Błąd Abbé Moureta/Księga druga/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W osiem dni później przedsięwzięli snów wielką podróż po parku. Chodziło o to, aby pójść dalej niż sad, na lewo w stronę zielonych łąk przerżniętych czterema strumieniami. Pójdzie się kilka mil trawami, będzie się żyło z rybołówstwa w razie zabłąkania.
— Zabieram mój nóż — rzekła Albina — pokazując nóż chłopski z grubem ostrzem.
Ponakładała wszystkiego do swoich kieszeni, sznurki, chleb, zapałki, małą flaszkę wina, trochę gałganków, grzebień, igły. Sergiusz niósł kołdrę; ale już przy końcu alei lipowej, kiedy doszli do ruin pałacu, kołdra zawadzała mu do tego stopnia, iż schował ją pod kawałkiem zwalonego muru.
Słońce było wysoko, Albina straciła trochę czasu na swoje wybieranie się. W gorącu dnia szli jedno obok drugiego, prawie poważni. Udawało im się robić aż do dwudziestu kroków bez potrącania się żartami.
Rozmawiali.
— Ja nigdy się nie budzę — rzekła Albina — Dobrze spałam tej nocy. A ty?
— Ja także — odpowiedział Sergiusz.
Ona znowu mówiła:
— Co to znaczy, kiedy się przyśni ptak gadający do człowieka.
— Ja nie wiem... A co ten ptak mówił?
— A, zapomniałam... Mówił bardzo mądrze, takie rzeczy, które mi się wydawały bardzo śmieszne... Ale popatrzno się tam na ten mak? Nie dostaniesz godnie dostaniesz go!
Rzuciła się, Sergiusz jednak, dzięki swoim długim nogom, wyprzedził ją, zerwał maki wywijał nim zwycięzko. Ona z zaciśniętemi ustami nie odzywała się, powstrzymując się gwałtownie od płaczu. On umiał tylko odrzucić kwiat. I żeby zgoda nastąpiła, rzekł.
— Wskocz mi na plecy. Będę cię niósł tak jak wtedy.
— Nie, nie.
Była nadąsana. Ala nie uszła trzydziestu kroków, a już odwróciła się cała roześmiana. Cierń jakiś trzymał ją za suknię.
— A to dopiero, myślałam, że to ty umyślnie nadeptujesz mi na suknię... Ależ bo nie chce mnie puścić! Odczep mnie, co?
A kiedy została oswobodzona, szli znowu jedno obok drugiego bardzo spokojnie. Albina utrzymywała, że to daleko zabawniej przechadzać się tak, niby poważni ladzie. Wchodzili właśnie na łąki. Przed nimi roztaczały się w nieskończoność szerokie kobierce traw, zaledwie gdzieniegdzie przerwane wdzięcznym liściem gromady wierzb. To kobierce traw były puszyste, podobne do sztuk aksamitu; mocno zielone bladły zwolna w oddali rozpływając się w gorąco-żółtej barwie na skraju horyzontu, w pożarze słonecznym. Tam, na samym skłonie, wierzby wyglądały jak szczerozłote w pośród drżącego światła. Tańczące pyłki przeciągały świetlnemi prądami nad wierzchołkami traw, a przy niektórych podmuchach wiatru przelatującego samotnie nad temi trawami, mieniły się jak mora jakiemś drżeniem pieszczonej rośliny. Wzdłuż najbliższych łąk tłumy drobnych białych stokrotek, kupami, w nieładzie, w gromadkach, niby ludność mrowiąca się na bruku w dzień publicznego święta, zaludniały swą wylaną wesołością czarność trawników. Jaskry miały w sobie wesołość brzękadeł z polerownej miedzi, dźwięczących za lada muśnięciem skrzydełka muchy. Duże samotne maki wybuchały niby czerwone petardy, dalej znów szły gromadami, rozpościerając rozkoszne kałuże, niby dna cebrów purpurowych jeszcze od wina. Duże bławatki kołysały lekko swe uwieńczone główki, a za każdym podmuchem zdawało się, iż wianki ich ulecą z wiatrem. Rozściełały się dywanami liczne gatunki rdestów, kostrzewy, stokłosy, mietlice, taszniki, żmijowce. Sterczały długie i wątłe włosy dzięcieliny. Koniczyna rozkładała swe liście gładkie i powycinane; babki wznosiły lasy włóczni, lucerna tworzyła warstwy miękie, pierzyny z zielonawego atłasu, przetykanego fioletowemi kwiatami. I to na prawo, na lewo, wprost, wszędzie, tocząc się falami na płaskim gruncie, zaokrąglając spienioną powierzchnię stojącego morza, sennego pod niebem, które wydawało się szerszem. Wśród niezmierzonej przestrzeni łąk, miejscami, trawy były przejrzyście błękitne, jakby odbijały w sobie błękit nieba.
Albina i Sergiusz szli pośród tych łąk po kolana w zieloności. Zdawało się im, że idą przez wodę chłodną, bijącą ich po łydkach. Chwilami znajdowali się w środku prawdziwych prądów, strumieni łodyg wysokich, pochylonych, których bieg szybki czuli na swych nogach. Dalej drzemały spokojne jeziora, sadzawki nizkich traw, gdzie brodzili zaledwie po kostki. Idąc tak nie bawili się już łamaniem wszystkiego dokoła, jak to było w sadzie, ale przeciwnie opóźniali się z nogami oplątanemi przez giętkie palce traw; doznawali tu takiej świeżości, jakby ich głaskała woda, łagodząca porywczość ich młodego wieku. Albina zeszła na bok wchodząc pomiędzy olbrzymie trawy, sięgające jej aż do podbródka. Tylko głowę jej widać było, stanęła tam, wołając Sergiusza.
— Przyjdź tu! Zupełnie jakby się było w kąpieli. W około, wszędzie zielona woda.
I wydobyła się jednym skokiem, nie czekając nawet na niego. Poszli wzdłuż pierwszej rzeki przecinającej im drogę. Była to woda, niezbyt głęboka, płynąca pomiędzy brzegami dzikiej rzerzuchy. Płynęła tak spokojnie, z powolnemi zakrętami, taka czysta, taka jasna, iż odbijała niby zwierciadło najmniejszą trzcinę nadbrzeżną. Albina i Sergiusz musieli iść długo z prądem mniej szybkim od nieb, zanim napotkali drzewo, którego cień pławił się w jej leniwych falach. Jak daleko okiem sięgnęli, widzieli wodę nagą, przeciągającą swe jasne ciało na łożu traw, zasypiającą w słońcu, snem lekkim, na wpół rozwiniętego niebieskawego węża. Doszli wreszcie do klombu z trzech wierzb; dwie z nich miały stopy w wodzie, jedna zaś rosła tuż w pobliżu na brzegu. Pnie zdruzgotane, wykruszone przez lata, były uwieńczone czuprynami jasnych dziecinnych włosów. Cień był taki blady, iż rzucał zaledwie widoczną kratkę na słoneczny brzeg. Woda jednakże, dotąd równa i gładka, tutaj miała jakieś drżenie, zmącenie jakieś przejrzystej powierzchni, ukazujące, jakby zadziwienie tym woalem, rzuconym na nią. Pomiędzy trzema wierzbami rozciągał się kawałek łąki, rozrzucający maki polne, nawet po szparach dziuplastych pni. Rzekłby kto — namiot zielony, rozpięty na trzech kołkach, nad wodą, w falującej pustyni traw.
— To tutaj, to tutaj! — zawołała Albina, wsuwając się pod wierzby.
Sergiusz usiadł obok niej, nogami prawie dostając do wody, rozglądając się dokoła, mówiąc:
— Ty wszystko znasz, wiesz najlepsze miejsca. Możnaby rzec, że to wyspa, mająca dziesięć stóp kwadratowych, napotkana na pełnem morzu.
— Tak, jesteśmy w siebie — odrzekła — taka uradowana, że uderzała ręką po trawach. To jeden z naszych domów. Zaraz wszystko urządzimy.
Naraz, jakby pod wpływem wspaniałego pomysłu, rzuciła się ku niemu, mówiąc mu w twarz i wybuchem radości:
— Chcesz być moim mężem? Ja będę twoją żoną.
Był również zachwycony, odpowiedział, że z ochotą będzie mężem i śmiał się głośniej, niż ona. Nagle Albina stała się poważną. Przybrała minę krzątającej się gospodyni.
— Wiesz — rzekła — teraz ja rozkazuję... Będziemy jedli śniadanie, gdy nakryjesz do stołu.
I dumnie wydała mu rozkazy. Musiał złożyć to wszystko co powyciągała ze swych kieszeni, w dziupli jednej wierzby, którą nazwała „szafą“. Gałganki były bielizną; grzebień wyobrażał gotowalniane przybory; igły i szpagat miały służyć do naprawiania odzieży podróżników. Co do zapasów żywności, składały się one z małej buteleczki wina i kilku kawałków wczorajszego chleba. Co prawda, były jeszcze zapałki, aby ugotować ryby które miano złapać.
Kiedy nakrył stół z butelką w środku i trzema kawałkami chleba w około, ośmielił się zrobić uwagę, iż uczta będzie skromna. Ale ona ruszyła ramionami z miną kobiety wyższej. Weszła w wodę, mówiąc surowo:
— To ja będę łowić. Ty sobie będziesz patrzył.
Przez pół godziny szczerze się starała złapać rękami małe rybki. Podniosła suknie, związane kawałkiem szpagatu, posuwała się wolno z niesłychanemi ostrożnościami, aby nie poruszyć wody, a kiedy była tuż koło rybki kryjącej się między dwoma kamieniami, zanurzała rękę i narobiwszy wielkiego plusku, wyciągała garść żwiru. Sergiusz śmiał się wtedy z całego serca, co sprowadzało ją na brzeg, oburzoną, wołającą do niego, że nie miał prawa się śmiać.
— Ale — rzekł w końcu — przy czem ty ją ugotujesz, tę rybę? Niema drzewa.
To ją ostatecznie zniechęciło. Zresztą owe ryby wydały jej się wcale nieszczególne. Wyszła z wody, nie myśląc o włożeniu napowrót pończoch. Biegała po trawie, aby się wysuszyć, i odnalazła swój śmiech, bo trawy łaskotały jej nagie podeszwy.
— O, biedrzeniec — rzekła nagle, rzucając się na kolana. — To dopiero coś wybornego! Będziemy mieli ucztę.
Sergiusz musiał położyć na stół kupę biedrzeńca, jedli go z chlebem. Albina twierdziła, że to jest lepsze niż orzechy. Usługiwała jako pani domu, krajała chleb Sergiuszowi, ani na chwilę nie chcąc powierzyć mu swego noża.
— To ja jestem kobieta — odpowiadała poważnie na wszelkie buntownicze pokuszenia się z jego strony.
Potem kazała ma odnieść do „szafy“ te kilka kropli wina, które jeszcze pozostały na dnie butelki. Musiał nawet pozamiatać trawę, aby można było przejść z jadalni do sypialnego pokoju. Albina położyła się pierwsza jak długa, mówiąc:
— Rozumiesz, teraz będziemy spali... Powinieneś się położyć obok mnie, tuż przy mnie.
Wyciągnął się tak, jak mu kazała. Oboje trzymali się bardzo sztywnie, dotykając się do siebie od stóp aż do ramion, z rękami pustemi, odrzuconemi w tył ponad głowę. Ręce te zwłaszcza sprawiały im kłopot. Zachowywali powagę, patrzyli przed siebie, wielkiemi otwartemi oczami, mówiąc że śpią i że im tak jest dobrze.
— Widzisz — szeptała Albina — kiedy się jest żonatym, to powinno być ciepło... Czy ty mnie czujesz?
— Owszem, jesteś jak pierzyna.. Ale kiedy śpimy, nie trzeba rozmawiać; więc lepiej nie rozmawiajmy.
Długo milczeli, ciągle bardzo poważni. Nieznacznie odsunęli od siebie głowy, jak gdyby im przeszkadzały ich gorące oddechy. Wśród wielkiej ciszy Sergiusz powiedział tylko te słowa:
— Ja bardzo ciebie kocham.
Była to miłość przedpłciowa, ten instynkt kochania, który zatrzymuje małych ludzi dziesięcioletnich wobec dziewczątek przechodzących w białych sakiewkach.
W koło nich łąki szeroko otwarte dodawały im otuchy w tej lekkiej obawie jaką czuli jedno przed drugiem. Wiedzieli, że są widziani przez wszystkie trawy i niebo, którego błękit spoglądał na nich poprzez wiotkie liście i było im z tem dobrze. Namiot z wierzb nad ich głowami był kawałkiem przezroczystego materyału, jak gdyby Albina zawiesiła tu kawał swej sukni. Cień był jasny, nie tchnął omdleniem głębokich gąszczów, ani szeptem tajemniczych zielonych zakątków. Z krańców horyzontu szło ku nim wolne powietrze, powiew zdrowia, przynoszący świeżość tego morza zieleni, tej rozkołysanej fali kwiatów. A u stóp ich rzeka była jedną młodością więcej, niewinnością, której cienki świeży głosik zdawał im się dalekiem odzywaniem się jakiegoś śmiejącego się towarzysza.
Szczęśliwa samotność, takt, pogodna, której nagość roztaczała się z czarującą bezczelnością nieświadomości! Ogromne pole, wobec którego mały trawnik, służący im za pierwsze posłanie, miał naiwność kołyski.
— I koniec — rzekła Albina, wstając — jużeśmy spali.
On był trochę ździwiony, że to się skończyło tak prędko. Wziął w rękę koniec jej spódnicy i ciągnął, jak gdyby chciał ją ku sobie nachylić. Upadła na kolana, śmiejąc się i powtarzając:
— Co takiego? Co takiego?
Nie wiedział, brał ją za łokcie, patrząc na nią. Przez chwilę chwycił ją za włosy, aż krzyknęła. A kiedy znów się podniosła, zatopił twarz w trawie ciepłej jeszcze od jej ciała.
— I koniec — rzekł, podnosząc się również.
Aż do wieczora przebiegali łąki. Szli przed siebie, przez ciekawość. Zwiedzali swój ogród, Albina szła naprzód, węsząc jak młody pies, nie mówiła nic, ciągle w poszukiwaniu szczęśliwej polanki, chociaż tu nie było tych drzew wysokich, o jakich ona śniła. Sergiusz otaczał ją różnemi niezgrabnemi grzecznościami; aby rozchylić wysokie trawy, rzucił się tak ostro iż o mało jej nie wywrócił; kiedy chciał jej pomódz do przeskoczenia jakiego strumyka, to brał ją wpół tak mocno, że to sprawiało jej ból. Wielką ich radością było odnalezienie tamtych trzech rzek.
Pierwsza płynęła łożyskiem kamienistem, pomiędzy dwoma nieprzerwanemi szeregami wierzb, tak gęstych, że musieli wśliznąć się po omacku między gałęzie, narażając się na spadnięcie w wodę. Sergiusz wszedł w wodę pierwszy i, mając ją tylko po kolana, pochwycił Albinę na ręce i zaniósł na brzeg przeciwny, aby się nie zamoczyła.
Druga rzeka, cała czarna pod cienistą aleją wysokich drzew, przesuwała się opieszale z lekkim szmerem, z białem łamaniem się atłasowej sukni, powłóczystej, noszonej przez rozmarzoną damę w głębi lasu. Przestrzeń głęboka, lodowata, niepokojąca, którą udało im się przejść przy pomocy pnia leżącego na poprzek od jednego brzegu do drugiego. Przeszli na czworaku, poruszając dla zabawki nogą zwierciadło ciemnej stali a potem śpiesząc się z przerażeniem na widok strasznych oczu, które za najmniejszem rozpryśnięciem się kropel poruszały się w uśpionym prądzie.
Ale ostatnia rzeka wstrzymała ich najdłużej. Ta była swawolna, jak oni. Przy niektórych zakrętach powolniejsza, przelatywała potem ze śmiechem perlistym, pomiędzy dużemi kamieniami, uspakajała się w cieniu klombu krzewów, zdyszana, drżąca jeszcze; zdradzała po kolei wszelkiego rodzaju humor, mając za łożysko to piaski delikatne, to płyty skaliste, to znów żwir lub tłustą, rodzaj na ziemię. Albina i Sergiusz chlapali się w niej przecudnie.
Szli wstecz rzeki boso, woląc iść wodą, aniżeli trawą, zatrzymywali się przy każdej wyspie tamującej im drogę. Wylądowywali tam, zdobywali dzikie kraje, odpoczywali w pośród wysokiego sitowia, wysokich trzcin, które jakby naumyślnie dla nich tworzyły chatki rozbitków. Cudny powrót, urozmaicony widowiskiem roztaczających się wybrzeży, ożywiony wesołością wartkich wód. Kiedy już opuszczali rzekę, Sergiusz zrozumiał, że Albina ciągle czegoś szukała wzdłuż brzegów, na wyspach i aż pomiędzy roślinami śpiącemi na wodzie. Musiał ją zabrać z pomiędzy wodnych lilij, których szerokie liście ubierały jej nogi w hrabiowskie krezy. Nie jej nie rzekł, pogroził tylko palcem i powrócili wreszcie, ożywieni tym dniem przyjemności, trzymając się pod ręce niby młode małżeństwo powracające po jakimś wybryku. Spoglądali na siebie, wydawali się sobie silniejsi i piękniejsi. Śmieli się napewno trochę Inaczej, niż zrana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.