<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Była godzina południowa, godzina najcięższego skwaru i znoju. Damy spędzały ją jeszcze w negliżach na balkonie od północnej strony pałacu, spożywając śniadanie, ziewając, rozmyślając, jak czas do obiadu zabiją.
Stały baciki na rzece, stały setki koni na stajni, zachęcały do spaceru cieniste parki. Zaczynało im jednak nieznośnie ciężyć życie i pobyt na wsi.
Księżniczka Lawinja przeczytała trzy romanse o Szkocji, straciła humor i swobodę; lada dzień miała odjechać, marzyła tylko o Szkotach. Iza, znękana obecnością Paszkowskiego, rwała się do Paryża, byle się go pozbyć na chwilę. Księżna matka może jedna pamiętała i szanowała powód przydługiej bytności w Holszy, wspominała starszego ukochanego syna, z ciągłym buntem na los i przeznaczenie ślepe, które rzuciło jej znowu przed oczy tego drugiego, niepojętego, nieznanego, który wszelkie jej życzenia spełniając, był zawsze obcy, zawsze podejrzany.
Księżna Idalja nudziła się szalenie; pragnęła towarzystwa, zmiany otoczenia. Żałoba doprowadzała ją do rozpaczy; pamięć męża obmierzła. Żyć nie umiała na wsi, a Leon, zachęcany, ośmielany, zmuszany prawie, był jak wąż gładki i nieuchwytny.
Bez zarzutu grzeczny, uprzedzający jej życzenia, o ile szło o towarzyskie obowiązki, poza tem ani na krok się nie posuwał. Zarzucany dwuznacznikami, drażniony, osypywany względami, na jedną chwilę nie zmienił swej taktyki, swego wyrazu, sposobu postępowania.
Księżna w tej grze niebezpiecznej grzęzła bardziej, niż było jej pierwotnym zamiarem; zapominała się niekiedy aż do gwałtownych wybuchów; pozostawszy samą, żałobę szarpała na sobie. On, pozostawszy sam, na myśl o niej, wstrząsał się nerwowo i wyrzucał precz za okno kwiaty, które całowała ofiarując.
Bezwątpienia on był jej mistrzem w sztuce panowania nad sobą.
Przy owem południowem śniadaniu panie rozmawiały przeważnie o wyprawie Izy i o rychłym wyjeździe; debatowano z całem przejęciem o ilości strojów i klejnotów, o wizytach do przyjęcia i oddania, o poślubnej podróży nowożeńców.
Często bardzo wyraźnie napomykano o księżniczce Caraman-Capet i spodziewanem drugiem małżeństwie. Z dzienników wyczytywano wiadomości high-life’u, odbierano i wysyłano wonne listy do znajomych różnej narodowości — najwięcej jednak narzekano na kraj i brak stosownego towarzystwa.
Jeden sąsiad, Maszkowski, prawie ciągle przesiadywał w Holszy; matka jego chora i oddana dewocji, nie bywała nigdzie. Czorbowiec Prońskich pełny panien na wydaniu, nie nęcił kobiet. Więcej nie było nikogo. Rozrzucone wkoło Holszy majątki i ziemie obsiadła zwykła szlachta, z którą przecie nie można było mieć poufalszych stosunków. Kto oni byli i nawet jak się zwali, nie wiedziano w pałacu. Nie spotykano się nigdzie.
— Co to za ludzie? Bardzo nieokrzesani? — spytała Iza nieśmiało.
Myślała o nich niekiedy w skrytości, od czasu, gdy Leon powiedział, że miłość jest prerogatywą plebsu.
Wyobrażała ich sobie czasem, jako rycerzy średniowiecznych, nucących przed oknem lubej ballady, czasem jako ludzi natury, pasterzy grających w polu na fujarkach i pląsających, jak pląsali winobrańcy na freskach jednej z sal pałacu.
— To są gbury! — odpowiedziała pani Idalja.
— Kąkol w pszenicy! — dodała matka pogardliwie.
— Ludzie, którzy nigdzie nie podróżowali! Kto z nich widział Warszawę, uchodzi za osobliwość. Spotkałam raz w wagonie jegomościa tej kategorji; zasłyszał, że jadę do Paryża. Pyta, czy pierwszy raz? Zaśmiałam się tylko! «To pani widziała i Berlin? — pyta — i Londyn i Madryt i Lizbonę?» Potakuję grzecznie, a on z podziwu mruczy i mruczy. Potem nagle pyta: «A była pani w Kocku? A widziała pani rabina z Indury?» Nic naturalnie nie odpowiedziałam, zrozumiawszy, z kim mam do czynienia. A ten jegomość z przechwałką powiada: «A ja byłem i w Kocku i w Indurze! Widziałem też Złotą Bramę i Antokol! Bo to, widzi pani dobrodziejka, naszej braci nie stać na paszport zagraniczny!» Więcej nie posłyszał odemnie słowa. Taki człowiek kompromituje swoją obecnością. Wyniosłam się do innego przedziału.
— Moja Lawinjo, ty się zawsze narażasz swą popularnością. Każdego należy trzymać na właściwem miejscu. Alfred posiadał w tem niezrównany takt.
— Ja nigdy nie widziałam człowieka z tej klasy — rzekła zamyślona Iza.
— Mam nadzieję, że i nie zobaczysz. Hrabia Maszkowski szanuje swe stanowisko. Zresztą spotykać ich nie potrzeba.
— Ja znałam tylko tego plenipotenta Alfreda, zapomniałam jego nazwiska — wtrąciła pani Idalja. — Po tym jednym, nie pragnę więcej. Był to zupełnie dziki człowiek.
Księżna matka szczelniej zacięła usta i milczała.
W tejże chwili złocisty lokaj otworzył drzwi, i na progu stanął Lew Holszański.
— Takiś blady! — zawołała panna Lawinja, której był dotąd faworytem — niezdrów jesteś?
Książę przywitał towarzystwo i usiadł na skinienie bratowej przy niej. Podano mu filiżankę bardzo ciemnej herbaty.
— Zdrów jestem ciotko — rzekł zmęczonym głosem — ale wracam wprost z kancelarji. Załatwiałem bieżące interesa.
— Tak rano! Kiedyż ty sypiasz? Co za ochota tyle pracować!
Uśmiechnął się blado, bez odpowiedzi.
— Niegdyś wyraziła ciotka chęć poznania sprawy naszej z Sumorokami. Kazałem wówczas sporządzić wyciąg tego procesu i dziś właśnie wręczył mi to plenipotent. Oto jest właśnie. Przyniosłem go z sobą. Podaj, Siła, papiery.
Pokojowiec złożył przed panną Lawinją stos zapisanego papieru z wykaligrafowanym misternie nagłówkiem.
— «Wyciąg z akt i dokumentów archiwum holszańskiego sprawy o enklawę, zwaną Karawika, między JO. książętami na Holszy i Czartomlu a szlachtą zwaną Sumorok», — przesylabizowała mozolnie panna Lawinja.
— Mon Dieu, aż tyle! — zawołała. — To nie na moje siły. Lepiej to sam przeczytaj, a potem opowiedz, notabene, jeśli tam są epizody romantyczne...
Księżna matka spojrzała piorunującym wzrokiem na manuskrypt, a potem na syna.
— To hańba Holszańskich, że dotąd jeszcze żyje choć jeden Sumorok! — zawołała ze wzgardą i ohydą.
— Siła — rozkazał Lew spokojnie i chłodno — zanieś te papiery do biblijoteki.
Zwrócił się do matki i jakby nie słyszał wybuchu, rzekł, składając jej zapewne raport z otrzymanego rozkazu:
— Wizytę u wuja Prońskiego muszę odłożyć, gdyż właśnie otrzymałem wiadomość, że wyjechał na wystawę inwentarza do Wrocławia.
— Do Wrocławia! Któż jeździ do Wrocławia? — oburzyła się panna Lawinja.
— Może książę Proński zna także Kock i Indurę? — dodała księżna Idalja.
Teściowa rzuciła jej ostre spojrzenie.
— Mój brat, książę Proński, nie ubliżył nigdy swemu nazwisku... nawet chowem rasowego inwentarza — wymówiła tonem dogmatycznym.
Nikt się więcej nie ośmielił odezwać. Kobieta ta mroziła wszystko i wszystkich.
Po chwili przyciszonej rozmowy z bratową, Leon wstał i po dopełnieniu formuły pożegnań, miał odejść, gdy go zatrzymała matka.
— Czy odesłano już moją ofiarę na chińskie sieroty?
— Odesłano, księżno matko!
— Oto masz znowu sto rubli na rzecz zanzibarskich murzynów, wedle adresu.
Książę pakiet przyjął i wyszedł. W progu rozminął się z lokajem, który na złocistej tacy niósł zmięty, wybrudzony papier i podał księżnie matce.
— Co to jest? — spytała.
— To kaleka, miłościwa księżno, przyniósł i prosi o wsparcie. Gada, że ze szpitala wraca. Machina w Czartomlu nogę mu urwała.
— Powiedz mu, że tylko w piątek rozdają wsparcia i to nie tutaj, ale u rządcy. Jak śmiesz przychodzić do mnie z takim brudnym papierem?
Lokaj przerażony zniknął.
Kaleka stał na dziedzińcu blisko fontanny i żałośnie po oknach spoglądał, jakby myślał, z którego mu rzucą pomoc. Człek był strasznie wymizerowany i dzikiego pozoru — już niemłody.
Książę Lew przechodził koło niego, kierując się do mieszkania profesora. Machinalnie sięgnął do kieszeni i nie zatrzymując się, rzucił kilka srebrników.
Człek je pozbierał zaczerwieniony mocno, zabrał też swe szpitalne świadectwo, które mu lokaj, klnąc, rzucił pod nogi, odebrał odpowiedź odmowną księżny i wyszedł, kulami się podpierając, za bramę.
Pod murem zamczyska usiadł w cieniu i odpoczywał, wodząc znękanemi, a zawsze dzikiemi oczyma po pałacu i przepychu otoczenia książęcego siedliska.
Skwarno było i duszno. Bolały go nieznośnie źle zagojone rany.
W tejże chwili z pod bramy wyjechała bryczka, zaprzężona w parę dzielnych dereszów i stanęła naprzeciw niego. Młody człowiek wysiadł z niej.
— Zostań tu w cieniu — rzekł do furmana — pieszo pójdę do pałacu.
W tej chwili oczy jego, bardzo dobre i rozumne, spoczęły na nędzarzu. I on też do kieszeni sięgał, ale się zatrzymał.
— To ty, Kopko! — zawołał.
— Ja, panie — odparł nędzarz, powstając, a twarz jego nagle rozjaśniła się radością na widok i głos przybyłego.
— Co z tobą, nieboraku? — pytał dalej młodzieniec, zdjęty współczuciem i żalem.
— Machina mi nogę urwała w Czartomlu.
— Pewnie byłeś nietrzeźwy?
— Tak, panie! Pan wie, żem był pijak. Pan wie i więcej. Pan pamięta? — szepnął, spuszczając oczy i wzdrygając się.
— Żeś się na mnie drągiem żelaznym niegdyś zamierzył? Pamiętam!
— A czemu pan nie powie, żeś mnie pan wtedy złapał na kradzieży!
— Nie powiem, bo widzę, że ty pamiętasz! Takiemu przypominać — to się nie godzi.
— A dlaczegóż pan mnie pożałował i zagadał? Trza się było cieszyć, że mnie pan Bóg za pana tak pokarał! — zamruczał człowiek z budzącą się znowu dzikością.
— Kopko, jeśli ci takie myśli przychodzą, toś zły ze szczętem. Wstyd! Możesz być jeszcze użytecznym człowiekiem.
— Ja, panie, żebrak?
— Pocóż żebrzesz? Weź się do pracy — uczciwie. Czy to tak trudno być uczciwym?
— Trudno, kto się Kopko nazywa, szeroko słynie jako pijak i jest kaleką.
Młodzieniec popatrzał mu uważnie w oczy, bliżej przystąpił i rzekł, kładąc mu przyjaźnie rękę na ramieniu:
— Ano, ja nie chcę, żebyś ty żebrał i skończył źle. Poczekaj tutaj, aż wrócę od księcia. Pojedziesz ze mną.
— Czego, panie?
— Zostaniesz u mnie gumiennym.
— Ależ ja kradłem, panie!
— U mnie kraść nie będziesz.
— Ja pijak, panie!
— U mnie pić nie będziesz.
Nędzarz popatrzał na niego, jakby nagle olśniony. Dzikość wróciła mu na twarz, ale jakaś inna.
— Panie — rzekł stłumionym od wielkiego wrażenia szeptem, — masz pan psa u siebie, co tylko pana zna i oszczędza, a ktoby dobra pańskiego chciał, tego rozrywa?
— Mam, Kopko.
— To teraz będziesz pan miał dwóch!
— Tak nie chcę, będę miał sługę, nie najemnika.
— Będzie, panie!
— To szczęśćże mnie i tobie Bóg!
Poklepał kalekę po ramieniu i odszedł w stronę pałacu.
Wysoki był, barczysty, śniady i ciemnowłosy. Nie piękny, grubych rysów, miał tylko oczy dobre, rozumne i wesołe, co twarz jego czyniło każdemu pamiętną i bardzo pociągającą.
Szorstki był w ruchach i postaci, człowiek czynu i nad siłę branych porywów, nigdy nic nie rachujący samolubnie, nigdy nie ustający w drodze swojej, prosty, szczery do szpiku kości.
Na dziedzińcu pałacowym rozejrzał się z wahaniem. Nie wiedział, gdzie iść.
Z pod portyku, zdaleka zobaczył go Siła, bezczynnie oczekujący książęcego dzwonka i rozkazu.
Nawykła do bezmyślnego wyrazu ślepego posłuszeństwa twarz sługi zaśmiała się do niego. Wstał żywo i podbiegł.
— Dzień dobry panoczku! — pozdrowił przybyłego.
— Dzień dobry, chłopcze, jeszcze urosłeś widzę. Cieszę się, żeś zdrów i wesół i że wiernie służysz księciu.
— My z dziada książęce sługi wierne. Panoczek do księcia?
— A właśnie! Jest w domu?
— Jest. Zaraz oznajmię pana. Mnie się zda, że nasz książę rad panu będzie.
— Ja widzę, że i ty rad do mnie zęby szczerzysz! — zaśmiał się przybyły, idąc za nim.
Pokojowiec obejrzał się i uśmiechnął.
— A rad! — potwierdził. — Wspominają panoczka w Holszy jak ojca.
— Chwała Bogu! A ty mnie gdzie wiedziesz?
— Do biblijoteki. Książę czyta.
Otworzył drzwi mieszkania profesora i przeprowadziwszy przez kilka pokojów, u jednych drzwi przybrał swą minę urzędową, głos poważny i oznajmił stając na progu:
— Miłościwy książę — pan Grzymała.
Leon pochylony nad stołem żywo się wyprostował, rękopis złożył.
— Prosić! — rzekł spiesznie.
Sługa się uchylił, a Grzymała wszedł, rzuciwszy mu na ręce płaszcz i czapkę.
Drżenie na twarzy księcia przemknęło raz po raz, lekka czerwoność zabarwiła policzki; postąpił krok naprzód.
— Witam, serdecznie witam pana! — rzekł trochę żywiej, niż zwykle. — Należało się mnie odwiedzić pana, i za monstrualne nieporozumienie przeprosić, ale dotąd nie wyjeżdżałem jeszcze nigdzie. Niech pan nie chowa urazy do mnie! Stało się to najzupełniej mimowoli.
— Uchowaj Boże, żebym do księcia urazę miał — odparł Grzymała, i podaną dłoń ścisnął szczerze. — Książę wie, że gdy kto mnie potrzebuje to rad zawsze staję. Tylkom się bardzo zdziwił, że książę mnie po tylu latach jeszcze zapamiętał.
— Do tego stopnia zapamiętałem, żem sobie Holszy bez pana nie wyobrażał. Ongi — pan tylko i profesor byliście dla młodszego dziedzica łaskawi. Dlatego też zaraz po niespodziewanym tu powrocie, w tak zmienionej roli, wezwałem pana. Myślałem, żeś pan, jak wtedy, jest niedaleko — zarządzającym w Holszy.
— Już dawno mnie oddalono! — zaśmiał się Grzymała.
— Nie popełnię niedyskrecji, gdy spytam: dlaczego? Alfred, zdaje mi się, ufał i cenił pana.
Grzymała brwi podniósł i chwilę się wahał; nie umiejący słów ważyć, wolał nic nie mówić.
Leon pochylił się ku niemu.
— Przepraszam pana, jeślim zadał niepotrzebne pytanie.
— Nie książę! Ale trudno wszystko opowiedzieć. Zresztą i ja sam dłużej obowiązku spełniać nie mogłem. Ojciec mi umarł, zostawił matkę, młodsze rodzeństwo i tak obdłużony majątek, żem naprawdę nie wiedział, czy warto go nawet brać i na nim pracować. Trza było na swe własne od Boga naznaczone stanowisko powrócić.
— Mam nadzieję, że panu się poszczęściło? — życzliwie, z zajęciem pytał książę.
Grzymała ręką machnął.
— Ot, jakoś idzie! — odparł z uśmiechem. — Chłopcom na szkoły wystarcza, a dziewczętom powoli posagi wypłacam. Dłużej niż do śmierci pracować nie będę.
— Siostry pańskie już zamężne wszystkie? Myślałem, żeś pan jedną tylko miał.
— Pięcioro mam rodzeństwa. Książę może zapamiętał, że moja najmłodsza siostra także w Holszy służyła. Czytywała księżnie matce i wyręczała ją w rozdzielaniu piątkowych wsparć żebrakom.
Leon w milczeniu głowę skłonił, a Grzymała dalej mówił:
— Tej nie wydałem jeszcze za mąż. Ta mi do czasu pociechą jest w domu i osłodą. Ciężko mi pomyśleć, że już na nią kolej teraz przychodzi i może rychło mnie porzuci. Takeśmy się zżyli z sobą!
Książę głowę podniósł. Chwilę w zamyśleniu oknem wyglądał, potem zlekka się uśmiechnął.
— Przypominam sobie, że ongi, polując razem, opowiadałeś mi pan o kuzynce, swojej narzeczonej. A ukochana pańska... zapewne już żoną została?
Twarz Grzymały nagle spochmurniała, a słoneczne, dobre oczy cieniem smętnym się powlekły.
— Ukochana... nie moja już... nie moja! — powtórzył. — Innego pokochała, a że sierotą była, więc matka moja jej matkę zastąpiła na weselu. W naszym domu się odbyło — mojem staraniem. Już dawno — trzy lata minęło. Stare to dzieje.
Urwał i po gęstych włosach ręką przeszedł.
Wtedy zauważył książę Lew, że włosy te na skroniach srebrzyły się już przedwczesną siwizną.
Przypomniał sobie, że Grzymała był jego rówieśnikiem.
— Widząc obrączkę na ręku pana, myślałem, żeś się pan ożenił — rzekł.
— Ożeniłem się — potwierdził gość.
— Taak? — szepnął zdziwiony Leon.
— Książę się dziwi? Naprawdę, to śmiesznie wygląda! Ale kto kiedy zawodu serdecznego doznał i przebolał, ten widząc ból cudzy, powodem zawodu być nie chce. Ożeniłem się rok temu. Matki w domu nie stało, gospodyni, głowy, opieki dla Gabryni. Ożeniłem się.
— Więc pan u siebie teraz rządzi?
— Potrosze! U żony też majątek obdłużony, starzy rodzice i drobne rodzeństwo. Oddali mi to w zarząd. Sędzią też jestem honorowym i ludziom ile mogę służę. Mało w domu bawię. Tam mi Gabrynia, siostra, pomaga.
— I żona? — spytał zaciekawiony książę.
— Żona słabowita i nie nawykła do pracy. Robi ona co może — poprawił się zaraz.
— A kuzynka pańska szczęśliwa? Spokojna?
— Boże broń, żeby do niej się nieszczęście dostało; a spokoju, toćbym go dla niej całą krwią kupił!
— Tak pan jej płaci za zdradę?
— A tak — z promiennym uśmiechem odparł. — Kiedy sobie innego wybrała, tom jej rzekł: «Nie płacz, Maryniu i nie wyrzucaj sobie — mnie. Żlebym cię kochał, gdybym się nie przemógł. Serce swoje oddasz innemu, ale szacunku i wiary nigdy mi nie odbierzesz. Inaczej się roiło — ano, rodzonym bratem ci będę». I tak zostało — i zostanie, da Bóg, do końca.
Książę wstał i dłoń do niego wyciągnął.
— Panie Grzymała — rzekł poważnie — pan jesteś pierwszym szlachetnym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Myślałem, że w legendach tylko są bohaterowie.
Grzymała poczerwieniał zawstydzony. Po co on mówił to wszystko tak obcesowo i otwarcie, jakby kolegami byli. Komu? Holszańskiemu księciu!
— Książę żartuje — odparł zmieszany.
— Nie żartuję! Radbym, żebyś pan uważał mię za przyjaciela. Radbym na to zasłużyć.
Grzymała się zaśmiał. Śmiechem tym dobrodusznym pokrywał on zwykle swe wrażenia.
— Dziękuję księciu za dobre słowo. Mało się takich w życiu słyszy. A księciu jakże te lata zeszły za granicą?
— Cieszę się, że już minęły... oto ich historja — z uśmiechem nieokreślonym odparł Leon.
Grzymała bystro na niego spojrzał.
— Zmieniły one księcia i zestarzały. Trudno poznać! Dawno już pewnie książę nie polował?
— Owszem, bardzo niedawno — na tygrysy.
— Ji! albo to polowanie! To już wojna! Dobry koń i sfora chartów, to mi łów! Służyło to lepiej księciu na zdrowie, niż tygrysy.
— Dobre konie nie przynoszą Holszańskim szczęścia.
— Książę ma na myśli nieszczęsny wypadek z księciem Alfredem? Albo to koń był winien?
— A cóż?
Grzymała przeraził się swej szczerości i myśli. Mimowoli na drzwi spojrzał, czy kto więcej nie słyszy. Leon spojrzenie to przejął i może zrozumiał, bo natychmiast rozmowę zmienił.
— I pana te lata zmieniły, zestarzały! Są rzeczy widocznie na które nie poradzi bohaterstwo. Są braki, których nic nie zapełni. Osiwiałeś pan przed czasem.
— At, nie mocną mam głowę, a że nią często o mur bić trzeba, to się do reszty rozkleiła. Książę tego na szczęście nie doświadcza, co to pragnąć a nie osiągnąć i pod górę młyński kamień toczyć.
— Pan powiedziałeś «na szczęście» — przepraszam! Wzajemnie powiem panu: że pan na szczęście tego nie doświadczasz, co to niczego nie pragnąć, i o niczem nie myśleć. Choroba wieku ominęła pana.
— To dziwne! — odparł Grzymała poważnie i serdecznie. — Mnie się zdaje, że na miejscu księcia jabym był niezmienne szczęśliwy. Czegobym ja nie zdziałał!
— Na mojem miejscu... byłbyś pan mną! Przedmioty widziane zdaleka — tracą cienie.
— Może być — odparł zamyślony Grzymała.
— Niezawodnie — potwierdził Leon, zapalając się do tematu. — Panu się zdaje, że ja mogę co zechcę! Złudzenie! Ja mogę tylko nie chcieć! Należę już przez to samo do malkontentów, że to czuję i mówię panu. Ale, w każdym razie, powiedz mi pan: cobyś zrobił na mojem miejscu stojąc w świecie?
— Ano, a jak się książę rozgniewa?
— Panie Grzymała, ja się nigdy nie gniewam, a tembardziej na pana. Gdybym słyszeć nie chciał, nie zapytałbym.
— No to powiem — zawołał stanowczo młody człowiek. — Naprzód, gdybym stał na miejscu księcia, tobym się nie czuł na świecie, ale w kraju. — Gdybym ja to mógł, gdybym mógł! — powtórzył Grzymała. — Mieliby biedni u mnie chleb, zrujnowani kredyt, skrzywdzeni opiekę. Nie tknęłyby niemieckie ręce mojej ziemi, ale bratnie; nie żywiłyby się pasorzyty, ale ludzie uczciwi i potrzebujący na moich folwarkach i urzędach. Nie byłoby lichwy po wsiach i nędzy po miasteczkach, nie wyszedłby grosz z ziemi za granicę, ale do niejby wrócił. Nie widziałyby mnie obce kraje, nie stygłbym przy cudzych ludziach, alebym się rozpalał, o swoich mając staranie. Sytby był każdy, wesół, spokojny, jak do ojcaby szedł do mnie. Takbym czynił i żadna mocby mnie od takiego celu nie mogła odwrócić i na nichym się nie oglądał, mając przed sobą takie ruiny w pamięci — dziadów chwałę!
Przestał mówić. Blade, przeźroczyste czoło na białej, wypieszczonej dłoni wsparłszy, książę Lew go słuchał, już nie przerywając, ani przecząc.
Wpółprzymknięte jego oczy były zamglone, rysy nieruchome. Zwykły tylko spazm niekiedy po nich przelatywał. Nie obraził się sądem i krytyką w słowach zapaleńca zawartych, ale i nie rozgorzał rzuconym programem.
Po chwili milczenia ręką po czole przeszedł, głowę podniósł i głosem powolnym i cichym, może tylko nieco gorzkim odparł:
— Panie Grzymała! Ażeby to uczynić, trzeba być zdrowym, młodym i silnym. A ja niczem z tego nie jestem. Plan pański możeby mnie pociągnął przed pięciu laty. Teraz już zapóżno zaczynać; teraz chciałbym ze wszystkiem kończyć. Jestem przeżyty i do niczego niezdolny. Wierzę, że panbyś tak uczynił. Wyglądam przy panu, jak karzeł przy olbrzymie. Ano — arystokracja przeżyła swój czas i skarlała, inteligencja panować będzie — jej teraz wiek! Nie myśl pan, abym zaślepiony był i pyszny. Przyznaję wam wyższość.
— Niech książę nam przyzna równość i poda rękę! — rzekł Grzymała serdecznie, ze współczuciem.
— Moją rękę i przyjaźń posiadasz pan oddawna, ale ręka księcia na Holszy i Czartomlu jest ręką niewolnika.
— Nie mogę do nowego tytułu nawyknąć i zawsze mi się zdaje, że mówię do dawnego młodszego księcia — zaśmiał się Grzymała.
— I masz pan rację. Własne swoje uczucia zachował Lew Holszański i tych nie poświęci nowym stosunkom, ani zmieni w żadnej okoliczności. To jedno przeżyło mnie!...
— Da Bóg życie! — dodał Grzymała.
Książę uczynił ręką ruch zupełnego lekceważenia, pogardy i obojętności.
— Opowiedz mi pan cośkolwiek o sobie — rzekł, podając gościowi papierosa — i o swoich — dodał ciszej.
— Ktoby tam księcia nużyć chciał taką opowieścią! Jedzie się biedą zaprzężoną w kłopot, a popędza potrzebą. Takie nas wszystkich życie.
— Było panu ongi lżej w Holszy?
— Nie, bom widział, że pracuję, jak niewolnik, ślepo. Bom zabijać musiał człowieka w sobie, czynić wbrew chęciom i celom, a słyszeć wokoło skargi... Skargi i teraz słyszę, ale te mnie choć bolą, nie odbierają woli — bo wiem, żem w duszy praw.
— Nie sądziłbym, żeś pan tak cierpiał wtedy. Byłeś uosobieniem pogody i spokoju.
— Taką już naturę mam wesołą powierzchu. Zresztą książę tych czasów nie widział i różnych w Holszy przewrotów. Przyjechał zaś teraz książę na gotowe. Żeby książę wtedy był, może inaczejby się stało.
— Bardzo być może. Wstręt mam do zmian jakichkolwiek. Najlepiejby zaś było, gdybym tu nigdy nie wracał, tembardziej w tak zmienionej roli. To było dla mnie szczytem nieprzyjemności.
Grzymała triumfująco się uśmiechnął.
— Po tym okropnym wypadku zebrało się u nas kilku sąsiadów. O niczem innem nie mówiono. «To-ci los dla młodszego księcia! To-ci niespodzianka!» — wykrzykiwali. — Gabrynia nasza wtedy odezwała się, i co do słowa to samo rzekła, co książę przed chwilą: «Jestem pewna — powiada — że książę Leon śmierć brata odczuł, jako boży dopust, a od zajęcia jego miejsca wykupiłby się ceną całego dziedzictwa». Takem i ja myślał i potwierdził.
Książę nisko głowę schylił i milczał.
— Oczekują też ludzie po księciu wielkich rzeczy i codzień po dworach szlachty, po wsiach i miasteczkach pytanie obiega: Co z Holszy słychać?
— Teraz pan powiesz, że nic nie słychać... i nic słychać nie będzie.
— Nie. Ja im powiem: «Poczekajcie, aż książę z płuc się pozbędzie cudzego powietrza, z duszy chorobę wypędzi. Wtedy zobaczycie, że dziewczyna ta i ja — cośmy go znali — nie mylimy się w sądzie!...» A teraz ja precz sobie pójdę, bom już dość księciu czasu zabrał, a tu jakieś papiery leżą...
Wstał i skłonił się z uszanowaniem.
Książę rękopis z stołu wziął i pokazał mu.
— Sumoroków sprawa — zawołał młody obywatel.
— Znasz ją pan?
— Doskonale! Szkoda mi księcia, że to czytać będzie, bo to jakby się na straszną ranę patrzyło! Ale chwała Bogu, że książę to do rąk wziął. Może się ta rana choć po trzystu latach zagoi.
— Przed parą tygodni miałem przyjemność poznać Bazylego Sumoroka we własnej osobie. Wystąpienie jego nie było bynajmniej gojącem rany.
— Może książę zmieni zdanie, gdy ten rękopis odczyta. Czego braknie, bieżące czasy, ja opowiedzieć mogę.
— I owszem. Mam nadzieję zobaczyć się z panem niebawem pod pańskim dachem. Tymczasem wdzięczen panu jestem za odwiedziny.
Ścisnęli sobie dłonie i rozstali się na progu biblijoteki.
Książę potem do okna podszedł i oddalającego się oczyma przeprowadził. Potem długo jeszcze na ruiny spoglądał.
Wreszcie z zadumy się otrząsając, spojrzał na zegarek i manuskrypt w ręku zważył.
— Sądzę, że mam zapełnione trzy bezsenne noce — szepnął idąc ubierać się do obiadu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.