Błąd Abbé Moureta/Księga druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Morze zieloności wprost, na prawo, na lewo, wszędzie. Morze toczące swe fale aż na krańce horyzontu bez żadnej przeszkody czy to domu, czy kawałka muru, czy drogi. Morze bezludne, dziewicze, święte, roztaczające swą dziką słodycz w niewinności osamotnienia. Słońce jedynie tu wchodziło, tarzało się złotą płachtą po łąkach, zarzucało aleje rozpędem swych rozbieganych promieni, zawieszało pomiędzy drzewa swe delikatne włosy, piło ze źródeł jasnemi wargami, przejmującemi wodę drżeniem. W tym pyle z płomieni, wielki ogród bujał rozszalały niby szczęśliwe zwierzę, puszczone na koniec świata, zdala od wszystkiego, wolne od wszystkiego. Była tu taka przeobfitość ulistnień, takie wezbranie barw, iż ogród był ukryty z końca w koniec, zalany, zatopiony. Nic tylko stoki zielone, łodygi wybuchające jak fontanny, masy pieniące się, firanki lasów hermetycznie zasunięte, wlokące się po ziemi płaszcze pnących się roślin, gromady gałęzi olbrzymich zwieszające się ze wszystkich stron.
Zaledwie po pewnym czasie można było rozpoznać pod niezmiernem najściem soków, dawny rysunek Paradou. Naprzeciw w ogromnym jakby cyrku, musiał się znajdować kwietnik, a na nim zapadnięte fontanny, połamane poręcze, popaczone schody, zwalone posągi, których białości widniały w głębi czarnej murawy. Dalej za niebieską linią jakiejś wody, rozpościerała się gęstwina drzew owocowych; jeszcze dalej widać było fioletowate głębie wysokiego starodrzewu, poprzecinane światłem, las, który stał się napowrót dziewiczym, którego wierzchołki okrywały się bez końca pączkami, poplamione zielonością żółtą, zielonością bladą, zielonością potężną wszelkich odcieni. Na prawo bór wdzierał się po wysokościach zasadzał małe lasy sosen, ginął w nędznych zaroślach, podczas gdy nagie skały tłoczyły się niby rumowiska po zawaleniu się góry, zakrywając horyzont; roślinność gorąca rozrywała tam ziemię, rośliny potworne, nieruchome w spiekocie, jakby gady uśpione; sitka srebrna, bryzgi wyglądające z daleka na kurzawę z pereł, wskazywały tam wodospad, źródło owych wód spokojnych płynących tak leniwie wzdłuż kwietnika. Na lewo wreszcie rzeka płynęła wpośród rozległej łąki rozdzielającej się na cztery strumyki, których kapryśne zakręty popod trzciny, wśród wierzb, widać było za wielkiemi drzewami; jak okiem dojrzeć ciągnęły się pastwiska, pejzaż skąpany w niebieskawym oparze, szmat światła tonącego zwolna w zazielenionym błękicie zachodu. Paradou, trawnik, las, skały, wody, łąki, zajmowały całą szerokość nieba.
— Paradou — wybełkotał Sergiusz, wyciągając ramiona, jakby chciał cały ogród do swej piersi przycisnąć.
Chwiał się, Albina musiała go posadzić na fotelu. Tu pozostał dwie godziny nic nie mówiąc. Z brodą na ręku patrzył. Chwilami powieki jego mrugały, czerwoność zalegała mu policzki. Patrzył zwolna z głębokiem zdziwieniem. Było to zbyt rozległe, zbyt złożone, zbyt silne.
— Ja nie widzę, ja nie rozumiem — zawołał, wyciągając ręce do Albiny ruchem najwyższego zmęczenia.
Dziewczyna wtedy oparła się o poręcz fotela. Obróciła jego głowę, zmusiła, aby patrzył znowu. Mówiła mu półgłosem:
— To nasze. Nikt nie przyjdzie. Jak wyzdrowiejesz, będziemy się przechadzali. Będziemy mieli chodzenia na całe nasze życie. Pójdziemy, gdzie ty zechcesz... Gdzie ty chcesz iść?
Uśmiechał się, odpowiadał:
— O, niedaleko. Pierwszego dnia o dwa kroki odedrzwi. Bo widzisz, jabym upadł... Ot, pójdę tam, pod to drzewo, przy oknie.
Ona zaczęła znów łagodnie:
— Czy chcesz pójść na kwietnik? Zobaczysz krzaki róż, wielkich kwiatów, które wszj3tko zjadły, aż do alei dawniejszych, zasadzając je swemi bukietami. A może wolisz sad, gdzie nie mogę wejść inaczej, jak czołgając się, tak trzeszczą gałęzie pod owocami... Pójdziemy jeszcze dalej, jeśli będziesz się czuł na siłach. Pójdziemy aż w bór, w cień głęboki, bardzo daleko, tak daleko, że będziemy nocowali na dworze, jeśli nas noc zaskoczy. Albo też którego rana wdrapiemy się tam wysoko, na te skały, Zobaczysz rośliny, których ja się boję. Zobaczysz źródła, deszcz wody, pod który będziemy nastawiali twarz dla zabawy... Ale jeżeli wolisz chodzić wzdłuż żywopłotów, nad brzegiem którego strumyka, to trzeba będzie pójść przez łąki. Bardzo dobrze jest pod wierzbami, wieczorem przy zachodzie słońca. Można się położyć na trawie i patrzeć na zielone żabki skaczące po źdźbłach sitowia.
— Nie, nie — rzekł Sergiusz — męczysz mię, ja nie chcę widzieć tak daleko... Zrobię dwa kroki. To będzie dużo.
— Ja sama nawet — ciągnęła dalej — nie mogłam być jeszcze wszędzie. Dużo jest takich zakątków, których nie znam. Od tylu tu już lat chodzę a zawsze czuję w koło siebie jakieś dziury nieznane, miejsca, gdzie cień musi być świeższy, trawa miększa... Słuchaj, zawsze sobie wyobrażałam, że jest tu jedno zwłaszcza takie miejsce, gdziebym chciała żyć na zawsze. Jest ono gdzieś z pewnością, musiałam je minąć, albo może ukrywa się tak daleko, że nie doszłam jeszcze do niego w czasie moich ciągłych wycieczek... Prawda, Sergiuszu, poszukamy go razem, będziemy w niem żyli?
— Nie, nie, przestań — wyjąkał młodzieniec. — Nie rozumiem tego, co mówisz. Zabijasz mię.
Pozwoliła mu płakać chwilę w swem objęciu, niespokojna, zmartwiona, iż nie może znaleźć słów któreby go uspokoiły.
— Więc Paradou nie jest tak piękne, jak ty śniłeś? — zapytała jeszcze.
Podniósł głowę, odpowiedział:
— Sam nie wiem. To było malutkie a tymczasem coraz to rośnie... Zabierz mnie, schowaj mnie.
Odprowadziła go do łóżka, uspakajając jak dziecko, kojąc go kłamstwem.
— A więc nie, to nieprawda, niema żadnego ogrodu. To bajka taka, którą ci opowiedziałam. Śpij spokojnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.