Błękitny anioł/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Rano Erztum, Kieselack i Lohmann spotkali się z blademi twarzami. Pośród hałasującej klasy każdy z nich wydawał się sobie niby przestępca, który wie, że list z jego nazwiskiem jest w drodze do prokuratora, a otoczenie niczego się nie domyśla. Na minuty jeszcze tylko liczy się czas wolności... Kieselack podsłuchiwał pod drzwiami pokoju dyrektora i twierdził, że słyszał w nim głos Unrata. Nie przechwalał się już, ze skrzywionemi ustami szepnął Erztumowi za dłonią: „O rety, człowieku!“ Lohmann na najbliższą godzinę chętnie zamieniłby się z najuboższym na duchu.
Unrat wszedł szybko i natychmiast bez tchu zabrał się do swojego Owidjusza. Kazał mówić wiersze, wyuczone napamięć, i zaczął od prymusa Angsta. Potem nastąpili uczniowie na B, Doszedłszy do E, przeskoczył na M. Erztum wydał westchnienie. Kieselack i Lohmann stwierdzili ze zdumieniem, że K i L zostały opuszczone.
Przy tłumaczeniu żadnemu z nich nie zadano pytania. Cierpieli przez to, chociaż „nie przygotowali swego“. Doznawali wrażenia, jakby byli wytrąceni ze społeczeństwa ludzkiego, jakby ulegli już śmierci cywilnej. Co mógł Unrat planować? Podczas przerwy trzej koledzy unikali się wzajemnie, z obawy, aby się nie domyślono, że łączyła ich złowieszcza tajemnica.
Trzy lekcje innych nauczycieli minęły w nieustannem przerażeniu. Kroki na dziedzińcu, trzaśnięcie schodów: dyrektor!... Ale nic się nie stało. Grecka lekcja Unrata przeszła jak łacińska. Kieselack wpadł w wisielczy humor i podniósł rękę, choć nie umiałby odpowiedzieć. Unrat nie spostrzegał go. Chłopiec wyciągał więc przy każdem pytaniu łapę w powietrze, strzelając palcami, Lohmann zrezygnował z czekania i otworzył pod ławką „Bogów na wygnaniu“. Erztum, pokonany znowu i zmiażdżony przez szkołę, jak zwykle spocony starał się z wysiłkiem nadążyć za klasą i jak zwykle nadążyć nie mógł.
Odchodząc przygotowani byli na to, że woźny z obiecującym uśmiechem zawezwie ich do dyrektora. Nie, człowiek z dzwonkiem z całą prostotą zdjął przed młodymi panami czapkę. Za murami szkolnemi spojrzeli po sobie, z radością, która bała się wybuchnąć. Kieselack był pierwszym, który dał jej wyraz.
— Widzicie! Odrazu powiedziałem, że się nie odważy!
Lohmann był zły, że się dał nastraszyć.
— Jeżeli ten człowiek myśli, że może mię wodzić za nos...
Erztum rzekł:
— To się jeszcze może stać.
I z nagłym porywem:
— Niech się tylko stanie! Wiem, co zrobię!
— Mogę sobie wyobrazić, — rzekł Lohmann. — Wychłostasz Unrata. Potem skojarzysz się z tą Fröhlich i skoczycie do wody.
— Nie... to nie, — rzekł Erztum zdumiony.
90 — Ludziska, wy przecież macie spleen, — rzekł Kieselack.
I rozstali się. Lohmann oświadczył jeszcze:
— Mnie już właściwie nie zależało zupełnie na Błękitnym Aniele. Ale zestrachać się nie można: teraz właśnie tam pójdę.
Wieczorem on i Erztum prawie równocześnie znaleźli się przed tym domem. Zaczekali na Kieselacka. Jego wysyłali zawsze naprzód, aby pierwszy wchodził do garderoby artystów, pierwszy otwierał usta, pierwszy się rozgaszczał. Bez Kieselacka wszystko to nie składałoby się, potrzeba im było jego i jego zuchwalstwa. Nie miał pieniędzy, musieli płacić za niego, a Kieselack strzegł się zdradzić przed nimi, co właściwie opłacali i że to za jego potajemne rozkosze przyjmowała od nich Róża kwiaty, wino i podarunki.
Nadszedł wreszcie, nie śpiesząc się, i weszli do domu. Tymczasem dowiedzieli się od gospodarza, że w pokoju artystów siedzi ich nauczyciel. Spojrzeli po sobie stropieni i zwiali.
Gdy Unrat dotarł ubiegłej nocy szczęśliwie do domu, zapalił swoją lampę do pracy i stanął przed pulpitem. Piec grzał jeszcze, zegar tykał, Unrat przewracał kartki manuskryptu i powiedział sobie:
„Prawdą jest tylko przyjaźń i literatura”.
Czuł się daleki od artystki Fröhlich i nagle uznał „sprawy poboczne”, któremi się zajmował uczeń Lohmann, za niezmiernie obojętne.
Ale obudziwszy się o ciemnym ranku, spostrzegł, że nie jest to w porządku, póki nie „złapał” ucznia Lohmanna. Zabrał się coprawda znowu do partykuł u Homera, ale przyjaźń i literatura nie mogły go już przykuć do siebie. Nigdy nie będą go już mogły przykuć do siebie, póki Lohmann bez przeszkody siedzi u artystki Fröhlich!
Drogę do zapobieżenia temu wskazała mu artystka Fröhlich sama; powiedziała: „Ale musi pan przyjść jutro znowu, bo inaczej pańscy uczniowie będą tu broili“... Na wspomnienie tych słów Unrat zaczerwienił się. Gdyż słowa te przyniosły mu zpowrotem głos artystki Fröhlich, jej łaskoczące spojrzenie, całą jej barwną twarz i dwa leciutkie paluszki, któremi pomacała Unrata pod podbródek... Unrat obejrzał się lękliwie na drzwi i jak uczeń, który zajmuje się „pobocznemi sprawami“, lękliwie pochylił się z gorliwością nad robotą.
Ci trzej nikczemnicy — owszem więc tedy — spostrzegli to przez czerwoną firankę. A gdyby Unrat zdecydował się pociągnąć ich do odpowiedzialności przed trybunałem pana dyrektora, wówczas czując się zgubionymi i tracąc resztę wstydu, byliby zdolni publicznie oznajmić, co widzieli! Na liście przestępstw Lohmanna znajdowało się też zapłacone przez niego wino — które Unrat pił... Pot wystąpił mu na czoło. Ujrzał się schwytany. Przeciwnicy twierdziliby, że nie Unrat „złapał“ Lohmanna, ale Lohmann jego... A świadomość, staczania bardziej niż kiedykolwiek zażartej i zupełnie samotnej walki z armją zbuntowanych uczniów czyniła Unrata silnym, dawała mu pewność, że niejednemu jeszcze z nich utrudni karjerę, jeżeli wręcz nie uniemożliwi zupełnie. Z namiętną stanowczością ruszył do szkoły.
Do „wpakowania“ trzech przestępców nie brakło zaiste sposobności. Co do Lohmanna to wystarczało w zupełności jego bezwstydne ćwiczenie klasowe, W ostatnim tygodniu przed świadectwami zadałby im Unrat pytania, o które musieliby się rozbić. Wymyślił już sobie kilka... Gdy pozostawił bramę miejską za sobą, opadły go skrupuły; a im bardziej zbliżał się do budynku szkolnego, tem groźniejszą przyszłość spostrzegał przed sobą. Trzej buntownicy podjudzili już zapewne klasę, opowiedziawszy o Błękitnym Aniele. Jak teraz Unrat zostanie przyjęty? Rewolucja wybuchła!... Panika zagrożonego tyrana opadła go już znowu, ze wszystkich stron, jak hufiec rycerzy. Z jadowitym lękiem wypatrywał na rogach ulic uczniów, zamachowców.
Gdy wchodził do klasy, nie był już atakującym. Wyczekiwał; usiłował ratować się przez to, że milcząco zaprzeczy wydarzeniom wczorajszego wieczora, zatai niebezpieczeństwo, nie będzie zwracał uwagi na trzech złoczyńców... Unrat opanował się, jak mężczyzna. Nie domyślał się, jaką trwogę przeżywali Kieselack, Erztum i Lohmann; ale i oni nie domyślali się jego lęku.
Po zakończeniu lekcyj podobnie jak oni odzyskał odwagę. Lohmann nie będzie triumfował! Trzeba go usunąć od artystki Fröhlich: było to dla Unrata zagadnienie mocy i kwestja jego szacunku dla siebie. W jaki sposób? „Musi pan przyjść jutro znowu“, powiedziała. Nie pozostawało mu nic innego; gdy Unrat zrozumiał to, przeraził się. Ale w przerażeniu tem było coś słodkiego.
Był tak podniecony, że nie mógł jeść kolacji i mimo sprzeciwu gospodyni natychmiast opuścił mieszkanie, aby być pierwszym w „kabufie“ — w garderobie artystki Fröhlich. Lohmann nie będzie siedział u niej i pił wina; to był bunt, Unrat nie mógł tego znieść. Więcej nic sobie nie uświadamiał.
Skradając się szybko ku Błękitnemu Aniołowi, przeoczył kolorowy plakat na bramie domu i przez kilka sekund szukał go bez głowy zupełnie... Dzięki Bogu, oto był afisz. Artystka Fröhlich nie odjechała więc nagle, jak się Unrat przed chwilą obawiał, nie uciekła, nie została pochłonięta przez ziemię. Śpiewała jeszcze, była jeszcze kolorowa, łaskotała jeszcze swojem spojrzeniem. Zadowolenie z tego faktu stało się dla Unrata źródłem nowego poznania, Niedość, że uczeń Lohmann ma być od niej usunięty: Unrat sam będzie siedział u artystki Fröhlich... Ale to poznanie natychmiast zamroczyło się znowu.

Sala była jeszcze pusta, prawie ciemna, niesamowicie wielka; a niezliczone brudnobiałe krzesła i stoliki stały stłoczone niby stado baranów na łące. Obok pieca siedział przy małej lampie blaszanej gospodarz z dwoma innymi mężczyznami; grali w karty.
Pragnąc być niewidzianym, przeciskał się Unrat jak nietoperz wzdłuż cienistej ściany. Gdy miał już zniknąć w pokoju artystów, gospodarz zawołał, aż echo odbiło się przeraźliwie:
— Brywieczór, panie profesorze, cieszę się, że się panu mój lokal spodobał.
— Chciałem tylko — sądziłem tylko — artystka Fröhlich...
— Wejdź pan śmiało i zaczekaj pan na nią; zaraz siódma. Przyniosę panu piwa.
— Dziękuję, — zawołał Unrat, — nie zamierzam pić... Ale... — i wytknął głowę z drzwi, — ...później zrobię prawdopodobnie większe zamówienie.
Poczem zamknął drzwi i macając wkroczył w noc garderoby. Gdy mu się udało zapalić światło, zdjął gorsety i pończochy z jednego krzesła, siadł przy stole, na którym wyglądało jeszcze jak wczoraj, wyjął z kieszeni swój notes nauczycielski i z cyfr, stojących za nazwiskiem każdego ucznia, począł tworzyć tymczasową ocenę postępów. Dotarłszy do E przeskoczył szybko na M, zupełnie jak rano w klasie. Potem opamiętał się, odwrócił zpowrotem kartkę i zaopatrzył nazwisko Erztuma wściekłem „niedostatecznie“. Nadeszła kolej Kieselacka, potem Lohmanna. Pokój był cichy i bezpieczny, a usta Unra ta skrzywione z mściwości.
Po chwili wydało mu się, że na sali siadają pierwsi goście. Popadł w niepokój. Tęga kobieta wczorajsza weszła do garderoby w czarnym kapeluszu z dzikiem rondem i rzekła:
— A to co? Pan profesor? To przecież tak wygląda, jakby pan tutaj nocował!
— Droga pani, przychodzę w sprawie pewnych interesów, — pouczył ją Unrat. Ale ona pogroziła mu palcem:
— Doskonale mogę sobie pańskie interesy wyobrazić.
Zdjęła boa i żakiet.
— Musi pan jednak pozwolić, że zdejmę gorset.
Unrat wyjąkał coś i odwrócił się. Powróciła w mocno wyszarzanym penjuarze i poklepała go po ramieniu.
— Powiem panu prawdę, panie profesorze, nie dziwię się wcale, że pan tu znowu siedzi. Przy Róży nie jesteśmy do czego innego przyzwyczajeni. Kto ją dobrze pozna, musi ją pokochać, inaczej nie może być. I słusznie, gdyż jest ona przecież czarującą piękną dziewczyną.
— To może być owszem — zawsze raz poraź — zupełnie słuszne, droga pani, ale — nie dlatego...
— Nie, także ze względu na serce, jakie ma ta dziewczyna. To nawet główna rzecz. Boże mój, powiadam!
Położyła rękę na własnem sercu, pod rozchylonym penjuarem. Wywróciła przytem oczy do nieba, a jej podwójny podbródek kołysał się ze wzruszenia.
— Ona się przecież często zakrawa w palec, z czystej miłości bliźniego! To pewnie pochodzi stąd, że ojciec jej był pielęgniarzem. I czy pan uwierzy czy nie, Róża miała zawsze słabość dla starszych panów. I nietylko dla tego...
Potarła kciuk i palec wskazujący.
— Ale że takie już ma serce. Gdyż starszym panom najbardziej potrzeba miłosnego traktowania... Niekiedy jest rzeczywiście poczciwsza, niż pozwala policja. Wie pan, ja ją przecież znam od dziecka. Ode mnie usłyszy pan wszystko z pierwszej ręki.
Usiadła na brzegu stołu, wcisnęła Unrata między swoją potężną osobę a poręcz jego krzesła, jakby go brała zupełnie w posiadanie i spowijała w atmosferę tego, co opowiadała.
— Kiedy ta dziewczyna nie miała jeszcze szesnastu lat, chodziła już do panoptikum i do artystów, którzy tam pracowali. Rozumie pan, co to jest artystka z urodzenia... Ano, więc był tam pewien starszy pan, który ją chciał wykształcić. Zna się przecież to wykształcenie, zaczyna się ono od samego początku, od Adama i Ewy i od kwaśnego jabłka. Kiedy je już przełknęła, przychodzi do mnie i wyje. Ja mówię naturalnie, ty, temu staremu nałożymy zaraz wędzidło, ty przecież dopiero za dwa i pół tygodnia kończysz szesnaście lat, będzie musiał brząkać, aż mu tchu nie starczy. Ale ona nie chce! Czy to kto kiedy słyszał. Za wiele miała litości dla tego starca, nie mogłam sobie z nią poradzić. Przeciwnie, sama poszła do niego znowu; to przecież wiele o niej świadczy. Pokazała mi go na ulicy: prawdziwy stary pryk. Ale ani porównania, ani mowy o porównaniu z panem, panie profesorze!
Tknęła go dwoma palcami prosto w twarz. Ponieważ wydawał się niedość jeszcze podniecony, powtórzyła swoje zdanie.
— Ani mowy, powiadam! I wogóle to był potwór. Zaraz potem umarł, i jak pan myśli, co zapisał Róży? Swoją fotografję, pod dyskretnem zamknięciem. Pęknij, człowieku, ze szczęścia! Nie, to już przecież szlachetny człowiek, który jest jeszcze dobrze zachowany, który ma rzeczywiście serce dla takiej dziewczyny, to już przecież taki musi robić o wiele większe wrażenie, powiadam.
— Owszem więc tedy... — ale Unrat szukał trudnego przejścia. — Niechaj to jednak będzie jak tam sobie chce, to przecież wszelako...
Uśmiech jego z zakłopotania wyglądał jadowicie.
— ...nie jest to argumentem przeciwko temu, że młody chłopak, któremu nie brak z jednej strony ducha, a z drugiej uczucia, bądź co bądź bardziej jest dla niej obiecujący.
Kobieta zaoponowała z ożywieniem:
— Jeżeli nie ma pan innych zmartwień, to doskonale. Młodych ma zawsze Róża potąd, niech pan mnie wierzy!
Potrząsnęła Unrata mocno za ramię, aby cieleśnie dać mu odczuć prawdę. Potem zsunęła się ciężko ze stołu na podłogę i rzekła:
— Ale człowiek traci czas na gawędzenie. Muszę się brać do roboty, panie profesorze, kiedy indziej znowu się panu poświęcę.
Usiadła przed lustrem i natarła twarz tłuszczem.
— Ano, niech pan lepiej patrzy w inną stronę, ładne to to nie jest.
Unrat odwrócił się posłusznie. Usłyszał kilka pierwszych tonów na fortepianie. Sala szemrała głucho, jakby była nawpół napełniona.
— A pańscy uczniacy, — rzuciła kobieta, z jakimś przedmiotem między zębami, — mogą wogóle wyciągać szyje i oblizywać się!
Unrat poszedł za popędem wewnętrznym i obejrzał się na okno. Za czerwoną firanką istotnie cień jakiś wyciągał szyję.
Na sali rozległo się długie „hohohoho“. Artystka Fröhlich stanęła na progu, a drzwi poza nią zostały natychmiast zasłonięte przez szeroką postać artysty Kieperta. Gdy oboje znaleźli się w garderobie, Kiepert zawołał:
— Bardzo to dla nas pochlebne, panie profesorze, że jest pan znowu!
Artystka Fröhlich zauważyła:
— A, jest! No więc!
— Dziwi się pani zapewne... — wyjąkał Unrat.
— Ani gadania, — oświadczyła Róża. — Niech mi pan pomoże zdjąć płaszcz.
— ...że tak szybko powtarzam swoją wizytę...
— Skądżeby!
Uniosła ramiona, niby ucha dzbana, do swego wielkiego czerwonego kapelusza z piór, wyciągała szpilki i szelmowsko uśmiechała się oddołu do Unrata.
— Ale... — był zakłopotany, — ...powiedziała pani sama, że muszę przyjść znowu.
98 — No więc! — i zawirowała kapeluszem jak ognistem kołem. Potem wybuchła:
— To przecież śmiechu warte!... Nie wypędzę pana przecież — staruszku!
Z rękoma na biodrach pochyliła przy tem twarz tuż do jego twarzy.
Unrat wyglądał jak dziecko, które przeraża się okropnie, gdyż wróżka teatralna gubi nagle fałszywy warkocz. Artystka Fröhlich spostrzegła to i natychmiast pohamowała atak wesołości. Westchnęła, przechyliwszy głowę na ramię.
— Ale niech pan nie sądzi, że ja myślałam, iż mi nic nie brak. Żleby pan był poinformowany. Przeciwnie, ciągle mówiłam do Gusty: On jest przecież doktorem i profesorem, a ja biedną, nieświadomą dziewczyną, cóż ja mogę takiemu człowiekowi zaofiarować... Pani Kiepert, czy nieprawda może, że mówiłam tak do pani?
Tęga kobieta potwierdziła z przekonaniem.
— Ale ona, — rzekła artystka Fröhlich, wzruszając niewinnie ramionami, — ona twierdziła ciągle, że przyjdzie pan znowu... No, więc jednak!
Artysta wydawał nieartykułowane dźwięki z kąta, w którym się przebierał. Żona jego robiła znaki, które go miały uspokoić.
— Ale kto mię zapewni, — ciągnęła artystka Fröhlich, — że przyszedł pan wogóle ze względu na mnie... Nie pomaga mi pan przecież nawet zdjąć palta... Może przychodzi pan tylko ze względu na tych wstrętnych smyków, których chce pan posiekać na kiełbasę?
A Unrat, czerwieniąc się, szukając ratunku:
— W pierwszym rzędzie — właściwie więc tedy wprawdzie — — pierwotnie...
Artystka boleśnie pokiwała głową.
Gruba kobieta wstała od toalety, aby ją poprzeć. Nosiła wydekoltowaną czerwoną bluzkę. Była wykończona i miała znowu wczorajszą połyskliwą cerę.
— Dlaczego nie pomaga pan panience zdjąć palta? — rzekła. — Czy to sposób postępowania, gdy dama prosi pana o coś?
Unrat począł szarpać rękaw Róży. Rękaw nie ustępował i artystka Fröhlich zachwiała się w ramiona Unrata; poczem profesor znieruchomiał bezradnie.
— Tak pan to musi zrobić... — i tęga kobieta pouczyła go. Małżonek jej zbliżył się bezgłośnie, już w trykotach, z wężowatem nabrzmieniem tłuszczu od jednego biodra do drugiego i owłosioną brodawką na szyi. Podsunął Unratowi pod nos mały arkusik gazety.
— To pan musi przeczytać, panie profesorze, ten dopiero daje tej bandzie.
Unrat przybrał natychmiast minę rzeczoznawcy, do której upoważniało go wszelkie słowo drukowane. Poznał socjaldemokratyczny dziennik miejscowy.
— Więc tedy zobaczmy, — odpowiedział, — jak to — zawsze raz poraz — ma się z tem sprawa.
— Akurat pensje nauczycielskie, — rzekł artysta. — Wczoraj dopiero mówiłem o tem.
— Ach, co tam, — zadecydowała kobieta i zabrała Unratowi gazetę. — Pensji on ma dosyć, potrzeba mu zupełnie czego innego. To nie twoja rzecz, ruszaj no do tego kochanego bydełka.
Sala wyła, wrzeszczała, gwizdała poprzez grzmot fortepianu. Kiepert usłuchał. Przybrał natychmiast ów zachwycony sobą wygląd, który już wczoraj wprawił Unrata w zdumienie, i tanecznym krokiem wybiegł na salę, która pochłonęła go z wrzawą.
— Tegośmy się pozbyli, — rzekła tęga kobieta. — Aż go tam strawią, pomóżmy się Róży przebrać, panie profesorze.
— A czy jemu to wolno? — zapytała artystka Fröhlich.
— Musi przecież wiedzieć, jak się kobietę rozbiera i ubiera. Kto wie, do czego mu to jeszcze będzie w życiu potrzebne.
— Więc jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu... — i artystka Fröhlich spuściła spódnicę. Gorset jej był już otwarty i Unrat spostrzegł z pewnego rodzaju przerażeniem, że pod ubraniem była zupełnie czarna i połyskująca. Ale dziwniejszem jeszcze było dla niego stwierdzenie, że nie nosiła halki, lecz parę szerokich, czarnych majteczek do kolan. Zdawało się, że nic sobie z tego nie robi, wyglądała zupełnie niewinnie. Unrat zaś miał wrażenie, jakby ktoś szeptał mu do ucha pierwsze objawienie misterjów, podejrzanych spraw pod powierzchnią, pod poczciwie mieszczańską powierzchnią, która przed oczyma policji pokazuje się na ulicy. I uczuł diunę, która zawierała domieszkę trwogi.
Na sali Kiepert miał wielkie powodzenie i zaczynał właśnie coś nowego.
— Ale teraz niech się jednak lepiej odwróci, — rzekła artystka Fröhlich. — Teraz zdejmę wszystko.
— Boże mój, dziecko, on jest przecież rozumnym, solidnym mężczyzną, co mu to może zaszkodzić.
Ale Unrat odwrócił się już szybko. Z naprężeniem słuchał szelestu. Tęga kobieta w wielkim pośpiechu podała mu coś przez stół.
— Niech pan trzyma.
Unrat ujął to, nie wiedząc, co to jest. Było czarne, dawało się ścisnąć do bardzo małych rozmiarów, w dotyku było bardzo ciepłe, ciepłe jak zwierzę. Nagle wypuścił to z ręki, gdyż pojął, dlaczego było takie ciepłe: to były czarne majteczki!
Opanował się jednak znowu i zachowywał się spokojnie. Gusta i artystka Fröhlich wymieniły przy pracy kilka sądów technicznych. Kiepert skończył już znowu.
— Muszę wyjść, — rzekła jego żona, — niech pan ciągnie.
A że Unrat nie poruszył się:
— Czy pan ma uszy zatkane?
Unrat wzdrygnął się; „spał“ pierw, jak jego uczniowie, gdy lekcja trwała im za długo. Cierpliwie ujął sznurowadła gorsetu. Artystka Fröhlich uśmiechnęła się do niego przez ramię.
— Dlaczego stał pan przez cały czas odwrócony ode mnie? Dawno już przecież jestem znowu przyzwoicie ubrana.
Nosiła teraz pomarańczową halkę.
— Wogóle, — ciągnęła, — tylko ze względu na Gustę powiedziałam to o odwróceniu się. Jeżeli o mnie idzie: chciałabym wiedzieć, jak się panu podoba moja budowa.
Unrat nie odpowiedział, a artystka niecierpliwie odwróciła od niego głowę.
— Niech pan pociągnie mocniej!... Boże, powiadam panu! Niech pan tu daje, musi się pan jeszcze wiele nauczyć.
Zasznurowała się sama. A że Unrat ciągle jeszcze trzymał bezradnie przed sobą niezajęte ręce:
— Czy nie chce pan wogóle być dla mnie miły?
— Owszem tedy, — wyjąkał Unrat stropiony.
Zastanowił się i rzekł wreszcie, że w tych czarnych — w tym czarnym stroju wydawała mu się jeszcze ładniejsza.
— Mały prosiaczku, — rzekła artystka Fröhlich.
Gorset był w porządku... Gusta miała również powodzenie, razem z Kiepertem.
— Ale teraz na mnie kolej, — rzekła znowu artystka Fröhlich, — Tylko sobie twarz zrobię.
Usiadła przed lustrem, szybko poczęła lawirować palcami pośród flaszeczek, tubek, kolorowych laseczek. Unrat widział tylko, że jej szczupłe ramiona nieustannie migały w powietrzu, a przed jego oszołomionemi oczyma tworzyła się zawikłana gra różowo-bladożółtych linij, które powstawały, zmieniały się, i z których każda, zanim się jeszcze zupełnie rozwiała, już zastąpiona była przez następną. Musiał brać ze stołu nieznane przedmioty i podawać jej. Przy swojej gorączkowej pracy miała jeszcze czas tupać nogą, gdy przynosił coś niewłaściwego, i łaskotać go spojrzeniem, gdy trafiał na żądany przedmiot. Niepodobna było nawet zaprzeczyć, że oczy jej osiągały zdolność łaskotania w coraz silniejszym stopniu. Unrat nie mógł już wreszcie dopuścić wątpliwości co do tego, że pochodziło to od ołówków, które jej podawał, a któremi obwodziła oczy; od czerwonych plam w kącikach, czerwonych kresek pod brwiami i czarnych, tłustych, które malowała sobie na powiekach.
— Jeszcze tylko usta zmniejszyć, — zapowiedziała.
I nagle ujrzał jej wczorajszą twarz, kolorową twarz. Teraz dopiero siedziała przed nim właściwa artystka Fröhlich. Widział, jak powstawała i teraz to dopiero spostrzegł. Rozwarł się przed nim przelotny widok do kuchni, w której robi się piękno, rozkosz, duszę. Był rozczarowany i wtajemniczony. Pomyślał: „Więc to nic więcej?“ i zaraz potem: „To przecież wspaniałe!“ Serce biło mu — a tymczasem artystka Fröhlich ścierała sobie ręcznikiem z dłoni kolorowe tłuszcze, które to bicie serca spowodowały.
Potem umocowała we włosach wczorajszy wygięty diadem... Sala ryczała. Artysta Fröhlich wzruszyła w tę stronę ramionami i zapytała, zmarszczywszy brwi:
— Czy wydało się to panu może piękne?
Unrat nie słyszał nic.
— No, ale teraz panu pokażę. Śpiewam dzisiaj coś śmiertelnie poważnego, dlatego też wkładam długą suknię... Niech mi pan poda tę zieloną.
Unrat musiał przedzierać się pierw z prawej i lewej strony przez części garderoby, aż poły jego fruwały. Wreszcie znalazł zieloną suknię; w ciągu sekundy stała przed nim artystka w bajecznych fałdach, bez wcięcia w talji, nieco tylko ściągnięta girlandą z róż... Spojrzała na niego, Unrat nie powiedział nic; ale z twarzy jego była zadowolona. W wielkim stylu skierowała się do drzwi. Tuż przed drzwiami odwróciła się, gdyż przypomniała sobie o sporej plamie tłustej ztyłu, którą Unrat obserwował teraz.
— Tego przecież tym małpom nie potrzebuję pokazywać, prawda? — oświadczyła z bezgraniczną pogardą. Potem ukazała się łaskawie w szeroko otwartych drzwiach. Unrat odskoczył, można go było zobaczyć.
Drzwi pozostały nawpół otwarte. Na sali wołano:
— HDo licha jasnego!“ i „Jedwabna zielona suknia“ i „Kogo stać, to mu długie ogony wiszą!“
Śmiano się też.
Fortepian począł lać łzy. W dyszkancie był wilgotny od łkania, a basie mógł sobie posiąkać dowoli.
Unrat słyszał, jak artystka Fröhlich zaczęła:
— Księżyc okrągły jest i gwiazdy blado świecą.
A kiedy słuch wytężasz nad srebrnem jeziorem.
Słyszysz, jak miłość twoja łka późnym wieczorem...
Tony wynurzały się, niby matowe perły na czarnej toni, z melancholijnej duszy śpiewaczki.
Unrat pomyślał:
„Wszelako więc atoli — “
Czuł się niewyraźnie, smutno mu było na duchu. Podkradł się do szpary w drzwiach i ujrzał jak między amplami wolno tworzyły się i znikały znowu zielone fałdy na sukni artystki Fröhlich... Przechyliła głowę dotyłu; w polu widzenia Unrata ukazał się wygięty diadem na jej rudawej fryzurze i kolorowy policzek pod wysoką, czarną brwią. Przy jednym z pierwszych stolików rzekł entuzjastyczny głos, głos barczystego wieśniaka w granatowej kurtce wełnianej:
— Nie, jaka ta kobita jest ładna! Kiedy teraz wrócę do domu, nie będę mógł nawet spojrzeć na swoją starą.
Unrat przyjrzał się temu mężczyźnie z lekceważącą sympatją; pomyślał;
„Ejże, owszem więc tedy, człowieku“.
On nie był przy tem, jak artystka Fröhlich powstawała! Nie wiedział, czem jest piękno, nie był powołany do decydowania o tem, musiał je przyjmować, jak mu je podawano, cieszyć się jeszcze, jeśli mu psuło apetyt na własną żonę.
Strofa kończyła się skargliwie:
— Kołysze się me czółno w takt twojego serca.
Ma dusza łka, a księżyc śmieje się — szyderca!
Ale i wśród słuchaczów śmiał się ktoś, parskając głośno. Unrat, wytrącony ze swego nastroju, daremnie szukał pośród głów. Artystka Fröhlich zaczęła drugą strofę znowu słowami: „Księżyc okrohągły jest“... Przy refrenie „A księżyc śmieje się — “ śmiało się już sześć czy siedem osób. Jeden pośrodku chichotał jak murzyn. Unrat odszukał go, to był murzyn! Ten kolorowy zarażał swoje otoczenie, Unrat widział, jak i inne twarze układają się w wesołe fałdy. Powstało w nim pragnienie, wydrzeć owe mięśnie z ich skrzywienia. Przestępował z nogi na nogę, dręczyła go jakaś męka...
Artystka Fröhlich obwieściła po raz trzeci:
— Księżyc okrohągły jest.
— To już wiemy, — rzekł ktoś, szeroko i stanowczo. Kilku przychylnych zaoponowało przeciw wzrastającej wrzawie. Ale śmiech czarnego działał zaraźliwie. Unrat widział całe szeregi rozwartych ust, czarnych, z kilkoma żółtemi kłami w jamach lub z półksiężycami białej kości od uchą do ucha; z wieńcowatemi brodami marynarskiemi pod podbródkiem lub podkręconą szczeciną na wadze górnej. Unrat poznał praktykanta biurowego, byłego ucznia swojej „sekundy“, który wczoraj u wylotu stromego zaułka roześmiał mu się w twarz, a który teraz rozdziawiał szczęki, jak mógł najszerzej, na cześć artystki Fröhlich. I Unrat czuł jak wściekłość uderzała mu oszołamiająco do głowy, przeniknięta trwogą wściekłość tyrana. Artystka Fröhlich była jego własną sprawą! On ją zaakceptował, śledził z za kulis jej produkcje, był z nią związany i niejako sam ją prezentował! Dopuszczano się wykroczenia przeciwko niemu, jeśli się ważono nie uznawać jej! Trzymał się futryny, inaczej musiałby wybiec i groźbami, razami, karami zmusić zbuntowany tłum zbiegłych uczniów do posłuszeństwa.
Stopniowo wyszukał pięciu, sześciu z nich. Sala była naszpikowana opornymi z poprzednich roczników! Gruby Kiepert i gruba Gusta chodzili dokoła, pili z kufli, zdobywali sobie popularność. Unrat gardził nimi, zstępowali do rynsztoka. Na wzniosłej wyżynie stała w swojej zielonej sukni jedwabnej, w swoim wygiętym diademie, artystka Fröhlich; ale nie chciano jej, wołano:
— Mamy cię już dosyć!
A Unrat nie mógł tego zmienić! To było straszne! Mógł zamykać uczniów do „kabufu“, kazać im pisać ćwiczenia o rzeczach nieistniejących, czyny ich zmuszać do usług, tresować ich usposobienie, a gdy który odważył się myśleć, narzucać mu: „Ty nie masz myśleć!“ Ale nie mógł ich zmusić, aby uważali za piękne, co było pięknem wedle jego mniemania i rozkazu. To była może ostatnia ucieczka ich przekory. Despotyczny popęd Unrata natykał się tutaj na najdalszą granicę ustępliwości ludzkiej... Nie mógł tego niemal znieść. Chwytał powietrze, rozglądał się za jakiemś wyjściem ze swojej niemocy, wił się pod pożądaniem rozwalenia jakiejś takiej czaszki i naprawienia w niej zagiętemi palcami zmysłu piękna.
Że też artystka Fröhlich mogła być jeszcze tak ufna i wesoła i posyłać rękoma pocałunki krzyczącym i syczącym! Była właściwie wielka w porażce... Teraz odwróciła się nawpół od publiczności i powiedziała coś do fortepianu. I oto stało się jednakże, że jej wesoła i usłużna mina przeszła zupełnie niespodzianie w zgorzkniałą i złą, z małem drgnieniem, jak w kinematografie. Zdawało się Unratowi, że przeciąga ona w miarę możności rozmowę z pianistą i stara się jak najbardziej odwrócić. Dalej już nie było można; tłusta plama na jej plecach ukazałaby się wtedy. Nagle wyprostowała się znowu zupełnie wesoło, zakasała zieloną suknię jedwabną, uniosła wysoko na nogi pomarańczową halkę i wybuchła serdecznemi trelami:
— Że jestem jeszcze taka maała i taka niewihinna.
Odwaga jej została nagrodzona, klaskano, domagano się piosenki jeszcze raz. Gdy trzasnąwszy drzwiami powróciła do garderoby, zapytała, dysząc krótko:
— No, co pan teraz powie? Ładnie wylazłam, co?
Szkoda była naprawiona, wszyscy zaspokojeni; — tylko w samym końcu sali, oparty o ścianę przy wyjściu, stał Lohmann, blady i nieprzytomny, spuściwszy wzrok na swoje skrzyżowane ramiona i myślał, że jego wiersze, jego wiersze, które pod śmiechem brutalów uciekły na ciemne ulice, teraz zdążają, drżąc w nocnych falach powietrznych, ku oknu pewnej sypialni, że zapukają do niej bardzo słabo i że wewnątrz nikt tego nie usłyszy...
Gruba Gusta weszła z Kiepertem do garderoby. Artystka Fröhlich odrzuciła głowę i rzekła obrażona:
— Niech mnie kto jeszcze raz namówi, żebym śpiewała tę bzdurę tego głupiego chłopaka!
Unrat usłyszał to, ale nic sobie przytem nie pomyślał.
— Dziecko, — wyjaśniła tęga kobieta, — na tych ludziach nie można polegać, to się przecież wie. Gdyby nie było tego murzyna, płakaliby, zamiast się śmiać.
— Naturalnie gwiźdżę na to, — rzekła artystka Fröhlich. — Jeżeli oczywiście profesor postawi nam co do wypicia. Co też on nam da do picia?
I jak wczoraj położyła dwa leciutkie palce pod jego podbródek.
— Wina? — odgadł Unrat.
— Doskonale! — rzekła artystka z uznaniem. — Ale jakiego?
Unrat nie był, obeznany z kartą win. Oczyma szukał pomocy, jak uczeń, kiedy się zająknie. Kiepert i jego żona przypatrywali mu się z naprężeniem.
— Zaczyna się na s, — pomogła mu artystka Fröhlich.
— Schâteau... — rzekł Unrat spocony. Nie był neofilologiem i nie miał potrzeby wiedzieć, jak się sylabizuje wyrażenia piwniczne. Powtórzył:
— Schâteau...
— E gdzietam, — odpowiedziała artystka Fröhlich... — Po s następuje z, potem a.
Unrat ciągle nie wiedział.
— A potem m... potem p... Nie, widzę, że pan się niczego nie domyśla. To rzeczywiście zdumiewające, że się pan niczego nie domyśla.
Mina Unrata rozjaśniła się nagle z naiwnego szczęścia. Wiedział już.
— Szampan!
— No, dzięki Bogu! — rzekła artystka Fröhlich. Gusta i Kiepert również uznali rozwiązanie za dobre. Artysta wyszedł zrobić zamówienie. Gdy powracał przez salę, gospodarz własnoręcznie niósł przed nim wielkie wiadro, z którego sterczały dwie szyjki. Kiepert, w trykotach, nadymał wargi, podczas gdy dokoła wołano Ahhh! i Hohoho!
Wesoło zrobiło się teraz w garderobie artystów. Przy każdym nalewanym kieliszku Unrat myślał: to jego wino, tu już Lohmann nie ma nic do gadania, I nagle rzekła także artystka Fröhlich:
— Szampana nigdy jeszcze pańscy głupi malcy nie postawili.
Oczy jej łaskotały silniej:
— Nie prosiłabym ich zresztą o to.
Ponieważ wyraz twarzy Unrata pozostał niewinny, westchnęła. Kiepert wzniósł kieliszek:
— Panie profesorze, za tych, kogo kochamy!
I mrugnął od Unrata do artystki Fröhlich. Róża mruknęła zgryźliwie:
— Brednie! On przecież nie wpadnie na to.
Tęga kobieta musiała się przebrać do następnego numeru; gdyż po śpiewie następowała teraz gimnastyka. Zauważyła:
— Tego jednak nie pokażemy panu profesorowi, jak włażę w trykoty. Nie, tak daleko jeszcze przyjaźń nie sięga.
Postawiła trzy krzesła jedno na drugiem, zawiesiła poręcze sukniami i udała się za ten parawan. Na wysokość zasłona starczyła, ale szerokość jej ciało Gusty znacznie przekroczyło. Osoby w pokoju co chwila widziały jakiś kawałek jej i podnosiły krzyk. Artystka Fröhlich śmiała się, zarzuciwszy ramiona na stół, i tak dalece zaraziła Unrata swobodą, że kilka razy z wyciągniętą szyją zerknął do schowanka Gusty. Wołała hu! i no! Unrat cofał się, a potem na nowo podejmował nieśmiały żart.
Ale artystka Fröhlich wyprostowała się z trudnością. Wstrzymała oddech, aby móc powiedzieć:
— Ze mnąby tego nie zrobił, głowę daję.
I parsknęła śmiechem.
Sala wołała sztuki, fortepian nie był w stanie utrzymać jej dłużej na wodzy. Para grubasów musiała wyjść.
Pozostawszy sama z Unratem, artystka Fröhlich skupiła się. Unrat stał się nagle zakłopotany. Przez chwilę było u nich cicho, na sali zaś śpiewano. Artystka rzekła z niechęcią:
— Znowu ta przeklęta pieśń marynarska na koźle gimnastycznym. Jeszcze ja im to kiedy zohydzę!.. Ale pan przecież jeszcze wcale oczu nie otworzył, nie widzi pan jeszcze, że tu jest teraz zupełnie inaczej.
— Tu w ka —? Tutaj? — wyjąkał Unrat.
— Rzeczywiście, niczego pan nigdy nie spostrzega... Czy tam za lustrem nie tkwiło może coś wczoraj? Coś z prawej strony i coś z lewej?
— Ach tak — owszem tedy... Dwa bukiety?
— A pan, niewdzięczny człowieku, nie widzi nawet, że na pańską cześć wsadziłam te zielone wiechcie do pieca.
Dąsała się, oddołu. Unrat zerknął na piec i zaczerwienił się z zadowolenia; gdyż artystka Fröhlich spaliła bukiety Lohmanna, Nagle ogarnął go gwałtowny niepokój; powstała w nim myśl, by zastąpić bukiety Lohmanna przez dwa inne, które on sam przyniesie artystce Fröhlich!... Stwierdził, że za czerwoną firanką nie było twarzy. I podniecony pragnieniem zmierzenia się z Lohmannem:
— Moja droga — więc jednak wszelako — pani, z pewnością obcowała pani jeszcze wczoraj wieczorem z tymi młodzieńcami?
— A dlaczego pan tak wcześnie odszedł? Cóż miałam robić, kiedy tamci wdarli się tutaj? Ale powiedziałam im prawdę, szczególnie temu jednemu...
— No, to dzielnie... A dzisiejszego wieczora, przybywając do tej gospody, napewno — zawsze znowu raz poraz — spotkała pani przed domem tych trzech uczniów?
— Co mię niezmiernie uszczęśliwia.
— Droga pani, jeżeli nie może się pani obywać bez kwiatów i szampana, będzie je pani otrzymywała ode mnie, Jest rzeczą niedopuszczalną, aby pani wchodziła w posiadanie tych rzeczy przez uczniów.
I zarumieniony nagle, ożywiony, z zagadkowo zaostrzonym zmysłem obserwacyjnym, pojął Unrat zupełnie niespodzianie, że pod „bzdurą tego głupiego chłopaka“, której artystka Fröhlich nie chciała więcej śpiewać, miała ona na myśli swoją piosenkę o okrągłym księżycu i że piosenka ta jest dziełem Lohmanna, Oświadczył:
— Nietylko piosenki o okrągłym księżycu nie będzie pani więcej śpiewała. Wogóle nie będzie pani więcej śpiewała piosenek ucznia Lohmanna!
— A jeżeli ja jego nie znoszę, — zapytała uśmiechając się, ciągle oddołu, — to czy pan będzie mi pisał piosenki?
Na to nie był Unrat przygotowany. Zapewnił jednak:
— Zobaczę, co się da zrobić.
— Tak, widzi pan. I wogóle — wiele się daje zrobić. Tylko trzeba wpaść na to.
I podsunęła mu twarz z wyciągniętemi w ciup ustami.
Ale Unrat nie wpadł na to. Spoglądał na nią bezradnie i z nieokreśloną nieufnością. Artystka zapytała:
— Poco pan tu właściwie jest?
— Uczniowie nie powinni... — zaczął Unrat.
— No, dobrze... — Szarpała ręką suknię. — Muszę włożyć coś krótkiego. Może się pan okazać użyteczny.
Unrat uczynił to. Tęga para powróciła spragniona od swoich triumfów. Jedna jeszcze tylko z butelek zawierała pół kieliszka. Kiepert oznajmił gotowość sprowadzenia nowego zapasu. Unrat poprosił go o to. Artystce Fröhlich nalano jeszcze szybko, potem musiała śpiewać. Okryła się sławą. Szampan był słodszy, Unrat coraz szczęśliwszy. Do następnego numeru artysta wyszedł na rękach i zdobył nieposkromione brawa. Stale odtąd używał tego sposobu poruszania się. Temperament artystki Fröhlich wzmagał się za każdym występem i spotykał się z coraz burzliwszem uznaniem. Unrat nie mógł sobie jej wyobrazić, że będzie musiał wstać kiedyś z krzesła. Ostatni goście odeszli już. Artystka Fröhlich rzekła jeszcze, tryskając żądzą życia:
— Tak żyjemy na codzień, profesorku. W niedziele robimy to jeszcze przemyślniej.
I zaraz potem wybuchła łkaniem, Unrat patrzał zdumiony i przez zasłonę, jak wcisnęła nos między leżące na stole ramiona i jak jej wygięty diadem spadł z głowy.
— To przecież tylko błyszcząca strona zewnętrzna, — rzekła z łkaniem. — Wewnątrz jest tylko szara nędza...
Rozpaczała nadal. Unrat zastanawiał się z udręką nad czemś, co mógłby jej powiedzieć. Tymczasem Kiepert powrócił z sali, podniósł Unrata z krzesła i oznajmił, że go odprowadzi. Pod drzwiami Unrat wpadł na pomysł. Odwrócił się, a ręka jego z wysiłkiem skierowała się w powietrzu ku artystce Fröhlich, która już spała; przyrzekł jej:
— Postaram się przepchnąć panią.
To mógł powiedzieć przed promocją nauczyciel do ucznia, któremu dobrze życzył, albo mógł to sobie o nim pomyśleć, Ale Unrat do nikogo jeszcze tego nie powiedział i o nikim nie pomyślał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.