Błękitny anioł/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitny anioł |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Państwowa w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O kwadrans na dziewiątą Unrata nie było jeszcze. W żądzy wykorzystania swojej swobody klasa hałasowała aż do ogłuszenia siebie, aż do ogłupienia. Wszyscy wołali, nie zdając sobie z tego sprawy: „Unrat! Unrat!“ Jedni wiedzieli napewno, że umarł. Inni przysięgali, że zamknął w domu swoją gospodynię do „kabufu‘‘ i zagłodził ją, a w tej chwili znajduje się w więzieniu. Lohmann, Erztum i Kieselack milczeli.
Niespodzianie zakradł się Unrat długiemi krokami na katedrę i ostrożnie, jakby go bolały wszystkie kości, siadł na fotelu. Wielu nie spostrzegło jeszcze jego obecności i wyli dalej: „Unrat!“ Ale Unratowi zdawało się nie zależeć na tem, aby im tego „dowieść“. Wyglądał bardzo szaro, czekał cierpliwie, aż go dopuszczono do słowa, i przy ocenie odpowiedzi zachowywał się z chorobliwą wprost kapryśnością. Jednemu z uczniów, którego zazwyczaj namiętnie prześladował, pozwolił przez dziesięć minut wygłaszać jak najbardziej fałszywe tłumaczenie. Innemu przerwał przy pierwszem słowie, tryskając jadem. Erztuma, Kieselacka i Lohmanna znowu omijał uporczywie, — ale myślał tylko o nich. Zadawał sobie pytanie, czy wczoraj w nocy podczas jego mozolnego powrotu nie stali za rogiem jakiegoś domu, którego on czepiał się z obydwiema rękoma na murze i w szczególnie kiepskim stanie. Zdawało mu się nawet, że się na nich natknął i powiedział pardon. Ale myśl jego nawet wówczas pozostała niezniszczalnie jasna i ani na chwilę nie utracił świadomości, że nie wszystko, co w owem zamroczeniu widział i czuł, musiało należeć do świata zewnętrznego.
Cierpiał bardzo, że nie mógł sobie z tej sprawy zdać jasnego sądu. Co wiedzieli ci trzej nikczemnicy?... I co się mogło wczoraj jeszcze stać, gdy Unrat sam usunięty został od wydarzeń? Czy powrócili do Błękitnego Anioła? Czy Lohmann powrócił do „kabufu“?... Artystka Fröhlich płakała, możliwe, że spała już nawet. Ale może Lohmann obudził ją?... Unrat łaknął jednego tylko, kazać Lohmannowi wyjaśnić najtrudniejsze miejsce, Ale nie ważył się.
Lohmann, hrabia Erztum i Kieselack obserwowali go nieustannie, Kieselack zdawał sobie przytem doskonale sprawę, jakie to wszystko było komiczne, von Erztum — jakie było poniżające, Lohmann — jakie żałosne; ale niezależnie od tego doznawali wszyscy trzej pewnego rodzaju grozy, jakiegoś straszliwego wtajemniczenia przez swe posępne porozumienie z tyranem.
Na dziedzińcu szkolnym, podczas przerwy, oparł się Lohmann o oświetlony słońcem mur, skrzyżował ramiona i jak wczoraj przy zadymionym murze sali usłyszał w duchu brzmienie swego nieszczęścia w swoich wierszach. Erztum zbliżył się jakby odniechcenia i zapytał zdławionym głosem:
— Leżała na stole i spała? To przecież nie może być, Lohmann.
— Jeżeli ja ci powiadam, że chrapała. Spoił ją.
— Łajdak! Jeżeli go jeszcze raz —!
Erztum wstydził się dokończyć swojej przechwałki. Niemo zgrzytał zębami w jarzmie szkoły. Większym wstrętem niżeli Unrat napawała go własna bezsilność. Nie był godzien Róży!...
Wśród wałęsania się uczniów Kieselack przecisnął się do dwóch współwtajemniczonych i skrzywiwszy usta szepnął za ręką, w okrutnej radości:
— Człowieku, on przecież wpada, powiadam wam, okropnie wpada!
Zanim odszedł, zapytał jeszcze szybko:
— Pójdziecie tam znowu?
Dwaj koledzy wzruszyli ramionami. To była rzecz tak naturalna, że aż godna pogardy.
Dla Unrata było to obowiązkiem, a obowiązek ten stawał się codzień radośniejszym, w miarę jak się zadomawiał u artystki Fröhlich. Aby Lohmann nie mógł go uprzedzić, był zawsze pierwszy w Błękitnym Aniele. Porządkował przedmioty na toaletce, wyszukiwał najczystsze halki i majteczki, co trzeba było cerować, odkładał na osobne krzesło. Artystka Fröhlich zjawiała się późno, gdyż poczęła polegać na Unracie. Nauczył się wnet czynić swe szare palce zupełnie ostremi i rozwiązywać niemi supły, nauczył się poprawiać jej kokardy, wyciągać szpilki z kryjówek na jej ciele. Gdy się szminkowała, różowo-bladożółta gra jej szybkich ramion zwolna stała się dlań szeregiem zrozumiałych chwytów. Począł się orjentować na palecie jej twarzy, nauczył się nazw i zastosowania kolorowych laseczek i butelek, puszków i pudełek, naczyń i tubek z tłuszczami, cicho i gorliwie wprawiał się w ich używaniu. Artystka Fróhlich spostrzegała jego postępy.
Pewnego wieczora przechyliła się na krześle przed lustrem i rzekła:
— No.
A Unrat tak doskonale oporządzał jej głowę, że nie potrzebowała maczać palca w żadnym olejku. Dziwiła się jego zręczności i pragnęła się dowiedzieć, w jaki sposób osiągnął ją tak szybko. Unrat zaczerwienił się i wyjąkał coś; ale ciekawość jej pozostała niezaspokojona.
Unrat rad był ze znaczenia, jakie osiągnął w garderobie. Lohmann nie mógł się już spodziewać, że go zastąpi. Czyżby naprzykład Lohmann zapamiętał, że to różowe bolero trzeba oddać do farbiarza? Ba, gdyby Lohmann przez pilne uczenie się zadawanych wierszy Homera wyćwiczył swoją pamięć! Teraz skutki jego lenistwa wychodziły najaw!... Między białemi sztukami bielizny na podłodze i na meblach przesuwał się Unrat niby wielki, czarny pająk, chwytając szybko cienkiemi, zagiętemi palcami.
Pod jego szaremi, kanciastemi rękoma wygładzały się wiotkie, szeleszczące tkaniny. Inne przybierały niespodzianie kształty, które zachowały — stawały się ramieniem, nogą, na którą Unrat zerkał stropiony, z myślą:
„Owszem więc tedy — bądź co bądź“.
Potem zakradał się do szpary w drzwiach i wyglądał przez nią, wpatrywał się w artystkę Fröhlich, której głos gwizdał i skrzeczał pod grzmotem fortepianu, której członki miotały się wśród dymu, wpatrywał się w gapiące się na nią głupie głowy, niby wzdęte tulipany na grządce. Był z niej dumny, gardził salą, gdy klaskała, ział na nią nienawiścią, kiedy milczała; — a szczególne uczucie poświęcał jej, gdy rzęziła z zadowolenia, ponieważ artystka Fröhlich skłoniła się przed nią nisko, ukazując jej hojnie wycięcie swego stanika. Wówczas przeżywał Unrat świerzbiący lęk...
Oto, niby rzucona wichrem oklasków, wpadła do garderoby, a Unrat mógł jej zarzucić płaszcz wieczorny i przypudrować nieco szyję.
Odczuwał przytem jej humory. Zależnie od tego, czy łaskawie podała mu ramiona, czy też rzuciła mu puszek od pudru prosto w twarz, że nic już nie widział, zaczynała się dla Unrata dobra albo zła godzina. Spojrzenia jego pod powierzchnię kobiecą sięgały głębiej, niżeli do miejsca, gdzie się kończyły suknie. Doszedł do przeświadczenia, że wraz z tkaninami; i pudrami można niemal i duszę namacać i powąchać; że pudry i tkaniny są już nie o wiele mniej, niż duszą...
Artystka Fröhlich okazywała się wobec niego to niecierpliwa, to uprzejma. A najbardziej wytrącało go z równowagi, gdy z nieprzewidzianem drgnieniem przypominała sobie o swojej uprzejmości. Czuł się daleko bardziej zakłopotany, gdy go łajała... Ale przypominała sobie od czasu do czasu pewien plan traktowania go, którego wykonanie niezmiernie ją nudziło; pewne reguły postępowania, które przyjęła i którym się poddawała, ale bez szczerego przekonania. Wówczas siadała, z małą wycieczką w sentymentalizm i z miną, jakby siedziała u jego stóp; miną, jaką trzeba przybierać, gdy się chce coś wskórać u poważnego mężczyzny... Ale wnet — i przynosiło to Unratowi ulgę, chociaż nie zdawał sobie sprawy, dlaczego — spychała go znowu z krzesła, niby stos halek.
Raz dała mu nawet po twarzy. Cofnęła potem szybko rękę, spojrzała na nią, powąchała i rzekła zdumiona:
— Pan przecież jest tłusty.
Unrat zaczerwienił się bezradnie. Ona zaś wybuchnęła:
— Szminkuje się! A niech mnie piorun trzaśnie! Dlatego się tak prędko nauczył. Uczy się tego potajemnie na sobie! O ty — plugastwo![1]
Unrat miał minę przerażoną.
— Tak: plugastwo!
Zatańczyła dokoła niego.
Potem Unrat uśmiechał się szczęśliwie... Znała jego przezwisko, znała je od Lohmanna i innych, prawdopodobnie już przez cały czas: wstrząsnęło to nim gwałtownie, ale nie przykro, raczej uczuciem rozkoszy. Natchnęło go krótkiem podejrzeniem i lekkim wstydem, iż może się czuć tak szczęśliwy, że artystka Fröhlich nazwała go jego niecnym przydomkiem. Ale — był jednakże szczęśliwy. Zresztą nie miał czasu na rozmyślanie, gdyż posłała go po piwo.
Unrat nietylko je zamówił; kazał gospodarzowi, który niósł szklanki, iść przez całą salę przed sobą; przez to zaś, że krył tyły transportu napojów, uniemożliwione było, aby inni rozłapali je po drodze. Raz zaproponował właściciel Błękitnego Anioła Unratowi, aby sam zabrał zaraz piwo. Zdumiona godność, z jaką Unrat odrzucił tę propozycję, uchroniła gospodarza przed powtórzeniem swego błędu.
Zanim artystka Fröhlich wypiła, rzekła:
— Na zdrowie, Unratku.
Potem, przerwawszy picie:
— Komiczne, co, że nazywam pana Unratem? Tak, właściwie to komiczne. Nie mamy przecież nic wspólnego z sobą. Jak dawno się już właściwie znamy? Co też to robi przyzwyczajenie... Ale nie, powiem panu coś: Kieperta i jego żonę może licho porwać któregokolwiek dnia, nie wyleję za nimi łzy.
Z panem to co innego...
Oczy jej zwolna stały się zadumane i nieruchome. Zapytała zatopiona zupełnie w swoich myślach:
— Ale co to ma znaczyć, czego pan chce?