Błąd Abbé Moureta/Księga druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nazajutrz o świcie Sergiusz pierwszy wołał na Albinę. Spała ona na górze, o piętro wyżej, ale nie przyszło mu na myśl pójść tam. Wychylił się przez okno, ujrzał ją, jak tylko co wstawszy otwierała żaluzje. I oboje bardzo się śmieli z takiego spotkania.
— Dzisiaj nie wyjdziesz — rzekła Albina, kiedy zeszła na dół. — Trzeba odpocząć... Jutro chcę cię zaprowadzić daleko, bardzo daleko. Tam dopiero będzie nam przepysznie.
— Ale będziemy się nudzili — szepnął Sergiusz.
— O, cóż znowu!... będę ci opowiadała historye.
Spędzili dzień czarujący. Okna były otwarte na oścież, Paradou wchodziło, śmiało się wraz z nimi w pokoju. Sergiusz wziął nareszcie w posiadanie ten pokój szczęśliwy, w którym zdawało mu się, że na świat przyszedł. Chciał wszystko zobaczyć, o wszystkiem posłyszeć objaśnienia. Amorki gipsowe przewracające się na brzegu alkowy rozweseliły go do tego stopnia, że wlazł na krzesło, aby przewiązać paskiem Albiny szyję najmniejszego z nich, taki kawałek człowieka, który swawolił z nogami w powietrzu, z głową ca dół. Albina klaskała w ręce, wołała, że podobny jest do chrabąszcza zawieszonego na nitce. Potem, jakby litością zdjęta:
— Nie, nie, odwiąż go... Tak, nie może lecieć.
Zwłaszcza amorki wymalowane nade drzwiami, żywo zajęły Sergiusza. Gniewało go, że nie może rozpoznać, w jakie gry się bawią, tak bardzo zblakło malowanie. Przy pomocy Albiny przysunął stół, na który weszli oboje. Albina objaśniała.
— Patrz, tamci rzucają kwiaty. Pod kwiatami widać już tylko trzy nogi. Zdaje mi się, że jak tu przyjechałam, to można było jeszcze odróżnić leżącą damę. Ale z czasem znikła.
Obeszli wszystko a nic bezwstydnego na myśl im nie przychodziło wobec tych ładnych, buduarowych nieprzyzwoitości. Malowidła wykruszające się jak wytynkowana twarz z XVIII wieku, były tak zniszczone, że zaledwie dawały się dostrzedz kolana i łokcie ciał omdlałych w miłej lubieżności. Zbyt nieprzystojne szczegóły, w których zdawała się mieć upodobanie dawna miłość, pachnąca jeszcze dotąd w alkowie, znikły, starte przez swobodnie tu wchodzące powietrze. Pokój podobnie jak i park powrócił do naturalnej dziewiczości w spokojnym przepychu słońca.
— Eh! To są bawiące się łobuzy — rzekł Sergiusz, schodząc ze stołu. — A ty, czy umiesz grać w zgadywanego?
Albina umiała wszystkie gry, tylko do tej trzeba było najmniej trzech osób. Pobudziło to ich do śmiechu. Sergiusz zawołał, że wystarczy aż nadto dwojga i przysięgli, że zawsze będą tylko we dwoje.
— Jest się u siebie w domu, nic się nie słyszy, mówił znów młodzieniec, wyciągając się na kanapie. A meble pachną tak przyjemnie czemś z przeszłości... Dobrze tu, jakby w gniazdku. Pełno szczęścia w tym pokoju.
Dziewczyna spuściła oczy poważnie.
— Gdybym była bojaźliwa — szepnęła — toby mię strach nie opuszczał w pierwszych czasach. Tę właśnie historyę chcę ci opowiedzieć. Słyszałam ją w okolicy. Może kłamią. W każdym razie zabawi to nas.
I usiadła obok Sergiusza.
— Dawno już, bardzo dawno temu... Paradou należało do bogatego pana, który przybył i zamknął się tu z panią bardzo piękną. Bramy pałacu były tak szczelnie zamknięte, mury ogrodu były tak wysokie, iż nikt nigdy nie dostrzegł najmniejszego rąbka sukni pani.
— Wiem — przerwał Sergiusz — pani ta nigdy się jut nie pojawiła.
A kiedy Albina patrzyła na niego zdziwiona, widząc z przykrością, że jej baśń jest znana, on mówił półgłosem dalej zdziwiony:
— Ty mi opowiadałaś już tę historyę.
Zaprzeczyła. Potem, jakby się spostrzegła, dała się przekonać. Niemniej dokończyła swego opowiadania w tych słowach.
— Skoro pan odjeżdżał włosy miał białe. Kazał zamurować wszystkie szczeliny, aby nikt się nie mógł dostać i zamącić spokoju pani... Pani umarła w tym pokoju.
— W tym pokoju! — zawołał Sergiusz. — Tego mi nie mówiłaś... Czy jesteś pewna, że ona umarła w tym pokoju?
Albina rozgniewała się. Powtarzała to, o czem wiedzieli wszyscy. Pan ów kazał był zbudować ten pawilon, aby umieścić w nim ową nieznajomą, która wyglądała na księżniczkę. Ludzie pałacowi zapewniali później, że on tu spędzał dnie i noce. Często również widywali go w alei, wiodącego drobne nóżki nieznajomej w głąb najczarniejszych gąszczów. Ale za nic w świecie nie byliby się odważyli śledzić tę parę, przebiegającą park w różnych kierunkach całemi tygodniami.
— I ona właśnie tu umarła — powtórzył Sergiusz — na którym to zrobiło wrażenie. Ty zajęłaś jej pokój, używasz jej mebli, sypiasz w jej łóżku.
Albina uśmiechała się.
— Wiesz dobrze, że nie jestem bojaźliwa — rzekła. — Zresztą te wszystkie rzeczy, to takie dawne... Pokój ten wydawał ci się pełnym szczęścia.
Umilkli, patrzyli przez chwilę na alkowę, na wysoki sufit, na szare cienie po kątach. W spłowiałych barwach mebli było jakby rozczulenie jakieś miłosne, westchnienie delikatne przeszłości pełne rezygnacyi, podobne do niedbałej podzięki wielbionej kobiety.
— Tak — szepnął Sergiusz — niepodobna się bać. Tu jest zbyt spokojnie.
A Albina znowu zaczęła, zbliżając się do niego:
— O czem mało kto wie, to że odkryli byli oni w ogrodzie miejsce doskonałej szczęśliwości, gdzie w końcu spędzali wszystkie swoje godziny. Ja wiem o tem z bardzo pewnego źródła... Miejsce cieniste, pełne świeżości, ukryte w głębi nieprzebytych zarośli, tak cudnie piękne, że się tam o całym świecie zapomina. Owa pani musi być tam zapewne pochowana.
— Czy to w kwietniku? — zapytał Sergiusz z ciekawością.
— A, ja nie wiem, ja nie wiem! — rzekła młoda dziewczyna z giestem zniechęcenia. — Szukałam wszędzie, nie mogłam znaleźć nigdzie tej szczęśliwej polanki... Nie jest to tam gdzie róże, ani tam gdzie lilie, ani na dywanie fiołków.
— Może to ten zakątek z kwiatami smutnemi, gdzie mi pokazywałaś dziecko ze złamaną ręką?
— Nie, nie.
— A może to w głębi groty, koło tej wody przejrzystej, gdzie się utopiła ta marmurowa kobieta, co już niema twarzy.
— Nie, nie.
Albina zamyśliła się na chwilę. Poczem ciągnęła dalej, jakby do siebie:
— Zaraz w pierwszych dniach wzięłam się do poszukiwań. Spędzałam całe dnie w Paradou, przetrząsałam każdy najmniejszy nawet kąt zieloności, dlatego jedynie, aby się znaleźć na jaką godzinę na tej polance. Ileż to poranków straciłam napróżno, wślizgując się między ciernie, zwiedzając najdalsze kąty parku!... O, jabym je poznała odrazu, to zaczarowane schronienie, po ogromnem drzewie, które ma je okrywać dachem z liści, po trawie miękiej, jak plusz jedwabny, po ścianach zielonych krzewów, których nawet ptaki przebić nie mogą!
Objęła jedną ręką Sergiusza za szyję, podnosząc głos prosząco:
— Powiedz! Teraz jest nas dwoje, będziemy szukali, znajdziemy... Ty, że jesteś taki silny, będziesz rozchylał przedemną duże gałęzie, abym się mogła dostać, aż do środka leśnych gąszczów. Kiedy się zmęczę, będziesz mię nosił, pomożesz mi przeskakiwać strumienie, a jeżeli nam się zdarzy zabłąkać, będziesz się wdrapywał na drzewa... Ale co za radość, gdy będziemy mogli usiąść przy sobie pod dachem z liści w środku polanki! Opowiadano mi, że tam jedna minuta warto tyle, co całe życie... Powiedz, Sergiuszu, mój dobry, zaraz od jutra zabierzemy się, będziemy przeszukiwali park wszak za krzakiem, aż dopóki nie zadowolnimy naszego pragnienia.
Sergiusz ruszał ramionami, uśmiechając się.
— Na co to? — rzekł. — Czyż nie jest dobrze w kwietniku. Trzeba będzie zostać z kwiatami widzisz, a nie szukać tak daleko większego szczęścia.
— Tam pochowana jest ta umarła — szepnęła Albina, ulegając swemu rozmarzeniu. — To radość, której tam doznała, zabiła ją. Drzewo to daje cień, którego czar zabija... Ja chętniebym tak umarła. Położylibyśmy się przy sobie, obejmując się, umarlibyśmy, niktby nas już nigdy nie znalazł.
— Nie, dosyć, zasmucasz mię — przerwał Sergiusz niespokojnie. — Ja chcę, abyśmy żyli w słońcu, daleko od tego zabójczego cienia. Twe słowa dręczą mnie, jakby nas parły do jakiegoś niepowetowanego nieszczęścia. Musi to być zakazane, siadanie pod drzewem, którego cień przejmuje takim dreszczem.
— Tak, to jest zakazane — oświadczyła Albina z powagą. — Wszyscy w okolicy mówili mi, że to jest zakazane.
Nastało milczenie. Sergiusz podniósł się z kanapy, na której leżał. Śmiał się, utrzymywał, że historye go nie bawią. Słońce zniżało się, kiedy Albina zgodziła się wreszcie, aby na chwilę zejść do ogrodu. Poprowadziła go na lewo wzdłuż muru obwodowego, aż na pole gruzów najeżone całe cierniami. Był tu niegdyś pałac na tem miejscu czarnem jeszcze od pożaru, który zwalił mury. Pod cierniami pękały kamienie, opalone belki gniły na ziemi. Rzekłby kto, że to skały z wąwozami, garbami, pokryte ostrą trawą, czołgającemi się lianami, które wciskały się w każdą szczelinę niby węże. I rozbawili się na tem rumowiska, schodząc w głąb jam, wyszukując różnych szczątków, starając się dojść czegoś z tej spopielonej przeszłości. Nie przyznawali się do swej ciekawości, gonili się pośród kawałków podłóg i zwalonych ścian; ale naprawdę ciągle mieli na myśli tylko legendę tych ruin, tę panią piękną, niby dzień, stąpającą niegdyś w swej jedwabnej sukni po tych schodach, po których dziś jaszczurki przechadzały się leniwie.
Sergiusz stanął w końcu na najwyższej kupie gruzów, patrząc na park roztaczający swoje olbrzymie zielone przestrzenie, szukając pomiędzy drzewami szare plamy pawilonu. Albina, stojąc obok niego, milczała zamyślona.
— Pawilon jest tam, na prawo — rzekła, nie czekając zapytania. — Nic więcej z budynków nie zostało. Czy widzisz, tam, przy końcu tej alei lipowej?
Umilkli znowu, I jakby w dalszym ciągu rozmyślań snutych przez oboje w milczeniu, odezwała się Albina:
— Kiedy szedł do niej schodził zapewne tą aleją i okrążywszy te wielkie kasztany, wchodził pod lipy... Zabierało mu to najwyżej kwadrans czasu.
Sergiusz ust nie otwierał. Gdy powrócili, zeszli aleją, okrążywszy wielkie kasztany i weszli pod lipy. Była to droga miłości. Na trawie upatrywali śladu kroków, kokardki zgubionej, powiewu pachnącego przeszłością, jakiejś wskazówki, któraby im jasno dowiodła, że są rzeczywiście na ścieżce wiodącej ku radości ze znajdowania się razem. Noc zbliżała się, od parku płynął wielki zamierający głos wołający na nich z zieleni.
— Poczekaj — rzekła Albina, kiedy powrócili przed pawilon. Ty wejdź dopiero za trzy minuty.
Pobiegła wesoło, zamknęła się w pokoju z niebieskim sufitem. Potem, poczekawszy aż Sergiusz zapuka dwa razy do drzwi, uchyliła je ostrożnie, przyjęła go ukłonem podług dawnej mody.
— Witaj, drogi panie — rzekła ściskając go.
Ucieszyła ich ta zabawa nadzwyczajnie. Grali w zakochanych dziecinnie, jak dwoje malców. Sylabizowali namiętność, która tu niegdyś konała. Uczyli się jak lekcyi, bąkali ją w sposób zachwycający, nie umiejąc się całować w usta, szukając po twarzy, tańczyli wreszcie jedno przed drugiem, śmiejąc się w niebogłosy przez nieświadomość, jak sobie inaczej okazać radość i tego, że się kochają.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.