Autobiografia Murzyna/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Autobiografia Murzyna |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1905 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | M. G. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyszedłem na świat w niewoli, na plantacyi w hrabstwie Franklin, w Wirginii. Nie wiem dokładnie daty, ani miejsca mego urodzenia, ale w każdym razie to nie ulega wątpliwości, że gdzieś i kiedyś się urodziłem. O ile mogłem się dowiedzieć, stało się to w pobliżu biura pocztowego na placu zwanym Fort de Itale, w roku 1858 — albo 1859. Nie wiem, w jakim miesiącu, ani którego dnia. Najdawniejsze moje wspomnienia odnoszą się do plantacyi i dzielnicy niewolników, mieszczącej się na plantacyi, gdzie niewolnicy mieli swoje domostwa. Życie moje rozpoczęło się w warunkach najnędzniejszych, najsmutniejszych i najbardziej zniechęcających. Ale nie dlatego, żeby moi panowie mieli być szczególnie okrutni, bo nie odznaczali się okrucieństwem w porównaniu z wielu innymi. Urodziłem się w istnej budzie drewnianej, o powierzchni czternastu na szesnaście stóp kwadratowych. Żyłem w tej chacie razem z matką, bratem i siostrą do ukończenia wojny domowej, to jest do chwili, w której zostaliśmy obdarzeni wolnością.
Nie wiem nic o moich przodkach. W dzielnicy niewolników i później jeszcze słyszałem murzynów opowiadających półsłówkami o męczarniach, jakie znosili niewolnicy — zapewne i przodkowie mojej matki — na statkach, wiozących ich z Afryki do Ameryki. Nie mogłem zdobyć żadnych ścisłych wiadomości o mojej rodzinie, z wyjątkiem losów matki. Pamiętam, że miała ona przyrodniego brata i przyrodnią siostrę. W czasach niewolnictwa nikt nie przywiązywał szczególnej wagi do genealogii i historyi rodziny — to jest, chcę powiedzieć, rodziny murzyńskiej[1]. Przypuszczam, że moja matka musiała zwrócić na siebie uwagę nabywcy, który następnie stał się jej właścicielem i moim. Przyłączenie jej do gromady niewolników nie miało większego znaczenia od kupna krowy lub konia. O ojcu moim wiem jeszcze mniej niż o matce. Nie wiem nawet jego nazwiska. Słyszałem tylko, że był to jeden z białych, mieszkających w sąsiedniej plantacyi. Kimkolwiek był, nie słyszałem nigdy, ażeby okazał jakiekolwiek zajęcie się moją osobą, lub żeby się w jakibądź sposób zatroszczył o moje wychowanie. Ale nie mam mu tego za złe. Był poprostu nieszczęśliwą ofiarą urządzeń, które lud amerykański wprowadził tak niefortunnie do swego życia społecznego.
Chata służyła nam nietylko za mieszkanie, ale i za kuchnię dla całej plantacyi. Matka moja była w plantacyi kucharką. W chacie nie było okien; były tylko w bocznych ścianach otwory, przez które wpadało światło, a w zimie i wiatr ostry i mroźny. Były także drzwi, a raczej coś, co nazywało się drzwiami; ale źle urządzone zawiasy i wielkie szpary we drzwiach zbyt małych składały się na to, ażeby izbę naszą uczynić mieszkaniem bardzo niewygodnem. Oprócz tych drzwi i otworów była jeszcze w rogu, po prawej stronie „dziura dla kotów“, urządzana w owych czasach we wszystkich domach i chatach w Wirginii.
„Kocia dziura“ był to kwadratowy otwór wielkości siedmiu do ośmiu cali, zrobiony umyślnie dla kotów, ażeby mogły wchodzić i wychodzić podczas nocy. Nie mogłem nigdy zrozumieć, jaki cel ma to urządzenie, zważywszy, że w każdem domostwie było co najmniej pół tuzina otworów, które mogły służyć do tego samego. W chacie nie było podłogi: zastępowała ją warstwa ziemi. Na samym środku była duża i głęboka jama, w której podczas zimy składano pataty. Wspomnienie tej „jamy na pataty“ wyryło się głęboko w moim umyśle, bo pamiętam, że gdy je tam składano lub wyjmowano, udawało mi się niekiedy porwać jednę lub dwie sztuki, które potem piekłem w popiele i raczyłem się niemi. W plantacyi nie było w kuchniach kominów i matka musiała gotować dla białych i dla niewolników nad ogniskiem w kociołkach i kadziach. Jeżeli w zimie cierpieliśmy zimno w naszej chacie źle zbudowanej, gorąco od ogniska bywało w lecie niemniej dokuczliwe. Pierwsze lata mego dzieciństwa, przeżyte w tej lepiance, nie różnią się od dziecinnych lat innych niewolników. Matka naturalnie nie mogła poświęcać dzieciom dużo czasu w ciągu dnia i odkradała tylko parę chwil, ażeby się zająć nami rankiem, przed rozpoczęciem pracy i wieczorem, kiedy już skończył się jej dzień roboczy.
Jedno z moich najdawniejszych wspomnień stanowi widok matki gotującej późną nocą kurczę i budzącej nas, dzieci, ażeby nas nakarmić. Jakim sposobem i zkąd wzięła to kurczę — nie wiem. Przypuszczam jednak, że pochodziło ono z podwórza naszego właściciela. Może kto nazwie to kradzieżą. Dziś sam potępiłbym podobny czyn jako kradzież. Ale, że zdarzyło się to w tak odmiennych czasach i w celu nakarmienia dzieci, nikt mnie nie skłoni do przyznania, że matka moja dopuściła się występku. Była ona poprostu ofiarą systemu niewolnictwa.
Nie przypominam sobie, ażebym spał kiedykolwiek w łóżku przed zniesieniem niewolnictwa, kiedy i moja rodzina została oswobodzona. Było nas troje: Jan, mój brat starszy; Amanda, moja siostra, i ja, i sypialiśmy wszyscy na gołej ziemi, na sienniku, a raczej, mówiąc dokładniej, na stosie brudnych łachmanów, rozłożonych na ziemi.
Zapytywano mnie niedawno, jak i czem się bawiłem za czasów dzieciństwa? Do chwili, gdy mi zadano to pytanie, nie przyszło mi nigdy na myśl, że w całem życiu ani jednej chwili nie spędziłem na zabawie. O ile mogę sięgnąć pamięcią, każdy dzień zajęty był pracą, a jednak zdaje mi się, że byłbym się stał pożyteczniejszym człowiekiem, gdybym był miał trochę czasu na zabawę. W tej epoce, gdy byłem jeszcze niewolnikiem, byłem za mały, żeby być używanym do pracy. Pomimo to zapędzano mnie na większą część dnia do zamiatania dziedzińców, do noszenia wody ludziom pracującym w polu, lub do wożenia raz na tydzień zboża do młyna. Do młyna było z plantacyi około trzech mil. Obawiałem się najgorzej tej pańszczyzny. Ciężki wór ze zbożem umieszczony był na grzbiecie konia w taki sposób, że po obu bokach zwieszała się jednakowa ilość zboża: ale prawie zawsze wór przekręcał się, tracił równowagę i spadał z konia, a najczęściej z nim razem spadałem i ja. Ponieważ nie miałem siły, ażeby go władować napowrót na konia, zmuszony byłem wyczekiwać — nieraz całemi godzinami — na jakiego przechodnia, któryby mnie wybawił z kłopotu. Chwile, przepędzone na czekaniu, oblewałem zwykle łzami.
Straciwszy w ten sposób dużo czasu, przybywałem do młyna spóźniony, a zanim zboże zostało zmielone i mogłem powrócić, noc była już późna.
Droga była pusta i prowadziła miejscami przez gęsty las. Bałem się zawsze, bo ludzie mówili, że w lesie pełno jest żołnierzy dezerterów, a mówiono prócz tego, że jak tylko taki dezerter spotka murzyńskie dziecko, obcina mu uszy. Przytem wracając późno, mogłem być pewny połajania i chłosty.
Jako niewolnik, nie uczyłem się wcale, pomimo, że nieraz dochodziłem do samych drzwi szkoły, niosąc książki jednej z moich pań, córeczki mego właściciela. Widok kilkudziesięciu dziewczynek i chłopców, siedzących w klasie i zajętych nauką, robił na mnie głębokie wrażenie i zdawało mi się, że dostać się do takiej szkoły i uczyć się w niej, równałoby się prawie dostaniu się do raju.
To, że jesteśmy niewolnikami i że wolność nasza jest przedmiotem rozpraw, zrozumiałem poraz pierwszy dopiero, pewnego rana o wczesnej godzinie, kiedy mnie obudziła matka, pochylona nad nami i modląca się głośno o zwycięztwo dla Lincolna i jego wojsk, co jej i jej dzieciom dałoby wolność. Nie mogę nigdy zrozumieć, jakim sposobem niewolnicy na Południu, tak zupełnie nieoświeceni, jak byli prawie wszyscy nie umiejący czytać i nie posiadający dzienników, mogli wiedzieć równie dokładnie i prawdziwie wszystko, co dotyczyło ważnych spraw, rozstrzygających się w kraju.
Od chwili, gdy Garrison, Lorejoy[2] i inni rozwinęli działalność, dążącą do zniesienia niewolnictwa, niewolnicy śledzili bacznie ich pracę. Byłem małem dzieckiem w epoce poprzedzającej wybuch wojny domowej i podczas samej wojny; ale przypominam sobie dokładnie rozprawy, prowadzone szeptem późno w nocy przez moją matkę i innych niewolników. Rozprawy te były dowodem, że rozumieli oni położenie i że wiedzieli o tem, co się działo, dowiadując się wszystkiego za pośrednictwem „pantoflowej poczty.“
Kiedy Lincoln wystąpił poraz pierwszy jako kandydat na prezydenta, niewolnicy na naszej plantacyi, odległej o wiele mil od kolei, od wielkiego miasta i dzienników, wiedzieli dokładnie o wszystkich sprawach, nad któremi się naradzano. Na początku wojny Południa z Północą nie było w naszej plantacyi ani jednego niewolnika, któryby tego nie rozumiał, że oprócz innych punktów spornych, najważniejszą ze wszystkich jest sprawa niewolnictwa. Nawet najmniej oświeceni ludzie mojej rasy, na najodleglejszych plantacyach — czuli doskonale, że wyzwolenie niewolników będzie najważniejszym wynikiem wojny, jeżeli armie z Północy zwyciężą. Każde ich powodzenie i każda porażka sił skonfederowanych były śledzone z najwyższem zajęciem. Niekiedy niewolnicy mieli wcześniej od białych wiadomość o stoczonej bitwie. Wiadomości te zbierali najczęściej murzyni, posyłani na pocztę po dzienniki. Poczta była o jakieś trzy mile od naszej plantacyi, a dzienniki przychodziły raz lub dwa razy tygodniowo. Człowiek, posłany na pocztę, kręcił się naokoło biura póty, póki nie schwytał treści rozmów ludzi białych, zbierających się tam dla rozbierania nowin, otrzymanych w listach. Posłaniec, powracając do domu naszego pana, rozpowiadał po drodze usłyszane szczegóły pomiędzy niewolnikami, którzy w ten sposób dowiadywali się o ważnych zdarzeniach wcześniej niż biali z „Wielkiego Domu“, jak nazywali murzyni mieszkanie pana.
Nie przypominam sobie z lat mego dzieciństwa lub młodzieńczych ani jednego wypadku, w którymby nasza rodzina zebrała się razem przy stole, odmówiła modlitwę i spożyła wspólny posiłek, jak czynią ludzie ucywilizowani. Na plantacyach w Wirginii dzieci zdobywały sobie żywność mniej więcej jak zwierzęta. Tu kawałek chleba — tam kawałek mięsa, tu kubek mleka — tam parę kartofli. Niekiedy kilku członków rodziny jadło z kociołka, a reszta z blaszanego talerza, postawionego na kolanach i bez innych narzędzi, oprócz palców. Kiedy już trochę podrosłem, zostałem wezwany do „Wielkiego Domu“, gdzie podczas każdego posiłku odpędzałem muchy poruszaniem maszyneryi, złożonej z papierowych wachlarzy, wprawianych w ruch za pomocą bloka. Łatwo się domyśleć, że rozmowa białych obracała się przeważnie około spraw wyzwolenia i wojny, a ja nie traciłem z niej ani słowa. Widzę jeszcze jednę z moich młodych pań i kilka pań przybyłych w odwiedziny, jak zajadały na dziedzińcu pierniki. W owym czasie ze wszystkich ciastek najwięcej mnie nęciły pierniki: zdawało mi się wtedy, że jeżeli kiedykolwiek dojdę do wolności, najgorętszem mojem życzeniem będzie kupować pierniki i jeść je z równą przyjemnością, jak jadły je moje młode panie.
W miarę przedłużania się wojny, biali mieli trudność w zdobywaniu sobie żywności. Pewny jestem, że niewolnicy nie doznawali podobnych braków jak biali, bo zwykłem ich pożywieniem był chleb i wieprzowina, produkty, których dostarczała plantacya, gdy tymczasem kawa, herbata, cukier i inne rzeczy, używane przez białych, nie mogły być uprawiane, ani dowożone skutkiem wojny. Biali byli często w kłopocie. Używali palonego zboża zamiast kawy, a rodzaj czarnej melasy zastępował im cukier. Czasami pili herbatę i kawę zupełnie bez cukru.
Pierwsze obuwie, jakie dostałem, było drewniane. Trzewiki te, obite grubą skórą, miały podeszwy i napiętki z drzewa półcalowej grubości. Kiedy szedłem, stukały piekielnie, a prócz tego były bardzo niewygodne, bo nie mogły się ułożyć do nogi. W takiem obuwiu ruchy były niewypowiedzianie niezgrabne. Ale najcięższą próbą, jaką musiałem przebyć za czasów niewolnictwa, było noszenie koszuli „płóciennej“. W tych stronach Wirginii, gdzie mieszkaliśmy, niewolnicy ubierani byli w płócienne odzienie. Płótno dla nas wyrabiało się z lnianych odpadków, było naturalnie najtańsze i najgrubsze. Nie wyobrażam sobie męczarni, któreby można porównać z tą, jaką sprawiała nowa, płócienna koszula: porównać to można chyba z wyrwaniem zęba. Uczucie to było podobne temu, jakie wywołuje kłucie kolców kasztanowych, lub setki szpilek wciskanych w skórę. Dziś jeszcze odczuwam męczarnie, jakie cierpiałem za każdym razem, gdym kładł nowe ubranie. Na nieszczęście, miałem skórę zbyt delikatną i wrażliwą. Ale nie było rady. Trzeba było nosić płócienną koszulę lub chodzić nago; gdyby mi pozostawiono wybór, byłbym wolał chodzić bez żadnego odzienia.
Mój brat Jan spełnił przytem jeden z najwspaniałomyślniejszych czynów, jakie kiedykolwiek spełnił niewolnik dla drugiego niewolnika. Kilka razy, gdy byłem zmuszony wdziewać nową koszulę, ofiarowywał się nosić ją za mnie przez kilka dni, dopóki nie zmiękła. W dziecinnych latach koszula była jedynem mojem ubraniem.
Z tego, co opowiadam, możnaby wnosić, że murzyni musieli żywić uczucie nieprzyjaźni względem białych, których większość brała udział w wojnie, mającej sprowadzić ujarzmienie niewolników w razie, gdyby Południe odniosło zwycięztwo.
O ile się to dotyczy niewolników na naszej plantacyi, nie było tego bynajmniej, i toż samo działo się w całej masie ludności niewolniczej na Południu, wszędzie, gdzie z murzynem obchodzono się znośnie. Podczas wojny domowej jeden z moich młodych panów poległ, a dwaj jego bracia byli ciężko ranni. Pamiętam smutek, jaki zapanował między murzynami, kiedy się dowiedzieli o śmierci „pana Billy“. Nie była to boleść udana, ale zupełnie szczera.
Niektórzy z pomiędzy niewolników niańczyli „pana Billy“, kiedy był malutki; inni bawili się z nim. „Pan Billy“ nieraz uzyskiwał dla nich łaski i przebaczenie, kiedy rządca lub pan skazywali ich na chłostę. Boleść w dzielnicy niewolników nie mniejsza była od żalu w „Wielkim Domu“, kiedy przywieziono dwóch paniczów rannych. Niektórzy prosili o pozwolenie czuwania w nocy przy paniczach. Ta tkliwość i przywiązanie ze strony ludzi, żyjących w więzach niewolnictwa, wynikały z ich dobrej i szlachetnej natury. Kiedy biali wyruszyli na wojnę, niewolnicy oddaliby życie w obronie ich żon i dzieci na plantacyach. Niewolnik, wybrany do pilnowania w nocy „Wielkiego Domu“ podczas nieobecności panów, uważał to za zaszczytny obowiązek. Ten, ktoby się ośmielił podnieść rękę na którą z pań lub panienek, musiałby przedtem przejść po trupie niewolnika. Nie wiem, czy wielu ludzi zwróciło na to uwagę, ale sądzę, że każdy przyzna słuszność memu twierdzeniu, iż mało jest przykładów, ażeby murzyn — czy jako człowiek wolny, czy jako niewolnik — zdradził zaufanie, położone w nim w jakiemś nadzwyczajnem zdarzeniu.
Można śmiało twierdzić, że wogóle — i przed wojną i podczas wojny — murzyni nie mieli niechęci względem rasy białej; zdarzały się nawet liczne wypadki, że murzyni opiekowali się swymi panami, którzy z jakichkolwiek powodów popadli w ubóstwo. Wiem o takich dawnych panach, co uniknęli nędzy tylko dzięki pieniądzom, przysyłanym im przez długie lata przez byłych niewolników. Wiadome mi też są fakta, że dawni niewolnicy łożyli na wykształcenie potomków swoich panów. Wiem o jednym białym młodzieńcu, synu byłego plantatora, który przez pijaństwo doszedł do takiej nędzy i zezwierzęcenia, że budził ogólną litość. Otóż pomimo ubóstwa murzynów na tej plantacyi, od wielu już lat dostarczają oni temu młodemu człowiekowi środków do życia.
Jeden przysyła mu kawy, drugi cukru, inny mięsa i tak dalej. Wszystko, co mają, przeznacza się dla syna „starego pana Toma“ i nie będzie mu zbywało na niczem, dopóki żyć będzie choć jeden z tych, którzy znali „starego pana Toma“.
Wspomniałem już, że rzadko się zdarza, ażeby człowiek mojej rasy zdradził położone w nim zaufanie. Spotkałem niedawno w małem miasteczku w stanie Ohio dawnego niewolnika, który zobowiązał się na dwa, czy trzy lata przed zniesieniem niewolnictwa, płacić corocznie swemu panu umówioną kwotę, jako okup, a przez ten czas miał prawo iść za zarobkiem, gdzie zechce i pracować, za jaką chce zapłatę. Uważając, że w stanie Ohio zarobki są większe, tam się udał. Kiedy prawo obdarzyło go już wolnością, dłużny był jeszcze swemu panu około trzystu dolarów. Sam fakt zniesienia niewolnictwa zwalniał go z wszelkich względem dawnego właściciela zobowiązań. Pomimo to, murzyn ten poszedł pieszo do samej Wirginii, gdzie mieszkał dawny jego pan, ażeby mu oddać do własnych rąk cały dług do ostatniego dolara, z należnemi procentami.
Opowiadając to, człowiek ten dodał, że wiedział dobrze, iż nie jest obowiązany do spłacenia tego długu, ale raz dawszy słowo, chciał go dotrzymać, bo nigdy nie uchybił przyrzeczeniu. Zdawało mu się, że nie mógłby cieszyć się wolnością, dopóki nie wypełni swych zobowiązań.
Może kto z tego, co opowiadam, wyprowadzi wniosek, że niewolnicy nie pragnęli wolności; ale nie byłoby to zgodne z prawdą. Nie widziałem ani jednego, któryby nie pragnął być wolnym, lub życzył sobie powrócić do stanu niewolnictwa.
Żałuję z całego serca narodu, czy pewnej grupy osobników, o tyle nieszczęśliwych, że pozwoliły się schwytać w sidła niewoli. Oddawna już przestałem odczuwać gorycz względem białych z Południa. Nie można utrzymywać, że jedne okolice kraju są więcej od drugich winne niewolnictwu, które było uznane i tolerowane przez Rząd Stanów Zjednoczonych przez całe lata. Urządzenie to raz wprowadzone w życie społeczne i ekonomiczne Stanów, niełatwe było do wyrugowania. Z drugiej strony jednakże, gdy — odrzuciwszy wszelkie uprzedzenia rasowe i stronność — weźmiemy pod uwagę same fakty, to musimy uznać, że pomimo okrucieństwa i niesprawiedliwości systemu niewolnictwa, dziesięć milionów murzynów, wychowanych w szkole amerykańskiej niewoli, pozostaje w nierównie lepszych warunkach pod względem materyalnym i religijnym, niż ich czarni bracia w jakiejkolwiek stronie świata. Jest to tak dalece prawdą, że murzyni z Ameryki, którzy przebyli okres niewolnictwa, wracają ciągle do Afryki, jako misyonarze, dla kształcenia tych, którzy pozostali w ojczyźnie.
Nie mówię tego dla usprawiedliwienia niewolnictwa; nie! — bo złorzeczę mu jako urządzeniu, które zaprowadzone zostało w Ameryce — o czem wszyscy wiemy — dla celów samolubnych i pieniężnych zysków, a nie z powodów humanitarnych; chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że często Opatrzność używa ludzi i ludzkich urządzeń dla przeprowadzenia swoich zamiarów. Tym, którzy mnie zapytują nieraz, jakim sposobem w tak rozpaczliwych warunkach, w jakich żyjemy, mogę mieć niezachwianą ufność w przyszłość mojej rasy w tym kraju, przypominam te utrapienia, przez jakie kazała nam przechodzić Opatrzność i z których wyprowadziła nas szczęśliwie.
Odtąd doszedłem do wieku, w którym mogłem się zastanawiać nad temi rzeczami. Myślałem zawsze, że — pomimo okrutnych cierpień, jakich był ofiarą — murzyn skorzystał z niewolnictwa tyleż, co biały człowiek. Jednakże tylko murzyni odczuwali zgubne jego następstwa. Widoczne to było na naszej plantacyi. Cały system niewolnictwa był urządzony w ten sposób, że praca — według ogólnego pojęcia — była uważana za poniżenie i oznakę niższości. Skutkiem tego obie rasy, zgromadzone na plantacyi, usiłowały uchylić się od niej. W naszym kraju system niewolnictwa bezwątpienia pozbawił w znacznej mierze białych ludzi zaufania we własne siły i ducha przedsiębierczości. Mój stary pan miał dużo córek i synów, ale żadne z jego dzieci — o ile wiem — nie obrało sobie żadnego zawodu, nie wzięło się do żadnego korzystnego zajęcia. Dziewczynki nie uczyły się ani szyć, ani gotować, ani zarządzać gospodarstwem. Niewolnicy spełniali te czynności; nie mieli oni żadnego osobistego interesu, któryby ich łączył z plantacyą; brak oświaty sprawiał, że nie wykonywali roboty porządnie i starannie. Skutkiem tego ogrodzenia były porujnowane, bramy wypadały z zawias, drzwi w domach skrzypiały, szyby w oknach były potłuczone, tynk z murów opadał, a nikt nie pomyślał o naprawieniu — dziedzińce zarastały trawą.
Zazwyczaj gotowano jedzenie dla białych osobne, a inne dla murzynów. Ale i temu, co przyrządzano dla panów, brakowało delikatności i wykwintu w szczegółach, które z domu czynią miejsce pobytu najwygodniejsze i najbardziej pociągające na świecie. Z drugiej strony marnowanie żywności i wszystkiego było oburzające. Kiedy ogłoszono zniesienie niewolnictwa, niewolnicy, tak samo jak ich panowie, byli nieprzygotowani do rozpoczęcia nowego życia, z wyjątkiem pojęć o własności i o jej zarządzie. Właściciel niewolników i jego synowie nie mieli żadnej profesyi. Byli oni przesiąknięci nawskroś przekonaniem, że ręczna praca nie odpowiada ich godności. Niewolnicy przeciwnie — znali rzemiosła. Żaden z nich nie wstydził się pracy i niewielu uchylało się od niej.
Nareszcie wojna skończyła się i nastał dzień wyzwolenia. Był to dzień pamiętny i obfitujący w wypadki. Oczekiwaliśmy go oddawna. Czuć było w powietrzu tchnienie wolności i od kilku już miesięcy zbiegowie z wojska ściągali do domów. Inni, uwolnieni przez władzę, lub ci, których pułki zostały rozpuszczone na słowo, przechodzili bezustannie przed nami. „Pantoflowa poczta“ czynna była dniem i nocą. Wieści i pogłoski o ważnych wydarzeniach przebiegały szybko z jednej plantacyi na drugą. W obawie najazdu z Północy, srebra i inne przedmioty zostały wyniesione z „Wielkiego Domu“ i zakopane w ziemi, a straż nad niemi powierzono zaufanym niewolnikom. Biada temu, ktoby się odważył tknąć zakopanych skarbów! Niewolnicy gotowi byli dawać amerykańskim żołnierzom wszystko: jadło, napoje, odzież — wszystko — z wyjątkiem tego, co zostało powierzone ich pieczy.
W miarę, jak zbliżał się dzień uroczysty, śpiewy w murzyńskiej dzielnicy rozlegały się coraz donośniej. Były głośniejsze, śmielsze i trwały do późnej nocy. Po większej części w pieśniach tych pełno było wzmianek o wolności. Niewolnicy zapewne śpiewali je i dawniej, ale tłómaczyli się zawsze, że wolność, o której mowa, odnosi się do innego świata i nie ma nic wspólnego z życiem ziemskiem. Ale teraz zrzucali maskę i nie taili, że „wolność“, o której śpiewają, jest wolnością murzynów na tej ziemi. Ostatniej nocy przed tym dniem pamiętnym zawiadomiono dzielnicę niewolników, że następnego rana odbędzie się coś niezwykłego w „Wielkim Domu“. Można upewnić, że nikt nie spał tej nocy; wzruszenie było ogólne. Nazajutrz wczesnym rankiem nakazano stawić się wszystkim niewolnikom, młodym i starym. Poszedłem i ja z matką, bratem i siostrą — w towarzystwie innych niewolników — do domu pana.
Cała rodzina naszego właściciela zebrana była na werandzie, jedni stali, drudzy siedzieli, a wszyscy chcieli widzieć i słyszeć wszystko. Na twarzach ich widać było szczere zajęcie, może i smutek — ale ani śladu goryczy. Przypominając sobie teraz to wrażenie, wnoszę, że boleli oni nie nad tem, iż tracą swą własność, lecz nad tem, że rozstają się z tymi, których wychowywali i z którymi łączyły ich tak rozliczne węzły.
Najwyraźniej w tej chwili wraził się w moją pamięć jakiś obcy pan (urzędnik Stanów Zjednoczonych zapewne), który miał krótką przemowę i odczytał długi akt, ogłaszający zniesienie niewolnictwa. Po odczytaniu aktu oznajmiono nam, że jesteśmy wolni i możemy iść gdzie i kiedy zechcemy. Matka schyliła się i uściskała nas, a łzy radości płynęły po jej twarzy. Wytłómaczyła nam wszystko, mówiąc, że zawsze modliła się o nadejście tego dnia, i obawiała się, czy nastanie on za jej życia.
W pierwszych chwilach zawrzała szalona radość, dziękczynne modły i wybuchy niewymownego zapału. Nie było w tem wszystkiem ani śladu rozgoryczenia. Przeciwnie — niewolnicy czuli litość dla swoich dawnych panów.
Ale ta szalona radość oswobodzonych murzynów trwała tylko chwilę: po powrocie do chat zmieniło się ich usposobienie. Odpowiedzialność, jaką wolność prowadzi za sobą — konieczność radzenia sobie i dzieciom — zaczęły ich niepokoić. Podobni byli do dzieci dwunastoletnich, któreby puszczono w świat bez opieki, nakazując myśleć samym o sobie. Kilka godzin zaledwie wystarczyło na to, ażeby ich postawić oko w oko z życiowem zagadnieniem, które rasa anglo-saksońska od wieków uczyła się rozwiązywać: a mianowicie z kwestyą znalezienia mieszkania, wyboru rzemiosła, wykształcenia dzieci — a przytem obowiązki społeczne, konieczność utworzenia kościoła i utrzymywania go własnym kosztem.
Możnaż się zatem dziwić, że w ciągu kilku godzin radosne okrzyki ustąpiły miejsca uczuciu głębokiego zgnębienia w całej dzielnicy niewolników. Wolność teraz, gdy ją już otrzymali, wydawała się dla wielu z nich większym ciężarem, niż sobie wyobrażali.
Byli między nimi i tacy, którzy mieli po siedemdziesiąt, a nawet osiemdziesiąt lat. Nie mieli już sił do zdobycia stanowiska u nowych panów, choćby nawet udało się im znaleźć inne miejsce zamieszkania. Dla tych wolność otrzymana była raczej kłopotem. Przytem w głębi serca żywili oni dziwne i niepojęte uczucie dla swoich „starych panów“ i dla ich dzieci, uczucie, któremu nie mogli się obronić. Przebyli razem więcej, niż pół wieku, a w takich razach niełatwo myśleć o rozłączeniu. Więc i starzy niewolnicy wymykali się ukradkiem jeden za drugim ze swojej siedziby i szli do „Wielkiego Domu“, ażeby naradzić się z dawnym panem co do swojej przyszłości.
- ↑ Jest to ironiczna aluzya do manii genealogicznej, która rozwinęła się w Stanach Zjednoczonych.
- ↑ Grarrison i Lorejoy byli przywódcami abolucyonistów, t. j. tych, którzy dążyli do zniesienia niewolnictwa. William Lloyd Garrison (1805—1879) założył w 1831-ym roku w Bostonie dziennik, zwalczający niewolnictwo. Lorejoy (1802—1837) był pastorem i dziennikarzem. Został zamordowany przez wrogie tłumy w Altonie.