<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Kawalkada była świetna. Damy w obcisłych amazonkach, każda z różą na klapie, panowie w rajtrokach i botfortach, za nimi tyluż liberyjnych hajduków.
Folbluty, którym tylko Maszkowski miał coś do zarzucenia, szły równo i z fantazją; towarzystwo było ożywione i dowcipne.
Tak, był i Maszkowski, już jako aprobowany narzeczony, rozpromieniony wygraną swego «Kasztelana», którego też co trzy słowa miał na ustach.
Księżniczka Iza, już pogodzona z losem, zasypana prezentami, zajęta wspaniałością wyprawy, słuchała o koniu cierpliwie, z uprzejmym uśmiechem. Uśmiech ten, podobnie jak martwota na twarzy brata, stał się jej maską, pod którą Bóg wie ile ukryła młodych pragnień i dziewiczych marzeń.
Uśmiechała się do matki, gdy ta jej opowiadała o świetności rodu Maszkowskich; uśmiechała się podobnież do ciotki na jej żarty i dwuznaczniki.
Taki uśmiech miewają niewolnice i lalki.
Maszkowski raczył jej oświadczyć, że księżniczka dosiada konia przepysznie i, że widząc ją na siodle, zakochał się powtórnie. Nie zarumieniła się nawet i jadąc w milczeniu, głaskała jedwabistą grzywę wierzchowca, patrząc obojętnie na drogę.
Blisko tej pary, jak psotny chochlik uwijała się księżniczka Lawinja.
Ta, niepomna lat i powagi, wybrała sobie najswawolniejszego wierzchowca, harcowała, wpadając między pary, mieszając się do rozmów, drażniąc ludzi i konie.
Maszkowski, ilekroć próbował zbliżyć się do Izy, spotykał ciotkę drwiącą w żywe oczy; księżna Idalja, gdy tylko zniżała głos, by wyraz jaki posłyszał sam książę Lew, słyszała tenże wyraz powtórzony przez bezczelną starą pannę, z tysiącem komentarzy.
Dokuczanie było żywiołem księżniczki Lawinji; bawiły ją złe spojrzenia Maszkowskiego i mars na czole pięknej pani, a gniewał niesłychanie spokój siostrzeńca.
Kawalkada zjechała z góry, minęła miasteczko, rzekę, wnurzyła się w las, przecięty błotami i strumykami.
Raptem Maszkowski obejrzał się tu i tam.
— Zdaje mi się, że jedziemy śladem biednego Alfreda — zawołał. — Książę Leonie, co się stało z tą klaczą?
Książę machinalnie ściągnął cugle i spojrzał na bratową.
— Przepraszam, może zawrócimy? — rzekł zcicha.
— Dlaczego? Nie jestem wcale nerwową! Owszem, ciekawam zobaczyć miejsce wypadku.
— I ja też — wtrąciła księżniczka Lawinja. — Lubię takie miejsca samobójstw i mordów!
— To jest szczególnie przez los uposażone! — rzekł książę Leon.
— Doprawdy! Powiedz-no! Powiesił się tam kto?
— O, i nie jeden! Zdaje mi się, że wisiało tam czterech Sumoroków i jeden Holszański.
— Jak? Co? — krzyknęła panna Lawinja.
— Sam dobrze nie wiem, ciotko. Niegdyś na polowaniu opowiadał mi to strzelec. Były to zapewne zwykłe dawniej epizody procesu granicznego.
— Więc to był proces! Myślałam, że może erotyczna historja! — zaśmiała się panna Lawinja.
— Książę Leonie, co się stało z klaczą? — pytał uparcie Maszkowski.
— Nie wiem, hrabio. Zapewnie oddano ją do stada.
— Słusznie. Pyszna będzie matka. Co za łopatka! Sprzedaj mi ją książę.
— Daruje hrabia, ale takie konie nie na sprzedaż.
— Szkoda! Hm, hm!
Maszkowski się zamyślił, coś nucąc pod nosem. Nie mógł na razie pojąć, dlaczego się takich koni nie sprzedaje.
Wyjechali z lasku. Okolica była równa, stanowiła jeden łan zbóż dojrzałych. W oddali widać było folwark murowany holszański.
Droga podnosiła się nieco i nagle dobiegła łysego wzgórza, na którem leżało kilka głazów i stał krzyż drewniany, pochylony wiekiem, a przy nim brzoza płacząca.
Od tego miejsca w lewo zwracała się drożyna, pełna wybojów, i wiodła do jakiejś osady pod lasem.
Na wzgórzu książę Leon, jadący z bratową na czele, stanął.
— To tutaj — rzekł wskazując krzyż oczyma. — Zowie się to Karawika.
— Coś z tatarska — rzekła księżna Idalja.
— A może tylko skrócone: kara od wieku — zcicha zauważył Leon.
Maszkowski wjechał z koniem między głazy; pani Idalja zsiadła i oglądała miejsce uważnie, obchodząc ze wszech stron i szukając na kamieniach napisów.
Tak zagranicą zwiedzała podane przez Baedeckera osobliwości i pamiątki.
Iza się także zatrzymała, ale nie zbliżała się zbytnio. Opuściła ręce i oczyma, w których widniała groza, patrzała na ziemię, jakby szukała na niej śladów krwi brata.
— Książę jest bardzo wrażliwy — ozwała się księżna Idalja, dotykając ramienia szwagra końcem pręta.
— Skąd to przypuszczenie?
— Ze wstrętu co do celu naszej przejażdżki, a teraz z nagłej bladości. Czy książę kochał brata?
— Bardzo mało go znałem. Wychowywano nas z osobna i kształcono inaczej. Sądzę, że był to dobry człowiek i nie lubię dziedziczyć z wypadku.
— Nad dobrocią jego nigdy się nie zastanawiałam; a co do dziedzictwa, książę, jeśli nie można inaczej — dobry i wypadek.
Wyjęła żółtą różę z pętelki i musnęła ją ustami. Książę patrzał na to.
— Ta róża wypadkiem moją pierwej była, czy dlatego książę będzie nie rad ją odziedziczyć?
I kiedy on wciąż patrzał, kwiat zawirował w powietrzu, musnął jego rękę, upadł na ziemię.
— Niezręczny! — zaśmiała się piękna pani.
Leon już zeskoczył z konia, schylił się po różę, ręka mu drżała nerwowo.
Róża leżała w pyle drożnym, a obok na ziemi zdało mu się, że widzi plamę ciemną, czerwono-brunatną i mimowolnym wstrętem zdjęty, pomyślał o bratniej krwi, tu, tak świeżo wylanej.
Kwiat palił dłoń jego; gdyby mógł, złożyłby go na gałęzi pod krzyżem, ale galanterja kazała inaczej.
Skłonił się z podziękowaniem i wsunął wonny dar do bocznej kieszeni na piersi.
Zmrużone zalotne oczy i mocno karminowe usta obiecywały mu więcej, niż ten kwiatek.
Z boku scenie tej przyglądała się Iza. Zdziwienie widać było na jej twarzy.
Może pierwszy raz ujrzała «flirt», i pomyślała, że po ślubie i jej wolno będzie w ten sposób się bawić.
Tylko onaby chciała, żeby jej różę całowano, a potem jej ręce i mówiono zcicha, gorąco — o miłości. Leon był taki sztywny, taki zimny!
Nareszcie panna Lawinja i Maszkowski zaspokoili swą ciekawość.
— Nic osobliwego! — zdecydowała ciotka, wsiadając na konia przy pomocy masztalerza. — Zresztą w tym kraju nie umieją w niczem korzystać z okoliczności. Oho, za granicą! Byłaby kapliczka, źródełko, stróż fantastycznie ubrany, opowiedzianoby gdzie, kto, kiedy się powiesił, jak wyglądał, byłyby postronki, autografy, księga dla gości, altana, wszystko z komfortem i względnością dla zwiedzających. A tu nikt mnie nawet nie objaśni, kto to Sumorok.
— A! przepraszam ciotkę, ja to wiem. Sumorok, jest to szlachciura, władający od dwóch wieków nieprawnie enklawą naszą.
— Co to jest enklawa?
— Ten oto pas gruntu na lewo, wąski na pół wiorsty, długi na trzy mile, dzielący najhaniebniej holszańskie pola. Tam pod moim lasem widać dworek szlachcica.
— A kiedyż mówisz, że on się powiesił?
— Jego czterech przodków zapewne! Zresztą nie wiem, co się z procesem dzieje. Może tam już nikt nie siedzi.
— Nie jesteś ciekawy?
— Nie, ciotko; ale mogę kazać podać sobie wszystkie akta procesu od plenipotenta. Zrobią z tego wyciąg w zarządzie i jeśli ciotkę ta sprawa zajmuje, będzie można ją odczytać.
— Naturalnie, że mię to zajmuje! Pomyśl-no, cztery samobójstwa! To śliczne!
— Będę tedy służył streszczeniem.
— Księżno Idaljo, a gdzież ta róża? Zgubiona?
— Prawdopodobnie! — wycedziła wdowa.
Świdrujące oczka panny Lawinji latały z niej na Leona — oboje ani mrugnęli.
— Hm, hm! — zamruczała, trzęsąc głową.
Kawalkada jechała dalej, minęła folwark, dobiegła wreszcie wsi czarnej, świeżo spalonej.
— Ach! tośmy to widzieli któregoś wieczora! Pamiętacie tę łunę za lasem? Ach, jakież to straszne!
Podjechali bliżej. Wśród zgliszcz ruszali się chłopi milczący, zbiedzeni, rozgrzebując rumowiska. Gromadki dzieci przypatrywały się temu bezmyślnie. Gdzieniegdzie płacz kobiet się rozlegał. Na widok jezdnych ruch powstał. Może myśleli biedacy, że jak aniołowie, ci jaśni, zstąpili umyślnie z pomocą i wsparciem.
Zaczęto się kupić, wylęgać na ulicę, chylić się do ziemi, kobiety padały na kolana, zawodząc.
— Tiens, czego oni chcą, ci dzicy? — zawołała panna Lawinja.
— Zapewne wsparcia — obojętnie odparł Leon, wyjmując portmonetkę z kieszeni i rzucając ją w tłum.
— Jaki tu swąd! — skrzywiła się księżna Idalja.
— Zagranicą tych ludzi pokazywanoby w cyrku. Widziałam w Paryżu bardzo podobnych Czypajów Indjan — dodała księżniczka Lawinja.
— A, nieprawda! — po swojemu, bez ceremonji zaprzeczył Maszkowski. — Widzi pani tę kobietę? Zupełnie ładna, a jak zbudowana!
Dobył także portmonetkę i począł kiwać na molodycę.
Iza zbladła, Leon się skrzywił, księżna Idalja puściła cugle koniowi, rada się wyrwać ze swędu; tylko księżniczka Lawinja, rada z konceptu Maszkowskiego, została, przez roztargnienie wołając na kobietę po francusku.
Tymczasem przed Leonem tłum mężczyzn gęstniał. Kłaniali się ciągle, twarzami prawie ziemi dotykając; wypychano naprzód najstarszych.
Wreszcie tłum zaległ, okrył całą ulicę, — koń stanął przed ludzkiemi piersiami.
— Czego chcecie? — zapytał znudzony.
— Miłościwy kniaziu, poratowania! — poczęli wołać, obejmować jego nogi, klękać na ziemi w pyle. A starzec jeden zgarbiony i prawie oślepły, chude ramiona do niego wyciągał i głosem błagalnym, drżącym, przeciągłym opanował gwar.
— Miłościwy panie nasz, dosyć kary nam, dosyć pokuty. Zgrzeszyli ojce nasze, a my dotąd nędzarze nieszczęsne. Ni zarobku, ni paszy, ni drew, ni siana nam nie dają. Zdejm karę kniaziu, panie, zdejm! A zdejmie ci Bóg każde strapienie i chorobę, da ci dzieci i wnuki oglądać, rozhoduje twe dostatki, rozmnoży twoje moce! Już my teraz bez dachu, a któż nam węgły odbuduje bez twojej pomocy?... Zmiłuj się, zlituj, kajanie nasze wysłuchaj!
Książę się odwrócił. Krzyk ten niemile działał na jego nerwy. Czoło zaczęło się mroczyć, a usta przybrały rys wyniosłości.
— Przepraszam, księżno, za mimowolną przykrość. Siła, rozpędzić tych ludzi! To nie miejsce i czas na podawanie próśb. Jest na to zarząd w Holszy!...
Hajduk wpadł między tłum.
— Miejsce dla kniazia! — krzyknął doniośle.
Chłopi zaczęli się cofać oniemiali i wylękli. Koń Siły rozpierał ich, odtrącał; on sam miotał się i krzyczał, jak zwykle ścisły wykonawca pańskiej woli.
Chłopi dawali się popychać i deptać; tylko jakaś kobieta, trącona brutalnie, ozwała się żałośnie:
— Synku, nie bij!
Siła umilkł nagle. Poznał matkę; zaledwie teraz poznał opodal komin ojcowskiej chaty. Spuścił głowę i już nie krzyczał groźnie. Zresztą droga już była wolna; kawalkada minęła spaloną wieś, rozwinęła się na drodze.
Maszkowski zaproponował wyścigi — i cwałowano, pokrzykując po angielsku.
Prym najniespodziewaniej utrzymała księżniczka Lawinja. Uniosła ją kapryśna klacz, przyprawiła o niemały strach i szkodę, bo za jej śladem zbierano fałszywe włosy, grzebyki, szpilki, wkońcu warkocz i szpicrutę.
Nareszcie udało się jej pohamować niesforne zwierzę; ale straciła humor i chęć do dalszego spaceru.
Maszkowski mścił się homerycznym śmiechem, księżna Idalja zjadliwemi dowcipami, a ona sama nie miała na kogo się gniewać, bo klacz wybrała sobie sama, pomimo perswazji masztalerza.
— Może wrócimy? — zaproponował Leon grzecznie.
Panna Lawinja nadąsana, poprawiła naprędce włosy i w wymownem milczeniu jechała na szarym końcu, trawiąc bezsilny gniew.
Maszkowski przysunął się do Izy i prawił jej nieudolne czułości, — a na przodzie Leon z bratową jechali tak blisko siebie, że prawie z ust do ust podawali sobie uśmiechy i znaczące słówka.
Znowu minęli wieś i, sobą tylko zajęci, nie zauważyli, jak chłopstwo schodziło trwożnie z drogi, jakie głuche na ich widok zapanowało milczenie.
— Więc książę naprawdę utrzymuje, że o miłości nie ma pojęcia?
— Zdaje mi się, że tak mówiłem.
— Żałuję księcia!
— Jako upośledzonego?
— Nie, ale, że tej sztuki uczyć się będzie musiał dla lub od księżniczki Caraman-Capet.
— Sądzę, że się obejdzie!
— Obchodzić będą imieniny księcia w dzień świętych Młodzianków... Dlaczegóż książę nazwał miłość palącą szatą Dejaniry?
— Pozwoli księżna zapytać: dlaczego ją nazwała największą pamięcią? — odparł z przekąsem.
— Powiedziałam też: największem zapomnieniem.
— Ach, była zatem prawda w połowie.
— Nie — była do wyboru — a discrétion! — Coby książę wybrał?
— To drugie, jeśli łaska.
W tej chwili koń księcia rzucił się tak gwałtownie w bok, że omal go z siodła nie wysadził.
Przeraził go tak człowiek, siedzący na głazie, pod Karawiką.
Człowiek ten dawno tam był i patrzał nieruchomie na jezdnych. Gdy się zbliżyli, wstał nagle i znalazł się przed księciem, który niespodzianie zaskoczony, przyglądał mu się, zapewne myśląc o czem innem.
Starzec to był, tak wysoki i chudy, że robił wrażenie upiora.
Twarz jego też trupią była, bez ciała i barwy, pomarszczona, skórą okryta, z jakiemś osłupieniem i desperacją w oczach, które w głębokich, bezdennych jamach świeciły, jak błędne próchna blaski.
Starą, siwą opończą okryty, nieruchomy, wpatrzony w twarz Holszańskiego — był straszny. Ale siłę dziwną miał ten niemy wzrok — bo nikt go nie objechał, nie minął.
Stanęli wszyscy i milczeli, mimowolnie przejęci. Książę pierwszy nieco się opamiętał.
— Potrzebujesz czego odemnie, człowieku? — spytał.
Widmo otworzyło usta blade i głosem, co jakby z bezdennej próżni szedł, odparło.
— Czy ty nowy kniaź na Holszy i Czartomlu?
— Jakeś rzekł!
Wówczas człowiek powoli rękę kościstą do czoła podniósł i zdjął czapkę wielką, pomimo lata baranią, i odkrył czaszkę łysą, lśniącą, żółtawą, jak kość słoniowa.
— Jestem Bazyli Sumorok! — wymówił głucho.
— Sumorok! — powtórzyła zcicha panna Lawinja, zapominając o swej katastrofie i podsuwając się bliżej.
Książę, który przy ruchu starca rękę też do czapki podnosił, opuścił ją, usłyszawszy nazwisko.
— Szukałem ciebie w tym pałacu, ale tam Sumoroków nie puszczają — i słusznie! Więc czekałem cię na drodze, bom chciał zobaczyć, do kogoś podobny? I spytać chciałem, jaki ty będziesz? Czy jak ci dawni, czy może prawdziwie nowy — inny?
— II est fou! — szepnęła księżna Idalja.
Starzec na księcia bez przerwy patrzał, magnetyzował go, w osłupienie wprawiał.
— Zobaczyłem ciebie, ale twarz twoja nic nie mówi! Dziwisz się mej śmiałości!... Mam prawo! Sumorok jestem. Holszański wie, co to znaczy! Przez trzy wieki wy nam nie daliście być dobrymi — my wam spokojnymi. Teraz, gdyście nas zgnębili, powiedz, będziecież wy inni — dobrzy?... Ja mam prawo powiedzieć tobie: Bądź ty inny — bo dość na ród jeden jednej krzywdy, dość na szali waszej naszych mordów i krwi, a mało do końca świata będzie pokuty i poprawy!
To powiedziawszy, starzec oczy z księcia zdjął, i z tem jakby urok prysnął.
Leon zadygotał, stał się papierowo-biały.
— Z drogi! — krzyknął.
Sumorok usunął się w milczeniu. Wrócił na głaz pod krzyżem, o drzewo się oparł i zapatrzył w przestrzeń. Wyglądał jak umarły.
Kawalkada ruszyła dalej.
— Słowo daję, ten warjat chciał, prosił, żeby go do kompanji wisielców zamieścić — śmiał się Maszkowski.
— Alfredby pewnie tym chęciom dogodził — wtrąciła oburzona księżna Idalja.
— Żałuję zatem, że odziedziczywszy po nim sprawy podobne, nie dostałem w spadku usposobień — odezwał się chłodno Leon.
— Zagranicą tacy ludzie siedzą za kratą. Tylko tutaj warjatom wolno grasować po drogach. Ale to ciekawy okaz! Ręczę, że mi się przyśni — wołała panna Lawinja.
— On tam jeszcze siedzi! — szepnęła drżąca Iza.
— Sumorok, Sumorok! Można tak konia nazwać! Nieprawdaż, księżniczko? — krzyknął Maszkowski, uszczęśliwiony, zapisując sobie w pugilaresie upolowaną niespodzianie nazwę.
Nastrój uroczysty prysnął. Zaczęto żartować z wypadku, oceniać go z wesołej strony. Księżna Idalja przypomniała sobie, że mąż często wspominał o tej sprawie. Panna Lawinja starała się swej impertynenckiej i żywej twarzy nadać rysy i wyraz starca i grobowym głosem powtarzała:
— «Jestem Sumorok!»
— Proszę dodać: Bazyli — dopowiadała już uspokojona Iza.
— Bazyli! Doprawdy! Nie dosłyszałam. Znałam w Paryżu księcia Bazyla! Ach! co za tancerz, et causeur, et vaurien! Nazywano go «Dido!»
— Kuzyn Margrabiny P.?... — spytała księżna Idalja.
— Tiens, znasz go zatem. Słyszałaś o awanturze z Niniche?
— Słyszałam.
— Jaka awantura? — zagadnął Maszkowski.
— Nie sportowa, hrabio! — z przekąsem rzuciła piękna pani.
— Och! znam się i na tamtych. Więcej miałem kobiet niż koni w życiu. Słowo daję!
Panie przy tej niebotycznej szczerości spojrzały na Izę, czekając słowa, lub chociażby grymasu. Ale księżniczka miała ten sam, co przedtem, uśmiech zdawkowej uprzejmości na ustach. Nie zrozumiała, czy nie dosłyszała.
Zaczęto tedy opowiadać awanturę o tyle słoną, o ile pieprzną. Sumorok poszedł w niepamięć.
Książę Lew jechał milczący. Z przyzwyczajenia do form nie ustąpił na jotę. Uśmiechał się, w porę potakiwał, uważał na wierzchowca księżny, ale wewnątrz wzbierał w nim głuchy bunt i niezadowolenie.
Czasem drgały mu powieki i kąty ust, to znowu koń, ściągnięty nerwowo, boczył się i skakał. Książę miał złość natur chłodnych i refleksyjnych, cichą, niewidzialną, straszną.
Dotknięty był do żywego; jako magnat nie znoszący krytyki i sądów niższych, jako mężczyzna, którego prawie spoliczkowano wobec kobiet, jako człowiek nieznoszący gwałtów, hałasów, stoczony apatją i lenistwem, gdy go coś, ktoś, zmusza do czynu i energji.
Na naturę jego potrzeba było musu. Dotąd nigdy nie czynił ani źle, ani dobrze; dawał się popychać okolicznościom. Zresztą do dobrego niema musu. Teraz ten człowiek bez woli będzie czynił złe. Maska jego przez to w niczem się nie zmieniła. Była takąż, jak w chwili, gdy Sumorok mówił, że twarz jego nic nie znaczy — nie zdradziła też niczego wesołej kompanji, której rozmów i żartów słuchał z całem zajęciem.
Wyjechano z lasu — i oto w całej okazałości roztoczyła się Holsza.
Na wysokim moście nad rzeką stanęli chwilę, podziwiając krajobraz.
W dole miasteczko czerwono kryte, zdaleka dość malownicze, nad niem ruiny zamku, a w głębi wspaniały front pałacu w gęstwinie zielonych parków.
Nad jedną z wież powiewała herbowa chorągiew, czerwone pole z czarnym Centaurem. Nad drugą błyszczał krzyżyk domowej kaplicy.
Jeszcze dalej po wzgórzach i wyżynach rozpięte czerniały sławne puszcze holszańskie.
Na skraju właśnie tych gór i borów, mając przed sobą niżmy, równiny, pola, stał stary zamek. Główna jego masa czerwono-szara, wyglądała jak korpus; mury, wały, jak ramiona; główna baszta jak głowa, w której strzelnice stanowiły oczy.
Oczyma temi patrzył w niziny, szukał Tatarów, Szwedów, a ramiona te wyciągał na przyjęcie swoich, którzy gnani, zmęczeni, za zasłonę jego siły biegli, tulili się, prosili ratunku.
Stary gościnny był dla swojej krwi, przyjmował, zamykał, a potem z ramion tych, z korpusu, z oczu, sypał wrogom przekleństwa, groźby, ognie, plwał na nich kulami.
Nie znosił cudzej krwi wewnątrz swego serca i domu.
Tak było niegdyś. Teraz ramiona starca zwisły, korpus się skurczył, a oczy na baszcie były czarne, wielkie, łzami czy ogniem wyżarte.
Towarzystwo krytykowało ruiny. Niezgrabne były. Brakowało im bluszczów, róż i kokieterji podobnych zwalisk nad Renem lub w Tyrolu.
Przypominano sobie widziane: Trautmannsdorf-Taxis, jakieś Fleten, jakieś Falkenhorst. Stanowczo mieli rację Holszańscy: brzydotę trzeba było bądź co bądź zrównać z ziemią.
Opadnięto Leona. Musi tego dokonać! Na wstyd tamtym, którzy zaczęli, a nie skończyli.
On powiódł okiem po murach. Krużganku nad herbem ułamek tylko stąd widać było. Tam stanęły jego oczy i pozostały sekundę dłużej, niż potrzeba było do dania odpowiedzi.
— Mylą się panie — odparł wreszcie, pozornie lekkim tonem. — Nie moje imię taką się chwałą okryje.
— Co? Uważasz to straszydło za coś bardzo szczególnego? — przerwała ciotka.
— Zapewne. Nie znalazłem nigdzie podobnych chociaż, zdaje mi się, że wszystkie w Europie widziałem. Unikat — zachowam w poszanowaniu.
— Jesteś barbarzyńca! — oburzyła się panna Lawinja.
— Pasowany przez ciotkę na jej rycerza!
— Cofam! Cofam, aż nie zostanie szczątku po tej kupie rumowisk.
— Jestem niepocieszony!
— Jesteś brzydki. Zaledwie cię poznaję... Uprzejmość twa i rycerskość jest płytka, jak twoja Holsza, a upór bezdenny, jak Atlantyk! Tak, tak. Nauczyli cię jezuici!
— Ciotka mnie przygnębia swą niełaską.
— Ale ruin nie zburzysz?
— Niestety, ciotko, ani jednego głazu.
— Właśnie, właśnie! Kiedy czego chcesz, albo nie chcesz, stajesz się źle wychowanym i upartym, jak wszelkie nisko urodzone kreatury.
— Dla zrównoważenia, na szczęście, rzadko i mało czego chcę.
— To jest impertynencja wobec nas wszystkim kobietom wyrządzona! Przeproś!
— Patrz, książę! — zawołał Maszkowski. — Tam się znowu jakaś tłuszcza zbiera i dąży w naszą stronę! To pewnie znowu jakaś petycja. Słowo daję, to awantura! Urządźmy wyścigi z przeszkodami. Niech szkapy sadzą im przez głowy.
Książę obejrzał się, groźnie ściągając brwi.
— Znowu! Trzeci raz! Nie można więc z domu wyjechać. A ba — to trochę za wiele.
Zbliżająca się gromadka była niewielka: kilkunastu mieszczan z odkrytemi głowami, odziani odświętnie.
Kawalkada spotkała ich, zjeżdżając z mostu. Stanęli, wypychając naprzód mówcę.
— Czego chcecie? — rozdrażnionym, złowróżbnym głosem zapytał książę.
Ton ten i postawa onieśmieliły mówcę. Zapomniał wyuczonej perory.
— Wapniarkę nam odebrali, miłościwy kniaziu — wyjąkał nareszcie.
— Jaką wapniarkę? Waszą?
— Nie naszą, kniaziowską. Ale my ją trzymaliśmy od wieków. My z niej żyli. Teraz niema!
— Cóż to? Myślicie, że ja to zrobiłem, i że z wami tu gadać będę? Mam rządcę na to! Siła! pokaż tym ludziom drogę do kancelarji.
— Dziękujemy miłościwemu panu za to słowo! Ja mówił, że nie z kniazia woli ta krzywda nam się stała, ino z wymysłu Niemca! Kniaź nasz nam nie da zginąć!
Książę zrozumiał, że ludzie ci odprawę jego wzięli za łaskę i nadzieję.
— Rządca mnie zastępuje. Powinniście go szanować i słuchać — rzekł.
— Rządca to ręce, a kniaź serce i głowa! Nie zrobią ręce źle, kiedy głowa się nie zgodzi — nabierając otuchy, odezwał się mówca.
Kawalkada przejechała wśród radosnych okrzyków. Książę obrócił się do bratowej i uśmiechnął z widocznym przymusem.
— W spadku moim dotąd widzę same ciernie, słyszę nieproszone morały. Sądzę, że Alfred w grobie drwi ze mnie!
— Trzeba się starać, żeby zazdrościł — dwuznacznie odrzuciła wdowa.
— W każdym razie należy mi się więcej róż!
— Ludzie chcący rzadko i mało, mogą ich długo i daleko szukać — rzekła z uśmiechem na ustach, a gniewem w oczach.
Lica księcia lekkim nabiegły rumieńcem. Nie zrozumiał obrazy; myśl jego inny przybrała kierunek; zupełnie inaczej, niż miały trafić, słowa te trafiały do niego.
Jechali właśnie pod sklepieniem bramy. Podniósł oczy, a wtem cień od krużganka omroczył i pogłębił blade źrenice.
— Wiem o tem, księżno — rzekł — daleko i długo!
— I zwykle niczego nie dostają — szepnęła.
— Dlaczego, księżno?
— Bo ich ubiegnie własne głupstwo. Car ce sont des imbéciles! — zakończyła, stając u podjazdu.
Jak człowiek, budzący się ze snu, książę popatrzał na nią, przerażony, czy mimowoli w roztargnieniu nie uchybił formom.
Narazie nie umiał zdać sobie z tego sprawy, a ona nie czekając przeprosin, znikła pod portykiem.
Książę zsiadł z konia i tak jak był, ze szpicrutą w ręku, w odzieniu zakurzonem, poszedł wprost do swego urzędowego gabinetu.
— Zawołać mi natychmiast Butnera! — rzucił służbie po drodze.
W gabinecie nie usiadł, ale chodził ciągle wkoło, mnąc w ręku rękawiczki. Z każdą minutą stawał się bardziej rozdrażnionym.
Gdy ciężki chód rządcy rozległ się w sieni, wtedy dopiero zapanował nad sobą.
Butner nie usłyszał wybuchu. Głos pana był, jak zwykle, cichy, chłodny, — głuchszy nieco.
Stanął przed Niemcem, zdaleka przecie.
— Dzieją się nieporządki u pana — rzekł.
— Jaśnie oświecony książę... być nie może!
— Może, bom ich doznał przy pierwszem wychyleniu się z pałacu. Chłopi z jakiejś spalonej wsi opadli mnie, prosząc o pomoc i skarżąc się, że im nie dają wygód i zarobku.
— To Krasne Sadyby, jaśnie oświecony książę.
— Nie chodzi mi o nazwę, ale o rzecz.
— Nazwa właśnie temu winna. W rozporządzeniach, które otrzymałem, stoi wyraźnie: «Chłopom wsi Krasne Sadyby, z wyjątkiem chaty Łaszków, nie dawać opału, pastwisk i żadnych wygód i pomocy, jakoteż nie przyjmować ich w najem». Jutro dokument ten ośmielę się złożyć księciu panu.
Leon słuchał zdziwiony. Stał przed jakąś starą tajemnicą rodową, którą mu chyba odwieczne kroniki wyjaśnią.
Butner z zadowoleniem się uśmiechał.
— Od tego nie odstąpiłem na jotę i tuszę, że obecny pożar dokona tam zguby.
— A chata Łaszków?
— Stanowią ją teraz rodzice lokaja Siły. Tym wydano kwit do leśnictwa i cegielni.
Książę znowu parę razy przeszedł się po gabinecie.
— Nie koniec na tem. Opadli mnie też mieszczanie ze skargą o pozbawienie ich jakiejś wapniarki.
— Nie chcieli jej dalej dzierżawić, gdy im podniesiono opłatę roczną o kilkaset rubli. Sumę tę jednak zapłacił chętnie rodak mój, człowiek fachowy i pieniężny. Usunęło się mieszczan, bo mi nad spokój i wygodę milsze dobro książęce. Te kilkaset rubli tu — tam — uczyniły 5.000 rubli wyżej objętych przezemnie dochodów. Jutro złożę księciu panu dla porównania stary i nowy kontrakt.
— Na przyszłość jednak żądam, aby pan oszczędził mi podobnych scen. Proszę zastosować środki, zapewniające mi swobodę ruchu.
— Stanie się, jaśnie oświecony panie.
— Proszę mi też kazać w zarządzie opracować wyciąg z dokumentów, tyczących się sprawy Sumoroka. Sądziłem, że sprawa ta skończona.
— Urzędownie, tak, książę panie.
— Dlaczego zatem Sumorok dotąd włada enklawą?
— Wskutek dobrotliwości i łaski zgasłego księcia Alfreda. Rozkazał wstrzymać wykonanie sądowych wyroków. Jutro złożę księciu panu rzeczone rozporządzenie.
Znów książę przeszedł się tu i tam po pokoju.
Butner stał i czekał, łypiąc oczyma i przestępując z nogi na nogę. Widać było, że zrazu zaniepokojony, teraz triumfował.
— Możesz pan odejść! — rzucił mu Leon wreszcie, nie przestając spaceru.
Chodził jeszcze długo, zapomniawszy przewietrzyć pokój po rządcy, nie dbając o damy i Maszkowskiego.
Wezwanie na obiad spadło nań całkiem nie w porę. Z przestrachem spojrzał na swój strój — i stało się raz pierwszy w życiu, że do stołu przyszedł ostatni, nie śmiejąc spojrzeć w oczy matki i bratowej — przywitany milczeniem, brzemiennem krytyką.
Stara księżna odzywała się zwykle mało, uwag nigdy nie czyniła w towarzystwie, ale oczy jej ostre i zimne spoczęły na synu z wyrazem nieopisanego lekceważenia. Pomyślała zapewne, w jak niegodne i nieudolne ręce dostał się rodu honor i reprezentacja.
Książę Lew wiedział zresztą, że u matki nigdy nie był w łaskach, z tą różnicą, że dawniej był lekceważony, a teraz ostro sądzony.
Ale też dawniej czuł to i może bolał; teraz nie czuł i niedbał już.
Zachowywał się względem niej, jak względem reszty świata — très correct i chłodno.
Obiad przeminął w nastroju sztywnym, jaki zwykle stara księżna rozlewała na otoczenie. Z pewną ulgą wstano od stołu.
Książę starał się swój błąd zatrzeć. Nie odstąpił dam, rozmawiał, żartował, opowiadał anegdoty, bawił towarzystwo, flirtował z bratową. Był «idealny», zdecydowała ciotka rozpromieniona, «niebezpieczny», raczyła przyznać piękna pani.
Matka milczała na swym tronie; ale on wiedział, że jej nie przejednał.
Zauważyła to księżna Idalja.
Przechadzali się sami po tarasie. Panna Lawinja, ukryta w gęstwinie, oddawała się ulubionej czynności — podsłuchiwała gruchania Maszkowskiego i Izy, siedzących na ustronnej ławeczce.
— Musiał niegdyś książę ciężko zadrasnąć matkę — rzekła, zniżając głos i patrząc mu w oczy.
— Skąd ten wniosek, księżno? — zagadnął z uśmiechem.
— Ze sposobu jej obejścia się. Alfreda traktowała o wiele łaskawiej.
— To bardzo naturalne. Matka ma mnie dziś za intruza. Alfred był jej dumą i chlubą. Nie grzebie się chętnie swych nadziei, swego dzieła, a na niespodziewanego dziedzica nie patrzy się mile. Alfreda matka kochała. Był jej pierworodnym, urósł pod jej wpływem, urobiła go jak chciała. Lęka się, czy we mnie, nieprzygotowanym i starym, znajdzie podatny dla swej woli materjał. Lęka się i nie wierzy.
— Czy słusznie?
— Nie wiem, księżno. Jestem przygotowany do wszelkich możliwych ustępstw.
— Możliwych? A zatem książę przypuszcza niemożliwe?
— Nie przypuszczam, rachując na jej takt i rozum.
— To nie odpowiedź, to tylko zręczna gra słów. Ja pytam: czy jest rzecz, w której książę na matki «tak» odpowiedziałby: — «nie!»
— Przypuszczam księżno: ale jestem pewien, że to przypuszczeniem zostanie.
— Bo?
— Bo matka jest na tyle dumną, iż się na to «nie», nie narazi.
— Ja myślę, że ona nie rozumie oporu jej woli. Alfred jej słuchał ślepo. Więc też nigdy nie zadawałam sobie trudu żądania czegokolwiek od niego. Załatwiałam to przez matkę i umiem sobie z nią dać radę. Teraz postaram się o zwyżkę papierów księcia i ręczę za wyborny rezultat.
— Mille grâces, księżno. Szkoda trudu, tembardziej, że ja swój los znoszę spokojnie, niczego lepszego nie pragnąc.
— Zawczesna przechwałka. Książę nie zna obmyślanej bohdanki, ale ja ją znam i żałuję księcia dla niej.
— Proszę mi zatem wybrać inną.
— Spuszcza się książę na mój gust?
— Najzupełniej.
— A zatem opiszę ją księciu.
Powoli zeszli z tarasu. Postacie ich rozpłynęły się w cieniach szpaleru, głosy w szmerze liści i ćwierkaniu usypiających ptasząt.
O księżnie matce nie było nawet mowy.
Północ była, gdy Leon znalazł się nareszcie u siebie, sam tylko z Bernardem.
Kamerdyner krzątał się po pokoju i chrząkał, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale pan wcale się do snu nie kwapił.
Rzucił się na fotel u okna i nieruchomy, z zamkniętemi oczyma odpoczywał. Twarz mu się krzywiła w spazmie zwykłym, jak zwykle też ziewał nerwowo.
— Jasny pan pozwoli sobie przyrządzić proszek? — spytał nareszcie lokaj.
— Nie. Nic nie pomagają.
— Jasnemu panu trzeba trochę rozrywki — jeszcze ciszej szepnął Bernard. — Tu w tej pustce i jednostajności można się rozchorować.
Niewiadomo, czy książę słuchał. Oczu nie otwierał.
— Nuda i mnie rozdziera — mówił poufale dalej sługa. — Szukałem towarzystwa, znalazłem szczęściem dom zarządcy. To człowiek, co się zowie. Śliczną ma córkę — sam pączek! Jaśnie oświecona księżna starsza bierze ją na lektorkę na czas swego tu pobytu.
Umilkł i chrząknął.
Oczy księcia rozwarły się powoli.
— Daj mi tu świec parę i książkę, tę z wierzchu. Możesz odejść. Nie położę się dzisiaj wcale, bo nie zasnę; może trochę zdrzemnę się w fotelu.
Bernard spełnił rozkaz, drzwi bez szmeru zamknął i odszedł, coś mrucząc niechętnie.
Książę nie czytał.
Chory był fizycznie i moralnie.
Fizycznie czuł niezmierny rozstrój. Wydelikacone jego nerwy szalały. Słyszał za każdym oddechem szmer powietrza w płucach, słyszał wszystkie pulsa i słabe, leniwe uderzenia serca.
W ciszy nocnej szmery te i odruchy sprawiały mu nieznośne udręczenie, chciał je przerwać, głos inny posłyszeć, a nie miał mocy nad sobą, by otrząsnąć się z martwoty.
Moralnie torturowała go nuda. Nuda bezbrzeżna, rozpaczna, bez najmniejszego już oporu woli, bez żadnego punktu stałego, gdzieby ten opór mógł się wyrobić. Wstręt do życia, czynu, wstręt nawet do przyjemności, niemożność dogodzenia sobie, bo niczego, nawet rozkoszy i zabawy, nie pragnął.
Przez zamknięte powieki nie widział już żadnego obrazu, tylko jakieś pary, jakieś mgły, jakieś szare, monotonne przestrzenie.
W takich razach nie zdawał sobie sprawy z istnienia, nie rozumiał czem jest i czy nawet żyje. To tylko wstrzymywało go od samobójstwa.
Stan taki nie przyszedł nagle, ale wzrastał szybko. Ataki niemocy, dawniej rzadkie i słabe, przeszły w chroniczne objawy, ilekroć sam pozostawał.
W towarzystwie podtrzymywał go nałóg form i obyczajów w świecie jego przyjętych, a od dzieciństwa zaszczepionych.
Za zbrodnię poczytałby sobie uchybienie najmniejsze. Ale wreszcie i to spełnianie obowiązków forsą mu się stało, wysiłkiem, za który choroba się mściła po nocach, stale już prawie bezsennych.
Dzieje tej choroby były długie — liczyła pięć lat rozwoju; — jemioła tak niszczy dęby!
Zrodził ją bunt — poznał, że jest bezsilnym i przeszedł w gorycz. Od goryczy tak mało do zniechęcenia, od zniechęcenia krok do obojętności i znieczulenia. Potem potwór już sam rośnie, wszystko oplątuje i niszczy...
W duszy księcia pożarł był już wszystkie moce — oprócz jednej. Na straży tej jednej stał honor; wokoło niej skupiły się niedobitki historycznego uporu Holszańskich.
Może zresztą czasem, w chwilach jaśniejszych, ten duch chory i nieszczęśliwy zdawał sobie sprawę z powodu obecnej niedoli — i zrozpaczony, o zemście za krzywdę rozmyślał. Wtedy tę jedną moc wspominał i zamrzeć jej nie dopuszczał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przed powiekami księcia, zamiast szarej mgły, zapanowała nagle nieprzejrzana ciemność.
Wzdrygnął się. Nie cierpiał czarnej próżni — bał się nerwowo nocy w swem udręczeniu.
Otworzył oczy. Ostatnia świeca dopaliła się i zgasła, nurząc pokój w mroku.
Przytem poczuł książę chłód i nieznośny ból głowy. Drżącą ręką sięgnął po zapałki — zapalił, spojrzał na zegarek.
Późno było — i nigdzie pod ręką świecy.
A jednak nawet nie próbował zasnąć. Powietrze wydało mu się dusznem, więc otworzył drzwi i wyszedł na chłodny korytarz.
Otworzył parę okien i przechadzał się, jak dusza pokutująca, sam jeden w uśpionym olbrzymim pałacu. Nie — nie był sam: naprzeciw świeciły dwa okna w skrzydle. Zauważył to i przechodząc, spoglądał w nie.
Czyż i profesor tak był chory, zmęczony, a niezdolny odpocząć? Bez trosk — a nieszczęśliwy. Myśli tej — pierwszej, która się zbudziła — książę chciwie się uchwycił. Zajęło go coś, drobiazg, ale czasem źdźbło ratuje.
A gdyby tam pójść, na to nikłe światełko? Zobaczyć tego, który je zapala? Doczekać, aż zgasi? Tymczasem dzień przyjdzie — jeden mniej przed sobą — jedna noc przebyta.
Był to przecie jego nauczyciel. Nie odwiedził go dotąd po nagłej zmianie, która go niespodziewanie przygnała pod dach rodzinny, po pięcioletniej nieobecności. Przed pięciu laty bywał często, za często może, jak się w skutkach okazało.
Książę stanął u okna. Światełka pociągały go. Nie pierwszy raz doznawał tego uczucia. Ale go jakiś nieokreślony wstyd wstrzymywał. Może się wstydził tych ścian, które widziały go młodym, a zobaczą ruiną!
Tym razem nie opierał się długo. Cicho przymknął okno, przeszedł korytarz, schody — znalazł się na podwórzu.
Profesor mieszkał w końcu skrzydła na dole.
Drzwi nigdy nie zamykał na rygle, na pukanie nie odpowiadał. Mógł przyjść do niego, ktoby chciał — nauka nie boi się zbójców, a profesor nie bał się też natrętów, bo był na rzeczy tego świata głuchy i niemy.
I teraz, na skrzyp drzwi o tak niezwykłej porze, nawet się nie obejrzał.
Pracował w pierwszym od wejścia pokoju, przy stole, pod wiszącą lampą, która oświecała jego poważne i dobrotliwe zarazem oblicze, otoczone srebrnemi włosami.
Pisał z bruljonu pokreślonego mnóstwem notatek i dopisków.
Pokój był zarzucony mnóstwem gratów. Walały się stosy kości i kamieni, kawałki drzewa i surowych minerałów. W kącie stał tapczan — łóżko rzadko używane, istne łoże anachorety. Na końcu stołu, na srebrnej tacy, stał obiad skrzepły i nietknięty.
Przez dalsze drzwi otwarte widać było długi szereg komnat.
Były to zbiory książęce, któremi profesor zarządzał od lat przeszło trzydziestu — zarządzał, dopełniał, klasyfikował. Było to jego państwo, kraj, rodzina, dom i kochanie.
W głębi leżała biblijoteka i archiwum; zupełnie na końcu zbrojownia.
Książę wszedł i rozejrzał się. Pięć lat ubiegłych nie zapisało się tutaj najmniejszą zmianą.
Stał jeszcze dotąd pod oknem stołek drewniany, na którym on dzieckiem siadał do nauki, młodzieńcem do gawędki z nauczycielem; stał drugi podobny pod ścianą. Na tym on nie siadywał, ale swój czasem do niego zbliżał, stały tedy blisko siebie, zupełnie blisko.
Wszystko to objął jednym rzutem oka. Potem chciał się odezwać, przywitać starca, wytłumaczyć to najście szczególne — ale nie uczynił nic z tego.
Cichutko obszedł uczonego, stołek swój zajął, i ze zdziwieniem poczuł, że mu tutaj bardzo dobrze, że atak minął, że go ta cisza nie męczy, oczy nie zamykają się gwałtem.
Profesor pisał, w pewnych odstępach czasu przewracając kartki. Trwało to może pół godziny.
Nareszcie snać dobiegł rozdziału, odłożył pióro i oczy podniósł na księcia.
Dobrotliwy, dziecinny uśmiech okolił jego milczące wargi.
Leon myślał, że rad go tu widzi i wita tym uśmiechem; ale uczony rzekł spokojnie:
— Skończyłem na dzisiaj.
— Profesor nie zauważył, żem wszedł — ozwał się młodzian z uśmiechem.
— Owszem.
— I nie zdziwił się profesor?
— Zdziwić się! Czemu?
— Mym odwiedzinom o tak niezwykłej porze.
— A cóż to za pora?
— Ano, godzina druga po północy.
— Doprawdy! Nie znam się na zegarkach. Jaka to strata czasu obmyślać i wykonywać taki zawiły mechanizm i rachunek na taką prostą rzecz!
— Cóż więc profesor pomyślał, widząc mnie wchodzącego?
— Nic nie pomyślałem. Wszedłeś — ano, to pewno wiesz poco. Jeżeli czegoś odemnie potrzebujesz, to powiesz; a nie — to sam załatwisz.
— Profesor, widzę, nie jadł obiadu.
— A prawda! Nie uważałem. Teraz zjem — bom robotę skończył.
Złożył papiery i zamknął do szuflady.
Ułamał kawałek chleba, nalał kubek wody i jadł, przeglądając przepisane bruljony.
— Czy profesor nie może sypiać po nocach?
— Spałbym, gdybym się położył — ale nie mogę się położyć, gdy pracuję.
— Pocóż tyle pracować? Ach, gdybym ja mógł spać! Czy w składach profesora niema morfiny?
— Poco pracować? — powtórzył stary, nie zważając na dalsze słowa. — Bom wiele czasu stracił. Człowiek rodzi się na lat kilkadziesiąt najwyżej. Gdybyż to pamiętał od początku! Ale wtedy tyle sił i żądz nosi w sobie, że mniema się być nieśmiertelnym. Marnuje lata, bo nie wie, jak potem te lata staną mu się wyrzutem i wstydem. Potem dni radby przedłużyć, godziny pomnożyć, kradnie czas od snu, od jedzenia. Ale cóż to znaczy, te dni starości, te godziny uwiądu, wobec tamtych lat siły i potęgi!... Teraz ja śpieszę, — śpieszę — ale prędzej od mej myśli i sił starych — śpieszy koniec. Żebyż z tym końcem i robotę skończyć!
Profesor mówił spokojnie, wyzierając w okno, ażali już nie świta.
Książę już poraz drugi nie spytał o morfinę.
— Profesor pisze zawsze swą monografję pająków? — rzekł po chwili milczenia.
Uczony skinął głową. Nie chwalił się nigdy swą pracą.
— Może przeszkadzam? — zagadnął Leon.
— Przeszkadzasz? W czemże? — bardzo zdziwiony odparł starzec. — Nie rozrzucasz mi przecie zbiorów.
— Ale profesor spocząłby zapewne.
— Nie; spałem dużo wczoraj. O świcie wyjdę do lasu.
Spożył chleb i dopił wody z kubka.
— Syt jestem! — mruknął z zadowoleniem.
— Profesor nic nie jadł oprócz chleba.
— To był chleb? Uważałeś? Ano, to dobry chleb — odparł obojętnie, widocznie roztargniony.
Usiadł w fotelu i milczał, rozmyślając, coby mógł jeszcze zrobić do świtu.
Leon bolącą głowę ręką podparł i z pod brwi patrzał z zazdrością na twarz tę tak dobrotliwą i spokojną.
— Czy dawno profesor nie widział Grzymały? — zagadnął wreszcie zcicha.
— Dawno. Mydłek to był i blagier! Powiada mi: «Jest gatunek ziemnych pająków, czerwony». Osobliwość, myślę. Obiecał mi znaleźć i pokazać, i wyobraź sobie: przysłał pospolitego świerszcza. Zgryzłem się. Chciałem go zobaczyć i rozmówić się — aż ktoś mi powiedział, że umarł. Nie wiem, czy to uczynił umyślnie, czy z prawdziwej nieświadomości.
— Grzymała umarł?... Chyba stary?
— Młodszy był odemnie, ale pił dużo i jadł podobno trzy razy na dzień. To niezdrowo.
— Ja pytam o młodego.
— O młodego? Nic nie mówiłeś! Młody pewnie żyje.
— Profesor nie bywa u nich? Wszak to krewni?
— Zdaje mi się, że coś podobnego. Nie znam się na tem. Czegożbym tam bywał? Gdyby stary naprawdę coś wiedział o tym pająku, tobym go odwiedził. Ale to blagier był.
— I Grzymała młody nie odwiedza profesora?
— Widziałem go tutaj. Podobno służył u was. Był i potem raz jeden, ale byłem bardzo zajęty. Preparowałem okaz do zbiorów. Posiedział niedługo. Coś mi prawił o jakiemś małżeństwie. Obchodzili jakieś wesele.
— Może na swoje zapraszał?
— Nie przypominam sobie.
— A może siostry?
— Gabryni? Naprawdę, nie przyszła mi ona na myśl, a spytałbym. Szkodaby jej było.
Mówiąc to, twarz miał rozpromienioną.
— Gabrynia nie blagier. Onaby mi świerszcza za pająka nie przysłała. Zna się na rzeczy, a oczy ma do zazdrości. Miałem z niej pociechę!
Pokiwał w zamyśleniu głową.
— To jednak dziwne, że jej teraz nie widuję. Gdzie ona się podziała? — spytał, ciekawie oczy podnosząc na księcia.
Leonowi spazm skurczył twarz.
— I jej już niema w Holszy — odparł głucho.
— Ale nie umarła?
Książę się wzdrygnął.
— Boże broń! — rzekł prędko, czując strach niepojęty.
— No, to dobrze. Mówię ci, szkodaby jej było dla nauki. Ona ma żyłkę do obserwacji. Lubię ją!...
Uśmiechnął się łagodnie. Może wśród pająków i łacińskiej terminologji na chwilę stanęła mu przed oczyma ta, o której mówili, bo ręką zrobił ruch, jakby coś gładził i dodał:
— Dobra Gabrynia.
Naprzeciw siedzący poruszył się także, ręką po zmęczonych oczach przesunął, wstał i przeszedł po pokoju parę razy.
Nie wrócił już na swe miejsce, ale w cieniu na drugim stołku usiadł, głowę o ścianę opierając.
Nie odezwali się więcej do siebie. Profesor się zamyślił, może zadrzemał na chwilę. Książę nie wiedział co się z nim działo, aż do czasu, gdy świt różowy, złoty, uderzył o szyby, a potem o jego twarz. Wtedy się ocknął i zrozumiał, że zasnął tak, siedząc i marząc.
Profesor już się krzątał po izbie. Zbierał swe siatki, flaszeczki, motyki.
Książę się porwał przerażony.
— Wszak to już ranek, profesorze! — zawołał.
— Czas do lasu! — burknął stary.
— Nie dokuczyłem swą obecnością?
— Jakim sposobem? Gdybyś nawet chciał, tobym nie przerwał roboty.
— Więc nie będę natrętnym, gdy tu się kiedy zjawię jak dzisiejszej nocy? Sypiać nie mogę.
— Przychodź sobie, kiedy chcesz, tylko mi w zbiorach nie gospodaruj sam, bo się na tem nie znasz i narobisz nieporządku.
— Niema obawy, profesorze. Jeżeli stąd się oddalę, to tylko do biblijoteki. Dziękuję!
— Za co dziękujesz?
— Za te kilka godzin spokoju...
Profesor głową potrząsnął. Był to ruch zwykły, gdy czegoś nie rozumiał, a badać nie widział potrzeby.
Potem manatki swe zabrał i wyszedł.
Książę zamknął drzwi za nim.
Rozstali się na progu. Uczony udał się w lewo ku puszczom, Leon zawrócił do pałacu.
Chwilę patrzał za starym i widać było, że radby za nim podążył, ale nie poddał się chęci.
Był to wybryk, na który teraz już nie mógł sobie pozwolić. Nie wypadało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.