Błękitni/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitni |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1936 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od śmierci księcia Alfreda, milczący dzwonek z jego gabinetu rozległ się pewnego popołudnia i zelektryzował bezczynną zgraję hajduków w sieni.
Pierwszym, który stanął przed nowym dziedzicem na progu komnaty, był, jak zwykle, Siła.
— Grzymałę do mnie! — rzucił pan przez ramię, nie przerywając przeglądania jakichś papierów w biurze.
Pokojowiec chwilę nieruchomy pozostał z wyciągniętą szyją i wpółotwartemi usty, do słowa.
Chciał, wbrew etykiecie, coś rzec, ale się rozmyślił, cichutko drzwi przymknął i odszedł.
Książę Lew, skwaszony, zły, nadąsany, dalej przerzucał papiery.
Minuty mijały. Parę razy oczy pańskie podnosiły się na drzwi, mars na jego czole się pogłębiał.
Niecierpliwym ruchem targnął znów dzwonek.
Pokojowiec znowu się zjawił, ale już nie Siła.
— Cóż tam? Wołaliście Grzymałę do mnie?
— Siła konno galopem poleciał, miłościwy panie.
— Konno? Na folwark?
— Na folwarku niema jego.
— A gdzież?
— On już cztery roki jak odstał z Holszy.
Książę Leon zwrócił się do sługi — wyprostował.
— A któż na jego miejscu jest zarządzającym?
— Niemiec, miłościwy kniaziu, pan Butner.
— Więc gdzież Siła pojechał?
— Do pana Grzymały, do jego dworu.
— Kretyny! — zamruczał książę, widocznie rozdrażniony. — Wołać do mnie pana Butnera. Siłę zawrócić z drogi!
— Natychmiast.
Pokojowiec zniknął, a książę wstał, krzesło gwałtownie odsunął i poruszony, począł żywo chodzić po pokoju.
Baron Amadeusz słusznie nazywał tę służbę stadem. Ładnie wykierowała swego pana ślepem posłuszeństwem!
Narazili go na śmieszność wobec dawnego rządcy, a obecnie niezależnego obywatela.
Książę stanął przy oknie i, zapatrzony w jeden punkt, którego nie widział wcale, pomyślał nagle, że istotnie nie wczoraj pożegnał Holszę, ale przed pięciu laty, że służba się zmieniać musi, że Grzymałę zapewne oddalono za nieudolność i zastąpiono Niemcem, zdolniejszym.
Ziewnął nerwowo.
Bądź co bądź, jeśli Siła pogoń uprzedzi, stanie się gorzej, niż grzech: stanie się niestosowność; zmiana zarządzającego przyczyni mu tylko roboty. Tamtego znał przynajmniej z widzenia. Znał, zapamiętał, — a nawet uczuł przykrość niejaką na myśl, że go już niema.
Na korytarzu rozległy się kroki ciężkie, potem skrobanie do drzwi, nareszcie ukazał się człowiek mały i tłusty, łysy, z wielką rudą brodą, zasapany od prędkiego kroku, z pliką ksiąg pod pachą.
— Na rozkazy... Ritter von Butner — zameldował się skrzeczącym głosem, zielonawe swe, biegające oczy wlepiając w twarz dziedzica.
Książę obejrzał go przelotnie i zajmując swe zwykłe miejsce u biura, zaczął:
— Pan jesteś zarządzającym tutaj?
— Tutaj i w Czartomlu, i w Zaooreckim kluczu. Od czterech lat piastuję ten urząd. Cieszyłem się całem zaufaniem ś. p. jaśnie oświeconego księcia Alfreda i uznaniem jaśnie oświeconej księżny.
— Zająłeś pan miejsce pana Grzymały?
— Jaśnie oświecony książę, tu nie było co zajmować! — zawołał patetycznie Ritter von Butner. — Kiedy na rekomendację barona Lichstadta, książę Alfred na Holszy wezwał mnie tutaj, zastałem wszystko w ruinie. Wszystko: kulturę ziemi, sprawy sądowe i graniczne, stosunki z chłopstwem, dochody, bogactwa mineralne dóbr, gospodarkę leśną — wszystko.
Szeroko rozłożył ręce, i jakby z nich coś otrząsał.
— Robactwo obsiadło Holszę! Folwarki były w dzierżawie u ludzi niewypłatnych, rola w rękach nieudolnych ekonomów, służba rozprzężona, dochody żadne. Zacofanie i bezład na każdym kroku!
Książę z przymkniętemi lekko oczyma, których powieki, przy głośniejszem słowie lub gwałtowniejszym ruchu mówiącego drżały nerwowo — podobny był do posągu. Zapewne nie słuchał wyrazów i treści, tylko niemile hałasem dotknięty, a bez woli, by ten potok przerwać, poddawał się biernie torturze, starając się ogłuchnąć tylko.
A Niemiec machając rękoma, trzęsąc brodą jak chorągwią, przewracając oczy, mówił i mówił.
— W Holszy ów Herakles miałby tyle roboty, co ongi przy Augjaszowej stajni. Ja się niczego nie zląkłem i dobrawszy sobie inteligentnych pomocników, wziąłem się do dzieła. Tuszę, żem godnie odpowiedział położonemu we mnie zaufaniu jaśnie oświeconej rodziny.
Tu się skłonił na trzy strony.
— Książę pan znajdzie rygor, porządek i dochody potrojone rozumną administracją. I śmiem twierdzić, że polskie gospodarstwo na zawsze jest wygnane z dóbr. Na zawsze, jeśli utrzymam i nadal zaufanie książęce i siły do tytanicznej pracy.
Odetchnął i splunął hałaśliwie.
Książę Leon zadrżał na fotelu.
Ritter von Butner podszedł do biura.
Buty miał prawie po pas, stukające i skrzypiące jednocześnie. Knaster czuć od niego było mocno. Książę zadygotał, sięgnął do bocznej kieszeni tużurka i wonnym batystem otarł twarz zbladłą. Swąd tytoniu podziałał nań morderczo. Wyprostował się i rozwarłszy oczy, patrzał.
Butner dobył z pod jednego ramienia cztery księgi, z pod drugiego pięć, mniejsze począł wyciągać z kieszeni spencera.
Znalazło się ich na biurze czternaście, wszystkie przesiąkłe tłustym kwasem, knastrem albo spichlerzową wilgocią.
Książę się z fotelem odsunął na środek, mnąc chusteczkę w ręku.
— Oto są dokumenta mych starań i pracy — wydeklamował Niemiec. — Przejrzawszy je, książę pan wyda swój wyrok i zdanie o Fryderyku von Butner.
Wówczas książę Leon wstał, jak ruszony sprężyną. Tego już było zanadto.
— Mój panie, nie trzymałbym urzędników, gdybym to miał przeglądać! — zawołał, usuwając od siebie księgi. — Cieszę się, widząc w panu taki zapas sił, energji i ochoty; cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdybyś pan mnie jaknajrzadziej i jaknajmniej utrudzał sprawami wewnętrznego zarządu. Codzień o południu poświęcę godzinę na konieczne podpisy. Zresztą żądam, byś pan załatwiał wszystko jak dotąd. Proszę sprzątnąć te księgi.
Sięgnął po papier, zapisany kobiecem pismem.
— Wezwałem tu pana w celu wydania następujących rozporządzeń.
Pochylił się i czytał:
— Ma być jaknajprędzej zrestaurowany pawilon przy kaplicy dla księdza kapelana.
— Stanie się, książę panie!
— Ma być rozszerzony zimowy ogród i połączony z apartamentami księżny Alfredowej Holszańskiej.
— Stanie się, książę panie!
— Ma być urządzona przystań na rzece i dwa buciki do spaceru.
— Stanie się, książę panie.
— Kasa wypłaci mi jutro 3000 rubli.
— Może zaraz, książę panie?
— Jutro o południu!... Na zakończenie polecam panu odebrać w tejże kasie 200 rubli na sporządzenie sobie cieńszego obuwia i zapasu lepszego tytoniu.
— Książę panie — tyle laski!
— Nie mówmy o tem. Zalecam pośpiech w nakazanych robotach — i żegnam pana.
Niemiec ukłonił się dziesięć razy, wycofał się frontem, w progu się potknął, narobił hałasu, drzwi sobą otworzył i wreszcie został po nim tylko zaduch tytoniu i juchtu.
Książę okno na oścież otworzył i półciałem wychylił się na świeże powietrze.
Uczucie, jakie go napełniało, była to rozpacz, później rozdrażnienie, — wreszcie atak minął i tło równe, szare jak noc, mdłe jak zmydlona woda powróciło wielmożne.
Maska wróciła na twarz, niemoc i apatja do wnętrza. Był znowu sobą.
A tymczasem z podwórza muskały jego twarz powiewy letnie, pieściły uszy szmery fontanny, a wprost jego oczu groźnie i majestatycznie rysował się profil ruin starego zamku, przez których bramę potężną szła droga z miasteczka do nowożytnego pałacu.
Niegdyś, przed sześciu wiekami, pierwszy Lew na Holszy niewolnikiem tatarskim i tysiącem poddanych wzniósł te olbrzymie mury na zamek dla swej wielmożności.
W starych dokumentach rodu był opis szczegółowy rozmiarów i kształtu warowni, rysunki tajnych przechodów w murach i pod murami, historja każdej baszty, wyliczenie bitew i narodów, które zbryzgały szkarpy i wały posoką, były imiona wszystkich Holszańskich kniaziów, aż do ostatniego wojewody i senatora za Sasów, który opuścił zamczysko wojnami zniszczone, a z niesłychanym kosztem nowy pałac wystawił.
Został tedy olbrzym pusty i z roku na rok stawał się coraz dzikszy, coraz czarniejszy.
Mchy i zielska rozpanoszyły się po szczelinach, wały porosła murawa, dziedziniec zasypały gruzy, obrywające się sklepienia odkryły tajemne korytarze, w basztach osiadły tysiące sów i kawek, a po najwyższych ścianach pozębionych fantastycznie, uwijały się jaszczurki i łasice.
Ostatecznie starzec ten, co swoje czasy przeżył, zaczął zawadzać młodemu pokoleniu.
Już dziad obecnego właściciela marzył o rozebraniu ruin, bo zakrywały widok na miasteczko i rzekę, ale usunął tylko niecałą narożną basztę i dał za wygraną niewdzięcznej robocie. Tę pracę tytanów — tytany tylko mogły zniszczyć.
Syn jego próbował prochu, z równie małym skutkiem. Książę Alfred wziął się do dzieła przy pomocy żydów, którym za bezcen sprzedawał cegłę, ale i ci zniechęcili się prędko twardością materjału.
Starzec, jakby drwił z tych pigmejów; szkarpy jego, baszty, wieżyce, miewały jakby śmiech zuchwały i wyzywający, gdy tak szczerzyły swe rozpadliny i rysy potężne, wśród których wicher chodził i chichotał do wtóru z puszczykami.
Wprost pałacu brama wjazdowa trzymała się zupełnie krzepko, a nad nią, pod krużgankiem strażniczym, widać było wyraźnie herbowego Centaura Holszańskich, malowanego na blasze dziś rdzawej. Kilka kul poszarpało klejnot, inne tkwiły w mur wryte, tworząc na gładkiej ścianie szramy i wypukłości.
Dziedzic klejnotu zmęczone i blade oczy utkwił w tej blasze symbolicznej.
Nie było we wzroku jego ani dumy, ani próżności, ale raczej jakiś tępy smutek.
Zwykły kurcz ściął mu twarz; zapewne myślał o czemś sobie tylko wiadomem, o jakichś bojach, które skończyły się klęską.
Łagodny wietrzyk muskał mu lica bezbarwne. Naniósł mu wreszcie trochę rumieńca, a może to blask zbliżającego się zachodu, tak się łamał o szyby pałacu.
Książę nieporuszony przechodził teraz nierówne linje strzelnic w murach, wrócił znowu do owego krużganku nad bramą.
Jak tu się nic od lat pięciu nie zmieniło w rzeczach, w otoczeniu, w przedmiotach!
W murach były pewnie i teraz schody ciasne i wąskie, wiodące na ten krużganek nad Centaurem.
Z galerji tej strażnicy wypatrywali wroga, rozpoznawali hasło, otrębywali wschód słońca i godzinę wieczornej modlitwy.
Z galerji tej książę Leon niegdyś spoglądał na pałac u stóp swoich.
Było wtedy lato.
Po murach kwitła macierzanka i dzikie nieśmiertelniki, a w szczelinach ćwierkały świerszcze. Pięć lat minęło. Dużo ruin przez te lata zwiedził książę w swych podróżach bez celu i bez przyjemności.
Ale już nigdy nie znalazł tego zapachu w macierzance i nieśmiertelnikach, nie dosłuchał się w świerszczej piosence takiej melodji.
Rzecz szczególna, jak on to wszystko zapamiętał! Czy tylko sam, czy nikt więcej? Przecie we dwoje byli wtedy na krużganku i dla dwojga były wonie kwiatów i śpiewy owadów.
Białą, wypieszczoną ręką, na której od niedawna sygnet herbowy jaśniał, książę powiódł po oczach. Zaćmione były prawdziwie ludzką zadumą i żalem.
W ów dzień był jeszcze młodym i zdrowym. Myślał, czuł, pragnął.
Teraz wszystko za nim było i jedyną miał ulgę, że mógł nie myśleć — tylko czasem, zrzadka i wtedy cierpiał.
Było cicho w powietrzu, tak cicho, że doleciał z drogi cwału końskiego tętent i zbudził księcia z zadumy.
Z pod sklepienia bramy, jak motyl biały i złoty, wynurzył się pokojowiec na koniu.
Był to Siła na spienionym wierzchowcu. Pan go oczyma poprowadził aż do dziedzińca. Znać było po nim niecierpliwość.
Gdy sługa się zbliżył, książę się za okno wychylił.
— Siła! — krzyknął.
Kozak aż się przeraził na ten niespodziany wybryk.
— Skądże wracasz?
— Z Zabuża, od pana Grzymały, miłościwy kniaziu!
— Jak śmiałeś! Czemuś mnie nie objaśnił, że pana Grzymały niema w Holszy?
— Kniaź nie pytał, a dla mnie rozkaz święty. Skoczyłem do Zabuża.
— I cóż?
— Pan Grzymała kazał miłościwego kniazia przeprosić i powiedzieć, że skoro będzie mógł, to się stawi.
— Ruszajże zaraz znowu do Zabuża i powtórz panu Grzymale, że go przepraszam i skoro czas znajdę, osobiście to uczynię. A drugi raz nie narażaj mię na podobne przykrości!
Siła skonfudowany konia zawrócił, zgarbił się, i pognał z kopyta. Za chwilę już go widać nie było.
Książę odstąpił od okna, wypalił jeden po drugim kilka papierosów, przeszedł do swoich apartamentów, gdzie się kazał Bernardowi wyperfumować i wystroić na obiad do dam.
Kiedy wspomniał Butnera, zdawało mu się, że dokonał dzieła, równającego się pracy pokoleń.