Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

A jednak teraz, cały park należał do nich. Wzięli go w posiadanie, w posiadanie zupełne. Nie było takiego kawałka ziemi, któryby nie był ich własnością. Dla nich to kwitnął las róż, dla nich kwietnik wydawał łagodne, delikatne wonie, usypiające ich w nocy przez okna otwarte. Sad żywił ich, napełniał spódniczki Albiny owocami; odświeżał ich piżmowy cień jego drzew, gdzie takie miłe były śniadania po wschodzie słońca. Na łąkach mieli trawy i wody: trawy rozszerzające nieskończenie ich królestwo, roztaczając przed nimi bezustanku jedwabne kobierce; wody, stanowiące najmilszą z uciech, wielką ich czystość, wielką niewinność, fale świeżości, w których kąpali z upodobaniem swą młodość. Posiadali las, począwszy od olbrzymich dębów, którychby dziesięciu ludzi objąć nie zdołało, aż do cienkich brzózek, któreby dziecko złamało za pierwszym wysiłkiem; las cały, wszystkie jego drzewa, wszystek cień, wszystkie aleje, polanki, zielone nawet ptakom nieznane cieśnie; las, którym rozporządzali jak chcieli, niby namiotem olbrzymim, aby chronić się tam w południe, z miłością poczętą ¡srana. Królowali wszędzie, nawet wśród skał, wśród żródeł, aa tym strasznym gruncie z potwornemi roślinami, który zadrżał był pod ciężarem ich ciał i który przenosili nad inne, miękie ustronia, za ów dreszcz, którego tu byli doznali. Teraz więc wprost, na prawo, na lewo, byli panami, zdobyli swe państwo, chodzili w pośród natury życzliwej, która znała ich, pozdrawiając śmiechem gdy przechodzili, oddana ich przyjemnościom niby uległa służąca.
Mieli jeszcze niebo, szeroki płat niebieski, rozpostarty nad ich głowami: nie zamykały go żadne mury, należało do oczu ich, było częścią ich szczęśliwego życia, w dzień ze zwycięzkiem słońcem, w nocy z gorącym deszczem gwiazd. Zachwycało ich w każdej minucie dnia, zmienne jak żywe ciało, rano bielsze od budzącej się dziewczyny, w południe ozłocone żądzą twórczą, omdlałe wieczorem w rozkosznem znużeniu miłosnem. Codzień inne miało oblicze. Co wieczora zwłaszcza podziwiali je przy pożegnaniu. Słońce posuwające się na widnokręgu miało zawsze nowy uśmiech. Czasem odchodziło w pośród ciszy pogodnej, bez jednej chmurki, tonąc zwolna w kąpieli ze złota. To znów wybuchało purpurowemi promieniami, rozdzierało swą szatę z oparów, wylewały się fale płomieni pokrywających niebo warkoczami olbrzymich komet, od których gorzały wierzchołki wysokich starodrzewów. Potem znów jakby na czarwonych piaskach wybrzeży, na wydłużonych ławach różowego koralu, słońce zachodziło łagodnie gasząc po jednym swe promienie; albo zachodziło dyskretnie za jaką wielką chmurą, ułożoną jakby firanka alkowy z popielatego jedwabiu, dozwalająca dojrzeć zaledwie jakąś czerwonawość nocnej lampy; albo jeszcze, zachód był namiętny, jasne białości zwolna zakrwawiały się od rozpalonej tarczy, i w końcu wraz z nią staczały się za horyzont.
Tylko rośliny nie poddały się. Albina i Sergiusz chodzili, by króle w tłumie podległych sobie zwierząt. Gdy byli w kwietniku podnosiły się roje motyli dla ucieszenia ich oczu, wachlowały ich swemi skrzydełkami, lecąc za niemi, niby żywe drgania słońca, niby kwiaty wzlatujące by otrząsnąć swą woń. W sadzie spotykali się na wierzchu drzew z łakomemi ptakami; wróble, wilgi, zięby, gile wskazywały im najdojrzalsze owoce pokiereszowane ptasiemi dziobami; a hałas tam był uczniaków na swobodzie, wesołość rozhukana, bezczelne gromady, które przychodziły kraść wiśnie tuż u ich stóp, gdy oni usadowieni na gałęziach zajadali śniadanie.
Jeszcze lepszą zabawę miała Albina na łąkach; brała tam w rękę małe żabki zielone, przykucnięte wzdłuż trzcin, a miały one złote oczy, łagodność zwierząt zamyślonych; Sergiusz przy pomocy słomki wypłaszał świerszcze z dziur, łaskotał brzuszek polnego konika aby go skłonić do śpiewania, zbierał owady różowe, owady niebieskie, owady żółte i kładł je sobie na rękawach, podobne da gazików z rubinów, szafirów i topazów; tam było tajemnicze życie wód, ryby o grzbiecie ciemnym sunące wśród zmąconej wody, węgorze, odgadywane po lekkiem poruszaniu się traw, ikra rozsypująca się za najmniejszym hałasem, jak obłok ciemnego piasku; muchy usadowione na wielkich łyżwach marszczące umarłą powierzchnię w szerokie srebrzyste koła. Patrząc na całe to milczące mrowienie się, mieli często ochotę stanąć bosemi nogami w samym środku prądu, aby czuć przesuwanie się bez końca tych milionów istnień.
W inne dnie, dnie słodkiej omdlałości, szli pod drzewa lasu słuchać serenady swoich muzykantów: kryształowego fletu słowików, małej srebrzystej trąbki sikor, oddalonego wtóru kukułek. Cieszyli się nagłym lotem bażantów, których ogony migały jak pas słońca wśród gałęzi. Zatrzymywali się uśmiechnięci, aby pozwolić przejść młodym swawolnym sarnom, lub poważnym jeleniom idącym parami i przerywającym swój bieg, by się na nich popatrzeć. To znów w inne dnie, kiedy niebo gorzało, wchodzili na skały, radując się z chmar skoczków, które poruszone ich stopami wzlatywały z rosnących tu cząbrów z trzaskiem drzewa w ogniu; węża przeciągające się pod pożółkłemi krzakami; jaszczurki wygrzewające się na rozpalonych do białości kamieniach przeprowadzały ich życzliwem okiem; różowe czerwonaki zanurzająca swe nogi w wodzie, nie odlatywały przy ich zbliżeniu się, uspakajając też swoją ufną powagą wodne kurki, drzemiące w środku sadzawki.
Albina i Sergiusz czuli to życie w parku wzrastające dokoła nich, dopiero od chwili kiedy w pocałunku poczuli, iż sami żyją. Teraz ogłuszało ich ono chwilami; przemawiało do nich słowami, których nie rozumieli; zwracało się ku nim z żądaniem, któremu nie wiedzieli jak uledz. Życie owo, wszystkie odgłosy, wszystkie te wonie i wszystkie cienie roślin wprawiały ich w niepokój dochodzący aż do gniewania się jednego na drugie. A jednak w parku spotykała ich serdeczna poufałość. Każda trawka, każde zwierzątko było im przyjacielem. Paradou to była jedna wielka pieszczota. Przed ich przyjściem, dłużej niż przez sto lat, słońce było tu jedynym panem i królowało swobodnie, okrywając swoim przepychem każdą gałąź. Ogród znał wtedy tylko słońce. Widział je co rana przeskakujące mur obwodowy ukośnemi promieniami, w południe spadające prostopadle na omdlałą ziemię i odchodzące wieczorom muskając liście pożegnalnym pocałunkiem.
To też ogród nie wstydził się już wcale, przyjął Albinę i Sergiusza, jak przyjmował był przez czas tak długi słońce, jako dobre dzieci niekrępujące go wcale. Zwierzęta, drzewa, wody, kamienie pozostały przecudnie dziwne, przemawiając wielkim głosem, żyjąc nago, bez żadnych tajemnic, roztaczając niewinny bezwstyd, piękne rozmiłowanie pierwszych dni świata. Natura śmiała się tu po cichu z obaw Albiny i Sergiusza, współczuła im roztaczając pod ich stopy najmiększe trawniki, zbliżając ku sobie krzewy, aby im urządzić węższe ścieżki. A jeśli ich dotąd nie rzuciła sobie w objęcia, to dlatego, że podobało się jej wodzić tak ich żądze, rozweselać się ich niezręcznemi pocałunkami, odzywającemi się z cienia, niby krzyk rozgniewanych ptaków. Oni jednakże, cierpiąc wśród tej wielkiej rozkoszy, która ich otaczała, przeklinali ogród. Owego wieczora, kiedy to Albina tyle płakała po przechadzce wśród skał, wołała do Paradou, czując je takiem żywem, ognistem dokoła siebie:
— Jeżeli jesteś naszym przyjacielem, dlaczego nas męczysz?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.