla innego kochanka... jeśli byłby dla ciebie nieprzychylnym, powiedziałby że to ja dla innéj kochanki cię opuszczam.
— Ach Mości Panie, Mości Panie!... — zawołała pani de Fersen składając ręce prawie z przestrachem... — Co za obraz!... Bodajby mógł być nieprawdziwy!...
— Aż nazbyt jest prawdziwy, Pani: gdyby świat był, jak wnoszą domyślającym się i przenikliwym, byłby daleko mniéj niebezpiecznym, gdyż byłby prawdziwym,... ale jest tylko gadatliwym, złym i prostaczo łatwowiernym, co go tak bardzo czyni szkodliwym!.. On, przenikliwy!... Ależ on zanadto śpieszy się potwarzać, aby dać sobie dość czasu być przenikliwym. Czyż ma dość wolnych chwil aby się rozpatrzył w uczuciach które przypuszcza; woli trzymać się powierzchowności i odgadywać pozory, które mu pokazują bez niedowierzania, bo są nieraz niwinne... to dostateczne jest piekielnéj czynności jego zazdrości Ach! wierzaj mi, Pani, gdybym nawet nieposiadał smutnego doświadczenia ludzi i rzeczy, jeszcze instynkt mego przywiązania ku tobie oświeciłby mnie... bo nigdy wiedziéć niebędziesz, jak wszystko, co się Pani dotyczę, jest dla mnie szacowném: w jakąbym wpadł rozpacz gdybym ujrzał przyćmioną tę promienistą oznakę co cię tak jeszcze bardziéj upięknia... Powtarzam ci Pani, sława własnéj matki, własnéj siostry droższą by mi niebyła jak sława twoja, Pani, pomyśl też Pani jakby to było dla mnie okropnie, gdybym dał powód do obmowy, któraby nadwerężyła... ten skarb, o który moja przyjaźń tak bardzo jest zazdrosną... A prócz tego, wyznani Pani jeszcze jednę słabość... Tak! byłoby mi nieznośnie, pomyśleć, że świat mówi ze swém ubliżającém i brutalskiém szyderstwem o tém, co stanowi moje szczęście, co stanowi moję pychę... Tak jest, całém mojém marzeniem byłoby, aby ta poufałość tak zachwycająca, która pozostanie jedném z najuroczniejszych wspomnień mego życia, nieznany była światu, gdyż bezczelne jego wyrazy zwiędliły by jéj czystość... a to marzenie... ja je urzeczywistnię....
— To więc trzeba, — rzekła do mnie pani de Fersen, tonem prawie uroczystym, — to więc trzeba wyrzec się tego, abyśmy się widywali w Paryżu?
— Nie, Pani, nie,... lecz tylko widywać mnie będziesz każdego wieczora w którym przyjmujesz gości, widywać mnie będziesz podobnie jak innych mężczyzn; późniéj, może mi pozwolisz odwiedzać cię kiedy niekiedy z rana...
Pani de Fersen przez długi czas pozostała milcząca i zamyślona, z głową pochyloną na piersi, nagle podniosła ją, twarz jéj była lekko zapłoniona, głos głęboko wzruszony, i rzekła:
— Szlachetne posiadasz serce. Przyjaźń twoja jest surowa, lecz jest wielka, silna i wspaniała... pojmuję powinności które mi nakazuje... będę jéj godną... Od téj chwili, i podała mi rękę, — pozyskałeś szczerą i niczém nienadwerężoną przyjaźń.
Pocałowałem z uszanowaniem jéj rękę.
Prawie z tejże saméj chwili dojechaliśmy do ostatniej stacyi.
Wysiadłem z powozu pani de Fersen, i poszedłem do jéj męża, który spał w moim powozie.
Kochany mój Książę, — rzekłem, — musisz mi wyświadczyć przysługę!...
— Mów, kochany Hrabio.
— Dla przyczyny, która pragnę aby pozostała tajemnicą, chciałbym aby nikt niewiedział iż przybywam z Kios, a tém samém, żem podróżował wraz z Państwem z Tulonu aż do Paryża... Jestem zbyt mało znaczącą osobą, aby kto przez czas drogi, zwrócił uwagę na moje nazwisko. Zatrzymam się na najpierwszéj stacyi, okrążę duży kawał aby przybyć do Fontainebleau, gdzie jakiś czas zabawię; przyjadę tym sposobem w kilka dni po waszém przybyciu.... Tyle tylko ośmielam się żądać jeszec po przyjaźni Pana, abyś przyobiecał przyjąć uprzejmie proźbę jednego z mych przyjaciół, który prosić cię będzie o pozwolenie przedstawienia mnie tobie... gdyż mocno bym żałował, gdyby przerwanemi zostały stosunki tak dla mnie szacowne...
Pan de Fersen, z swoim doskonałym taktem, nieuczynił mi najmniejszego zarzutu, i przyobiecał wszystko, czego tylko chciałem.
Na najbliższej stacyi, uwiadomiłem panię de Fersen, iż na nieszczęście przymuszony jestem opuścić ją, zobowiązując Księcia przytomnego memu pożegnaniu, aby jéj wytłómaezył dla czego jestem pozbawiony przyjemności dalszego z nią podróżowania.
Podała mi rękę, którą ucałowałem.
Potém uściskałem najczuléj Irenę, rzucając na matkę smutne pożegnalne spojrzenie...
Konie zaprzężone były do powozów Księcia; pojechały i sam pozostałem.
Serce moje było rozdarte.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zwolna przekonanie żem szlachetnie postąpił względem pani de Fersen, osłodziło nieco moje myśli.
Poteém pomyślałem, że tym sposobem dowiem się, nienarażając w niczém jéj sławy, czy pani de Fersen czuje ku mnie prawdziwą przyjaźń, a może nawet uczucie daleko czulsze... lub też, czy winien byłem jedynie osamotnieniu, nieczynności lub brakowi wszelkiego porównania, zajęcie jakie ku mnie uczuła...
Jeśli mnie kochała,... ten przymus, ta konieczność niewidywania mnie będą dla niéj uciążliwemi, będę ją może wiele kosztować, a to zmartwienie, ten żal, zdradzą się może tym, lub owym sposobem...
Jeśli przeciwnie byłem tylko dla niéj osobą rozmawiającą dość dowcipnie, która jéj dopomogła do skrócenia długich godzin przeprawy, miałem być, bez żadnéj wątpliwości, poświęcony pogadance przyjemniejszéj niżeli moja, lub najmniejszemu postrzeżeniu, jakie świat w tym względzie uczyni.
Byłto rodzaj odepchnięcia, na którybym się nigdy nienaraził, a któregotym sposobem najpewniéj unikałem.
Bez wątpienia wiele mi pozostawało ucierpieć poznając że uczucie pani de Fersen było tak słabe, iż tak małéj uległo okoliczności; lecz postąpiwszy sobie inaczéj byłbym miał to samo zmartwienie, a wstyd daleko większy.
Zabawiłem tydzień w Fontainebleau, i pojechałem do Paryża.

KONIEC TOMU III




  1. Kochającym Greków.
  2. To jest należące do domu; nie było przywiązane do tego tytułu żadne wyobrażenie służbistości: pazie, koniuszowie i szlachta byli sużebnemi czyli domowemi, w tém znaczeniu.
  3. Cały ten list znajduje się jak najstaranniéj wykreślony w rękopismie Dzienniku nieznajomego.
  4. Tu kilka wierszy było wykreślonych w Dzienniku nieznajomego. Ponieważ opis tego pojedynku nieznajduje się w ustępie pani de Pënâfiel, a Artur czyni jednakże drugie jeszcze zastosowanie do niego w czasie napadu morskich rozbójników na yacht, można wnosić iż opuszczenie to wypływa z zapomnienia mimowolnego lub wyrachowanego.
    (Przypisek Autora, E. S.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.