Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Ale następnych dni, Albina i Sergiusz czuli zakłopotanie wobec siebie. Unikali najmniejszej wzmianki o swej przechadzce pod drzewami. Nie pocałowali się, nie powiedzieli sobie, że się kochają. Nie wstyd żaden niedawał im mówić, ale strach jakiś, obawa popsucia sobie rozkoszy. I jak tylko nie byli razem, żyli wyłącznie miłem wspomnieniem; zatapiali się w niem, przeżywali na nowo te godziny, które spędzili, obejmując się z twarzą przy twarzy. Przyprowadziło ich to wkońcu do stanu gorączkowego. Patrzyli na siebie z podsiniałemi oczami, bardzo smutni, rozmawiając o rzeczach, które ich nie zajmowały. Po długiem milczeniu Sergiusz pytał Albinę z niepokojem w głosie;
— Jesteś cierpiąca?
Ale ona, spuszczając głowę, odpowiadała:
— Nie, nie. To ty nie jesteś zdrów. Masz rozpalone ręce.
Czuli przed parkiem głuchą obawę, której nie umieli sobie wytłumaczyć. Było jakieś niebezpieczeństwo na zakręcie jednej ze ścieżek, czaiło się, aby ich chwycić za kark, powalić na ziemię i uczynić im coś złego. Nigdy, ani jednem słowem, nie odzywali się o tych rzeczach, ale w pewnych bojaźliwych spojrzeniach wyznawali sobie to udręczenie usposabiające ich dziwnie, jakby wrogo względem siebie. Pewnego dnia jednakże Albina po długiem wahaniu, ośmieliła się:
— To źle, że tak ciągle siedzisz w zamknięciu. Możesz znowu zachorować.
Sergiusz zaśmiał się z przymusem.
— Ba — mruknął — byliśmy jaż wszędzie, znamy cały ogród.
Zaprzeczyła głową, a potem powiedziała bardzo cicho:
— Nie, nie... Nie znamy skał, nie chodziliśmy do źródeł. Tam rozgrzewałam się w zimie. Są zakątki, gdzie nawet kamienie wydają się żywe.
Nazajutrz bez wymówienia jednego słowa wyszli.
Udali się na lewo, za grotę, w której spała marmurowa kobieta. Stawiali stopy na pierwszych kamieniach, gdy Sergiusz rzekł:
— To pozostawiło nam jakąś troskę. Trzeba pójść zobaczyć wszędzie. Może uspokoimy się potem.
Dzień był parny, gorąco ciężkie jak przed burzą. Nie śmieli objąć się wpół. Szli jedno za drukiem, cali rozpaleni od słońca. Ona skorzystała z rozszerzenia się ścieżki w jednem miejscu, aby go puścić przed sobą, niepokoił ją bowiem jego oddech, doznawała przykrości, czując go za sobą, tak blizko swej sukni.
W koło nich wznosiły się skaty szerokiemi tarasami. Na łagodnych pochyłościach rozpościerały się pola płyt ogromnych najeżonych szorstką roślinnością. Naprzód napotkali złociste janowce, kobierce cząbrów, kobierce szałwii, lawendy, wszystkie balsamiczne rośliny, i cierpkie jałowce, i gorzkie rozmaryny z zapachem tak silnym, że aż ich upoił. Po obu stronach drogi, ostrokrzewy tworzyły miejscami płoty podobne do delikatnej, ślusarskiej roboty, do krat z czarnego bronzu, z kutego żelaza, z polerowanej miedzi, skomplikowanych licznemi ozdobami, ukwieconych obficie kolczastemi różycami. Potem musieli przechodzić przez sosnowy las, aby się dostać do źródeł, skąpy cień ciężył im na ramionach jak ołów, suche igły na ziemi wydawały pod ich stopami chrzęst z lekkim żywicznym kurzem palącym ich wargi.
— Twój ogród tutaj nie żartuje — rzekł Sergiusz, zwracając się do Albiny.
Uśmiechnęła się. Byli na brzegu źródliska. Te jasne wody przynosiły im wielką ulgę. A nie kryły się one wśród zieloności jak źródła na równinach zasadzające w koło siebie gęste zarośla, by módz spać leniwie w cieniu. Powstawały na słońcu, w jakiejkolwiek skalnej dziurze, bez źdźbła trawy, któraby zieleniła ich błękitne wody. Wydawały się ze srebra, całe oblane wielkiem światłem. Na dnie było słońce na piasku, kurzawa żywej jasności. Z jednego źródła rozchodziły się wszystkie wyciągając ramiona przeczystej białości; podnosiły się podobne do igrającej nagości dziecka, znów spadały nagle, a mięki zakręt wodospadu zdawał się-być przegięciem niewieściej kibici o jasnem ciele.
— Włóż ręce — zawołała Albina. — W głębi, woda jest lodowata.
W istocie odświeżyli ręce. Bryzgali sobie wodą w oczy; zatrzymali się ta, w deszczowej mgle podnoszącej się z tych wód. Słońce było jakby mokre.
— Patrz — zawołała znowu Albina: — Tam jest kwietnik, a tam łąki, a tam las.
Przez chwilę patrzyli na Paradou, rozpostarte u ich stóp.
— I widzisz — dodała — nie można dostrzedz najmniejszego kawałka muru. Nasza jest cała kraina aż do brzegów nieba.
Objęli się wkońcu byli bezwiednie, jakimś odruchem ufnym i bezpiecznym. Zródlisko koiło ich gorączkę. Ale kiedy odchodzili, Albina, jakby pod wpływem przypomnienia, zawróciła Sergiusza mówiąc:
— Tam, u stóp skał, raz widziałam mur. Już dawno temu.
— Ależ nic nie widać — szepnął Sergiusz, lekko pobladły.
— Owszem... Musi być za aleją kasztanów, tam w zaroślach.
A czując ramię Sergiusza przyciskające ją nerwowo, dodała:
— Może się mylę... Chociaż pamiętam, że nagle zobaczyłam mur przed sobą, wychodząc z alei. Zagradzał mi drogę, taki wysoki, że aż się bałam... O parę kroków ztamtąd wielkie było moje zdziwienie. Mur był pęknięty, miał ogromną dziurę, przez którą widać było całą sąsiednią okolicę. Sergiusz popatrzył na nią z jakiemś niespokojnym błaganiem w oczach. Ruszyła ramionami, aby się nie bał.
— O, ale ja zatkałam tę dziurę! Uspokój się, mówiłam ci już żeśmy sami, zupełnie sami... Zatkałam tę dziurę zaraz wtedy. Miałam przy sobie nóż, nacięłam cierni, przytoczyłam duże kamienie, wróbel nawet nie mógłby się przedostać. Jeżeli chcesz, pójdziemy którego dnia zobaczyć. To cię uspokoi.
Zrobił głową ruch przeczący. Odeszli, obejmując się, ale znów ogarnął ich niepokój. Sergiusz spoglądał bokiem na twarz Albiny, a ona mrużyła oczy raz po raz, cierpiąc pod temi spojrzeniami. Oboje byliby chcieli powrócić, oszczędzić sobie przykrości dalszej przechadzki. A pomimowoli, jakby ulegając jakiejś sile popychającej ich, okrążyli jedną skałę i znaleźli się na wyżynie, gdzie czekało na nich znowu oszołomienie w pełnem słońcu. Nie była to już rozkoszna omdlałość winnych roślin, piżmo cząbrów, ani kadzidło lawendy. Teraz deptali trawy cuchnące; piołun upajający goryczą; ruta z wonią smrodliwego ciała, kozłek palący okryty cały swoim roznamiętniającym potem. Mandragory, cykuty, pokrzyki sprawiały im zawrót głowy, ociężałość, od której chwieli się w objęciu jedno drugiego, wylani teraz i otwarci.
— Czy chcesz, abym cię wziął? — zapytał Sergiusz Albiny, czując że silniej opiera się na nim.
I już ją ściskał, obejmując obu rękami. Ale ona wydobyła się, oddychając głęboko.
— Nie, ciśniesz mnie zanadto — rzekła. — Daj pokój. Nie wiem, co mi jest? Ziemia chodzi podemną... Widzisz, to tu mi tak niedobrze.
Wzięła jego rękę i przyłożyła do swej piersi. On cały zbielał. Omdlewał bardziej niż ona. I obojgu łzy podchodziły do oczu, gdy widzieli siebie takimi, a nie znajdowali lekarstwa na to swoje wielkie nieszczęście. Czyżby mieli tak pomrzeć tutaj na tę nieznaną chorobę?
— Pójdź w cień, pójdź usiąść — rzekł Sergiusz. — To rośliny te zabijają nas swą wonią.
Prowadził ją za palce, bo drżała, gdy tylko dotknął się całej ręki. Usiadła w cieniu pięknego cedru rozszerzającego więcej niż na dziesięć metrów płaskie dachy swoich gałęzi.
Dalej wgłębi rosły dziwaczne odmiany drzew iglastych: cyprysy z miękiemi, płaskiemi liśćmi niby gruba koronka; jodły proste i poważne, podobne do starożytnych, świętych kamieni, czarnych jeszcze od krwi ofiar: cisy, których ciemne suknie zakończała srebrna frendzla, same takie rośliny co mają trwałe ulistnienie, przysadziste, z ciemną z:elonością lakierowanej skóry, a obryzgane żółtym i czerwonym kolorem, tak mocne, że słońce ślizgało się po nich, nie osłabiając ich bynajmniej. Jedna zwłaszcza igława szczególna była z dużemi regularnemi ramionami, niby architektura płazów poszczepianych jedne na drugich, najeżających swe dachówkowato ułożone liście, niby łuski rozzłoszczonego węża. Tu pod temi ciężkiemi roślinami, gorąco morzyło zmysłowym snem. Powietrze spało, bez żadnego podmuchu wśród sypialnianej jakiejś wilgotności. Jakaś woń wschodniej miłości, woń malowanych warg sunamitki podnosiła się z pachnących lasów.
— Nie siadasz? — rzekła Albina.
I usunęła się trochę; aby mu zrobić miejsce, ale on cofnął się, stanął z boku. A kiedy ona znów go zapraszała, osunął się na kolana o parę kroków. Mówił z cicha:
— Ja mam silniejszą gorączkę od ciebie, spaliłbym cię... Słuchaj, gdybym się nie bał zrobić ci coś złego, to bym cię objął uściskiem tak mocnym, tak mocnym, że nie czulibyśmy już tych cierpień.
Wlókł się na kolanach, zbliżył się trochę.
— Ach, mieć ciebie w mem objęciu, ciebie mieć w sobie... O tem jednem myślę. W nocy budzę się ściskając próżnię, ściskając sen o tobie. Chciałbym wziąć cię z początku tylko za sam koniec małego paluszka i potem posiadłbym cię całą pomału, aż dopókiby nic z ciebie nie zostało, a i dopókibyś się nie stała moją aż do najdrobniejszego twego włoska. Zatrzymałbym cię na zawsze. Musi to być wspaniałe szczęście, takie posiadanie tego, co się kocha. Serce moje rozpłynęłoby się w twojem.
Zbliżył się jeszcze. Dotknąłby brzegu jej sukni, gdyby wyciągnął ręce.
— Ale, ja nie wiem, czuję się daleko od ciebie... Jest między nami jakiś mur, którego nie zdołałbym obalić pięściami. A jednak silny jestem, mógłbym cię pochwycić w ramiona, zarzucić na barki i nieść jak rzecz należącą do mnie. Ale, to jeszcze nie to, nie posiadałbym cię dostatecznie. Kiedy me ręce biorą cię, to trzymają zaledwie odrobinę twej istoty... Gdzież ty jesteś cała, abym cię tam poszedł wziąć?
Opadł na łokcie, pochylony, w postawie unicestwiającej się w uwielbieniu. Złożył pocałunek na brzegu sukni Albiny. Ona, jak gdyby ten pocałunek dotknął jej ciała, zerwała się na równe nogi. Wzięła się rękami za skronie, rozmarzona, z niewyraźnemi słowami na ustach.
— Nie, proszę cię, przechadzajmy się jeszcze.
Nie uciekała. Szła, a za nią Sergiusz powoli, bez pamięci, potykając się o korzenie, z głową w dłoniach, jakby dla przygłuszenia podnoszącej się w niej wrzawy. A kiedy wyszli z lasku, zrobili kilka kroków po stopniach na skale, gdzie rozpanoszył się gorący, odrębny naród roślin mięsistych.
Było tam rozczołganie się, wylew bestyj bez nazwy, jakby z jakiegoś snu męczącego, potworów, mających w sobie coś z pająka i z gąsienicy i ze stonoga nadzwyczajnie powiększonych, o skórze nagiej, zielonawej, najeżonej plugawemi pachami, włóczących członki kalekie, nogi powykręcane, ręce połamane, jedne wydęte jak brzuchy lubieżne, inne z grzbietami grubemi od niezliczonych narości, inne rozrzucone, w strzępach, niby szkielety z porwanemi wiązaniami.
Wymiona nagromadzały żywe krosty, mrowienie się zielonawych żółwiów, strasznie brodatych z długiemi włosami, twardszemi od stalowych kolców. Jazgrze ukazujące więcej ciała, podobne były do gniazd młodych poplątanych żmijek. Echinopsisy były jednym wielkim garbem, jedną narością, z rudą sierścią, przywodzącą na myśl olbrzymiego jakiegoś owada zwiniętego w kłębek. Opuncye ustawiały w drzewa swe liście mięsiste, usiane zaczerwienionemi igłami podobnemi do rojów pszczół mikroskopijnych, do sakiewek pełnych robactwa, a z popękanemi oczkami. Gasterye rozszerzały swa nóżki, jakby nóżki dużych, przewróconych kosarzy, z członkami ciemnawemi, w kropki, w patki, w desenie. Otągi zasadzały roślinność haniebną, polipy ogromne, chorobę tej zbyt gorącej ziemi, rozpustę zatrutych soków. A zwłaszcza aloesy rozkwitały tłumnie, ukazując swe serca roślin omdlewających; było ich wiele różnej zieloności, i zielone jasne, i ciemne, żółtawe, szarawe, brunatne rdzą obryzgane, ciemno-zielone z blado-złotym brzegiem; i były one różnych kształtów, z liśćmi szerokiemi, powycinanymi w serca, z liśćmi wązkiemi jak miecz nagi, jedne uzębione kolcami, inne z delikatnym obrąbkiem; ogromne, wznoszące wysokie łodygi swych kwiatów, skąd zwieszały się sznury różowych korali; drobne, wyrastające gromadnie z jednego pędu, niby mięsiste kwiecenie wysuwające na wsze strony zwinne padalcze języki.
— Wróćmy w cień — prosił Sergiusz. — Ty usiądziesz, jak przed chwilą, a ja uklęknę i będę do ciebie mówił.
Słońce padało tu szeroką smugą; zwycięskie, brało nagą ziemię, przyciskając do swego rozpalonego łona. W odurzeniu tego upału, Albina zachwiała się, zwróciła się do Sergiusza:
— Weź mię — rzekła gasnącym głosem.
Zaledwie dotknęli się siebie, padli na ziemię z ustami przy ustach, bez głosu. Zdawało się im, że spadają ciągle, jak gdyby skała usuwała się pod niemi w nieskończoność. Błądzili rękami po twarzach, szyjach, po ubraniu. Ale w tem zbliżeniu się było tyle udręczającego niepokoju, iż podnieśli się prawie natychmiast, rozdrażnieni, nie mogąc pójść dalej w zaspokojeniu swych żądz. I uciekli, każde inną drogą. Sergiusz pobiegł aż do pawilonu, rzucił się na łóżko, z głową w ogniu, z rozpaczą w sercu. Albina powróciła a i w ncy, wypłakawszy wszystkie swe łzy w jakimi kącie ogrodu. Całe trzy dni chmurzyli się na siebie. Byli bardzo nieszczęśliwi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.