Błąd Abbé Moureta/Księga druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Pewnego poranka wreszcie mogła go, podtrzymując, sprowadzić aż na dół, usuwając trawę przed nim, torując mu przejście wśród dzikich róż zagradzających ostatnie stopnie swemi giętkiemi ramionami. I zwolna poszli w las róż. Był to las, ze starodrzewem z wysokich pni różanych rozszerzających bukiety liściaste wielkie jak u drzew, z krzakami róż ogromnemi, podobnemu do nieprzebytych gąszczów młodych dębów. Niegdyś była tam najpiękniejsza kolekcya róż, jaką kiedy widzieć można. Ale od czasu zaniedbania kwietnika, wszystko rosło jak się zdarzyło, utworzył się las dziewiczy, las róż zarastający ścieżki, tonący w dzikich pędach, z odmianami pomieszanemi do tego stopnia, że róże wszelkich zapachów i wszelkich blasków, zdawały się rozkwitać na jednym krzaku. Róże ścielące się tworzyły na ziemi mchowy dywan a róże pnące, chwytały się innych róż; jak pochłaniające bluszcze, pięły się one niby race zieleni, spuszczając za najlżejszym powiewem deszcz płatków ze swych kwiatów. I aleje naturalne potworzyły się wśród lasu, wązkie ścieżyny, szerokie ulice, zachwycające drogi kryte, gdzie chodziło się w cienia w zapachu. Trafiało się tam na drogi rozstajne, na polanki, na altany z różyczek czerwonych, między ściany wystane różyczkami żółtemi.
Pewne zakątki słoneczne lśniły się jak zielona, jedwabna materya, przetykana jaskrawemi plamami; pewne zakątki cieniste miały w sobie skupienie alkowy, jakiś zapach miłości, ciepło bukietu zwiędłego na kobiecem łonie. Wśród róż odzywały się głosy szepczące. Wśród róż pełno było gniazd, które śpiewały.
— Uważajmy, abyśmy nie zbłądzili — rzekła Albina wchodząc do lasu. — Ja zbłądziłam raz. Słońce było zaszło, kiedy się wreszcie wyrwałam z pomiędzy róż, przytrzymujących mnie co krok za suknię.
Ale szli zaledwie od kilku minut, kiedy Sergiusz, upadający ze zmęczenia, zapragnął usiąść. Położył się, zasnął snem głębokim. Albina siedziała obok niego zamyślona. Było to przy wejściu do ścieżki, na brzegu polanki. Ścieżka ciągnęła się bardzo daleko w głąb, poprzerzynana pasami słońca, otwierając się przy drugim końcu na niebo ciasnym otworem, okrągłym i błękitnym. Inne ścieżki zagłębiały się w zieloność bez wyjścia. Polankę otaczały drzewa różane piętrzące się wśród obfitości gałęzi, takiego bezładnego skłębienia kolczastych lianów, iż gęste płachty liści zczepiały się w powietrzu, wisiały, rozciągając od jednego krzaka do drugiego ściany ruchomego namiotu.
Wśród tych płatów powycinanych jak koronka, widać było tylko przebłyski dnia, przetak lazurowy przesiewający światło w delikatną kurzawę słoneczną. A ze sklepienia, niby żyrandole, zwieszały się gałęzie wielkiemi pękami trzymającemi się na zielonej nici łodygi, zwieszały się masy kwiatów, spływające aż do ziemi wzdłuż jakiegoś rozdarcia sufitu, wlokącego się niby oderwany kawał firanki.
Albina patrzyła na śpiącego Surgiusza. Nie widziała go jeszcze nigdy w takiej bezwładności, z rękoma rozłożonemi w trawie, z twarzą umarłą. Takim umarłym był on dla niej, myślała, że mogłaby pocałować go w twarz a on aniby poczuł jej pocałunku. I smutna, roztargniona, zajmowała swe bezczynne ręce obrywaniem płatków z najbliższych róż. Nad jej głową opadał ogromny snop dotykając jej włosów, kładąc róże na jej splotach, na uszach, na karku, zarzucając na jej ramiona płaszcz róż. Z pod jej palców róże spadały deszczem, szerokie, miękie płatki, mające wytworną okrągłość, lekko zaróżowioną białość dziewiczego łona. Róże, niby opad żywego śniegu okrywały już jej nogi zgięte w trawie. Róże podchodziły do jej kolan, zasłaniały spódnicę, tonęła w nich aż po pas a trzy listki róży zabłąkane zaleciały na jej stanik, zdając się stanowić część jej czarującej nagości.
— O, leniuch — szepnęła znudzona, podnosząc dwie garści róż i rzucając je na twarz Sergiusza, aby go zbudzić.
Leżał ociężały z różami, które mu zatykały oczy i usta. To rozśmieszyło Albinę. Pochyliła się. Ucałowała z całego serca obadwa jego oczy, ucałowała usta, starając się wśród pocałunków zdmuchnąć róże, ale róże zostawały na wargach i śmiała się głośniej rozbawiona tą pieszczotą w kwiatach.
Sergiusz podniósł się był zwolna. Patrzył na nią pełen zdumienia, jakby przestraszony, że ją tu zastaje. Zapytał ją:
— Kto ty jesteś, zkąd się wzięłaś, co robisz tu przy mnie?
Ona uśmiechała się ciągle, ucieszona takiem jego budzeniem się.
Wtedy jakby sobie przypomniał, zaczął znów, z ruchem pełnym radosnej ufności.
— Ja wiem, ty jesteś moją miłością, pochodzisz z mego ciała, czekasz, bym cię wziął w moje ramiona, byśmy stanowili już tylko jedno... Śniłem o tobie. Byłaś w mej piersi i dawałem ci krew moją, mięśnie moje, kości moje. Nie cierpiałem. Zabierałaś mi połowę mego serca tak łagodnie, że rozkoszą mi było tak siebie dzielić. Szukałem co miałem najlepszego, co miałem najpiękniejszego, aby ci to oddać. Zabrałabyś wszystko a ja rzekłbym ci był: dziękuję... I zbudziłem się, kiedyś ze mnie wyszła. Wyszłaś przez moje oczy i przez moje usta, czułem to dobrze. Cała byłaś ciepła, cała pachnąca, tak pieszczotliwa, iż właśnie drżenie twego ciała zbudziło mię.
Albina słuchała w zachwycie słów jego. Nareszcie widział ją, nareszcie dokonywał swoich urodzin, zdrowiał. Wyciągając ręce ku niemu, błagała, aby mówił jeszcze.
— Jakim sposobem ja żyłem bez ciebie? — szepnął. — Ależ ja nie żyłem, byłem podobny do uśpionego zwierzęcia... A oto teraz jesteś moja i nie jesteś nikim tylko mną samymi Słuchaj, nie opuszczaj mnie nigdy, bo ty jesteś mojem tchnieniem, zabrałabyś moje życie. Pozostaniemy w sobie. Ty będziesz w mojem ciele tak, jak ja będę w twojem. Gdybym cię kiedy opuścił, niech będę przeklęty, niech ciało moje się zeschnie jak zielsko niepotrzebne i złe.
Wziął jej ręce, powtarzając głosem drżącym z zachwytu:
— Jakaś ty piękna!
Albina w pyle słonecznym miała ciało jak mleko lekko ozłocone odblaskiem światła. Deszcz róż w koło niej, na niej, topił ją w różowej barwie. Jej blond włosy źle przytwierdzone grzebieniem, ubierały ją jakby słońce zachodzące, okrywając jej kark nieładem ostatnich płomieniejących kosmyków. Miała białą suknię, w której chodziła jakby naga, tak żywą była na niej, tak odkrywała jej ramiona, jej łono, jej kolana. Pokazywała swe ciało niewinne, rozkwitłe bez wstydu, niby kwiat, woniejące osobnym zapachem sobie właściwym: Była nieduża, giętka jak wąż, z miękiemi okrągłościami, z rozkosznie rozszerzającemi się liniami, z całym wdziękiem młodego ciała, dziecinnego jeszcze, a już wzbierającego dojrzałością. Jej twarz długa, o czole niskiem, z ustami nieco dużemi, śmiała się całem, słodkiem życiem swoich błękitnych oczów. A jednak była poważna, ze swojemi gładkiemi policzkami, z tłustym podbródkiem, tak naturalnie piękna, jak piękne są drzewa.
— Jak ja cię kocham! — rzekł Sergiusz, przyciągając ją do siebie.
Zostali przy sobie, w swych objęciach. Nie całowali się wcale, obejmując się, cisnęli policzek do policzka, połączeni, niemi, uradowani, iż razem stanowią już tylko jedno. W koło nich róże kwitły. Było to kwitnienie szalone, rozkochane, pełne śmiechów czerwonych, śmiechów różowych, śmiechów białych. Żyjące kwiaty otwierały się jakby nagości, jakby staniki pozwalające widzieć, jakby skarby łona. Były tam róże żółte z płatkami złotawej skóry dziewek barbarzyńców, róże paliowe, róże cytrynowe, róże koloru słońca, wszystkie odcienie bursztynowe mieniących się karków z pod nieb gorących. Potem ciała łagodniały, róże herbaciane przybierały matowość czarującą, rozpościerały wstydliwości skrywane, takie zakątki ciała których się niepokazuje, delikatne jak jedwab, lekko niebieskawe od siatki żyłek. Następnie zakwitało roześmiane życie barwy różowej: białość różowa, lekko ledwie zarumieniona; śnieżna, dziewiczej stopy, co probóje wody w źródle; blado-różowa, delikatniejsza, od gorącej białości dostrzeżonego chwilowo kolana, od blasku, którym młode ramię rozświeca rękaw i czysto różowa krew pod atłasem, ramiona nagie, biodra nagie, cała nagość kobiety głaskana światłem; mocno-różowa, kwiaty w pączkach piersi; kwiaty na wpół otwarte ust, tchnące zapachem ciepłego oddechu. A krzaki róż pnących, wielkie krzaki a deszczem białych kwiatów, ubierały te róże, wszystkie te ciała, koronką swoich gron, niewinnością swego lekkiego muślinu, podczas gdy tu i owdzie róże ciemnoczerwone, prawie czarne, krwawe, plamiły czystość oblubienicy rozdarciem namiętności. Gody lasu pachnącego, wiodące dziewictwa ku płodności lipca i sierpnia; pierwszy pocałunek nieświadomy, zerwany jak bukiet w poranku małżeństwa.
Nawet w trawie, róże mchowe w swych zabudowanych sukniach z zielonej wełny, pragnęły miłości. Wzdłuż ścieżki poprzerzynanej pasami słońca, błądziły kwiaty, nastawiały się twarze wołając wietrzyki w przelocie. Pod namiotem rozpiętym na polance, wszystkie uśmiechy błyszczały. Żaden rozkwit nie był podobny do drugiego. Róże miały swoje sposoby kochania. Jedne ledwie się zgadzały na rozchylenie swego pączka, bardzo nieśmiałe, z sercem czerwieniącem się, podczas gdy inne, z gorsetem rozpiętym, drgające, całe otwarte, zdawały się zmięte, rozkochane w sobie do szaleństwa.
Były tam małe, żwawe, wesołe, idące sobie szeregiem z kokardą przy czepku, ogromne, pełne ponęt z zaokrągleniami pełnych sułtanek; bezczelne, z rozpustną miną, zalotnie zaniedbane, rozkładające płatki ryżowym pudrem pobielone, uczciwe, wygorsowane w miarę; arystokratyczne z elegancyą swobodną, z oryginalnością dozwoloną, obmyślające swe poranne stroje. Róże, co się rozwinęły w puhar, podawały swój zapach niby w drogim krysztale; z róż wywróconych w kształcie urny, spływał zapach kropla po kropli, z róż okrągłych, podobnych do kapusty, wiał tchnieniem spokojnie uśpionych kwiatów; róże w pączkach ściskały swe liście, nie dając nic, prócz nieokreślonego westchnienia swego dziewictwa.
— Kocham cię, kocham cię — powtarzał Sergiusz po cichu.
I Albina była wielką różą, jedną z róż bladych, rozkwitłych rano. Miała nogi białe, kolana i ramiona różowe, jasną szyję, piersi cudnie żyłkowane, wytwornie matowe. Pachniała pięknie, wyciągała usta, które w czarze koralowej podawały swój zapach słaby jeszcze. A Sergiusz wdychał ją, przykładał ją do swej piersi.
— O — rzekła śmiejąc się — nic mi złego nie robisz, możesz wziąć mnie całą.
Sergiusz był uradowany jej śmiechem, podobnym do skandowanego frazesu ptaka.
— Ach, to ty tak śpiewasz — rzekł — nie słyszałem nic, tak słodkiego... Ty jesteś moją radością.
A ona śmiała się głośniej, perlistemi gamami drobnych tonów fletu, bardzo ostrych, gubiących się w zwolnienia dźwięków niskich. Śmiech ten był nieskończony, była to muzyka dzwoniąca, tryumfalna, święcąca rozkosz przebudzenia. Wszystko się śmiało w tym śmiechu kobiety, narodzonej dziś weselu i miłości; róże, wonny las, całe Paradou.
Do tej chwili brakło jednego uroku wielkiemu ogrodowi, wdzięcznego płotu, któryby wyrażał żywą wesołość drzew, wód, słońca. Teraz wielki ogród został obdarzony tym czarem śmiechu.
— Wiele masz lat? — zapytała Albina, zakończywszy śmiech swój przeciągłą, zamierającą nutą.
— Dwadzieścia sześć — odpowiedział Sergiusz.
Ździwiła się. Jakto, on miał dwadzieścia sześć lat. On sam był ździwiony, że wypowiedział to tak łatwo. Zdawało mu się, że nie miał jednego dnia, jednej godziny.
— A ty wiele masz lat? — z kolei zapytał.
— Ja, mam szesnaście.
I roześmiała się znów, cała wibrująca, powtarzając swój wiek, wyśpiewując swój wiek. Śmiała się, że ma szesnaście lat śmiechem bardzo świeżym, który płynął jak strumień w jakimś drżącym rytmie głosu. Sergiusz patrzył na nią, oczarowany tem życiem śmiechu rozświecającem twarz dziecka. Zaledwie mógł ją poznać, z temi dołkami na policzkach, z podniesionymi kątami warg ukazującemi różową wilgoć ust, z temi oczami podobnemi do kawałków błękitnego nieba, jaśniejących w słońcu. Opierając się o jego ramię, grzała go swą szyją nabrzmiałą od śmiechu.
Wyciągnął rękę, dotknął jej karku ruchem machinalnym.
— Czego chcesz? — zapytała.
I, przypominając sobie, zawołała:
— Chcesz mego grzebienia? Chcesz mego grzebienia?
Dała mu grzebień a ciężkie zwoje włosów opadły, jakby się rozwinęła złota materya. Włosy odziały ją aż po krzyże. Kosmyki spływające na piersi, dopełniły królewskiego stroju. Sergiusz przy tym wybuchu płomieni, wydał lekki okrzyk. Całował każdy włosek, paląc sobie usta temi promieniami zachodzącego słońca.
Ale Albina wynagradzała sobie teraz swoje długie milczenie. Rozmawiała, pytała, nie zatrzymywała się wcale.
— Ach, jakeś ty mnie namęczył! Byłam już niczem dla ciebie. Dzień po dniu spędzałam taka niepotrzebna, taka niezaradna, że martwiłam się jak jaka niedołęga... A jednak w pierwszych dniach przyniosłam ci ulgę. Widziałeś mię, mówiłeś do mnie... Pamiętasz jak leżałeś w łóżku i zasypiałeś oparty o moje ramię, szepcząc, że ci ulgę przynoszę.
— Nie — rzekł Sergiusz — nie, nie pamiętam. Nigdy cię nie widziałem. Ujrzałem cię przed chwilą poraź pierwszy, piękną, promienną, niezapomnianą.
Klasnęła w ręce, zniecierpliwiona.
— A mój grzebień? .Przypominasz sobie przecież, że ci dawałam mój grzebień do zabawy, gdy stałeś się napowrót dzieckiem. Przed chwilą jeszcze szukałeś go znowu.
— Nie, nie przypominam sobie... Twoje włosy, to najcieńszy jedwab. Nigdy nie całowałem twoich włosów.
Rozgniewała się. przywiodła niektóre szczegóły, opowiedziała mu jego stopniowe wyzdrawianie w pokoju z niebieskim sufitem. Ale on, śmiejąc się ciągle, położył jej w końcu rękę na ustach, mówiąc z jakiemś znużeniem i niepokojem:
— Nie, cicho bądź, ja już nie wiem, nie chcę już wiedzieć... Przed chwilą zbudziłem się i zastałem cię tu pełną róż. To dosyć.
I znów ją objął uściskiem długim, marząc głośno, szepcząc:
— Może ja już żyłem. Musiało to być dawno... Kochałem cię, jakby w jakimś bolesnym śnie. Miałaś te twoje oczy błękitne, twoją długą twarz, twój wyraz dziecinny. Ale skrywałaś twe włosy starannie pod jakąś zasłoną a ja nie śmiałem zasłony odchylić, bo twoje włosy były straszne i byłyby mnie przyprawiły o śmierć... Dziś te włosy, to słodycz twojej osoby. To w nich jest twój zapach, w nich twoja piękność uległa, cała w mojem ręku. Kiedy je całuję, kiedy zanurzam tak moją twarz, piję twe życie.
Zwijał w palcach długie pierścienie, przyciskając je do swych ust, jakby chciał z nich wycisnąć wszystką krew Albiny. Po krótkiem milczeniu mówił znowu:
— To osobliwe, zanim się człowiek narodzi, śni o narodzeniu się... Byłem gdzieś pogrzebany. Zimno mi było. Słyszałem nad sobą gwar życia z zewnątrz. Ale zatykałem uszy, zrozpaczony, przywykły do mojej ciemnej nory, doznając w niej jakichś strasznych radości, nie starając się już nawet uwolnić od tej kupy ziemi, co mi na piersiach ciężyła... Gdzież ja byłem? Ktoż mię nareszcie wydobył na światło?
Wysilał swą pamięć a Albina, zaniepokojona, bała się teraz, aby sobie nie przypomniał. Wzięła, uśmiechając się, garść swoich włosów, otoczyła niemi szyję młodzieńca, przywiązując go do siebie. Ta gra wyrwała go z owych marzeń.
— Masz słuszność — rzekł — jestem twój, co mnie reszta obchodzi!... Prawda, że to ty wyciągnęłaś mnie z ziemi? Musiałem być pod tym ogrodem. To co słyszałem, to były twoje kroki poruszające żwir na ścieżce. Ty szukałaś mię, przynosiłaś mi śpiew ptaków, zapach gwoździków, gorąco słońca... I czułem dobrze, że w końcu mnie odnajdziesz. Ja, widzisz, czekałem na ciebie oddawna. Ale nie spodziewałem się, że oddasz mi się bez twej zasłony, z włosami rozpuszczonemi, temi włosami strasznemi, które stały się tak słodkie.
Wziął ją na kolana, przechylił, kładąc twarz przy jej twarzy.
— Nie mówmy już. Jesteśmy sami na zawsze. Kochamy się.
Pozostali niewinnie w swych objęciach.
Zapomnieli się tam jeszcze długo. Słońce było coraz wyżej, pyły światła gorętsze spadały z wysokich gałęzi. Róże żółte, róże białe, róże czerwone były już tylko promieniowaniem ich szczęścia, jednym z ich sposobów uśmiechania się do siebie. Napewno musieli sprowadzić rozkwit pączków dokoła siebie.
Róże wieńczyły ich, zarzucały na nich girlandy. A zapach stawał się tak przenikający, taki przepełniony jakąś miłosną słodyczą, iż zdawał się być samemże ich tchnieniem.
Sergiusz układał sam włosy Albiny z niezręcznością, zachwycającą i zatknął krzywo grzebień. I stało się, że była przecudnie uczesana. Podniósł się, podał jej rękę, podtrzymał, aby wstała. Oboje uśmiechali się ciągle, nic nie mówiąc. Zwolna poszli ścieżyną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.