Błąd Abbé Moureta/Księga druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przyprowadzała go tak codziennie do okna w godzinach mniej upalnych. Próbował już chodzić sam po parę kroków, opierając się na meblach. Jego policzki miewały różowe przebłyski, ręce traciły woskową przezroczystość. Ale wśród tego powrotu do zdrowia, ogarnięty był jakiemś osłupieniem zmysłów, sprowadzającem go do życia roślinnego, niedołężnej, wczoraj narodzonej istoty. Był rośliną tylko, czując jedynie, powietrze, w którem się nurzał. Zamykał się w sobie, zbyt ubogi jeszcze w krew, aby rozlewać się na zewnątrz, trzymał się ziemi, pijąc całem ciałem wszystkie jej soki. Było to drugie poczęcie się, powolne kłucie się w gorącem, wiosennem jaju. Albina, pamiętająca pewne słowa doktora Paskala, doznawała wielkiej trwogi, widząc go ciągle takiem dzieciątkiem, takim naiwnym, głupowatym. Słyszała była o tem, iż pewne choroby zostawiają po sobie pomięszanie zmysłów. I godzinami zapominała się, patrząc na niego, wysilając się jak matka na uśmiechy, któreby jego uśmiech wywołały. Nie śmiał się jeszcze. Kiedy mu przesuwała rękę przed oczyma, nie wiwidział, nie śledził tego cienia. Kiedy mówiła do niego, ledwie że obracał z lekka głowę w stronę głosu. Miała tylko jedną pociechę: rósł wspaniale, był pięknem dzieckiem.
Przez cały tydzień otaczała go delikatnemi staraniami. Czekała, aby dorósł. W miarę jak dostrzegała pewne przebudzenia, nabierała otuchy, że czas zrobi z niego człowieka. Były to lekkie wstrząśnienia, gdy go dotykała. Wreszcie jednego wieczora zaśmiał się słabo. Nazajutrz, posadziwszy go przy oknie, zeszła do ogrodu i zaczęła biegać i wołać go. Znikała pod drzewami, przebiegała po słońcu, wracała zdyszana, klaszcząc w ręce. On z zamglonemi oczyma nie widział jej zrazu wcale. Ale gdy rozpoczynała znów bieganie, chowając się to wyskakując z za każdego krzaka, krzycząc do niego, zwrócił w końcu oczy na białą plamę jej spódnicy. A kiedy zatrzymała się nagle przed oknem, z twarzą podniesioną, wyciągnął ręce, jakby chciał iść ku niej. Powróciła i uściskała go pełna dumy.
— Ach, zobaczyłeś mię, zobaczyłeś! — wołała. — Pójdziesz do ogrodu zemną, prawda?... Ach, żebyś wiedział, jak mnie martwisz od kilku dni tem udawaniem głupiego, co ani mię widzi, ani słyszy!
Zdawał się słuchać jej z pewną przykrością i pochylił głowę lękliwym ruchem.
— A lepiej ci jednak — mówiła dalej. — Jesteś już taki silny, że możesz zejść kiedy zechcesz... Czemu już nic do mnie nie mówisz? Czy zgubiłeś język? A tu niemowlę! Pokazuje się, że muszę go uczyć mówić!
I w istocie bawiła się nazywaniem mu przedmiotów, których on się dotknął. Bełkotał, podwajał sylaby, nie wymawiając czysto ani jednego wyrazu. Skłaniała go do przechadzek po pokoju. Gdy pod trzymując prowadziła go od łóżka ku oknu, była to wielka podróż. Dwa czy trzy razy w drodze omało nie upadł, z czego śmiała się serdecznie. Raz usiadł sobie na ziemi i namęczyła się niemało, zanim się jej udało go podnieść. Potem przedsiębrała z nim wycieczkę w koło pokoju, sadzając go na kanapie, na fotelach, na krzesłach. Wycieczka w koło tego małego światka, zabrała im dobrą godzinę czasu. Wreszcie mógł się już puścić sam o kilka kroków. Wtedy stawała przednim z otwartemi rękami i cofała się, wołając go, tak aby musiał przejść cały pokój, chcąc się znów dostać do oparcia na jej ręku. Kiedy, nadąsany, nie chciał chodzić, wyjmowała swój grzebień, pokazując mu go jak cacko. Wtedy przychodził go wziąć i siedział godzinami spokojnie w kącie, bawiąc się grzebieniem, którym sobie delikatnie pocierał ręce.
Raz zrana, Albina zastała Sergiusza na nogach. Potrafił już otworzyć jedną okiennicę. Próbował chodzić bez opierania się na meblach.
— Patrzcie, jaki zuch! — zawołała wesoło. — Jutro gotów wyskoczyć przez okno, jak mu się da swobodę... Więc już naprawdę silny z nas człowiek teraz?
Sergiusz, w odpowiedzi, zaśmiał się dziecinnie. Członki jego odzyskały zdrowie młodzieńcze, ale nie obudziła się przytem świadomość wrażeń. Całe popołudnia spędzał naprzeciw Paradou, z miną dziecka, które widzi tylko białość a słyszy zaledwie drżenie hałasów. Miał nieświadomość małego chłopca, z dotykaniem tak naiwnem jeszcze, iż nie dozwalało mu ono rozróżnić sukni Albiny od materyału na starych fotelach. I ciągle zjawiał się ten sam podziw wielkich otwartych oczów, które nie rozumieją, niepewność ruchów nieumiejących się skierować tam gdzie chcą, początek bytu, czysto instynktowny, bez znajomości otoczenia. Człowiek się nie narodził.
— Dobrze, dobrze, udawaj głupiego — mruknęła Albina. — Zobaczymy.
Zdjęła grzebień i pokazała mu.
— Chcesz mego grzebienia — rzekła. — Chodź go wziąć.
A gdy go, cofając się, wyprowadziła z pokoju, otoczyła go ramieniem, podtrzymując za każdym schodem. Założyła sobie, napowrót grzebień, nie przestając go przytem zabawiać, łaskotała mu szyję końcem swych włosów, aby tym sposobem nie dać mu poznać, że schodzi. Ale na dole, zanim otworzyła drzwi, przestraszył się ciemności korytarza.
— Patrzże! — zawołała.
I popchnęła drzwi, które się otworzyły na oścież. Był to nagły wschód słońca, zasłona nocy gwałtownie pociągnięta, odsłaniająca dzień w jego porannem weselu. Park otwierał się, rozpościerał, kryształowo zielony, świeży i głęboki jak krynica. Sergiusz, oczarowany, stał na progu, pragnąc i wahając się dotknąć stopą tego morza światła.
— Zdawałoby się, że boisz się zamoczyć — rzekła Albina — przecież ziemia jest twarda.
Zdecydował się na jeden krok, zdumiony łagodnym oporem piasku. Przy tem pierwszem dotknięciu ziemi doznał jakiegoś wstrząśnienia, zadrgał życiem, na chwilę wyprostowując się, oddychając jakby wyrósł.
— Dalejże, odwagi — powtórzyła Albina. — Wiesz, żeś mi obiecał zrobić pięć kroków. Idziemy do tego drzewa morwowego, co jest pod oknem... Tam odpoczniesz sobie.
Te pięć kroków zabrały kwadrans czasu. Za każdym wysiłkiem stawał, jakby musiał wyrywać korzenie trzymającego przyziemi. Młoda dziewczyna, popychając go, powiedziała ze śmiechem:
— Wyglądasz jak drzewo, które chodzi.
I oparła go plecami o drzewo morwowe w deszczu słońca padającym z gałęzi. Potem zostawiła go, odbiegła jednym susem, wołając do niego, aby się nie ruszał. Sergiusz ze zwieszonemi rękami, obracał zwolna głowę do parku.
Wiosna się poczynała. Blada zieleń pławiła się w mleku młodości, tonęła w jakiemś łagodnem świetle. Drzewa pozostawały młodociane, kwiaty miały niemowlęce ciała, wody były błękitne, jak błękit naiwny pięknych szeroko otwartych oczu. W każdym listeczku nawet widać było zachwycające przebudzenie się. Sergiusz zatrzymał się na wielkiem żółtem otworzysku, które czyniła przed nim szeroka aleja, wśród gęstej, zielonej masy; przy samym końcu na wschodzie, łąki zroszone złotem zdawały się stanowić owo pole światła, na które schodziło słońce. On czekał, aby poranek wszedł na tę aleję i przypłynął aż do niego. Czuł jego ciepły powiew, zrazu zaledwie muskający go po skórze, potem zwiększający się i tak ostry, że wstrząsał się cały. Rozsmakowywał się w nim coraz wyraźniej, pijąc zdrową gorycz świeżego powietrza, mając w ustach słodkie aromaty, owoce kwaśne, drzewa mleczne. Wdychał ten poranek wraz z zapachami, które przynosił ze swej podróży, zapachy ziemi, lasu cienistego, roślin gorących, zwierząt żywych, cały bukiet zapachów, których moc gwałtowna przyprawiała o zawrót głowy. Słyszał jak idzie cichym lotem ptaka tuż nad trawami, jak wyprowadza z milczenia cały ogród, obdarzając głosem wszystko, czego dotknął i jak mu dźwięczy w uszach muzyką istot i rzeczy. Widział jak idzie z głębi alei, z łąk zroszonych złotem, taki różowy, taki radosny, że rozświecał swą drogę uśmiechem, w dali niby jakaś plama światła, a o kilka kroków już sam blask słońca. I poranek przyszedł uderzyć o drzewo, o które wsparty był Sergiusz. I Sergiusz urodził się w tym początku poranka.
— Sergiuszu, Sergiuszu — zawołał głos Albiny niewidzialnej za wysokiemi krzakami kwietnika. — Nie bój się, ja tu jestem.
Ale Sergiusz już się nie bał. Rodził się w słońcu, w tej kąpieli przeczystej światła, które go zalewało. Rodził się, mając dwadzieścia pięć lat, ze zmysłami nagle otwartemi, ucieszony wielkiem niebem, ziemią szczęśliwą, nadzwyczajnem zjawiskiem tego horyzontu rozpościerającego się dokoła niego. Ten ogród wczoraj mu nieznany, był przedziwną rozkoszą. Wszystko przepełniało go zachwytem, nawet źdźbła traw, nawet kamyki w alejach, nawet tchnienia, których nie widział a które przechodziły mu po policzkach. Całem ciałem brał w posiadanie ten kawałek natury, całował go swemi członkami; usta jego piły, nozdrza wdychały, miał go w uszach, miał go w oczach. Ta natura była jego. Róże na kwietniku, wysokie gałęzie starodrzewu, skały rozbrzmiewające wodospadami, łąki gdzie słońce zasadzało kłosy swego światła, wszystko było jego. I zamknął oczy, rozkoszując się powolnem otwieraniem, aby doznać drugiego przebudzenia.
— Ptaki wyjadły zupełnie poziomki — rzekła Albina, przybiegając zasmucona. — Widzisz, znalazłam tylko te dwie.
Ale zatrzymała się o kilka kroków, patrząc na Sergiusza ze zdziwieniem, zachwycona, wstrząśnięta do głębi.
— Jakiś ty piękny! — zawołała.
I zbliżywszy się jeszcze, stanęła zatopiona w nim, szepcząc:
— Nigdy nie widziałam cię takim.
Musiał z pewnością wyróść. Odziany w ubranie swobodne, stał prosto, trochę szczupły jeszcze, z członkami delikatnemi, szeroką piersią i okrągłemi ramionami. Poruszał swobodnie białą szyją, brunatną na karku, odchylając nieco w tył głowę. Zdrowie, moc były na jego twarzy. Nie uśmiechał się, pozostawał w spoczynku, usta miał słodkie a poważne, policzki jędrne, duży nos, oczy szare, bardzo jasne, wszechwładne. Długie włosy okrywające całą jego czaszkę, spadały mu na ramiona w czarnych zwojach a lekki zarost wił mu się przy ustach i na brodzie, dozwalając widzieć białą skórę.
— Piękny jesteś, piękny jesteś — powtarzała Albina, która powoli przykucnęła przed nim, spoglądając pieszczotliwie. — Ale za co gniewasz się teraz na mnie? Dlaczego nic mi nie mówisz?
On stał, nie odpowiadając. Z oczyma gdzieś daleko, nie widział tego dziecka u swych stóp. Odezwał się sam. Rzekł w słońce:
— Jakie światło jest dobre!
I możnaby rzec, że słowa te były właśnie jakąś wibracyą słońca. Ozwały się ledwie wyszemrane, niby tchnienie muzyczne, niby dreszcz życia i ciepła. Od kilku już dni Albina nie słyszała była głosu Sergiusza. I wydał się jej zmieniony tak, jak i Sergiusz. Rozchodził się po parku słodszy od śpiewu ptaków a władzę miał w sobie większą, niż wiatr pochylający gałęzie. Królem był ten głos, rozkazywał. Cały ogród słyszał go, chociaż przeszedł jak jedno tchnienie i cały ogród zadrżał radością, którą on przynosił.
— Mów do mnie — błagała Albina. — Ty do mnie nigdy tak nie mówiłeś. Na górze, w pokoju, kiedy nie byłeś jeszcze niemy, rozmawiałeś z jakimś dziecinnym szczebiotem... Cóż się to stało, że nie poznaję już twego głosu. Przed chwilą myślałam, że głos twój schodzi z drzew, że płynie ku mnie z całego ogrodu, że jest jednem z owych głębokich westchnień, które mię niepokoiły nocami przed twojem przybyciem... Słuchaj, wszystko milczy, aby jeszcze posłyszeć, jak ty mówisz.
Ale on i teraz nie wiedział o jej obecności. A ona przemawiała tkliwiej:
— Nie, nie mów, jeżeli cię to męczy. Usiądź przy mnie. Zostaniemy tu na trawie, dopóki słońce się nie obróci... I popatrz, znalazłam dwie poziomki. O, namęczyłam się niemało. Ptaki wszystko wyjadają. Jedna będzie dla ciebie, obie jeśli chcesz; albo podzielimy je, aby każdej pokosztować... Powiesz mi dziękuję i posłyszę cię.
Nie chciał usiąść, nie chciał poziomek, które Albina wyrzuciła rozżalona. I ona ust już nie otworzyła. Wolałaby go już chorego, jak w pierwszych dniach, kiedy dawała mu swą rękę pod głowę, i kiedy ciuła jak się odradza pod tchnieniem, którem mu odświeżała twarz. Przeklinała zdrowie, które go stawiało w świetle podobnego do młodego, obojętnego boga. Czyż on już innym nie będzie? Czy nie wyzdrowieje aż do tego stopnia, aby ją widzieć i kochać?
Marzeniem jej było stać się napowrót jego uzdrowicielką, dokończyć jedynie mocą swych małych rączek tej kuracyi drugiej młodości. Widziała dobrze, że brakowało jakiegoś światła w głębi jego szarych oczu, że piękność jego była blada, jak tych posągów leżących w pokrzywach kwietnika. Wstała i objęła go w pasie, dmuchając mu na szyję, aby go ożywić. Ale owego dnia Sergiusz nie poczuł wcale tego tchnienia podnoszącego jego jedwabisty zarost. Słońce się obróciło, trzeba było wracać. W pokoju Albina zapłakała.
Odtąd rekonwalescent odbywał codziennie krótki spacer w ogrodzie. Przekroczył drzewo morwowe, doszedł aż do brzegu tarasu, do szerokich schodów, których połamane stopnie prowadziły na kwietnik. Przyzwyczajał się do powietrza, rozkwitał, kąpiąc się w słońcu. Młody kasztan co wyrósł z nasienia zapadłego pomiędzy dwa kamienie balustrady rozdzierał żywicę swych pączków, rozwijał swe liściaste wachlarze z mniejszą niż one mocą. Jednego dnia chciał nawet zejść ze schodów, ale siły go zawiodły, usiadł na jednym stopniu wśród pomurników rosnących między płytami. Na dole, na lewo spostrzegał lasek róż. Tam właśnie marzył, aby się dostać.
— Poczekaj jeszcze — mówiła Albina. — Zapach róż zbyt silny jest dla ciebie. Wiele razy usiadłam pod różami, czułam ociężałość, zawrót głowy i ochotę do cichego, łagodnego płaczu. Poczekaj, zawiodę cię pod róże i będę płakała, bo dużo sprawiasz mi zmartwienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.