Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— Więc już nie będziemy wychodzili — zapytał Sergiusz w kilka dni później.
A widząc, że ona rusza ramionami ze znużoną miną, dodał, jakby się z niej wyśmiewał:
— Dajesz tedy za wygranę szukaniu twego drzewa.
Żartowali z tego drzewa przez cały dzień. Nie istnieje ono wcale, to bajka dla dzieci w kołysce. Jednakże lekki dreszcz przechodził ich, gdy o tem mówili. Nazajutrz postanowili zrobić wycieczkę w głąb parku, do wysokiego starodrzewu, nieznanego jeszcze Sergiuszowi.
Rano, przed odejściem, Albina nie chciała nic brać z sobą; była zamyślona, nawet smutna trochę, uśmiechała się bardzo łagodnie. Zjedli śniadanie i późno było, gdy wyszli. Słońce, już gorące, powodowało ociężałość, szli powoli, jedno obok drugiego, trzymając się smug cienia. Nie zatrzymały ich ani kwietnik, ani sad owocowy, przez które przechodzili. Gdy weszli w chłód wielkiego cienia, zwolnili jeszcze kroku, zapuścili się w słodką ciszę boru bez słowa, oddychając głęboko, jakby doznali algi, wydostawszy się z jasności białego dnia. A kiedy już tylko liście mieli w koło siebie, kiedy żadna przerwa nie ukazywała im w oddali słonecznych przestrzeni parku, spojrzeli na siebie uśmiechnięci, z niewyraźną obawą.
— Jak tu dobrze — rzekł cicho Sergiusz.
Albina spuściła głowę, niezdolna przemówić, tak ją ścisnęło w gardle. Nie obejmowali się, jak to zwykle czynili; z rękami opuszczonemi, z głowami nieco pochylonemi, szli, nie dotykając się siebie. Sergiusz zatrzymał się, widząc łzy, spadające z policzków Albiny i ginące w jej uśmiechu.
— Co ci jest? — zawołał. — Cierpisz? Zraniłaś się?
— Nie — odrzekła — ja się śmieję naprawdę. Ja nie wiem, ale to woń tych wszystkich drzew pobudza mię do łez.
Spojrzała na niego i dodała:
— I ty płaczesz także. Widzisz sam, że to przyjemnie.
— Tak — szepnął — cały ten cień tak jakoś chwyta człowieka, że możnaby rzec, iż się wchodzi w coś tak niesłychanie miłego, że aż boli. Nieprawdaż?... Ale gdybyś miała jaki powód do smutku, powinnaś mi powiedzieć. Ja nie zrobiłem ci przykrości, nie jesteś zagniewana na mnie?
Przysięgła, że nie. Jest bardzo szczęśliwa.
— Więc dlaczego się nie bawisz? Chcesz, to zabawimy się w bieganie?
— O nie, nie w bieganie — odpowiedziała, krzywiąc się z miną dorosłej dziewczyny.
A kiedy jej mówił o innych zabawach, o włażeniu na drzewa po gniazda, o szukaniu poziomek lub fiołków, powiedziała w końcu z pewnem zniecierpliwieniem:
— Jesteśmy za wielcy, to niema sensu zawsze się bawić. Czyż ci nie przyjemniej iść tak obok mnie zupełnie spokojnie?
Istotnie, ona chodziła w taki przyjemny sposób, że doznawał najmilszej w świecie uciechy, słuchając tylko odgłosu jej bucików na twardej ziemi alei. Nie zauważył dotąd nigdy giętkości jej kibici, żywego ruchu jej spódnicy sunącej za nią z szelestem węża. Była to dla niego niewyczerpana rozkosz, widzieć ją, kiedy tak szła powoli przy nim, tyle odkrywał nowych czarów w najmniejszem poruszeniu jej ciała.
— Masz słuszność — zawołał. — To zabawniejsze od wszystkiego. Szedłbym za tobą na koniec świata, gdybyś zechciała.
Jednakże o kilka kroków dalej wypytywał ją, czy nie czuje się znużoną, poczem oznajmił, że on spocząłby chętnie.
— Moglibyśmy usiąść — szepnął.
— Nie — odrzekła — nie chcę!
— Wiesz, położylibyśmy się tak, jak wtedy pośród łąk. Byłoby nam ciepło, byłoby nam dobrze.
— Ja nie chcę! Ja nie chcę!
Odsunęła się jednym rzutem z przerażeniem wobec tych męzkich ramion wyciągających się ku niej. On nazwał ją głuptasem, usiłował ją pochwycić. Ale zaledwie dotknął jej zlekka, krzyknęła tak rozpaczliwie, że zatrzymał się cały drżący.
— Czy zrobiłem ci co?
Na razie nie odpowiedziała, zdziwiona sama swym krzykiem, śmiejąc się już ze swego strachu.
— Nie, daj pokój, nie męcz mnie... Cóżbyśmy robili, gdybyśmy usiedli? Wolę chodzić.
I dodała tonem poważnym, udającym żart:
— Wiesz dobrze, że szukam mojego drzewa.
Począł się śmiać, obiecując szukać wraz z nią. Stawał się bardzo dobrym, aby nie przestraszać jej gorzej, bo widział, że była jeszcze drżąca, pomimo, iż jak przedtem szła powoli obok niego. Ta rzecz, której poszukiwali obecnie, była zakazana, nie przyniesie im to szczęścia, i czuł się wzruszony jak ona, rozkosznym strachem, który wstrząsał nim za każdem westchnieniem boru w oddali. Woń drzew, zielona we światło dnia spadające z wysokich gałęzi, szepcząca cisza zarośli, przepełniały ich trwożnym niepokojem, jak gdyby mieli na zakręcie pierwszej ścieżki wejść w jakieś szczęście pełne grozy. I całe godziny szli pomiędzy drzewami. Zamieniali ze sobą zrzadka parę słów, nie rozstając się ani na chwilę, wchodząc jedno za drugiem w głąb najczarniejszych nor w zieleni. Najprzód zapuścili się w gąszcze, których młode pnie nie były nawet tak grube, jak pięść dziecka. Musieli je rozchylać, otwierać sobie drogę między młodziutkiemi pędami rzucającemi im na twarz ruchomą koronkę swoich liści. Za nimi ginęły ich ślady, otworzona ścieżka zamykała się napowrót, i szli kierowani przypadkiem, zabłąkani, zatopieni, nie zostawiając innych znaków swego przejścia, prócz kołysania się wysokich gałęzi. Albina, znużona tem, iż nie widzi nawet na trzy kroki przed sobą, ucieszyła się, gdy mogła wyskoczyć z ogromnego krzaka, którego końca szakali już tak długo. Znajdowali się na polance pokrytej wązkiemi ścieżkami wśród żywopłotów.
Na wszystkie strony rozchodziły się te ścieżki wraz z żywopłotami, wijąc się w kółko, przecinając się, skręcając, wydłużając kapryśnie. Stawali na palcach, aby zajrzeć nad żywopłoty, ale nie śpieszyło się im bynajmniej i zostaliby tu chętnie, zapominając się w ciągłych zakrętach, doznając przyjemności chodzenia bez końca, bez możności dojścia, gdyby nie mieli przed sobą wyniosłej linii starodrzewu.
Weszli nareszcie pod ten starodrzew religijnie, z pewną jakby uroczystą obawą, tak jak się wchodzi pod sklepienie kościoła. Pnie równe, pobielone od mchów, miały bladą szarość starych kamieni, wznosiły się niebotyczne, ustawiając się w nieskończone szeregi kolumn. W dali tworzyły one nawy, z niższemi bocznemi skrzydłami, nawy dziwnie śmiała, wznoszące się na bardzo smukłych filarach, wycinane, wyrzeźbione tak misternie, iż zewsząd przezierał błękit nieba. Religijna cisza spływała z olbrzymich ostrołuków; surowa nagość czyniła ziemię gładką, na podobieństwo wytartych płyt posadzki, i twardą bez jednej trawki, zasianą tylko zrudziałym kurzem suchych liści. I słuchali odgłosu własnych kroków, przejęci wzniosłą samotnością tej świątyni.
Tutaj zapewne musiało się znajdować to drzewo, którego cień darzył doskonałą szczęśliwością. Czuli ja w pobliżu, poznając po czarze spływającym na nich z półświatłem z wysokich sklepień. Drzewa wydawały się im istotami dobroci, pełnemi siły, pełnemi ciszy, pełnemi szczęśliwego unieruchomienia.
Patrzyli na każde z osobna, kochali je wszystkie, oczekiwali od ich wzniosłego spokoju jakiegoś wyznania, dzięki któremu rosnąćby mogli jak one w radości potężnego życia. Klony, graby, jesiony, derenie, był to lud kolosów, tłum dumny a słodki, bohaterscy poczciwcy żyjący spokojem; podczas gdy upadek jednego z nich wystarczyłby, aby pokaleczyć i zabić cały zakątek lasu. Wiązy miały ciała ogromne, nabrzmiałe, wezbrane od soków, zaledwie osłonięte delikatnemi bukietami drobnych liści. Brzozy, olchy, ze swoją dziewczęcą białością, wyginały smukła postacie, puszczając na wiatr włosy jakby wielkich bogiń do połowy już zamienionych w drzewa.
Jawory wznosiły regularne torsy, których skóra gładka w czerwone desenie, zdawała się zrzucać odkruszone malowanie. Modrzewie, niby gromada barbarzyńców, schodziły po pochyłości, udrapowane w swe suknie tkane z zieloności pachnącej balsamem złożonym z żywicy i kadzidła. A królami były dęby, dęby ogromne, osadzające się śmiało na swoich przysadzistych brzuchach, rozszerzające władcze ramiona, które zabierały całe miejsce na słońcu; drzewa tytany, spiorunowane, przewrócone w postawach niezwalczonych szermierzy, których rozpostarte cielska tworzyły las cały.
Czy to nie będzie który z tych olbrzymów, dębów? A może jeden z tych pięknych jaworów, lub brzóz białych jak kobieta, lub wiązów, których mięśnie trzeszczały?
Albina i Sergiusz zapuszczali się coraz dalej bezwiednie, utopieni w tym tłumie. Przez chwilę zdawało się im, że już znaleźli: znajdowali się w środku kwadratu z drzew orzechowych, w cieniu tak chłodnym, że drżeli z zimna. Dalej doznali nowego wzruszenia, wchodząc do lasku kasztanowego, zielonego od mchów, z dziwacznie rozszerzonemi gałęziami, tak rozległemi, że możnaby na nich pobudować wiszącą wieś. Dalej jeszcze Albina odkryła polankę, dokąd pobiegli oboje cali zdyszani.
Na środka kobierca z delikatnej trawy, drzewo świętojańskie tworzyło jakby rumowisko zieloności, istną Babel liściastą, której zwaliska były okryte nadzwyczajną roślinnością. Były tam kamienie, uwięzione w drzewie, wyrwane z ziemi przez wzbierającą falę soków. Gałęzie wyższe pochylały się, puszczały korzenie w oddali, otaczały pień głębokiemi arkadami, ludem nowych pni bezustanku pomnażanych. A na korze całej spękanej w krwawe rozdarcia dojrzewały strączki. Sam owoc potwora był wysiłkiem dziurawiącym ma skórę. Obeszli powoli w koło, weszli pod rozpostarte gałęzie, gdzie krzyżowały się ulice całego miasta, przetrząsnęli oczyma rozwarte szczeliny obnażonych korzeni. I odeszli, nie doznawszy tu nadludzkiego szczęścia, którego szukali.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytał Sergiusz.
Albina nie wiedziała. Nigdy jeszcze nie była w tej stronie parku. Znajdowali się obecnie w klombie szczodrzenic i akacyj, których grona wydawały woń bardzo słodką, prawie cukrową.
— A teraz błądzimy — rzekła ze śmiechem. — Tych drzew nie znam, to pewna.
— Ależ — odezwał się — ten ogród ma jakiś koniec przecież. Wszak znasz koniec ogrodu?
Odpowiedziała szerokim giestem:
— Nie...
Stali niemi, doznając po raz pierwszy takiej szczęśliwości z poczucia ogromu parku. Zachwycało ich to, że są sami wśród posiadłości tak wielkiej, iż nawet oni muszą się wyrzec poznania jej krańców.
— Zatem zgubiliśmy się — po wtórzył Sergiusz wesoło. — To przyjemniej, kiedy się nie wie, gdzie się idzie.
Zbliżył się pokornie.
— Nie boisz się?
— O nie! Niema nikogo w ogrodzie, prócz mnie i ciebie... Kogóż mam się bać? Mury są zbyt wysokie. My ich nie widzimy, ale one nas ochraniają, rozumiesz?
Był tuż przy niej, szepnął:
— Przed chwilą, bałaś się mnie.
Ale ona patrzyła mu w oczy, pogodna, bez jednego drgnienia powiek.
— Robiłeś mi przykrość — odrzekła. — Teraz masz bardzo dobre oczy. Dlaczegóżbym się bała ciebie.
— To pozwolisz mi tak cię objąć? Powrócimy pod drzewa.
— Dobrze. Możesz przyciskać, robi mi to przyjemność. I będziemy szli powoli, prawda, aby nie za prędko odnaleźć drogę.
Objął ją w pół jedną ręką. I tak wrócili pod wysoki starodrzew, gdzie majestat sklepień zwolnił jeszcze tę przechadzkę dużych dzieci budzących się do miłości. Narzekała trochę na znużenie, oparła głowę na ramieniu Sergiusza, ale nie było wzmianki o siadaniu, bo i jakąż rozkosz mógł im sprawić spoczynek na trawie, w porównaniu do tej rozkoszy, jaką czuli, idąc ciągle razem. Zapomnieli o legendowem drzewie, szukali już tylko zbliżenia swych twarzy, aby się zblizka do siebie uśmiechać. I drzewa to, klony, wiązy, dęby — podpowiadały im pierwsze słowa miłosne.
— Kocham cię — mówił Sergiusz głosem cichym, który podnosił drobne, złote włosy na skroniach Albiny.
Chciał znaleźć inny wyraz i powtarzał:
— Kocham cię! Kocham cię!
Albina słuchała z pięknym uśmiechem, ucząc się tej muzyki.
— Kocham cię! Kocham cię! — Wzdychała rozkoszniej swoim perlistym, dziewczęcym głosem.
I podnosząc swe niebieskie oczy, w których zapalały się blaski jakiegoś świtania, zapytała:
— Jak ty mię kochasz?
Sergiusz zastanowił się. Jakaś uroczysta słodycz była w borze, w nawach głębokich pozostawało drżenie po stłumionych krokach tej pary.
— Kocham cię więcej niż wszystko — odpowiedział. — Piękniejsza jesteś, niż wszystko co widzę zrana otwierając okno. Kiedy patrzę na ciebie, wystarczasz mi. Ciebie jedną chciałbym mieć i nikogo więcej i byłbym szczęśliwy.
Przymykała powieki, poruszając się jakby kołysana.
— Kocham cię — mówił dalej. — Nie znam cię, nie wiem kto jesteś, nie wiem zkąd przychodzisz; nie jesteś matką moją, ani siostrą, a ja cię kocham, tak, że oddałbym ci całe moje serce, i nicbym z niego nie zostawił dla reszty świata... Słuchaj, kocham twe policzki, jedwabne niby atłas; kocham twe usta, co mają zapach róży; kocham twoje oczy, w których widzę siebie z moją miłością, kocham nawet twe rzęsy; nawet te żyłki co błękitnieją na twych bladych skroniach... A mówię to, byś wiedziała, że kocham cię, że kocham cię, Albino!
— Tak, kocham cię — mówiła ona. — Masz bardzo mięką brodę, która mię nie kłuje wcale, gdy opieram głowę na tobie. Jesteś mocny, jesteś wielki, jesteś piękny. Kocham cię! Sergiusza!
Przez chwilę milczeli zachwyceni. Zdawało się im, że jakieś śpiewanie fletu poprzedza ich, że ich słowa przyszły im z jakiejś orkiestry cudnej a niewidzialnej. Szli już tylko po malutku, nachyleni ku sobie, krążąc bez końca pomiędzy olbrzymiemi pniami. W oddali, wzdłuż kolumnad, zachodzące słońce wpadało jasnemi pasami, podobnemi do szeregu dziewcząt w białych sukniach idących do kościoła na zrękowiny, przy głuchem dudnieniu organów.
— A za co ty mnie kochasz? — zapytała znowu Albina.
Uśmiechnął się, na razie nie odpowiedział, wreszcie rzekł:
— Kocham cię, boś przyszła... W tem zawiera się wszystko... Teraz jesteśmy razem, kochamy się. Zdaje mi się, że nie mógłbym już żyć, gdybym cię nie kochał. Jesteś mojem tchnieniem.
Zniżył głos, mówiąc w rozmarzeniu.
— Nie wie się tego tak odrazu. To wyrasta w nas razem z naszem sercem. Trzeba wyrosnąć, trzeba być silnym... Czy pamiętasz, jakieśmy się kochali, ale nie mówiliśmy o tem. Dzieckiem jest się, głuptasem a potem, pewnego pięknego dnia, staje się to zbyt oczywistem, wymyka się nam... A niema nic ważniejszego, kochamy się, bo kochać się to życie nasze.
Albina z głową podniesioną, z zamkniętemi oczami, wstrzymywała oddech. Napawała się milczeniem, gorącem jeszcze od pieszczoty tych słów.
— Kochasz? Kochasz? — szepnęła, nie otwierając oczu.
On stał niemy, bardzo nieszczęśliwy, nie mogąc znaleźć nic więcej, aby wyrazić, że ją kocha. Prowadził powoli oczami po jej różowej twarzy opuszczającej się, jakby w uśpieniu. Powieki były delikatne, niby żywy jedwab; koło ust była zachwycająca fałda wilgotna od uśmiechu; czoło przeczyste tonęło w złotawej linii włosów. On chciałby oddać całe swoje jestestwo w jednem słowie, które czuł na swych wargach, a nie mógł go wymówić. Wtedy nachylił się bardziej, zdawał się szukać na jakiem wybornem miejscu tej twarzy złoży to słowo ostateczne. I nie rzekł nic. Pocałował usta Albiny.
— Albino, kocham cię!
— Kocham cię, Sergiuszu!
I zatrzymali się drżący od tego pierwszego pocałunku. Ona otworzyła była szeroko oczy. On pozostał z ustami lekko podanemi naprzód. Oboje patrzyli na siebie niezmieszani. Coś wyższego, jakaś potęga owładnęła nimi, było to jakby spotkanie dawno oczekiwane, w którem znów się ujrzeli, już dorośli, stworzeni dla siebie, połączeni na wieki. Dziwili się przez chwilę, podnosząc oczy ku liściastemu religijnemu sklepieniu, zdawali się przesłuchiwać spokojny lud drzew, aby odszukać echo swojego pocałunku. Ale wobec pogodnego współczucia boru, doznali wesołości bezkarnych kochanków, wesołości długiej, dźwięcznej, pełnej gadatliwych wybuchów kochania.
— Ach, opowiedz mi kiedy mię kochałeś? Powiedz mi wszystko... Czyś mię kochał wtedy kiedy spałeś na mej dłoni? Czyś mię kochał owego dnia, kiedy spadłam z wiśni, a ty stałeś na dole, taki blady z wyciągniętemi ramionami. Czy kochałeś mię wśród łąk, kiedy to obejmowałeś mię wpół, aby mi pomódz do przeskakiwania strumieni?
— Cicho, pozwól mi mówić. Kochałem cię zawsze... a ty, czyś mię kochała? Czyś kochała?
Aż do nocy żyli tem słowem „kochać“, które bezustanku powracało z coraz to nową słodyczą. Szukali go, używali go w każdem zdaniu, wymieniali je bez powodu dla samej przyjemności wymówienia go. Drugi pocałunek nie przyszedł na myśl Sergiuszowi. W ich nieświadomości wystarczało im zachowanie woni pierwszego.
Odnaleźli drogę, nie troszcząc się bynajmniej o ścieżki. Ody wychodzili z lasu, zmrok zapadał, księżyc wschodził, żółty wśród czarnych gąszczów. I był to czarujący powrót, wśród parku, z ową dyskretną gwiazdą, spoglądającą na nich przez wszelkie szpary wielkich drzew. Albina powiadała, że księżyc idzie za niemi. Noc była bardzo łagodna, gwiaździsta. W oddali bór odzywał się wielkim szmerem, którego Sergiusz słuchając myślał: on mówi o nas.
Przechodząc przez kwietnik szli w zapachu nadzwyczajnie słodkim, tym zapachu, który kwiaty wydają w nocy, bardziej omdlałym, bardziej pieszczotliwym, jakby oddechem był kwiatów uśpionych.
— Dobranoc, Sergiuszu.
— Dobranoc, Albino.
Wzięli się za ręce przed drzwiami na pierwszem piętrze, nie wchodząc do pokoju, gdzie zwykle mówili sobie dobranoc. Nie uściskali się.
Kiedy Sergiusz został sam, siedząc na brzegu łóżka słuchał długo jak Albina się kładła, na górze, nad jego głową. Był znużony jakiemś szczęściem usypiającem jego ciało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.