Błąd Abbé Moureta/Księga druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Nazajutrz rano, Albina chciała zaraz po wschodzie słońca iść na wielką wycieczkę, którą przygotowywała od wczoraj. Podskakiwała wesoło, mówiła, że nie wrócą aż wieczorem.
— Więc gdzie mnie prowadzisz? — zapytał Sergiusz.
— Zobaczysz, zobaczysz.
Wziął ją za ręce, spojrzał jej w oczy.
— Ale będziesz rozsądna, prawda? Nie chcę, abyś stukała tej twojej polanki, ani tego drzewa, ani trawy, w której się umiera. Wiesz, że to jest zakazane.
Lekko się zarumieniła, zaprzeczając i powiedziała, że ani nawet myśli o tych rzeczach. Poczem dodała:
— Jednakże, gdybyśmy znaleźli bez szukania, przypadkiem, czybyś nie usiadł tam?... Chyba nie kochasz mnie wcale!
Wyruszyli. Przesili przez kwietnik, nie zatrzymując się przy budzących się kwiatach, nagich, skąpanych w rosie. Poranek miał płeć różaną, uśmiech pięknego dziecka, otwierającego oczy wśród białości swej poduszki.
— Gdzie mię prowadzisz? — powtarzał Sergiusz.
A Albina śmiała się, nie chcąc odpowiadać. Kiedy doszli do rzeczki przerzynającej ogród przy końcu kwietnika, stanęła przykro zawiedziona. Woda była jeszcze wezbrana po ostatnich deszczach.
— Nie będziemy mogli przejść — mruknęła. Zwykle zdejmuję trzewiki i podnoszę suknię. Dziś jednak, woda sięgałaby nam aż do pasa.
Szli przez chwilę wzdłuż rzeki, szukając jakiego brodu. Młoda dziewczyna mówiła, że to nadaremnie, że znała wszystkie dziury. Dawniej był tu most. Zawaliwszy się zasiał on rzekę wielkiemi kamieniami, pomiędzy któremi woda przepływała pieniąc się i tworząc wiry.
— Wezmę cię na plecy — rzekł Sergiusz.
— Nie, nie chcę. Gdybyś się pośliznął, to dalibyśmy oboje znakomitego nurka... Nie wiesz, jakie to kamienie zdradzieckie.
— Wejdźże mi na plecy.
W końcu dała się skusić. Rozpędziła się, skoczyła jak jaki chłopak, tak wysoko, że znalazła się jak na koniu, na szyi Sergiusza. Czując, że on się chwieje, zawołała, że jeszcze nie jest dość silny, że chce zejść. Potem znowu wskoczyła dwa razy, raz po raz. Ta zabawa podobała się im niezmiernie.
— Kiedy skończysz? — rzekł młodzieniec, śmiejąc się. — A teraz trzymaj się mocno. Nastąpi chwila stanowcza.
I w trzech lekkich skokach przebył rzekę, zamoczywszy ledwie końce stóp. Pośrodku jednak zdało się Albinie, że się pośliznął. Krzyknęła, chwytając go za szyję obu rękami. A on ją niósł już w galopie jak koń, po delikatnym piasku przeciwnego brzegu.
— Wio, wio — wołała uspokojona, rozweselona tą nową zabawą. Biegł tak, dopóki chciała, tupiąc nogami, naśladując odgłos kopyt. Ona klaskała językiem, wzięła dwa kosmyki jego włosów, pociągając niemi jak lejcami, aby go zwrócić na prawo, albo na lewo.
— Stój, przyjechaliśmy — rzekła, klepiąc go po paliczkach. Zeskoczyła na ziemię, a on, spocony, oparł się o drzewo, aby nabrać tchu. Wtedy wyłajała go, grożąc, iż jeżeli znowu zachoruje, nie będzie go pielęgnowała.
— Dajże pokój! To zdrowo dla mnie — odpowiedział. — Jak odzyskam siły, będę cię nosił całemi dniami... Gdzie mnie prowadzisz?
— Tutaj — rzekła, siadając wraz z nim pod olbrzymią gruszą.
Byli w dawniejszym sadzie parku. Żywopłot i tarniny, ściana zieloności poprzerywana szczerbami, tworzyły tu jakby osobny ogród. Był to las drzew owocowych, niedotkanych nożem ogrodnika przez wiek cały. Niektóre pnie przekrzywione potężnie, rosły ukośnie pod ciosami burz, które je pochyliły. Inne zaś, pogarbione w ogromna sęki, spękane, z głębokiemi zagłębieniami, zdawały się trzymać ziemi tylko olbrzymiemi ruinami swej kory. Wysokie gałęzie, uginające się corocznie pod ciężarem owoców, rozpościerały w dal swe niezmierne wachlarze, nawet gałęzie nadłamane dotykające ziemi, nie przestawały rosnąć i owocować, wzmocnione przez nowe soki. Drzewa użyczały sobie wzajemnie naturalnych podpór, były to już zresztą tylko pokręcone filary podpierające liściaste sklepienie. Tworzyło ono długie galerye, to znów lekkie halle, lub naraz osuwało się płasko, prawie aż na ziemię. W koło każdego kolosa dzikie odroślą tworzyły gąszcze, dodawały plątaninę swoich młodych łodyg, których drobne owoce miały jakiś kwasek wyborny. W zielonawem świetle rozlewającem się niby woda jasna w wielkiej ciszy mchów, rozlegało się jedynie głuche spadanie owoców, które wiatr strącał.
Były tam morele, niby patryarchy dźwigające dzielnie swe stare lata, sparaliżowane z jednej strony, z mnóstwem suchych gałęzi, podobnych do rusztowania przy katedrze; ale w drugiej swej połowie takie żywe, takie młodzieńcze, że nowe pączki rozsadzały chropowatą korę na wszystkie strony. Czcigodne śliwy całe siwe od mchów rosły jeszcze, aby pić gorące słońce bez najmniejszego spłowienia innych liści. Wiśnie budowały całe miasta, domy o kilku piętrach urządzając schody, to znów podłogi z gałęzi, obszerne, jakby dla dziesięciu rodzin. Potem były jabłonie z nadwyrężonemi krzyżami, z powykręcanemi członkami, jakby ogromne kaleki z sękatą skórą, pokrytą plamami zielonej rdzy. Gładkie grusze ustawiające niezmierną gromadę wysokich, cienkich łodyg, niby skrawek widoku jakiego portu, z brunatną siatką masztów na horyzoncie; różowawe brzoskwinie zdobywające miejsca wśród natłoku swych sąsiadów, uprzejmym uśmiechem i powolnem wciskaniem się pięknych dziewcząt, zabłąkanych pośród tłumu. Niektóre drzewka, cięte niegdyś w szpalery, rozbiły podtrzymujące je nizkie mury i hulały teraz uwolnione od drewnianej kraty, wiszącej w szczątkach na ich ramionach; rozrastały się one dowolnie, zachowawszy ze swego szczególniejszego kształtu, tylko pozory drzew eleganckich, poniewierających na włóczędze łachmany swego galowego stroju. A przy każdym pniu, przy każdej gałęzi, od jednego drzewa do drugiego, rozrzucały się bezładnie winorośle. Krzewy winne podnosiły się niby śmiechy szalone, czepiały się jakiegokolwiek wysokiego sęczka i biegły znów dalej o wybuchu śmiechów głośniejszych, udzielając wszystkim innym liściom wesołego upojenia winnych gałązek. Ta zieloność jasna, przeświecająca złotem słońca, zapalała sztucznem podnieceniem sterane głowy wielkich starców sadu.
Potem, na lewo; rzadziej rozstawione drzewa migdałowe dozwalały dyniom podobnym do upadłych księżyców dojrzewać w słońcu. Były takie na brzegu strumienia przepływającego sad, melony pokiereszowane brodawkami, gubiące się wśród czołgających się liści, również lakierowane kawony, doskonale owalne niby strusie jaja. Na każdym kroku, krzaki porzeczek zagradzały dawniejszę aleje, ukazując przejrzyste grona swych owoców, rubiny, z których każdy lśnił się kroplą światła. Ściany malin rozpościerały się jak dzikie ciernie, a ziemia była wielkim dywanem poziomek, zielonością usianą dojrzałemi jagodami, których woń zalatywała wanilią.
Ale czarowny zakątek sadu był jeszcze dalej na lewo pod skałami, które tu się poczynały. Wchodziło się do gorącego kraju, do naturalnej cieplarni, gdzie słońce padało prostopadle. Najprzód przechodziło się między olbrzymiemi drzewami figowemi. Rozchwiane przeciągały one swe gałęzie jak szarawe ramiona, ociężałej senne, tak zawalone włochatym rzemieniem swoich liści, że chcąc przejść, trzeba było łamać młode pędy puszczające się ze starych przez wiek wysuszonych korzeni.
Następnie szło się między bukietami mącznic a zielonością olbrzymich bukszpanów z czerwonemi jagodami, które czyniły je podobnemi do kukurydzy, ozdobionej pomponami ze szkarłatnego jedwabiu. Dalej był starodrzew alizy, lazerole, jujuby; a na jego brzegu ciągnęły się granaty szlakiem zielonych wiecznie kęp. Owoce na granatach ledwie się zawiązywały wielkości dziecinnej pięści; tkwiące na końcach gałązek purpurowe kwiaty zdawały się posiadać lekkość owych ptaków na wyspach, co traw nie uginają pod sobą. I dochodziło się w końcu do lasu drzew pomarańczowych i cytrynowych wspaniale rosnących w gruncie. Gładkie pnie tworzyły brunatne kolumnady, lśniące liście rzucały na błękit nieba wesołość swego jasnego kolorytu, wydłużały cienie w śpiczaste wązkie blaszki rysujące na ziemi miliony palm indyjskiej materyi. Cienie miały tutaj wdzięk odrębny, przy którym cienie sadów europejskich stawały się mdłe. Była tu jakaś leniwa rozkosz światła rozsypującego się w kurzawę lotnego złota, pewność wiecznej zieloności, siła zapachów nieprzerwanych: przenikającego zapachu kwiatów, macniejszego zapachu owoców; dającego ciału jakąś giętkość gorących krajów.
— I będziemy mieli śniadanie! — zawołała Albina, kleszcząc w ręce. — Jest przynajmniej dziewiąta, jestem porządnie głodna!
Wstała. Sergiusz wyznał, że jadłby i on także chętnie.
— Gapiątko — mówiła znowu — nie zrozumiałeś, że cię prowadzę na śniadanie. Nie poginiemy tu z głodu. Wszystko jest nasze.
Weszli pod drzewa rozchylając gałęzie, wciskając się tam, gdzie najgęściej było owoców. Albina, która szła naprzód; zebrawszy suknię w ręku, odwracała się, zapytując towarzysza słodkim głosem;
— A ty, co lubisz: gruszki, morele, wiśnie, porzeczki?... Uprzedzam cię, że gruszki jeszcze zielone, ale i tak są doskonałe.
Sergiusz zdecydował się na wiśnie. Albina powiedziała, że istotnie można zacząć od tego. Ale kiedy on chciał wyleźć na pierwszą spotkaną wiśnię, ona kazała mu przedzierać się za sobą jeszcze dobre dziesięć minut, przez okropną gmatwaninę gałęzi. Na tem drzewie wiśnie nic nie były warte, na tamtem zbyt kwaśne, na innem znów dojrzeją dopiero za tydzień. Znała każde drzewo.
— Ot, tutaj wyleź — rzekła wreszcie, zatrzymując się przed wiśnią, tak obciążoną owocami, że grona zwieszały się aż do ziemi, niby pozawieszane grona korali. — Sergiusz, umieściwszy się wygodnie między dwoma gałęziami, wziął się do śniadania. Nie słyszał już Albiny. Sądził, że jest o parę kroków dalej, na innem drzewie, tymczasem spojrzał na dół ujrzał ją leżącą spokojnie na wznak pod jego drzewem, leżąc tak, jadła wiśnie, nie posługując się nawet rękami, samo bowiem drzewo podawało jej owoce do ust.
Zobaczywszy, że ją spostrzegł, śmiała się długo, rzucając się po trawie, jak ryba biała wyrzucona z wody, kładąc się na brzuchu, czołgając się łokciami, okrążając drzewo i nie przestając chwytać ustami najpiękniejsze wiśnie.
— Wyobraź sobie, one mnie łaskoczą! — wołała. — Ot znów jedna na szyję mi spadła. A jakie świeże... Ja mam wiśnie na uszach, na oczach, na nosie, wszędzie. Gdybym zachciała, zgniotłabym jedną, żeby sobie zrobić wąsy... Daleko słodsze są na dole, niż na górze.
— Cóż znowu! — rzekł Sergiusz śmiejąc się. — Poprostu boisz się włazić.
Oniemiała z oburzenia.
— Ja, ja! — wyjąkała.
Zebrała suknię, założyła ją sobie z przodu za pasek, nie zauważywszy, że odsłoniła uda, i chwyciwszy się nerwowo drzewa, wspięła się wyżej samym tylko wysiłkiem rąk. Tam biegała po gałęziach, unikając nawet pomagania sobie rękami. Miała zwinność wiewiórki, obracała się w koło grubszych gałęzi, to znów puszczała nogi wolno, utrzymując równowagę jedynie przegięciem kibici. Kiedy była na samej górze, na wątłej gałęzi rozhuśtanej mocno pod ciężarem jej ciała:
— A co! — zawołała — boję się włazić na drzewa?
— Zejdź natychmiast! — błagał Sergiusz, przejęty obawą, — Bardzo cię proszę. Jeszcze zrobisz co sobie.
Ale ona, nie posiadając się z radości, posunęła się jeszcze wyżej, siadając na gałęzi, jak na koniu, pochylając się zwolna w próżnej przestrzeni chwytając rękami kępy liści.
— Gałąź się złamie — rzekł Sergiusz zaniepokojony w najwyższym stopniu.
— To co, niech się złamie! — odpowiedziała śmiejąc się głośno. Oszczędzi mi to trudu schodzenia na dół.
I w istocie, gałąź się złamała; ale powoli, z tak długiem rozdzieraniem się, iż opadła zwolna jakby dla złożenia Albiny na ziemi, w sposób bardzo łagodny. Nieprzestraszona bynajmniej, poruszała udami na pół nagiemi, powtarzając:
— To bardzo przyjemnie. Zupełnie jakby w powozie.
Sergiusz zeskoczył był z drzewa, aby ją pochwycie w ramiona. Blady był ze wzruszenia, a ona żartowała z niego.
— Ależ to się zdarza codzień, spadanie z drzewa. Nigdy nic złego się nie staje... Śmiej się z tego! Ot, pośliń mi tu trochę na szyi, podrapałam się.
Poślinił palec i pociągnął nim lekko po zadraśniętem miejscu.
— Już zagojone — zawołała, wymykając się e ramion jednym skokiem. — Będziemy się bawili w chowanego? Dobrze?
Musiał jej szukać. Znikała, krzycząc: kuku! kuku! z głębiej tylko znanych gęstwin, gdzie Sergiusz nie mógł jej znaleźć. Ale ta gra w chowanego nie obeszła się bez znacznego zniszczenia owoców. Śniadanie przedłużało się po kątach, gdzie się goniło tych dwoje dużych dzieci. Albina, przebiegając pod drzewami, wyciągała rękę, zjadała zieloną gruszkę, napełniała sobie spódnicę morelami. To znowu w pewnych kryjówkach czyniła takie odkrycia, że zasiadała na ziemi, zapominając o zabawie, zajęta jedzeniem z całą powagą. Przez chwilę nie słyszała już Sergiusza i teraz ona musiała go szukać. Było to dla niej niespodzianką, prawie obrazą, gdy znalazła go pod śliwką, śliwką, której ona sama nie znała, a której dojrzałe owoce zalatywały zlekka piżmem. Wykrzyczała go porządnie. Czyż chciał sam zjeść wszystkie, te ani pisnął o śliwkach. Udawał głupiego, ale umiał znaleźć dobru rzeczy, czuł je zdaleka. Zwłaszcza była oburzona na śliwę, drzewo chytre, którego znała i które musiało wyrosnąć w nocy ludziom na złość. Nadąsała się, nie chcąc zerwać ani jednej śliwki. Sergiusz wpadł na pomysł silnego potrząśnięcia drzewem.
Deszcz, grad śliwek spadł. W tej ulewie trafiały śliwki Albinę, w ramiona, w szyję, w sam środek nosa. Nie mogła wstrzymać się od śmiechu została wśród tego potopu, wołając: Jeszcze, jeszcze! — rozbawiona temi okrągłemi kulami, odbijającemi się od niej, nastawiała usta, ręce, zamykając oczy, kurcząc się przy ziemi, aby się stać malutką.
Chwile dziecinnej swobody, swawoli pacholąt wpuszczonych do Paradou. Albina i Sergiusz dokazywali tu przez kilka godzin, biegając, krzycząc, poszturchując się, a żadnym chociażby najmniejszym dreszczem nie ozwały się ich ciała niewinne. Nie było tam jeszcze nic, prócz koleżeństwa dwojga łobuzów, którzy może pomyślą później o pocałowaniu się w policzki, gdy zabraknie przysmaków na drzewach. A co za wyborny zakątek natury na pierwszą swawolę! Gęstwina z wybornemi kryjówkami. Ścieżki, na których niepodobna było zachować powagi, tyle smacznych uśmiechów wychylało się ze ścian.
W tym szczęśliwym sadzie, park tchnął łobuzowstwem krzewów rozbiegających się w nieładzie; świeżością cienia wzbudzającą apetyt, starością poczciwych drzew, podobnych do dziaduniów darzących łakotkami. Nawet w zielonych zaciszach mchów pod złamanemi drzewami, które zmuszały ich do czołgania się jedno za drugiem w kurytarzach z liści tak ciasnych, że Sergiusz zaprzęgał się śmiejąc do nagich nóg Albiny, nawet tam nie spotykali niebezpiecznego rozmarzenia ciszy. Żadne pomieszanie nie szło ku nim z lasu rozbujałego.
A kiedy dość już im było moreli, śliwek, wisien,, pobiegli pod drzewa migdałowe, zajadając migdały zielone, zaledwie wielkości grochu, schylali się po poziomki w trawie, niecierpliwiąc się, że kawony i melony nie były dojrzałe. W końcu Albina zaczęła biedź ze wszystkich sił, ścigana przez Sergiusza niemogącego jej schwytać. Weszła pomiędzy drzewa figowe, przeskakując duże gałęzie, zrywając liście, które rzucała za siebie na swego towarzysza.
W kilka skokach przebiegła bukiety mącznic, a przechodząc skosztowała ich czerwonych jagód; a gdy weszła między wysokie alizy, lazerole i jujuby, zgubił ją Sergiusz. Z początku myślał, że się ukryła za drzewem granatu, ale to tylko dwa kwiaty w pączkach wziął za jej dwie różowe pięści. Więc przeszedł las pomarańczowy we wszystkich kierunkach, zachwycony jego pięknością, wyobrażając sobie, że zaszedł do wieszczki słońca. W środku lasu spostrzegł Albinę, która, nie przypuszczając aby on był tak blizko, przeszukiwała wzrokiem zielone głębie.
— Czego ty tam szukasz? — zawołał. — Wiesz przecież, że to zakazane.
Aż podskoczyła, czerwieniąc się trochę po raz pierwszy w ciągu dnia. Usiadła obok Sergiusza i zaczęła mówić mu o szczęśliwej porze dojrzewania pomarańcz. Las wtedy był cały pozłocony, cały świecący się od tych gwiazd okrągłych, których ogniami żółtemi było usiane sklepienie zielone.
Potem, gdy wracali, zatrzymywała się przy każdej dziczce, napełniając kieszenie drobnemi, cierpkiemi gruszkami, małemi kwaśnemi śliwkami, mówiąc, że to będzie na drogę. Były one jakoby sto razy lepsze, niż wszystko czego dotąd kosztowali. Sergiusz musiał je zjadać, mimo wykrzywiań przy każdym kęsie.
Powrócili, zmęczeni do upadłego, szczęśliwi, naśmiawszy się tyle, że aż ich boki bolały. Tego wieczora Albina nie miała już nawet siły iść aż do siebie, zasnęła w nogach u Sergiusza na poprzek łóżka, śniąc, że włazi na drzewa, dojadając we śnie owoców z dziczek, które schowała pod kołdrę obok siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.