As (Dygasiński)/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł As
Redaktor Władysław Woltert
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1927
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V
Podczas obiadu w Mączynie. — Trzy życzenia Miecia. — Kawa, ciastka i egzamin. — Co znaczy pies w lwiej klatce? — Szewc i jego parasol. — Miecio staje po stronie Asowego stronnictwa. — Trzecie życzenie. — Na ulicy i w hotelu. — Na dworcu kolei Terespolskiej. — Konduktor, który godzi przepisy z wymaganiami podróżnych.

Bardzo spokojnie przechodziło życie mieszkańcom dworu w Mączynie: zawsze jedni i ci sami ludzie, zawsze jedne i te same ich czynności, spełniane podług zegara. Dwa razy dziennie w oznaczonych godzinach schodzili się wszyscy do stołowego pokoju, aby dopełnić obrzędu, zwanego obiadem i kolacją. Przez chwilkę czasu oczekiwano tu, dopóki nie usiadła pierwsza hrabina, a potem każdy zajmował swoje uprzywilejowane stanowisko za stołem. Jedna tylko panna Marja lubiła się opóźniać.
Zwykle przy zupie panowało stanowcze milczenie. Siedm osób, trzymając w rękach jak najpoprawniej łyżki, dosyć gorliwie zajmowało się przelewaniem płynnego pokarmu z talerzy w organizmy. Po stronie stołu od drzwi wchodowych znajdował się dział damski: hrabina, panna Marja, i jej uczenica, panna Zofja, panna Henryka, cudzoziemka, niegdyś bona, a obecnie stały gość domowy. W dziale męskim, po przeciwnej stronie stołu: hrabia, pan Tomasz, nauczyciel, i uczeń jego pan Karol. Było to właśnie po zupie w sobotę, a jakoś mniej więcej w połowie czerwca. Kornel, stary służący, który od pięćdziesięciu lat obsługiwał dom w Mączynie, zbliżył się uroczyście do stołu i na tacy podał list hrabinie. Rzuciła tylko okiem, poznała widać pismo, gdyż z radością zawołała: — „Od Miecia!“ — Trzeba zaś wiedzieć, że Miecio był to młodszy syn, którego w zeszłym roku oddano na naukę do Warszawy, jako trzecioklasistę. Hrabina z niecierpliwością rozdarła kopertę, i w miarę tego, jak list odczytywała, fizjognomja jej wyrażała coraz wyższy stopień uszczęśliwienia.
— Chwała Bogu! — rzekła nareszcie, rozpromieniona. — Egzaminy poszły mu doskonale, wszystkie trójki i czwórki, poczciwy mój chłopiec!... Promocja do czwartej klasy pewna! Chwała Bogu, chwała Bogu!
I z temi słowy podała list hrabiemu do odczytania.
— A mnie to głównie cieszy, że Miecio, wyjeżdżając z domu, pod słowem honoru przyrzekł mi być pilnym i dotrzymał słowa — powiedział hrabia.
Jeszcze się obiad nie skończył, a matka już powzięła postanowienie, ażeby jechać do Warszawy i zrobić synowi przyjemną niespodziankę.
— Teraz już po egzaminach, ma dosyć wolnego czasu — mówiła — mogę się z nim codziennie widywać. Skoro się tak dobrze spisał, trzeba mu to przecież wynagrodzić... Dziś jadę do Warszawy i sama przywiozę Miecia na wakacje.
Hrabina była osobą stanowczą, przeto tego samego dnia, około siódmej wieczorem, czwórka karych powiozła ją do stacji kolei żelaznej, a nazajutrz o godzinie trzeciej po południu Miecio już był u mamy w hotelu Europejskim. Zawsze wesoły, rumiany, okrągły, blondyn z niebieskiemi oczyma, ucieszył się nadzwyczajnie z owej macierzyńskiej niespodzianki! Ponieważ chodziło o to, aby chłopcu zrobić jeszcze większą przyjemność na zakończenie roku szkolnego, przeto matka rzekła:
— Mój synu, dzień dzisiejszy jest twój, wybierz sobie jakąś przyjemność, rozrywkę... Może teatr?
— Proszę mamy — odrzekł Miecio z uśmiechem zadowolenia, ale i z rozwagą — czy ja sobie mam wybrać tylko jedną przyjemność?
— Wybierz dwie, trzy nawet, byleby przyjemności godziwe, dozwolone.
— Oh, proszę mamuni, ogromnie dozwolone!... Naprzykład, chciałbym teraz napić się kawy i zjeść tyle ciastek, ile mi się podoba. Potem poszedłbym do ogrodu Zoologicznego, bo słyszałem, że tam są bardzo piękne lwy... A co się tyczy tej trzeciej przyjemności, niech mi mama pozwoli, żebym się namyślił.
Prawie jakgdyby na skinienie czarodziejskiej różdżki pierwszemu życzeniu Miecia stało się zadosyć. Niebawem ukazały się na stole: cała porcja kawy i może z tuzin ciastek od Lursa. Miękkie briosze, twarde makaroniki i ulubione przez młodzież szkolną papatacze szybko znikały z tacy, a w krótkich przerwach Miecio z miną bohatera, który odbył zwycięską kampanję, opowiadał matce swoje egzaminowe przygody.
— Z arytmetyki — mówił — ogromnie się bałem reguły łańcuchowej, tymczasem wyciągnąłem piętnaste pytanie z algebry — prawidło na znaki w mnożeniu — i odrazu mu bez namysłu powiadam: plus przez plusplus, minus przez minus — także plus, a reszta wszystko — minus. Wziął i napisał mi czwórkę.
Po tem opowiadaniu powrócił do swej kawy i ciastek, z których teraz już tylko dwa zostały na tacy.
— Najpierwszy był egzamin z łaciny — mówił znowu — kazał mi objaśnić zdanie: Homo magna habet instrumenta ad obtinendam adipiscendamque saptentiam... Ściąć się nie mogłem, gdyż gerundium i gerundivum umiem najlepiej. Powiedział mi dobrze i zapisali tróję.
Skończywszy opowiadanie, Miecio spojrzał na pozostałe dwa ciastka, a oczy jego zdawały się tę myśl wyrażać: „Cóż te samotniki mają sobie tak leżeć? Przecież one należą do towarzystwa tamtych, których byt przeciąłem zębami“... Jeszcze chwilkę odpoczął, potem westchnął i wyciągnął rękę ku ciastkom.
— Synu, żeby ci te ciasteczka nie zaszkodziły! — rzekła hrabina.
— Gdzież tam, mamuniu! Ja po egzaminach mam ogromny apetyt.
Przyszła kolej na spełnienie drugiego życzenia Miecia, który, uszczęśliwiony tem, co już osiągnął, rozmyślał teraz nad postawieniem trzeciego swego życzenia i postawił pytanie:
— A czyby mi mamunia kupiła ostrogi, gdybym prosił?
— Kupiłabym, synu, ale co ci po ostrogach? W szkole nie możesz przecie ostróg nosić, a w domu dostaniesz wierzchowca, dopiero kiedy przejdziesz z klasy piątej do szóstej.
Miecio pomyślał sobie, że tymczasem mógłby nosić ostrogi w kieszeni; jednakże zrzekł się ostróg i już nie nalegał, rozmyślając, jakieby tu inne postawić życzenie. Ogromnie pragnął mieć wąsy i wiedział, że wąsy wtedy rosną, kiedy się je goli... Cóż, kiedy jakoś nie śmiał prosić mamy o brzytwy! Zresztą i scyzorykiem można się ogolić.
Mimo utrudzenia hrabina pojechała z synem do zwierzyńca, aby lwy oglądać. W ogrodzie Zoologicznym zaszły niejakie zmiany. Ponieważ zdechł lew, a z prowincji przysłano w podarunku aż cztery wilki, przeto z polecenia zarządu Józek przeniósł Asa do lwiej klatki z napisem felis leo. Trudno wyjaśnić, dlaczego wyżeł okazywał obecnie weselsze już usposobienie. Może z powodu znaczniejszej obszerności lwiej klatki, może dlatego, że za sąsiadkę o ścianę miał lwicę, a może też i zżył się już tak ze swoją niewolą, iż ją począł uważać jako całkiem normalny tryb zwierzęco-psiego żywota. Jakkolwiek ciągle jeszcze jakieś tęskne marzenia zdradzał nocnem wyciem, jednak w dzień zasiadał częstokroć na ogonie, podnosił wgórę uszy, jak za swoich dobrych czasów, i w tej postawie zwracał na się uwagę rozmaitych zwolenników zwierząt.
Przy niedzieli tłumy ludzi przybywały do Bagateli — tak się zwie miejscowość, gdzie był ogród Zoologiczny przed niedawnemi czasy. Każdy gość, wiedzący z zoologji tyle, że łacińska nazwa leo znaczy lew, zatrzymywał się przed klatką Asa, wodził mimowolnie oczyma to po napisie, to po wyżle i niejeden odchodził, wzruszając ramionami. Bardziej atoli filozoficzne umysły, ludzie tacy, którzy wszędzie widzą myśl jakąś, a choć nie widzą, to jej szukają, różni myśliciele łamali i suszyli sobie głowy pytaniem: — „Co znaczy pies w lwiej klatce? Byłażby to jaka przenośnia?“ — Napróżnobyś takiemu tłumaczył, iż rzeczy tak należy brać, jak są. Jeden nawet ze stalszych bywalców w zwierzyńcu wykładał to w następujący sposób:
— Widzicie, państwo, ten oto pies jest mlecznym bratem lwów, ponieważ mamką była wyżlica, jego rodzona matka.
Taka odpowiedź na pytanie najzupełniej zadawalniała niektórych i szli sobie dalej, unosząc przekonanie, że stanowi ona dostateczną przyczynę pobytu Asa w lwiej klatce.
Właśnie tej samej niedzieli przed kratą Asowej klatki znalazł się także szewc z Sewerynowa, Kąskiewicz, który tutaj przybył z żoną, dwoma synkami i córeczką. Pan majster, ubrany odświętnie, parasolem pokazywał malcom dzikie zwierzęta, powtarzając od czasu do czasu:
— Przypatrzcie się, bo wam się to kiedy przyda!
Okazała małżonka żuła pierniki, ziewała i mówiła:
— Niema nic godnego widzenia! Lepsza zabawa na Saskiej Kiempie, a tu ani się pohuźdać, ani karuzeli!...
Kąskiewicza uderzył widok Asa; parę razy poprawił sobie na głowie cylinder, jakgdyby w ten sposób chciał w swym mózgu wzbudzić dawniejsze wspomnienia. Im dłużej się zaś psu przyglądał, tem lepiej ożywiały się obrazy, drzemiące w mózgu gdzieś pod progiem świadomości. Naraz zwrócił się żywo do żony, która właśnie oceniała okiem ubranie jednej znajomej z Aleksandrji, i rzekł głośno:
— Magdalena, widzisz ty, to przecie pies Swojewskich, ten As szelma, co pokąsał Pytę i com cię raz przez niego, łajdaka, zdzielił kijem!... Pamiętasz, Magdalena, tyś się wtedy przewaliła?...
Gdy te ostatnie słowa mówił, wykonał ręką ruch ku twarzy: widocznie w tej chwili zaswędział go policzek, na który onego czasu pani Kąskiewiczowa tłuściuchną swoją rączką przyłożyła małżonkowi kilka dotkliwych kataplazmów.
Szewc postanowił zemścić się teraz i, wsunąwszy między kraty parasol, począł nim szturchać wyżła. As zachował się tak, jakby wiedział, że przebywa w lwiej klatce: chwycił zębami silnie za parasol, wydarł go Kąskiewiczowi z ręki, wciągnął wewnątrz i szarpał na kawałki. Z tego powodu zrobiło się przed klatką w okamgnieniu ogromne zbiegowisko. Jedni stanęli po stronie Asa i wykrzykiwali:
— Dobrze pies zrobił! Po co go drażnić?
Inni trzymali znowu z szewcem, a oburzali się na psa:
— Jak to może być, żeby człowiekowi, który tu wszedł, kupiwszy bilet za swoje własne pieniądze, nie było wolno nawet psa trącić!
Bóg wie, na czemby się ów spór skończył, gdyby nie to, że nadszedł pan Iwiński i odrazu wziął grzecznie pana majstra nabok, aby mu powiedzieć kazanie o występku dręczenia zwierząt. Kąskiewiczowa nieustannie się odgrażała, że już nigdy noga jej nie postanie w tym zakładzie i „dziesiątemu jeszcze powie, żeby też nie bywał, skoro się tu nie umieją obchodzić z kundmanami“.
Oburzenie jej tem bardziej jeszcze wzrosło, gdy Józek, wszedłszy do klatki od tyłu, wyniósł stamtąd resztki parasola, pogięte pręty, odebrane Asowi, i rzekł, wręczając je pani majstrowej:
— To ci pies ze zdrowemi zębami, jak lampart!...
Pan Iwiński nie mógł dojść do porozumienia z Kąskiewiczem; nadaremnie pokazywał mu tablicę, opiewającą, że religja, moralność i pedagogika zabraniają pastwienia się nad zwierzętami. Szewc odpowiadał:
— Święta prawda, ale to jest pies z Sewerynowa, nazywa się As i nie może należeć do takiego interesu, gdzie się pieniądze płacą za oglądanie... Ja także swoje własne psy chowałem i biłem, skoro tylko mi się spodobało!
Obaj zacietrzewieni wrócili przed klatkę, gdzie stronnictwo Asa zrobiło manifestację, wołając. — „Zuch As!... Brawo As!... Brawo!“
Słysząc ciągle wymawiane swoje nazwisko, wyżeł merdał dziękczynnie ogonem, a wszystko to, razem wzięte, zwiększało gorycz rodziny Kąskiewiczów. W oczach pana majstra As, którego imię rozlegało się dzisiaj po całym ogrodzie Zoologicznym, wyglądał zupełnie tak, jak ów pudel, co to z niego powstał Mefistofeles.
Kiedy się w zwierzyńcu na Bagateli rozgrywały powyżej opisane wypadki, przebywała tam podówczas także hrabina z Mączyna i syn jej, Miecio. Matka — rozumie się — unikała burzliwego zbiegowiska, usuwała się od ścisku ludzi przed klatką z wyżłem; zato syn brał czynny udział w wypadkach. Jak tylko zrozumiał, o co chodzi, rzucił się odrazu z zapałem trzynastoletniego młodzieńca na stronę Asowego stronnictwa, bił bez upamiętania huczne oklaski wyżłowi. Chcąc w dalszym ciągu jak najwyraźniej zaznaczyć swoje sympatje, Miecio wrzucił psu za kratę dwa wieńce obwarzanków i duży kawałek piernika. Była to chwila, w której doprowadzona do ostateczności Kąskiewiczowa wybuchnęła strasznym gniewem na męża, ponieważ ją „od wczoraj namawiał na te zwierzęta“. Ruchy, które wykonywała, miały w sobie coś tak groźnego, że pan majster położył uszy po sobie i drapnął ze stanowiska, ażeby go przypadkiem wobec ludzi nie spotkało to, czego na pewno mógł się spodziewać w ognisku rodzinnem i w cztery oczy. Inni ludzie zaczęli się też rozchodzić, gdyż pies, jako pies, nie zajmował ich bynajmniej. Nareszcie przed klatką pozostał jeden tylko Miecio, który teraz dopiero wchodził z Asem w poufalsze stosunki: wsuwał rękę za kratę, głaskał psa po łbie, po pysku, a pies jego rękę lizał. Wśród takich okoliczności zrodziło się w duszy chłopca pragnienie, dające się wyrazić temi słowy: — „Przecież mam prawo żądać jeszcze od mamy, aby się spełniło moje trzecie, ostatnie życzenie... Otóż, gorąco pragnę posiadać tego Asa“.
Istotnie, taki towarzysz na wakacje — prawdziwa rozkosz. Coprawda, w Mączynie były psy, ale jakieś poważne, powolne, bez temperamentu.
Hrabina, istna ofiara uczuć matki, obszedłszy po kilka razy wokoło ogród, zbliżyła się nareszcie do syna, zamyślonego przed klatką, i rzekła:
— Mieciu, czas na nas wracać do domu!
W odpowiedzi na to wezwanie Miecio przedstawił swoje trzecie życzenie; ona mu zaś odrzekła:
— Życzenie twoje, synu, jest niemożliwe do spełnienia, gdyż ogród Zoologiczny nie jest rynkiem na psy!...
Miecio spuścił teraz nos na kwintę i milczał; ale i hrabina wyglądała coś tak, jakgdyby ją trapiło niezaspokojone życzenie syna. Sumienie dobrej matki zdawało się jej czynić wyrzuty: „On zrobił wszystko, co do niego należało, uczył się dobrze, złożył egzaminy, promocję ma pewną — a ja?... Za to, że dotrzymał ojcu słowa, że przeniósł tyle trudów, kupiłam mu tylko kawy, kilka ciastek i przywiozłam go tu do zwierzyńca. Moja odmowa musi być dla niego bardzo przykra, żal mi chłopca! Właściwie mówiąc, nie wymaga on nic nadzwyczajnego, chce mieć psa. Każdy chłopiec lubi psy — rzecz wiadoma“.
Ona także lubiła konie i psy, a szczególniej też konie kare, psy czarne. As, pies piękny, rasowy i czarny bez odmiany, bardzo jej się podobał. „Dlaczegożby się nie miał bardzo podobać Mieciowi?“
Matka i syn, milcząc, znaleźli się przy bramie ogrodu Zoologicznego i tu hrabina niespodziewanie zwróciła się do odźwiernego z tem zapytaniem:
— Czy można w zwierzyńcu kupić jedno ze zwierząt?
— Oh, proszę pani, my, broń Boże, zwierząt nie sprzedajemy, my je tylko chowamy, żeby się państwo miało czemu przypatrywać! Zresztą — dodał, wahając się — ja sam dobrze nie wiem... Może powiedzą w kancelarji.
Miecio natychmiast spostrzegł, że jego papiery idą znowu wgórę, przeto wypogodził w okamgnieniu gorzko kwaśną fizjognomję, rozejrzał się jednym rzutem oka, spostrzegł napis „wchód do kancelarji zarządu“ i, poskoczywszy naprzód ze skwapliwością, zawołał:
— Proszę mamuni, tędy, tędy się idzie!
W biurze zarządu, porozumiawszy się, o co chodzi, sekretarz wziął z półki wielką księgę, w której każde zwierzę, zaciągnięte pod odpowiednim numerem, miało swój opis, szukał, rozważał, wreszcie z wielką powagą oznajmił, że w tej sprawie dopiero nazajutrz po południu można uzyskać odpowiedź. Bodaj czy ta niepewność nie była dla chłopca gorszą jeszcze, niż stanowcza odmowa.
Mniejsza o warunki, pod jakiemi Asa uwolniono z ogrodu Zoologicznego, dosyć na tem, że pies, wypuszczony z zamknięcia, uczuł w sobie nadzwyczajną ochotę życia: opanował go istny szał biegania, wyskakiwania, rzucania się na wszystkie strony, wesołego oszczekiwania swojej swobody. Ponieważ zaś przepisy szkolne wymagały, ażeby Miecio jeszcze przez cały tydzień uczęszczał do szkoły, i tylko przed wieczorem parę godzin mógł bawić u matki, przeto hrabina miała na głowie ogromnie ciężkie zadanie utrzymania w karbach wyżlej energji. Już samo przewiezienie psa w dorożce ze zwierzyńca do hotelu stanowiło trud niemały. As szarpał się nieustannie, usiłował wyskoczyć na ulicę, a przytrzymywany na sznurku, już to zasiadał obok swej pani, już się wspinał na jej kolana i hałaśliwie szczekał. W dodatku nieszczęście chciało, że w przejeździe około placu Zielonego posłyszał dźwięki katarynki; przypomniało mu to, widać, muzykę z czasu pobytu w ogrodzie Zoologicznym, gdyż natychmiast jął żałośnie wtórować, nawpół szczekając, nawpół wyjąc. Ludzie postawali na ulicy, z podziwem przyglądali się temu osobliwemu psu, który to wył, to poszczekiwał w dorożce — rzecz prawdziwie rzadko słyszana i widziana. Niektórzy mieli na ustach uśmiech złośliwego zadowolenia, radzi oczywiście z tego, że jakiś bliźni ma z niespokojnym wyżłem tyle utrapienia. Człowiek, nie mający odwagi cywilnej, aby stawić czoło i lekceważyć opinję ulicznych gapiów, byłby się niezawodnie wyrzekł Asa, wyrzuciłby go z dorożki. Hrabinę krzepiła myśl, iż to robi dla syna. To też gdy przed wieczorem Miecio przybył do matki, obcowanie z wesołym i niezmiernie zręcznym Asem sprawiło mu tyle rozkoszy, iż, rozpromieniony, zawołał w uniesieniu:
— Ah, mamo, jakże jestem szczęśliwy!
Ponieważ rzeczywiście był szczęśliwym, wynagrodziło to najzupełniej trudy i kłopoty matki. Chłopiec, który był u kresu rocznego kursu szkolnego, odbył egzaminy, miał pewność promocji, spokojnych wakacyj, i ten pies, co się właśnie wydostał z okratowanej klatki, stanowili jak najzupełniej dobraną parę. Brakowało tu tylko artysty, ażeby uchwycił tę chwilę szczęścia i pędzlem ją odtworzył. Któż inny mógłby się pokusić, aby rzetelnie zrozumieć niewinne i proste uczucie?
Najniespodziewaniej atoli wśród owej uciechy, gdy As szalał, a Miecio śmiał się do rozpuku, przybywa telegram, wzywający hrabinę do niezwłocznego powrotu. Sprawiło to takie wrażenie, jakgdyby w dzień pogodny czarna chmura nagle zaćmiła słońce. Niema rady, trzeba koniecznie wracać do Mączyna, zabrać Asa, a Miecia jeszcze na sześć dni zostawić w Warszawie!
— Żeby mi to mamunia zostawiła Asa! — odezwał się chłopiec smętnym głosem.
— Nie, synu, nie! Coby na to powiedział pan profesor, pani profesorowa, gdybyś im psa do domu przyprowadził?...
Powiedziawszy to, matka żegna syna, udając przed nim, że ma twarde męskie serce, zabiera wyżła i spieszy do powozu, aby podążyć na dworzec kolei Terespolskiej. Ciągnięty na sznurku, As się opiera i nieustannie wymienia spojrzenia z towarzyszem, który w krótkim czasie złożył dowody, że jest bardzo a bardzo przyjemny. Osadzony teraz w zamkniętym powozie, nasz wyżej wyglądał tylko oknem, a przesuwające się przed jego oczyma przedmioty prawdopodobnie sprawiały mu rozrywkę, gdyż był jakiś spokojny. Ale już na dworcu kolei wywoływał oburzenie, ponieważ się zrywał na widok każdego nowoprzybyłego pasażera i bardzo hałaśliwie szczekał. Najgłówniej gniewało i oburzało to szczekanie jakiegoś garbusa, który mniemał, że pies spostrzega jego garby na przodzie i na grzbiecie, wyróżnia go wśród innych, a swojem szczekaniem zwraca nań uwagę całego zgromadzenia. Jakaś znowu bardzo szczupła i blada pani za każdem odezwaniem się Asa zatykała sobie rękoma uszy, przytulała do kolan troje drobnych dzieciaków, ubolewając nieustannie:
— Kto widział wprowadzać takiego złego psa tam, gdzie są dzieci i kobiety?
Małe spoglądały wystraszonemi oczyma na buńczucznego wyżła, a jedno, może trzechletnie bobo, z którego ubrania niktby nie poznał, syn czy córka, zwracało się kilkakrotnie do matki z zapytaniem:
— Mamusiu, czy ten pies zjada dzieci?
W sali, gdzie się gromadziła znaczna ilość ludzi, wyżeł sprawiał wrażenie jakiegoś nadzwyczajnego pasażera, co sobie może wiele pozwalać. Gdy się raz wyrwał z rąk swojej pani, unosząc długi sznurek, nie można już było mieć nadziei, ażeby go utrzymać w jakichkolwiek karbach posłuszeństwa. Szczególniejszą uwagę zwracał on na posługaczów, znoszących tutaj walizy i przerozmaite pakunki. Istotnie, bardzo osobliwie wygląda człowiek, obciążony jak muł, i zdaje się nieraz, jakgdyby masa rozmaitych rzeczy sama przez się wykonywała ruchy dowolne. Właśnie jeden z takich wszedł na salę, niosąc walizę na plecach, inną na ramieniu, jakiś tłumok na głowie, a na piersiach i po obu bokach wisiały pakunki z parasolem, laskami, paskami spięte poduszki skórzane, kołdry, okrycia letnie i t. d. Ta postać tak uderzyła Asa, iż z namiętnem szczekaniem rzucił się w susach na ową masę rupieci. Natarcie psa zachwiało równowagę piramidy, ugniatającej człowieka, i wszystko to z łoskotem poczęło się walić na ziemię. Jakież było zdziwienie Asa, gdy wśród zwalisk tej góry ujrzał stojącego zwyczajnego człowieka, któremu czoło świeciło się kroplami potu, w oczach błyszczały iskry gniewu, z ust zionęły przekleństwa, a nogi wyrażały pochopność do kopnięcia. Przekonawszy się naocznie, że kuferki, skrzynki, pudła i paczki nie poruszają się same, wyżeł co tchu zrejterował, a zmęczony wybrykami, wskoczył na aksamitną kanapę, gdzie nareszcie postanowił wytchnąć, i legł tam z wywieszonym językiem. Wnet go atoli spostrzegł odźwierny, baczny strażnik porządku na sali, i żwawo sunął, aby psa spędzić z kanapy.
— A pójdziesz ty stąd!
As w odpowiedzi na to wezwanie warknął tak srogo, wyszczerzył takie straszne zęby, że sługa kolejowy zaraz się cofnął, machnął ręką i tylko zdaleka wymrukiwał przepis:
— Tutaj nie wolno psom rozkładać się po kanapach!...
Nareszcie posługacz, mający pod dozorem rzeczy hrabiny, kupił bilet dla pasażera-psa, umieścił Asa zgodnie z wymaganiami przepisów i pociąg ruszył ku wielkiemu zadowoleniu hrabiny, ogromnie udręczonej tą psią swawolą. Jednakże już na samym początku podróży — nowe nieprzewidywane utrapienie. Szczelnie zamknięty teraz wyżeł musiał sobie widać przypomnieć niedawny pobyt w zwierzyńcu, zdjęła go nadzwyczajna żałość, którą też zaczął wyrażać jękami wycia i skowytu. Do samego Brześcia rozmaici pasażerowie nieustannie nalegali na konduktora, domagali się koniecznie, ażeby „coś zrobił“ z psem, który jednych oburzał, innych przerażał, jeszcze innych rozrzewniał i budził w ich duszach strach przesądny: „Podróż, rozpoczęta wśród psiego wycia, z pewnością nie skończy się pomyślnie“. Ze wszystkich stron dawały się słyszeć głosy:
— Panie konduktorze, panie konduktorze! Na miłość Boga, trzeba coś z tym psem zrobić!... Uszy puchną!...
Byli i tacy, którzy bez ogródki wykrzykiwali:
— Ja płacę i nie chcę słuchać psiego wycia!
Konduktor biegał, jak oparzony, wysłuchiwał z jednakową cierpliwością skarg i okrzyków oburzenia, a nie wiedział, co właściwie ma począć. Ponieważ pies miał bilet, przeto służyło mu prawo podróży koleją; no, a wycia trudno mu było zabronić. Owszem, przewodnik pociągu stukał kilka razy do psiego przedziału, wykrzykując groźnie.
— Ej, ty tam, bestjo, siedź mi cicho, nie trap ludzi!
Nic to jednak nie skutkowało. Dopiero na stacji w Brześciu błysnęła konduktorowi w głowie szczęśliwa myśl, pozwalająca pogodzić przepisy służby z wymaganiami podróżnych. Znalazł się dla hrabiny zupełnie oddzielny przedział w pierwszej klasie i tam też As mógł mieć teraz pomieszczenie. Wprawdzie przepis brzmi wyraźnie, że do przedziałów ludzkich na żaden sposób nie wolno psów wprowadzać; ale konduktor wyjątkowo w tym jednym tylko razie postanowił sobie być krótkowidzącym stróżem prawa.
— Niech pani każe psu położyć się pod kanapą — mówił — a ja udam, że nic nie widzę! Może już raz będzie święty spokój.
Wszyscy byli zadowoleni, nie wyjmując Asa; najgłówniej zaś radował się służbisty konduktor, który sam przed sobą udawał, iż psa nie widzi.
Wśród takich to przygód dobiła się nareszcie hrabina do Mączyna, gdzie As wszystkim bardzo się zrazu podobał. Służba oglądała go z ciekawością, powtarzając coś przez cały tydzień: — To jest pies z Warszawy, nie taki, jak te nasze brysie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.