Błąd Abbé Moureta/Księga druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Albina i Sergiusz weszli na kwietnik. Ona spoglądała na niego z troskliwością niespokojną, bojąc się, aby się nie zmęczył. On uspokoił ją lekkim śmiechem. Czuł się tak silnym, że mógłby ją zanieść wszędzie, gdzieby zapragnęła. Kiedy się znów znalazł w pełnem świetle słońca odetchnął z radością. Nareszcie żył; nie był już ową rośliną podległą zimowemu konaniu. To też co za wdzięczność rozrzewniona! Chciałby oszczędzić małym nóżkom Albiny chropowatości ulic; marzył, aby ją nieść w objęciu jak dziecko usypiane przez matkę. Już pilnował jej, jak zazdrosny opiekun, usuwał kamienie i ciernie, czuwał, aby wiatr nie skradł uwielbianym włosom pieszczot, należących wyłącznie do niego. Przytuliła się do jego ramienia rozpromieniona powierzając mu się zupełnie.
W taki to sposób Albina i Sergiusz chodzili w słońcu po raz pierwszy. Para ta zostawiała po sobie piękną woń. Przejmowała drżeniem ścieżkę, a słońce słało jej złoty dywan pod nogi. Posuwała się naprzód, podobna cudnemu zjawisku pomiędzy wielkiemi krzewami, tak ponętna, iż boczne aleje przywoływały ją, witały szmerem uwielbienia, tak jak tłum wita królów dawno oczekiwanych. Stanowili już tylko jedną istotę najdoskonalej piękną. Biała cera Albiny była poprostu białością brunatnej cery Sergiusza. Przechodzili zwolna, odziani w słońce, sami słońcem byli. Kwiaty pochylone cześć im oddawały.
Kwietnik zadrżał. Stary kwietnik dotrzymywał im towarzystwa. Pole szerokie zarastające swobodnie od stu lat, zakątek raju, gdzie wiatr zasiewał najrzadsze kwiaty. Szczęśliwa cisza w Paradou, śpiącem na słońcu, przeszkadzała zwyrodnieniu gatunków. Była tam temperatura równa, ziemia, którą każda roślina ulepszała długo, aby w niej żyć, w spokoju swej siły. Roślinność była tam ogromna, potężna, wspaniale zdziczała, pełna przypadków, które powodowały rozkwity potworne, nieznające łopaty i konewki ogrodników. Zostawiona sama sobie, mogąc bujać bez wstydu w głębi tego ustronia, zabezpieczonego naturalnemi osłonami, przyroda z każdą wiosną wyzwalała się bardziej w potężnem rozpasaniu, zabawiając się w każdej porze roku stwarzaniem bukietów dziwacznych, których żadna ręka zerwać nie miała.
Natura tu zdawała się przykładać z wściekłością jakąś do burzenia tego, co był uczynił wysiłek człowieka; buntowała się, zarzucała kwiatami środek alei, podrywała groty i skały nasadzane muszlami i kamykami, wzbierającą falą swoich mchów, opląty wała za szyję marmury, powalając je za pomocą giętkiego powroza swych roślin pnących, kruszyła płyty basenów, schodów, tarasów, zasadzając w nich krzewy; czołgała się dopóki nie posiadła najmniejszych zakątków uprawnych, przerabiając je po swojemu, zatykała tam niby sztandar buntu, jakiekolwiek ziarno podniesione w drodze, zieloność skromną, z której stwarzała zieloność olbrzymią.
Niegdyś, kwietnik utrzymywany dla pana namiętnie zamiłowanego w kwiatach, przedstawiał w klombach, w rabatach, przedziwny wybór roślin. Dziś odnajdowało się te same rośliny, ale uwiecznione, rozszerzone w rodziny tak liczne, takie rozbiegane na wszystkie cztery strony ogrodu, że ogród był to już tylko zgiełk, tylko swawola niesforna, miejsce podejrzane, gdzie natura pijana miała czkawkę z werben i gwoździków.
Albina właściwie kierowała Sergiuszem, chociaż wątła, oparta na jego ramieniu, wyglądała jakby powierzyła się jemu zupełnie.
Zaprowadziła go naprzód do groty. Wśród klombu z wierzb i topoli była sztuczna grota, zwalona, odłamy skał osunięte w ziemię, strugi wód spływające pomiędzy kamieniami. Grota znikała w gęstwinie liści. W dole, szereg malw zdawał się zasłaniać wejście, kratą z kwiatów czerwonych, żółtych, różowych, białych, których łodygi ginęły w olbrzymich pokrzywach brązowo-zielonych, pocących się spokojnie ogniem swojej palącej trucizny. A po nad tem wybuch nadzwyczajny, wspinający się w kilku rzutach: jaśminy z gwiazdami wdzięcznych kwiatów; glicynie z jasnami, koronkowemi liśćmi; grube bluszcze wycięte jakby z blachy lakierowanej; giętkie kaprifolia usiane źdźbłami bladych korali, miłosne powojniki wyciągające strojne ramiona w białe kity. Zaś inne, wątlejsze rośliny, owijały się w koło tamtych, łącząc je ściślej, zasnuwając je pachnącym wątkiem. Nasturcye mięsiste i zielonawe otwierały złoto-czerwone usta; fasole czerwone mocne jak cienki szpagat zapalały miejscami ognie swoich żywych iskier. Volubilis rozpościerały swe liście wycięte w serca tysiącem swoich dzwoneczków grały cichego kuranta wytwornych kolorów. Groszki pachnące podobne do spoczywających motyli, zwijały swe skrzydełka płowe, swe skrzydełka różowe, jakby w gotowości do odlotu za najpierwszym podmuchem wiatru. Olbrzymia czupryna zieloności, poprzetykana deszczem kwiatów, z obfitością rozsypujących się na wsze strony kosmyków w szalonem rozczochraniu, nasuwała myśl o jakiejś dziewczynie olbrzymiej, omdlałej na wznak gdzieś w oddali, z głową w tył odrzuconą namiętnym ruchem i rozlaniem się wspaniałych włosów, niby sadzawki zapachów.
— Nie śmiałam nigdy wejść w ten cień — rzekła Albina do uchę Sergiusza.
Dodał jej odwagi, przeniósł ją po nad pokrzywami a ponieważ próg zawalony był odłamem skały, potrzymał ją przez chwilę do góry, aby mogła zajrzeć do otworu rozwartego o kilka stóp nad ziemią.
— Jest — szepnęła — marmurowa kobieta, leży jak długa w wodzie, co tam płynie. Woda zniszczyła jej twarz.
I on chciał również zobaczyć. Podniósł się na rękach. Świeży powiew uderzył jego policzki. W pośród trzcin i migocącej wody, w promieniach światła wpadających przez otwór, kobieta leżała na wznak, naga aż do pasa, z draperyą, która kryła jej uda. Była to zapewne topielica jaka z przed stu laty, powolne samobójstwo marmuru, który zapewne jakieś nieszczęścia strąciły na dno tego źródła. Przejrzysta wstęga płynąca po niej uczyniła z jej lic gładki kamień, białość bez twarzy. Obie zaś piersi jakby podniesione nad wodą wysiłkiem karku, pozostały nienaruszone, żyjące jeszcze, wezbrane jakąś dawną zmysłowością.
— Ona nie umarła! — rzekł Sergiusz, zesuwając się napowrót. — Kiedyś trzeba będzie przyjść i ją ztąd wydobyć.
Ale Albina, drżąc, uprowadziła go. Powrócili na słońce, pomiędzy rozpasanie rabat i koszów kwiatowych. Szli przez łąkę kwiatów, gdzie sami chcieli, bez żadnej drogi wytkniętej. Pod stopami mieli dywan z roślin czarujących, roślin karłowatych, stanowiących niegdyś obramowanie ulic, dziś rozpościerające się w nieskończone kobierce. Chwilami tonęli po kostki w jedwabiu nakrapianym gwoździków chińskich, w atłasowych kitach gwoździków holenderskich, w niebieskim aksamicie niezapominajek usianych małemi melancholijnemi oczyma.
Dalej przechodzili przez olbrzymie rezedy, sięgające im do kolan, niby kąpiel zapachów; przez całe pole konwalij, aby nie niszczyć sąsiedniego pola fiołków, tak wdzięcznych, że drżeli z obawy urażenia najmniejszej ich kępki. Potem ściśnięci ze wszystkich stron, mając już tylko fiołki wkoło siebie, musieli stąpać ostrożnemi krokami po tej wonnej świeżości wpośród tchnień samejże wiosny. Po za fiołkami roztaczała się zielona wełna lobelii, nieco ostra, przetykana jasnem lila; wdzięczne, listeczki selaginelli, niebieskie kielichy różnielicy, żółte krzyżyki mydliku, różowe i białe machonii rysowały deseń bogatego kobierca, roztaczając królewski przepych w nieskończoność przed tą parą, aby mogła iść bez znużenia w radości swej pierwszej przechadzki. A fiołki powracały ciągle, morze fiołków płynących wszędzie, wylewających drogocenne wonie na ich stypy, towarzyszące im tchnieniem swych kwiatów ukrytych wśród liści.
Albina i Sergiusz błądzili. Tysiące roślin wysokich wznosiło ściany, tworząc wązkie ścieżki, w które cni chętnie się zapuszczali. Ścieżki biegły w głąb z nagłemi zawrotami, gmatwały się, plącząc się wśród nieprzebitych szpalerów: ageratum o niebieskich kutasikach, asperule z lekkim zapachem piżma, figlarze, ukazujące łona barwy miedzianej kropkowane cynobrem; floksy szkarłatne, floksy fioletowe, wspaniałe, wznoszące kądziele kwiatów, które prządł wiatr; lny czerwone z cienkiemi jak włosy źdźbłami; chryzantemy podobne do księżyców w pełni, księżyców złotych z krótkiemi, przygaszonemi promieniami, białawemi, fioletowemi, różowawemi. Para omijała przeszkody posuwając się dalej w swoim szczęśliwym pochodzie pomiędzy dwoma ścianami zieleni. Na prawe pięły się leciutkie jesionki, centrautusy spadające niby śnieg niepokalany, psie języki szarawe z kropią rosy w drobniutkich kieliszkach swoich kwiatów, Na lewo była długa ulica orlików, wszystkie odmiany orlików, białe, blado-różowe, ciemno-fioletowe, te ostatnie prawie czarne, żałobnie smutne, zwieszające swe płatki sfałdowane niby krepa.
A dalej, w miarę jak szli naprzód, ściany się zmieniały, wyciągały się szeregi ogromnych tojadów zatopionych w nastrzępieniu liści, wyglądały otwarte paszcze lwich pyszczków, wznosiły się wątłe ulistnienia jaskółczych ziół umotylkowanych kwiatami o skrzydełkach koloru siarki, nakrapianych jasnym ponsem. Dzwonki niebieskie przebiegały, rozdzwonione, aż na szczyt złotych łodyg rośliny złotogłów, służącej im za dzwonnicę. W jednym kącie olbrzymi jakiś koper podobny był do damy w koronkach, odwracającej swą parasolkę z zielonawego atłasu. Potem naraz niemieli przed sobą wyjścia, nie mogli iść dalej, tłum kwiatów zamykał ścieżkę, wybuch roślin taki, że tworzył tam jakby stóg z kitą tryumfalną. W dole barszcze budowały podstawę, z której wybijały się do góry szkarłatne benedykty, klarkie z wielkierai, białemi krzyżykami, ozdobnemi niby krzyże jakiegoś barbarzyńskiego orderu. Jeszcze wyżej naparstniki czerwone, łubiny niebieskie, wznosiły się cienkiemi kolumienkami, zawieszając rotundę bizantyńską, wymalowaną jaskrawo purpurą i lazurem; a na samej górze kolosalny rycinus z krwawemi liśćmi zdawał się roztaczać kopułę ze ściemniałej miedzi.
Sergiusz wyciągał już ręce, chcąc przejść, kiedy Albina zaczęła go prosić, aby nic złego nie czynił kwiatom.
— Połamałbyś gałęzie, pogniótłbyś liście — rzekła. — Ja, żyjąc tu od tylu lat, uważam zawsze, aby nikogo nie zabić... Chodź, pokażę ci bratki.
Skłoniła go do zawrócenia się i wywiodła z wąskich ścieżek na środek kwietnika, gdzie niegdyś znajdowały się duże baseny. Zapełnione obecnie, stały się obszernemi koszami kwiatów, z obwódką marmurową, poszczerbioną i popękaną. W jednym z najszerszych wiatr był nasiał przecudny klomb bratków. Aksamitne kwiaty wyglądały jak żyjące ze swemi czuprynami fioletowemi, żółtemi oczyma, ustami bledszemi nieco i delikatniejszemi podbródkami koloru ciała.
— Kiedy byłam młodsza, bałam się ich — szepnęła Albina. — Popatrz tylko. Czyż nie wygląda to, jak tysiąc twarzyczek, które z ziemi patrzą na ciebie. I obracają się wszystkie razem. Możnaby rzec lalki pogrzebione, wychylające głowy.
Pociągnęła go dalej. Obeszli resztę basenów. W sąsiednim basenie wyrosły amaranty, najeżone potwornemi grzebieniami, których Albina nie śmiała ruszyć, gdyż robiły na niej wrażenie olbrzymich krwawych gąsienic. Balsaminy żółte paliowe, koloru kwiatu brzoskwini, szaro-niebieskie jak kwiatki lilii, białe nieco zaróżowione, wypełniały inny basen, a sprężynki ich nasienników pękały z lekkim trzaskiem.
Pośród szczątków wodotrysku był znowu zbiór przepysznych gwoździków: gwoździki białe przepełniały kamienną, osuszoną rynnę; gwoździki strzępiaste zatykały w szparach pomiędzy kamieniami swoje pstre falbanki z powycinanego muślinu. A w głębi lwiej paszczy, która niegdyś wyrzucała wodę, zakwitał wielki gwoździk ponsowy w tak mocnych pędach, iż stary, pokaleczony lew zdawał się teraz pluć bryzgami krwi. Obok zaś, główna niegdyś woda, sadzawka gdzie pływały łabędzie, zamieniła się teraz na las bzów, w których cieniu werbeny i liliowce kryły swą płeć delikatną, na wpół śpiące, wilgotne całe od woni.
— A nie przeszliśmy i połowy kwietnika! — rzekła Albina z dumą. — Tam dalej są kwiaty wielkie, pola, gdzie ja się chowam cała, jak przepiórka w zbożu.
Poszli tam. Zeszli ze schodów, których urny powywracane płonęły jeszcze wysokiemi fioletowemi płomykami irysów. Wzdłuż schodów spływały strumieniami laki, niby złoto w płynie. Po obu stronach osty zasadzały kandelabry z zielonego bronzu, wątłe, najeżone, zakrzywione w ptasie fantastyczne dzioby, dziwacznie piękne, mające w sobie coś z wdzięku chińskich kadzielniczek. Rozchodniki pomiędzy połamanemi balustradami zwieszały jasne sploty, czupryny zielonawe rzek, całe poplamione pleśnią.
W dole rozciągał się drugi kwietnik, który przecinały bukszpany, potężne niby dęby, dawne bukszpany strzyżone niegdyś starannie w kule, w piramidy, w ośmiokątne wieże, dziś zaniedbane przepysznie z wielkiemi łachmanami ciemnej zieloności, przez którą widać było kawałki błękitnego nieba.
I Albina zaprowadziła Sergiusza na prawo, na pole będące jakby cmentarzem kwietnika. Skabiozy ubierały go w swoją żałobę. Orszaki maków szły szeregiem, cuchnąc śmiercią, rozwijając swe ciężkie kwiaty z gorączkowemi blaskami. Tragiczne kawilce tworzyły przygnębiona tłumy, z wywiędłą cerą, ziemistą od podmuchu jakiejś epidemii. Przysadkowate dziędzierzawy rozszerzały swe białe kornety, gdzie owady znużone życiem, przybywały pić truciznę samobójczą. Majówki pod swemi zagęszczonemi liśćmi grzebały kwiaty swe, gromady gwiazd konające, ziejące już zapowietrzeniem rozkładu. I były tam jeszcze inne smutki: jaskry mięsiste, głuchej barwy zardzewiałego metalu, hiacynty i tuberozy wiejące dusznością, zamierające w swej woni. A zwłaszcza przeważały popielniki, mnóstwo popielników, wprowadzających po żałobę swych sukni fioletowych i białych, suknie aksamitne w paski, suknie aksamitne gładkie, surowe a bogate.
W środku melancholijnego pola stał Amorek marmurowy, uszkodzony, bo ręka trzymająca łuk odpadła w pokrzywy, uśmiechający się jeszcze pod mchami, od których drżała jego nagość dziecięca.
Albina i Sergiusz weszli po pas w piwonie. Kwiaty białe rozsypywały się deszczem szerokich płatków, odświeżających im ręce, podobnych do wielkich kropli deszczu podczas burzy. Kwiaty czerwone, miały apoplektyczne twarze, których ogromny śmiech niepokoił ich. Weszli na lewo, na pole ułanków, gąszcz giętkich, smukłych krzewów, zachwycających niby cacka japońskie, opatrzone milionem dzwoneczków.
Przechodzili następnie przez łany przetaczników z gronami fioletowemi, łany przepyszlinów i pelargonij, po których zdawały się przebiegać ognie, czerwone, różowe, białe, białością rozpaloną żaru, a podsycane nieustannie najlżejszemi podmuchami wiatru. Musieli okrążać firanki z gladyolusów, wielkich jak trzciny, wznoszących łodygi kwiatów, płonących w jasności z bogactwem płomieni zapalonych pochodni. Zabłądzili w lesie słoneczników, w lesie z pniami drzewnemi tej grubości, co kibić Albiny, zaciemnionym liśćmi szorstkiemi a tak szerokiemi, że możnaby na jednym położyć dziecko; zaludnionym twarzami olbrzymów, twarzami gwiazd, błyszczącemi jak tyleż słońc. Aż doszli do innego lasu, lasu różańców, kwitnących tak gęsto, że nie było widać ani liści, ani gałęzi. Rozpościerały one bukiety potworne, pełne kosze kielichów delikatnych, pieniących się aż po krańce horyzontu.
— To jeszcze nie koniec! — zawołała Albina. — Idźmy, idźmy dalej.
Sergiusz zatrzymał ją. Znajdowali się w środku starej kolumnady w ruinach. Słupy od kolumn stanowiły ławki wśród pierwiosnków i barwników. W oddali pomiędzy stojącemi jeszcze kolumnami rozciągały się łany innych kwiatów: tulipany w barwne paski, niby fajanse malowane; zinie, podobne do wielkich, sierdzistych stokrotek; petunie o płatkach, miękich jak batyst niewieści, powalający widzieć różowość ciała i jeszcze łany, łado nieskończoności, których kwiaty już się nie dawały rozróżnić, których dywany roztaczały się w słońcu z bezładną pstrocizną kęp jaskrawych, ginącą w łagodnej zieleni traw.
— Nigdy nie będziemy mogli zobaczyć wszystkiego — rzekł Sergiusz, wyciągając rękę z uśmiechem. — Tu dopiero przyjemnie być musi usiąść wśród tego zapachu.
Obok nich było pole heliotropów tchnące wanilią, tak słodką, iż wiatr stawał się aksamitny. Usiedli na jednej z wywróconych kolumn, w pośród klombu wspaniałych lilij, które tu wyrosły. Szli już więcej, niż godzinę. Od róż doszli do lilij poprzez wszystkie kwiaty. Lilie dawały im schronienie niewinne, po ich miłosnej przechadzce wśród gorących podszeptów wdzięcznych powojów, i wonnych fiołków i werben tchnących świeżym zapachem pocałunku i tuberozów dyszących omdleniem zabójczej rozkoszy. Lilie na wysokich łodygach tworzyły pawilon biały pod dachem śnieżnym kielichów ożywionych jedynie drobnemi kroplami złota na słupkach.
I pozostali tak, niby dzieci zaręczone, wysoce wstydliwi, jakby wewnątrz wieży czystości, wieży z kości słoniowej, nienaruszalnej, gdzie kochaniem był jeszcze tylko czar ich niewinności.
Aż do wieczora Albina i Sergiusz pozostali w liliach. Dobrze im było; Sergiusz pozbywał się tu resztek gorączki swoich rąk. Albina stawała się tu biała białością mleka, niezarumienionego żadną czerwonością. Nie widzieli już swoich nagich rąk, nagiej szyi, nagich ramion. Włosy nie wprawiały ich już w pomieszanie, jakby nagość odsłoniona. Przyciśnięci jedno do drogiego, śmieli się śmiechem szczerym, doznając wrażenia świeżości przy uściskach. W oczach mieli spokój przejrzystej wody źródlanej, a w ciele ich nie odzywało się nic nieczystego, coby kryształ ten zaćmiło. Policzki ich były to owoce puszyste, zaledwie dojrzałe, o kosztowaniu których nie myśleli wcale. Kiedy opuścili lilie, nie mieli dziesięciu lat; zdawało im się, że dopiero co spotkali się sami w głębi wielkiego ogrodu, aby tam żyć w wiecznej przyjaźni i zabawie.
Kiedy wracając przechodzili napowrót kwietnik o zmroku, kwiaty zdawały się przybierać ostrożności, szczęśliwe, że oni są tacy młodzi, nie chcąc psuć tych dzieci. Lasy piwonij, kosze gwoździków, dywany niezapominajek, kotary powojników nie rozsuwały już przed nimi miłosnej alkowy, zamglone o tej porze wieczornej, uśpionej w dzieciństwie równie czystem. Bratki patrzyły na nich po koleżeńsku swemi niewinnemi twarzyczkami. Rezedy, omdlałe, muśnięte białą spódnicą Albiny, zdawały się przejęte współczuciem, unikając przyśpieszenia ich gorączki, chociażby jednem tchnieniem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.