Bóg się nie da z siebie naśmiewać (May, 1930a)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bóg się nie da z siebie naśmiewać |
Pochodzenie | Sąd Boży |
Wydawca | Wydawnictwo Powieści Karola Maya |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Gott läßt sich nicht spotten |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Winnetou, podobnie jak i ja, był przeświadczony, iż Pa‑Utesowie przebywają jeszcze w miejscu, gdzie napadli na białych. Jednakże przez ostrożność nie obraliśmy drogi prostej, ponieważ podążali nią do Nawajów, a mogło się zdarzyć, iż wyruszyli w drogę wcześniej, niż sądziliśmy, lub też że wysłali nowych wywiadowców, przed którymi kryć się wypadało.
Dotarliśmy do rzeki daleko wdole jej biegu i rozłożyliśmy się obozem wpobliżu małej polany, zewsząd okrążonej zagajnikiem. Teraz należało się zająć Pa‑Utesami i gromadą ich jeńców. Było to przedsięwzięcie nietylko trudne, ale także bardzo niebezpieczne. Ofiarowałem się do roli wywiadowcy, Winnetou jednak obstawał przy tem, że sam pójdzie, wobec czego musiałem ustąpić. Skoro się oddalił, poczęliśmy zacierać ślady kopyt koni.
Następnie trzeba było Old‑Cursing‑Dry udzielić upomnienia. Wprawdzie niechętnie z nim rozmawiałem, ale niechęć musiała ustąpić, skoro w grę wchodziła całość naszych głów. Jechał wciąż za nami, a skoro zeskoczyliśmy z koni, poszedł za naszym przykładem i położył się w trawie opodal. Od czasu wczorajszej przeprawy nikt z nas nie odezwał się doń ni słowem; widać było, że jest na nas w najwyższym stopniu rozgoryczony. Może nawet knuł w duszy zemstę. Gdyby między jeńcami nie było jego syna i bratanka, mógłbym przypuścić, że zamierza nas wydać w ręce Indsmanów. Kto mógł wiedzieć, jakie myśli i rachuby zaprzątały jego mózg! Dlatego uważałem za stosowne przełamać uporczywe milczenie. Musiałem z nim sam się rozmówić, ponieważ słowa, wypowiedziane przeze mnie, większe nań musiały wywrzeć wrażenie, niż gdybym przesłał je za pośrednictwem Dicka Hammerdulla lub Pitta Holbersa. Podszedłem przeto do niego i zapytałem:
— Jechał pan za nami od wczoraj, mr. Fletcher, aczkolwiek pana nie prosiliśmy. Zdaje się, że pan nadal zamierza dotrzymać nam towarzystwa. Czy nie?
— To pana nie obchodzi! — brzmiała odpowiedź.
— Sądzę, że to nas bardzo obchodzi, i upominam pana, abyś przemawiał do mnie innym tonem. Nie zwykłem wysłuchiwać grubjaństwa bez odpowiedniej reakcji! Widział pan i słyszał, że nie chcemy o panu nic wiedzieć; jeśli mimo to jedziesz pan za nami i obozujesz wraz z nami, to moglibyśmy ostatecznie znieść to, o ile według naszego przekonania nie narazi nas pan na szkodę.
— Na szkodę? — parsknął złośliwie. — Pshaw! Wam już nio nie może ani pomóc, ani zaszkodzić!
Ledwie zdążył to powiedzieć, zerwałem z najbliższego krzewu gałązkę grubości palca, zdarłem z niej liście i smagnąłem go kilkakrotnie naukos przez twarz.
— Tak! Kto nie chce słuchać, ten poczuje. Nauczę pana uprzejmości!
Wydał nieartykułowany okrzyk wściekłości, podskoczył i wyrwał rewolwer, aby we mnie wycelować, ale, nim zdążył skierować lufę, uderzyłem go po ramieniu tak, że broń upadła na ziemię; wnet potem uderzyłem go pięścią w skroń; runął jak martwy kloc. Gruby Hammerdull stał już przy mnie i zawołał zachwycony:
— Hergh — day! Nareszcie, nareszcie widzę znów słynne uderzenie Shatterhanda! Thank you, sir! Drab się doigrał. Czy go nie spętamy odrobinkę, aby po oprzytomnieniu nie palnął jakichś głupstw?
— Dobrze, drogi Dicku! Kilka rzemieni dokoła nóg i rąk nie zawadzi.
— Podejdź tu, Pitt Hollbers, stary coonie! Ozdobimy chude gnaty tego Old‑Cursing‑Dry pół tuzinem skromnych kokard. A może myślisz, że nie?
Pitt podszedł z uśmiechem na twarzy i odpowiedział jak zwykle:
— Jeżeli sądzisz, że tak przystoi, możemy to zrobić, stary Dicku!
— Czy zrobimy, czy nie zrobimy, to wychodzi na jedno; ale w każdym razie będzie to zrobione.
Nietylko go spętali, ale nadomiar przywiązali do tęgiego krzewu, aby nie mógł ukradkiem ruszyć się z miejsca. Skoro skończyli, Dick otarł swe tłuste ręce i rzekł z zadowoleniem:
— Przy panu wcale inaczej się żyje, sir! Zajeżdżamy szkapy od miesięcy, a nie zdarzyło się nic godnego uwagi; ledwo zaś pana spotkaliśmy, a już tkwimy po szyję w przygodach.
— A przedwczorajszy napad? Czy to nie była przygoda? — zapytałem.
— Była dla innych; nas nie dosięgła. A gdyby nawet, zawszeć czuwaliście wpobliżu. W ciągu jednego tygodnia przeżywa się z wami więcej, niż z kim innym w ciągu roku. Wiadoma to rzecz. Teraz trzymamy mocno starego przeklętnika i możemy o czem innem pomyśleć. Co pan powie o potrawie rybiej? Nasze mięso już prawie na wyczerpaniu.
— Czy macie aby wędki?
— Co za pytanie? Co też panu po głowie się błąka, sir! Jest Dick Hammerdull, a niema wędek? Spytaj pan raczej, czy w naszej miłej San Juan znajdziemy ryby. A może chcesz wyłowić i wysmażyć pijawki, Pitt Holbers, stary coonie?
— Hm! Jeśli myślisz, że są tak tłuste jak ty, Dicku, to można. Milsze mi jednak ryby, mój przysmak umiłowany. Żołądek mój nie zniósłby dzisiaj pijawek.
Tak długą mówkę rzadko kiedy palił Pitt Hollbers; ta przecież wystawiła jego ulubioną potrawę! Mogłem ich na szczęście zapewnić z własnego doświadczenia, iż połów będzię pomyślny; poszli więc nad brzeg, a tam się schowali, aby nis spostrzegł ich jakiś przechodzący Pa‑Utes. Wyciągnąłem się w trawie i zamknąłem oczy, aczkolwiek nie byłem zmęczony. O śnie nie mogło być mowy. skoro oczekiwałem Apacza. Prawdziwy jednak westman, kiedy leży, zwykł przymykać oczy, gdyż wówczas słuch ma znacznie czulszy.
Upłynęła może godzina, kiedy wreszcie obaj rybołówcy wrócili. Połów był tak obfity, że mógł starczyć na obiad i wieczerzę. Niestety, nie mogliśmy zapalać ogniska przed przybyciem Apacza, ponieważ nie byliśmy pewni bezpieczeństwa. Nos indjański wyczuwa zdaleka zapach ogniska, a jeszcze dalej zapach pieczonego mięsa czy ryb.
Czas mijał; nadeszło południe. Upłynęły jeszcze dwie godziny; obaj „odwróceni toasts“ niepokoili się się o Apacza. Aby uspokoić ich, musiałem im uprzytomnić, jak wielka odległość dzieli nas od obozu, a jak powoli odbywają się za dnia wywiady. — Old‑Cursing‑Dry już dawno ocknął się z omdlenia, ale miał oczy zamknięte i wcale się nie poruszał. Było to nam tylko na rękę.
Wreszcie, wreszcie zaszemrało w zagajniku. Ukazał się Winnetou. Twarz jego była równie nieruchoma jak poprzednio; ale znałem go zbyt dobrze, abym miał nie poznać, że przynosi radosną nowinę. Skoro zobaczył ryby, objaśnił nam sytuację na swój sposób: nie mówiąc ni słowa, poszukał trawy, zgarnął ją, wyciągnął punks i podpalił zielsko. Dick Hammerdull zrobił wesołą minę, trącił łokciem Pitta Holbersa i rzekł:
— Wszystko zdaje się być w porządku; możemy spokojnie smażyć nasze pijawki. Co o tem myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli myślisz, że cieszy mnie zgóry przysmak, to masz słuszność, stary Dicku.
Podzielono ryby na dwie porcje: jedna była przeznaczona do natychmiastowego spożycia, druga pozostawała na wieczerzę. Potem każdy dostał swoją część, nawet Fletcher. Winnetou widział, że stary przeklętnik jest spętany, ale nie pytał o powód.
Podobnie i ja nie pytałem go o wynik wywiadu, albowiem wiedziałem, że sam wszystko opowie, kiedy uzna to za stosowne. Natomiast dwaj pozostali towarzysze nie mogli usiedzieć cierpliwie. Dick Hammerdull, ledwo przełknął ostatni kęs, wytarł usta zatłuszczonym do połysku, rękawem i rzekł:
— Tak, teraz jesteśmy syci i możemy popomyśleć o Pa‑Utesach. Mam nadzieję, że jeszcze nie wyruszyli?
Ponieważ Winnetou nie odpowiadał, Dick dodał:
— A może się mylę, i wrogowie już opuścili obóz?
Łagodny uśmiech drgnął na męskiej twarzy Apacza, kiedy odpowiedział wymijająco:
— Rosa spada w swoim czasie, a słońce świeci w swoim. Dlaczego brat mój nie czeka, aż nadejdzie pora opowiadania?
— Poprostu dlatego, żem ciekawy, — odpowiedział grubas z komiczną szczerością.
— Squaw może być ciekawa, a nie mężczyzna, tem bardziej, kiedy jest takim wojownikiem, jak Dick Hammerdull. Jednakże ciekawości brata mego zadość się stanie. Pa‑Utes jeszcze nie wyruszyli.
— Gdzież są?
— W obozie, na który uprzedniego dnia dokonali napadu. Winnetou zliczył ich dokładnie; jest tam dwakroć po stu mężczyzn i sześćkroć po dziesięciu. Przywodzi im Pats‑avat[1], wódz Pa‑Utesów.
— A jeńcy?
— Leżą spętani, ale całkiem zdrowi i niezranieni. Uwolnimy ich w najbliższą noc.
— Uwolnimy? — spytał grubas z radosnem zdziwieniem. — Sądziłem, że lepiej będzie poczekać z tem, póki Pa‑Utes nie wpadną w ręce Nawajów; wówczas biali i tak będą wolni.
— Winnetou wierzy, że jego biały brat się myli. Kiedy zamkniemy Pa‑Utes w canonie, nie zwolniwszy uprzednio jeńców, to wrogowie będą mogli nam stawiać warunki, i grozić, że zabiją białych. Jeśli zaś ci będą już wolni, wrogowie będą zmuszeni przystać na wszystkie nasze warunki.
— Słusznie, zupełnie słusznie! Ja także wolę, abyśmy już dzisiaj uwolnili naszych przyjaciół, gdyż będzie to nielada fortel. Ale w jaki sposób ich uwolnimy?
— Brat mój dowie się w chwili stosownej. Winnetou podsłuchał rozmowę wielu Pa‑Utes; dowiedział się, dlaczego jeszcze nie wyruszyli, i w jakich okolicznościach napadli na białych. Między dwoma zabitymi jest syn wodza; uroczystość pogrzebowa potrwa zatem do jutra rano. Grób jego bowiem musi być bardzo wysoki. Jeszcze po północy będą musieli nad nim pracować. Wódz jest wściekły, i, bardzo być może, zabije jeńców, aby ich dusze obsługiwały go w Wiecznych Ostępach.
— All devils, to byłoby przeraźliwe!
— Byłaby to tylko zemsta, której czerwonych nauczyli biali. Byłaby to tylko kara tem bardziej sprawiedliwa, że podwójnie ugodziłaby w mordercę, którego syn i bratanek znajdują się pomiędzy jeńcami.
— A więc jednak Old Cursing‑Dry?
— Tak, to on.
Fletcher leżał dosyć blisko, aby słyszeć każde słowo. Oczy otworzył już poprzednio, kiedy mu dano jeść. Usłyszawszy teraz ostatnie słowa Apacza, zawołał:
— To nie ja; to nie ja; nie mam najmniejszego wyobrażenia! Te.... łotry są najniegodziwszymi.... jacy istnieją na świecie. Przysięgam na.... że mówię prawdę!
Znowu więc trzy przekleństwa, których niepodobna powtórzyć. Winnetou nie zwrócił na tę odpowiedź uwagi i kontynuował:
— Pa‑Utes nie zamierzali właściwie tam obozować. Nie odkryliby obecności białych, gdyby nie dokonano morderstwa. Syn wodza wraz z dwoma innymi wojownikami wyprzedzali wojsko; naraz padły szybko jeden po drugim dwa strzały, i syn wodza zwalił się z konia martwy, a wraz z nim jeden z obu towarzyszy. Obie kule przebiły im głowy.
— Czy to dowód, że ja ich zabiłem? — ryknął wściekle Fletcher.
Winnetou zwrócił się go Hammerdulla i Holbersa:
— Jeśli ten człowiek jeszcze raz ośmieli się podnieść głos, to niech moi bracia wsadzą mu knebel do ust i zwiążą go w kabłąk. Następnie rzucimy go do rzeki, aby powoli zatonął.
Po chwilowej pauzie wrócił do wątka poprzedniej rozmowy:
— Drugi towarzysz, który uszedł cało, skierował konia ku miejscu, skąd padły zdradzieckie wystrzały. Wówczas ujrzał jeźdźca. Ponieważ niezupełnie się jeszcze ściemniło, mógł dokładnie obejrzeć tego człowieka i jego rumaka. Jeździec nosił na głowie słomkowy kapelusz, a pod nim chustkę, jaką noszą często vaquerzy lub cowboy‘e. Niestety, wojownik nie mógł go doścignąć. Koń napastnika był ciemnej maści, na boku, z prawej strony, miał jasną plamę. Moi bracia wiedzą przecież, kto nosi taki kapelusz i taką chustkę, i czyj rumak ma taką jasną plamę. Winnetou słyszał to dokładnie z rozmowy dwóch Pa‑Utesów.
Oczywiście, wszystkie te oznaki dotyczyły Fletchera. Mimo to ważył się zaprzeczać, i syknął ze złością:
— Kłamstwo, czysta blaga! Co taki czerwony.... powiada, nie ma żadnej.... wartości. Przysięgam na...., że jestem niewinny, ja....! Znowu cztery wyrażenia, za którebym skórę mu wyłoił! Apacz mówił dalej zimnym, dobitnym głosem:
— Czy bracia moi przypominają sobie jeszcze okrutne słowa, jakiemi ten człowiek przy spotkaniu z nami wyraził się o Indjanach, chociaż wiedział, iż ja sam jestem czerwonym? Ile słów powiedział, tylu jest świadków i sędziów przeciwko niemu; on, a nikt inny jest zabójcą, lubo przysięgał, że nim nie jest!
Old Cursing‑Dry szarpnął więzami i krzyknął:
— A ja ponawiam swoją przysięgę przy wszystkich... Niechaj oślepnę, niechaj kości mam zmiażdżone, jeśli jestem zabójcą! Jesteście tak głupi, że...
Nie mógł dokończyć — to ja klęczałem przy nim. Trzymając go prawą ręką mocno za gardło, lewą urwałem mu z poły kawał sukna i zgniotłem w pięści. Nacisnąłem mocno na krtań, a wówczas usta przeklętnika rozwarły się szeroko. Po chwili knebel tkwił mocno. Hammerdull postarał się o drugą szmatę, którą zawiązał Fletcherowi usta, aby nie mógł językiem wypchnąć knebla. Teraz, zabezpieczeni przed jego bluźnierstwami, wróciliśmy na swoje miejsca.
Długo siedzieliśmy w milczeniu; każdy znał myśli i uczucia swych towarzyszów. Hańba rodu Judzkiego! Bestja ukryta w ciele człowieczem! Czy istotnie może istnieć ludzkie stworzenie, zasługujące na takie miano? Dotychczas przeczyłbym temu; teraz musiałem to przyznać, aczkolwiek sprzeciw dyktowało mi serce. Co mieliśmy począć z tym człowiekiem? Zwrócić mu wolność, to znaczy rozpętać wściekłe dzikie zwierzę przeciwko wszystkim, których ludźmi nazwać można, i wszystkiemu, co ludzkie? Nie nie! Wydać go Pa‑Utesom? Tak, i znowu tak! zasłużył na to, gdyż on to był zabójcą — i tylko śmierć mogła go unieszkodliwić.
Winnetou położył mi rękę na ramieniu I rzekł, jak gdyby czytając w moich myślach:
— Niech brat mój nie natęża myśli! Jeśli mu żal nawet tak złego człowieka, to wódz Apaczów sam będzie sędzią. Old Cursing‑Dry zostanie wydany Pa‑Utesom. Powiedziałem. Howgh!
— Czy uważasz mnie za słabego?
— Nie, ale za miłosiernego.
— Masz rację, nawet ten człowiek budzi we mnie litość, choć nie jego ciało, lecz dusza. Czyż ma stąd odejść na wieczne zatracenie nie zwróciwszy ku Niebu ani jednego spojrzenia skruchy?
— Nie troszcz się na próżno! Czy masz władzę otwierania mu oczu? Jeden tylko jedyny posiada ową moc, wielki, dobry Manitou. Nauczyłeś mnie zawierzać mu we wszelkich okolicznościach życia. Czy sam się temu sprzenlewłerzyłeś? Nie frasuj się! Ziemskie życie tego bluźniercy i zabójcy podpada pod nieubłagalne prawa sawany; ale dusza jego należy do Manitou. Odtąd nie będzie naszym towarzyszem, lecz jeńcem, którego mamy wydać Pa‑Utesom. Dlatego nie powinien być świadkiem naszych rozmów.
I dodał już półgłosem:
— Winnetou powie wam teraz, w jaki sposób zdołamy uwolnić ośmiu jeńców. Dick Hammerdull i Pitt Hoibers znają miejsce, gdzie obozują Pa‑Utesowie. Rozciąga się tam mały półwysep, połączony z brzeg em wąskim przesmykiem. Na tym półwyspie umieszczono jeńców, ponieważ jest to najbardziej bezpieczne miejsce.
— Znam ten półwysep — skinął Hammerdull. — Chcieliśmy tam rozbić obóz, ale zrezygnowaliśmy z powodu obfitości komarów. Brzegi są bowiem zarośnięte krzewiną.
— To nam właśnie na rękę. Jeńcy są, oczywista, spętani; o ucieczce drogą wodną ani marzyć. Dlatego wystarczy jeden strażnik, stojący na przesmyku. I jeśli nawet byli tak ostrożni, że wystawili dwóch, czy trzech wojowników, i to nie szkodzi. Możemy ich wszak unieszkodliwić w ciągu jednej minuty.
— Well! Jestem przeświadczony, że samotrzeć damy radę więcej niż trzem strażnikom; równie szybko przetniemy więzy jeńców, ale co później? Na brzegu obozuje przeszło dwustu pięćdziesięciu Indsmanów, pomiędzy którymi nie będziemy mogli się przekraść.
— Nie mamy tego zamiaru, ponieważ umkniemy wodą.
Hm! Czy nie łatwiej to powiedzieć, niż wykonać? Jestem wprawdzie pewny, że wszyscy koledzy umieją pływać, atoli przez pewien czas nie będą mogli poruszać członkami, ponieważ długo leżeli w pętach. Niepodobna też, aby wszyscy pływali równomiernie; dlatego oddalimy się od siebie, a później trzeba będzie czekać na powolniejszych. Tymczasem zaś Indsmans zdołają nas pojedyńczo wywędzić, lub nawet zgasić.
— Mój biały brat nie zwrócił uwagi na moje słowa; powiedziałem, że umkniemy wodą, a nie we wodzie. Nie popłyniemy, lecz sklecimy tratwę. Jeśli trzeba będzie komu pływać, my to obaj uczynimy, ja i Old Shatterhand.
— Ach, tratwa! Ale tratwa, która ma zmieścić osiem osób, musi być tak duża, że Indsmans ją bezsprzecznie zobaczą, mimo że dziś nów i w nocy będzie bardzo ciemno. Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie!
— Jeśli myślisz, że dziś jest nów, to masz słuszność, stary Dicku, — brzmiała odpowiedź — atoli Winnetou wie dobrze, czego pragnie.
— Czy wie, czy nie wie, to nietylko na jedno wychodzi, ale nie zmienia nawet postaci rzeczy; ja także jestem najzupełniej przeświadczony, że musi mieć jakiś dobry pomysł. Co pan o tem sądzi, mr. Shatterhand?
— Domyślam się zamiaru naszego czerwonego brata. Tratwa — odrzekłem — powinna ujść niepostrzeżona. A Pa‑Utesowie, gdyby zostali na wybrzeżu, ujrzeliby ją niechybnie; dlatego przypuszczam, że Winnetou zamierza ich odciągnąć.
— Mój biały brat odgadł słusznie — skinął Apacz. — Trzeba wywabić Pa‑Utesów.
— Ale w jaki sposób? — zapytał Dick Hammerdull.
— Zapomocą ogniska.
— Dobrze! Ale gdzie je rozpalimy? Nie możemy podpalić lasu; byłby to grzech, zwłaszcza tutaj, gdzie tak mało drzew.
— Las jest święty dla wodza Apaczów. Nie powinien zginąć. Ale musimy podpalić coś, co jest święte dla Pa‑Utesów, aby ich przerazić; jeśli się nie przerażą, to nie popełnią nieprzezorności i nie opuszczą obozu.
— Jestem naprawdę ciekaw, jaką rzecz Winnetou wybierze na spalenie?
— Nowy grobowiec.
— Świetnie! Ta myśl jest warta dziesięciu tysięcy dolarów! Wszelako grobowiec nie zapali się, bo jest kamienny!
Nie trzeba wcale spalić samego grobowca; skoro nagromadzimy na nim trochę trawy i paliwa, a następnie podłożymy ogień, czerwoni przerażą się i pośpieszą na ratunek.
— Tak, lecz dopiero go wnoszą, a więc musimy czekać. A nawet później będzie to dosyć niebezpieczne, gdyż wrogowie zostawią tu strażników.
— Mój brat Dick Hammerdull niech sobie uświadomi zwyczaje czerwonych narodów! Skoro grobowiec będzie gotów, złoży się nieboszczyka i wszyscy się wycofają oprócz ojca; trzeba go bowiem zostawić samego, aby mógł zaintonować treny, których tylko dusza zamordowanego powinna wysłuchać.
— Czy zabijemy go?
— Nie, Old Shatterhand i Winnetou nie zabijają nikogo, chyba,że zmuszają ich okoliczności.
Dostanie uderzenie od Old Shatterhanda, aby milczał. Ponadto nic mu się złego nie stanie.
— Ale nie możemy jednocześnie znajdować się przy grobowcu i na tratwie! Czerwonoskórzy zgaszą ognisko, zanim będziemy gotowi, a wówczas nasz plan będzie pod znakiem wielkiego zapytania.
— Dick Hammerdull niech się nie martwi. Będzie w porządku. Tak dokładnie obliczymy czas, aby powodzenie było pewne. Teraz przystąpimy do pracy i sklecimy tratwę; musi być gotowa, nim się zmierzchnie.
— Czy jesteśmy pewni, że nikt nas nie będzie obserwował?
— Winnetou wie dobrze, że Pa‑Utesowie nie przybędą tutaj.
— Czy przybędą, czy nie, to na jedno wychodzi; ale zawszeć to lepiej, jeśli się nie dowiedzą, że tu bawimy, i z jakim nosimy się zamiarem. Zawsze i we wszelkich okolicznościach jest lepiej, jeśli staje się to, co jest najlepsze. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli myślisz, że lepiej jest lepiej, drogi Dicku, to ani mi się śni mieć coś przeciwko temu, — odparł Pitt.
Zaczęliśmy ścinać cienkie konary; robota z powodu braku pił szła powoli, ale cicho i sprawnie. Nie brakło również świeżych, giętkich rózeg do wiązania pieńków. Zanim upłynęły dwie godziny, mieliśmy gotową tratwę. Sporządziliśmy dwa stery, na przodzie i ztyłu, a poza tem cztery wiosła, aby w razie potrzeby szybciej jechać, niż prąd będzie tratwę unosił.
Następnie zabrano cztery wiązki suchego drzewa i trawy, i złożono na tratwie. Teraz trzeba się było zająć końmi; musieliśmy je gdzieś bezpiecznie ulokować. Znajdowaliśmy się, jak już rzekłem, nad obozem Pa‑Utesów; wypadało więc na tratwie jechać wciąż naprzód, nawet po uwolnieniu jeńców, poczem skierować się do drugiego brzegu, aby wrogowie, ścigając nas, musieli się przeprawić przez rzekę. Dlatego należało ukryć konie w miejscu odpowiedniem, za obozem wrogów. Oczywiście, dotyczyło to także zabezpieczenia Old Cursing‑Dry.
Przeprawiliśmy konie tratwą na drugi brzeg. Fletchera przytroczyliśmy do jego siodła. Pitt Holbers musiał zostać przy tratwie. Pojechaliśmy wzdłuż rzeki, nie przy brzegu, lecz w takiej odległości, że mogliśmy być pewni, iż nikt nas nie zauważy.
Aby wykorzystać światło dzienne, jechaliśmy galopem. W pół godziny później od obozu dzieliło nas zaledwie pół mili angielskiej. Prowadził stąd mały, ciasny zadrzewiony wąwóz. Przywiązaliśmy konie do drzew, jak również jeńca, aby nie mógł się uwolnić; nie tając wściekłości, kopał nas nogami, nim spętaliśmy go ponownie. Gdyby nie knebel, obrzuciłby nas na pewno długą serją przekleństw.
Byliśmy zmuszeni zostawić go samego bez nadzoru i udać się zpowrotem pieszo. Tymczasem zapadła noc; mrok nie przeszkadzał nam jednak — wkrótce wróciliśmy do Pitta Holbersa.
Stanęliśmy na tratwie i puściliśmy ją wpław. Ja zająłem się tylnym sterem; Winnetou stał koło przedniego, szeptem rzucając mi komendę. Było tak ciemno, iż greenhorn nie ujrzałby własnej ręki przed oczami; ja jednak mogłem rozróżnić każde drzewo, na brzegu, a Winnetou na pewno widział lepiej ode mnie. Dick Hammerdull i Holbers siedzieli pośrodku tratwy i polegali na nas.
Pa‑Utesowie obozowali po lewej stronie rzeki; dlatego trzymaliśmy się blisko prawego brzegu. Prąd był silny. Jechaliśmy więc szybko. Skoro Winnetou uznał, że zbliżyliśmy się dostatecznie do obozu, wylądowaliśmy na lewem wybrzeżu, w miejscu, gdzie można było ukryć tratwę między zwisającemi gałęziami. Zaznaczam, że na lewym; wprawdzie chcieliśmy następnie uciec na prawy brzeg, ale uprzednio, na lewym, oczekiwało nas ciężkie zadanie.
Winnetou oddalił się na przeszpiegi. Wrócił po dwóch godzinach i zameldował, że sytuacja pomyślna. Grobowiec będzie skończony około północy, i od tej chwili tylko wódz będzie się tam znajdował. Budowla wznosi się w oddaleniu niespełna trzystu kroków od obozu. Śmiały Apacz dotarł nawet prawie do samego półwyspu, aby później pewnie i dokładnie kierować tratwą.
Leżeliśmy cicho wśród gęstych krzaków, aż do północy. Naraz Winnetou szepnął:
— Mój brat niechaj wyjmie lont z ładownicy.
Nasza robota miała się więc rozpocząć. Każdy westman nie zapomina zaopatrzyć się w kłębek cienkiego sznurka lontowego, ponieważ mu się taki lont przydaje. Odciąłem spory kawał tego sznura i włożyłem do kieszeni, aby go mieć pod ręką. Następnie opuściliśmy tratwę, dźwigając cztery wiązki trawy i chróstu. Prowadził nas Winnetou.
Poszliśmy na lewo do lasu. Apacz szukał miejsc rzadziej porośniętych, łatwiej dostępnych. Przed nami ujrzeliśmy niebawem ognisko obozowe, a na lewo światło małego płomienia przy grobowcu. Nieco później poznaliśmy przy nim Pats‑avata, wodza Pa‑Utesów, siedzącego samotnie nad ciałem syna. Wkrótce usłyszeliśmy jego treny. Ułożyliśmy wiązki. Dick i Pitt musieli pozostać: ja i Winnetou podkradliśmy się prawie aż do pleców wodza, poczem Winnetou wystąpił naprzód. Pats‑avat spojrzał. Zobaczywszy Apacza, podskoczył i zawołał przerażony:
— Uff! Winnetou, wódz Apaczów!
Nazwany podniósł rękę, wskazał na mnie i rzekł:
— Tak, to ja. A tu oto stoi mój biały przyjaciel i brat, Old Shatterhand.
Pa‑Utes odwrócił się szybko; wyłupił na mnie oczy. Otworzył usta, aby zawołać na pomoc, gdy, uderzony moją pięścią, runął, tracąc przytomność. Teraz Hammerduli i Holbers szybko przynieśli paliwo. Zasypaliśmy niem grobowiec, założyli lont, zapalili go u końca i oddalili się z taką szybkością, że nie minęła minuta, kiedy już znowu staliśmy na tratwie. Odwiązaliśmy ją i puścili blisko brzegu, wiosłując bardzo powoli.
Rozjaśniło się przed nami; zobaczyliśmy ognisko obozowe i w jego świetle półwysep. Tymczasem na lewo, w lesie, powstała łuna, która zwróciła uwagę Pa‑Utesów. Słyszeliśmy ich okrzyki i ujrzeliśmy, jak wielu pobiegło do grobowca.
— Zaczyna się! — rzekł Winnetou.— Trzymajcie strzelby wpogotowiu, a także noże, aby szybko przeciąć więzy jeńców.
Naraz z lasu doleciał głośny, przeraźliwy okrzyk:
— Neaw‑äkwe, neaw‑äkwe! — Wódz nie żyje, wódz nie żyje!
Wszyscy zerwali się z miejsc i pomknęli do lasu. Widzieliśmy wyraźnie, że również dwaj czerwoni z półwyspu przyłączyli się do biegnących.
— Szybko wiosłujcie do półwyspu, szybko! — poleciłem. — Holbers zostanie na tratwie, aby ją utrzymać!
Tratwa pomknęła z szybkością łodzi. Ledwie uderzyła o brzeg, gdy Winnetou, HamerdulI i ja skoczyliśmy na ląd. Zobaczyliśmy trzeciego wartownika, który nie opuścił posterunku. Spoglądając w kierunku lasu, do nas był odwrócony tyłem. Usłyszawszy szmer kroków, wykręcił się... Zobaczył nas, krzyknął i wycelował w Winnetou. Skoczyłem doń i uchwyciłem za strzelbę, Nie mogłem zapobiec wystrzałowi, który wszakże chybił. Wyrwać mu broń z ręki, odwrócić ją i uderzyć go kolbą w głowę — to było dziełem jednej chwili. Następnie ruszyłem ku jeńcom. Po minucie wszyscy byli wolni i siedzieli na tratwie. Skoczyliśmy za nimi, uchwycili za wiosła i skierowali tratwę ku przeciwnemu brzegowi.
Stało się to o wiele szybciej i wypadło pomyślniej, niż przewidywaliśmy. Tymczasem jednak wystrzał i krzyki nie przebrzmiały bez echa; czerwoni pobiegli zpowrotem do obozu. Zobaczyli, co się święci, gdyż padło na nas właśnie światło ogniska, i podnieśli straszliwy wrzask. Lecz po chwili zapanował nad wrzaskiem silny głos Winnetou:
— Pats‑avat, wódz Pa‑Utes, nie jest martwy; ocknie się wkrótce, albowiem Old Shatterhand oszołomił go tylko. Uwolniliśmy białych jeńców i nawet tysiące Pa‑Utesów nie zdołają ich odzyskać. Howgh!
Wrzask wzmógł się; padły strzały, nie trafiły nas jednak, gdyż jechaliśmy w milczeniu. Długo jeszcze słyszeliśmy głosy wrogów, którzy biegali tam i sam po brzegu, nie mogąc nic złego nam zrobić.
Uwolnieni i ocaleni biali dowiedzieli się ze słów Apacza, komu zawdzięczają życie. Chcieli wyrazić swoją wdzięczność, atoli Winnetou nakazał im milczenie:
— Cicho, nie jesteśmy jeszcze pewni. Kto wie, czy wszyscy macie się z czego cieszyć. Upłynie tylko krótki czas, a odbędzie się sąd, który może mieć poważne następstwa. Powiedziałem. Howgh! — — —