Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Teuse śpiesznie zgasiła świece. Ale zabawiła się długo w kościele, chcąc wypędzić wróble. To też gdy odniosła Mszał do zakrystyi nie zastała już księdza Mouret’a, który poskładał święte przybory po umyciu sobie rąk, a teraz był już w jadalni, i, stojąc, pił mleko z filiżanki.
— Żeby też ksiądz zabronił siostrze rzucać chleba w kościele — rzekła Teuse wchodząc. — Przeszłej zimy wymyśliła ona taki piękny zwyczaj. Mówiła że wróblom zimno i że Pan Bóg może przecież je nakarmić... Zobaczy ksiądz, że w końcu zechce, abyśmy spali z jej kurami i królikami.
— Byłoby nam cieplej — odrzekł wesoło młody ksiądz. — Teuse zawsze tylko zrzędzi. Niechaj nasza biedna Dezyderya kocha sobie spokojnie swoje zwierzęta. Niema ona innej przyjemności, kochane biedactwo.
Służąca stanęła pośrodku pokoju.
— O — zaczęła — ksiądz, toby pozwolił nawet, żeby sroki gnieździły się w kościele. Nic nie widzi, wszystko mu się podoba... To szczęście dla panny Dezydery i, że ksiądz, wychodząc z seminaryum, wziął ją do siebie. Ani ojca, ani matki. Chciałabym wiedzieć, gdzieby jej kto pozwolił babrać się w kurnikach, tak jak tutaj?
I, mięknąc, zmieniła ton:
— Zapewne, żalby było jej się sprzeciwiać. Niema ona w sobie cienia złośliwości. Jest jak dziesięcioletnie dziecko, chociaż należy do najtęższych dziewcząt w okolicy... Wie ksiądz, że układam ją do snu wieczorem i muszę jej jak dziecku opowiadać bajki, aby usnęła.
Ksiądz Mouret, stojąc, kończył filiżankę mleka, z palcami nieco zaczerwienionemi od zimna jadalni, pokoju dużego, kwadratowego, pomalowanego na szaro, bez żadnych mebli prócz stołu i krzeseł. Teuse zdjęła serwetę, która była nakryła do śniadania na jednym rogu stołu.
— Ksiądz nie wala nic bielizny — mruczała. — Zdawałoby się, że nie może przysiąść, że zawsze jest na wyjezdnem... Ot, żeby to ksiądz był znał nieboszczyka proboszcza Caffio, co po nim ksiądz nastąpił. To był delikacik! Onby nie strawił, żeby jadł stojąc... To był normandczyk, z Canteleu tak jak ja. O, wcale mu nie dziękuję, że mię sprowadził do tego kraju wilków. Ależ tęskniliśmy w pierwszych czasach, dobry Boże! Biedny proboszcz miał tam u nas historye bardzo nieprzyjemne... Cóżto? ksiądz nie brał cukru do mleka? Obydwa kawałki leżą...
Ksiądz stawiał filiżankę.
— Tak, zapomniałem, zdaje się.
Teuse spojrzała ma w oczy, ruszając ramionami. Włożyła w serwetę kromkę chleba razowego również nietkniętą. A gdy proboszcz chciał wyjść, pobiegła do niego, uklękła, wołając:
— Proszę poczekać, nawet sznurki od trzewików nie są zawiązane... Ja nie wiem, jak nogi księdza wytrzymują w tych chłopskich trzewikach! Ksiądz taki delikatny i widać, że musiał być pieszczony nie na żarty!... No, już biskup znał księdza widać, kiedy dał mu najuboższą parafię z całego departamentu.
— Ależ — rzekł ksiądz uśmiechając się znowu — to ja wybrałem Artody... Jaka Teuse niedobra jest dzisiaj. Czyż nie jesteśmy szczęśliwi tutaj? Niczego nam nie brakuje, żyjemy w rajskim spokoju.
Zapanowała nad sobą i zaśmiała się również, odpowiadając:
— Ksiądz proboszcz jest święty człowiek... Proszę no przyjść, zobaczyć jaki mój ług mocny. To lepiej niż żebyśmy się kłócili.
Musiał za nią iść, bo zagroziła, iż go nie puści, jeśli jej ługu nie pochwali. Wychodził z jadalni, gdy potknął się o jakiś gruz w kurytarzu.
— Co to jest? — zapytał.
— Nic — odpowiedziała Tease, patrząc groźnie. — To probostwo się wali. Ale ksiądz zadowolniony jest, księdzu niczego nie brakuje... O Boże, dziur tu dostatek. Proszę popatrzeć na ten sufit. Jaki popękany! Jeżeli nas w tych dniach nie pozabija, będzie się należała świeczka Aniołowi Stróżowi. Ale, kiedy księdzu z tem dobrze... To tak jak z kościołem. Już od dwóch lat trzebaby powstawiać szyby. W zimie u Pana Boga mróz. Zresztą, wtedyby nie wlatywały te wróble łajdaki. Skończy się na tem, że pozaklejam papierem sama, uprzedzam księdza.
— A cóż, to dobra myśl — mówił z cicha ksiądz — możnaby zakleić papierem... Co do murów to są one mocniejsze, niż się wydaje. W moim pokoju, podłoga ugięła się tylko przy oknie. Dom przetrwa nas wszystkich.
Przyszedłszy do podcienia przy kuchni, zachwycał się doskonałością ługu, chcąc zrobić przyjemność Teuse; musiał go nawet powąchać, włożyć do niego palce. Stara kobieta, uradowana, okazała się macierzyńską. Przestała krzyczeć i pobiegła po szczotkę, mówiąc:
— Nie wyjdzie chyba ksiądz proboszcz, z wczorajszem błotem na sutannie! Gdyby ją ksiądz był zostawił na poręczy, byłaby czysta... Jeszcze ta sutanna dobra. Tylko proszę ją podnosić przechodząc przez pole. Osty wszystko drą.
I obracała nim jak dzieckiem, gwałtownem czyszczeniem wstrząsając go od stóp do głów.
— No, no, już dosyć — rzekł wymykając się. — Niech Teuse uważa na Dezyderyę, dobrze? Powiem jej że wychodzę.
Lecz w tej chwili czysty głos zawołał:
— Sergiuszu, Sergiuszu!
Dezyderya biegła do niego, cała czerwona z radości, z gołą głową, z czarnemi włosami zwiniętemi w potężny splot na karku, z rękami okrytemi gnojem aż po łokcie. Czyściła swoje kurniki. Kiedy zobaczyła brata mającego się ku wyjściu, z brewiarzem pod pachą, zaśmiała się głośniej, całując go w usta, a zakładając ręce w tył, aby go nie dotknąć.
— Nie, nie — mówiła niewyraźnie — powalałabym cię... Ach jak ja się bawię! Zobaczysz zwierzęta jak wrócisz.
I uciekła. Ksiądz Mouret powiedział, że wróci koło jedenastej na śniadanie. Odchodził, a Teuse towarzysząca mu do progu, krzyczała za nim swe ostatnie polecenia.
— Niech ksiądz nie zapomni zobaczyć się z Bratem Archangiaszem... Proszę zajść także do Bryszetów; ona przychodziła wczoraj, zawsze o to małżeństwo... Księże proboszczu, proszęż słuchać! Spotkałam Rozalię. Ona wcale nie od tego, aby zaślubić dużego Fortunata. Proszę pomówić z ojcem Bambousse, może teraz księdza posłucha... A niech ksiądz nie wróci jak onegdaj, o dwunastej. O jedenastej, co? O jedenastej, dobrze?
Ale ksiądz już się nie odwracał. Weszła napowrót, mrucząc pod nosem:
— Myśli kto, że mnie słucha... Niema to dwudziestu sześciu lat, a nie słucha to nikogo. Pewnie, że co do świątobliwości toby mógł uczyć i sześdziesięcioletnich; ale nic nie żył, nic nie wie, łatwo mu być cnotliwym jak cherubin, temu pieszczoszkowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.