Błękitny anioł/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIĄTY

Lohmann, hrabia Erztum i Kieselack jeden za drugim wkroczyli na salę. Gdy przechodzili pod sceną, Kieselack gwizdnął głośno.
— Do „kabufu“! — zakomenderował; i wcisnęli się do garderoby artystów. Tęga kobieta cerowała coś.
— No? — zapytała. — Gdzieście to siedzieli, moi panowie? Wasz nauczyciel dotrzymywał nam towarzystwa.
— My z nim nie obcujemy, — oświadczył Lohmann.
— Ale to bardzo wykształcony człowiek i z łatwością można go sobie owinąć dokoła palca.
— Niech pani owija!
— O, ja nie, moi panowie, kpicie sobie pewnie. Ale znam kogoś...
Nie dokończyła, gdyż Kieselack połechtał ją pod pachą. Upewnił się, że inni nie patrzą.
— Tego niech pan nie robi, mały; — i zdjęła binokle z końca nosa. — Jeżeli pan to będzie częściej robił, Kiepert oporządzi pana kiedy.
— Czy on gryzie? — zapytał Kieselack oddołu; a kobieta skinęła głową z tajemniczemi zmarszczkami, jakby zapewniała dziecko, że czarnoksiężnik jest faktem.
Lohmann odezwał się ztyłu, od stolika toaletowego, przy którym leżał na krześle z rękoma w kieszeniach:
— Kieselack, mopsie ordynarny, stanowczo za daleko zaszedłeś z Unratem. Poco go jeszcze drażniłeś, kiedy wychodził stąd. On przecież jest także tylko człowiekiem, nie trzeba go zmuszać do brutalności ponad jego siły. Teraz może nam narobić harmidru.
— Ja mu dam! — przechwalał się Kieselack.
Erztum siedział po środku, z łokciami na stole; mruczał tylko, a jego blond twarz pod kopułą różowej szczeciny, którą oświetlała wisząca lampa, skierowana była nieustannie ku drzwiom. Nagle uderzył w stół.
— Jeżeli to bydlę pokaże się tu jeszcze raz, pogruchoczę mu wszystkie kości!
— Doskonale! — rzekł Kieselack. — Nie będzie nam mógł wtedy oddać ćwiczeń klasowych. Moje jest przecież do niczego.
Lohmann przyglądał się z uśmiechem
— Zdaje się, że ta mała rzeczywiście cię bierze, Erztum. Na taki ton zdobywa się tylko prawdziwa miłość.
A że oklaski przebrzmiały właśnie na sali i drzwi otworzyły się:
— Łaskawa pani, ktoś gotów jest zostać dla pani mordercą.
— Może pan sobie schować swoje głupie słowa, — odpowiedziała Róża niełaskawie. — Mówiłam o panu z pańskim nauczycielem, i on również nie jest panem zupełnie zachwycony.
— Czego ten stary osioł chce?
— Chce pana złapać i posiekać na kiełbasę, więcej nic!
— Panno Różo, — wyjąkał Erztum; odkąd była w pokoju, miał pokorny grzbiet i błagalne spojrzenie.
— Z pana też nic nie będzie, — oznajmiła mu.
— Najprostsze byłoby, gdybyście byli pozostali na sali i przyzwoicie bili brawo. Są tam takie brutale, co mi chcieli dokuczyć.
Erztum rzucił się naprzód.
— Gdzie są te łotry! Gdzie są te łotry!
Powstrzymała go.
— Niech pan będzie tak dobry! Niech pan zrobi awanturę! To wylecę stąd jeszcze dzisiaj wieczorem. Czy może mi pan przypadkiem oddać swój pałac do dyspozycji, panie hrabio?
— Jest pani niesprawiedliwa, — rzekł Lohmann. — Dzisiaj dopiero był w pani sprawie u swego opiekuna, konsula Breetpoota. Ale ten mieszczuch nie ma zmysłu dla wielkiej namiętności, nie daje pieniędzy. Erztum chciałby pani, o ile to od niego zależy, złożyć u stóp wszystko: swoje nazwisko, swoją wspaniałą przyszłość, swój majątek. Posiada on, Bóg świadkiem, dość prostoty ducha, aby to uczynić. Dlatego właśnie, szanowna pani, byłoby niesłuszne, gdyby pani chciała nadużyć jego sympatycznej naiwności. Niech go pani oszczędza!
— Sama wiem, co mam robić, gdero... Chociaż przyjaciel pański nie ma takiego pyska jak pan! Przez to ma właśnie większe jeszcze widoki, że u mnie...
— Osiągnie cel klasy, — uzupełnił Kieselack.
— Znam ja pana, porządny z pana zcichapęk; — i zbliżyła się do Lohmanna, — Tutaj udaje pan, że nic pana nie grzeje ani ziębi, a za plecami wymyśla pan na człowieka swoje plugawe wierszydła.
Lohmann uśmiechnął się zmieszany.
— Jest pan wogóle ostatnim, komu dam jakikolwiek słuszny powód do przypuszczenia, że mogłabym zajść w ciążę. Rozumie pan? Ostatnim.
— Doskonale. Ostatnim. Zaczekam do tego czasu, — rzekł Lohmann znudzony; gdy artystka odwróciła się do niego tyłem, wyciągnął nogi przed siebie i skierował twarz ku sufitowi. Siedział tu przecież bez osobistego interesu i tylko jako ironiczny widz. Jemu przecież osoba ta mogła być obojętna. Sprawa serca jego, Lohmanna, była istotnie o wiele za poważna, o wiele poważniejsza, niż się kto kiedykolwiek dowie... Stworzył sobie pancerz z szyderstwa...
Fortepian wypoczął już dość.
— Różo, ulubiony walc pani! — rzekła tęga kobieta.
— Kto chce tańczyć? — zapytała Róża, Kołysała się już i uśmiechała się do Erztuma. Ale Kieselack uprzedził barczystego junkra. Otoczył Różę ramieniem, jak do ulicznikowskiego żartu, z podstępną powolnością obrócił ją dokoła i nagle zawirował szeroko. Omal się nie przewróciła. Pokazał jej przytem język i niepostrzeżenie dla wszystkich uszczypnął ją ztyłu. Róża przeraziła się i rzekła gniewnie i czule:
— Jeżeli to jeszcze raz zrobisz, potworze, powiem to jemu, już on cię wytłucze.
— Tego lepiej nie rób! — poradził jej Kieselack szeptem. — Bo i ja mu coś powiem.
Roześmiali się, nie skrzywiwszy twarzy. Erztum przyglądał im się zmieszanym wzrokiem, z kroplami potu na czerwonoblond twarzy.
Tymczasem Lohmann zaprosił grubą kobietę. Róża zostawiła Kieselacka i przyglądała się Lohmannowi, który tańczył dobrze. Tęga kobieta stała się w jego rękach zupełnie lekka. Gdy mu się już wydało dość, ukłonił się łaskawie i nie zwróciwszy uwagi na Różę, powrócił na swoje miejsce. Poszła za nim.
— Tańczyć z panem ostatecznie można. Chociaż do niczego innego się pan nie nadaje.
Lohmann wzruszył ramionami, podkreślił jeszcze swoją obojętność przez jedno ze swych aktorskich zmarszczeń twarzy i wstał. Róża tańczyła walca długo, marzycielsko i z oddaniem.
— Czy pani ma dość? — zapytał wreszcie Lohmann grzecznie. A gdy się ocknęła:
— No, to...
— Jakie ja mam pragnienie! — zawołała artystka bez tchu. — Panie hrabio, niech mi pan da coś do wypicia, bo padnę.
— On sam nie stoi mocno, — zauważył Lohmann. — Wygląda przecież jak pijany księżyc.
Erztum dyszał, jakby to on przez cały czas wirował z dziewczyną. Przechylił butelkę, która drżała mu w ręku i z której wypłynęła tylko resztka. Potem bezradnie spojrzał na Różę. Roześmiała się. Gruba kobieta rzekła:
— Wasz pan nauczyciel tęgo zdaje się pije.
Erztum zrozumiał; zakręciło mu się w głowie. Nagle chwycił pustą butelkę za szyjkę, niby maczugę.> — Nono, — rzekła Róża. I po chwili, podczas której oceniła go:
— Chusteczka moja leży pod stołem. Niech mi ją pan wydobędzie, dobrze?
Erztum schylił się, wsadził głowę pod stół, chciał sięgnąć. Ale kolana jego ugięły się; popełznął, a dziewczyna przyglądała mu się; zbliżył się do chusteczki, ujął ją w zęby, powrócił na rękach do brzegu stołu. Zatrzymał się tam, przymknąwszy oczy, obezwładniony tłustym, mdląco uperfumowanym smakiem tej szarobiałej szmaty, którą wycierano szminkę. Oto stała, tuż przed jego zamkniętemi powiekami, a jednak niedostrzeżona, kobieta, o której marzył dzień i noc, w którą wierzył, dla której poświęciłby życie! A że ona była uboga, a on nie mógł jeszcze wznieść jej do siebie, musiała wystawiać swoją czystość na niebezpieczeństwo i obcować z brudnymi ludźmi, nawet z Unratem. Był to straszliwy, jedyny w swoim rodzaju los.
Przyjrzawszy się z podziwem swemu dziełu, Róża wyjęła mu chustkę z zębów i rzekła:
— Tak ładnie, mój piesku.
— Bajecznie, — wtrącił Lohmann.
Zaś Kieselack, który podnosił do ust mocno obgryziony paznogieć, rzucił zpodełba okiem na jednego ze swoich kolegów i na drugiego:
— Tylko sobie niczego nie wmawiajcie. I tak nie osiągnięcie w porę celu klasy.
Potem mrugnął do Róży Fröhlich. On sam już go osiągnął.
Lohmann rzekł:
— Pół do jedenastej. Erztum, twój pastor wraca z piwa, musisz iść do łóżka.
Kieselack szepnął coś Róży, figlarnie i groźnie. Gdy dwaj inni wyruszyli, on zniknął.
Przyjaciele skierowali się ku bramie miejskiej.
— Mogę cię odprowadzić, — rzekł Lohmann. — Moi starzy są na balu u konsula Breetpoota. Jak ci się podoba, że nas się nie prosi? Tańczą tam już gęsi, z któremi chodziłem na lekcje tańca.
Erztum energicznie potrząsnął głową.
— Takiej kobiety nie można przecież z tem porównać! Ostatniego lata podczas feryj byłem na naszym zjeździe rodzinnym ze wszystkiemi dziewczętami erztumowskiemi i tyloma a tyloma zamężnemi paniami Püggelkrook, Ahlefeldt, Katzenellenbogen...
— I tak dalej.
— Ale czy myślisz, że jedna chociaż miała to?
— Co?
— No to. Wiesz już. Posiada ona też to, co szczególnie kobieta mieć powinna, mianowicie, że tak powiem duszę.
Erztum rzekł „że tak powiem“, gdyż wstydził się słowa dusza.
— A następnie chusteczka, — uzupełnił Lohmann. — Takiej nie ma żadna z pań Püggelkrook.
Erztum zrozumiał zwolna aluzję. Z wysiłkiem usiłował wydobyć na światło głuche instynkty, które zgotowały mu pierw tak dziwne zdarzenie.
— Nie sądź, — rzekł, — że czynię coś podobnego bez celu. Chcę jej przez to pokazać, że mimo swego niskiego pochodzenia stoi ona właśnie ponade mną i że poważnie pragnę ją wznieść do siebie.
— Przecież stoi ponad tobą.
Erztum zdziwił się sam tą sprzecznością. Wyjąkał:
— Zobaczysz, co zrobię!... Ten pies, ten Unrat nie przyjdzie drugi raz żywy do jej garderoby.
— Obawiam się, że onby nam to tak samo chciał zohydzić, jak my jemu.
— Niech się tylko poważy.
— Tchórz z niego coprawda jest.
Mimo to byli zatroskani; ale nie mówili o tem więcej.
Szli między pustemi łąkami, na których latem odbywały się zabawy ludowe. Erztum, którego noc i gwiazdy uczyniły lżejszym, znajdował w duchu wspaniałe drogi ku wolności, precz z tego gniazda mieszczańskiego i z zakurzonej szkoły, gdzie jego wielkie wiejskie ciało więzione było w śmiesznych pętach. Gdyż teraz, odkąd kochał, uświadomił to sobie: że wyróżniał się śmiesznie na ławie szkolnej, jąkając błędną odpowiedź, pochyliwszy byczy kark, bezradny, gdyż słabeusz o wzniesionych barkach, siedzący na katedrze, spoglądał na niego jadowicie i parskał przytem. Wszystkie jego mięśnie, od których wymagano tu powściągliwości, tęskniły za obarczeniem, domagały się od niego, aby rąbał dokoła siebie mieczem i cepami, podnosił kobietę wgórę, chwytał byka za rogi. Zmysły jego łaknęły dających się powąchać chłopskich sądów, namacalnych pojęć, stałego gruntu pod powiewną duchowością klasyczną, w której tracił oddech; zetknięcia się z nagą, czarną ziemią, którą myśliwy unosi na podeszwach, i z powietrzem, które smaga galopującego jeźdźca po twarzy; wrzawy przepełnionych karczem i zesforowanych psów, wyziewów jesiennego lasu i spoconego konia, oddającego łajno... Przed trzema laty dziewka od krów, którą obronił przed silnym chłopakiem stajennym, podziękowała mu w ten sposób, że rzuciła go na siano. Poprzez tę dziewczynę czuł dzisiaj szansonetkę Różę Fröhlich. Budziła w nim rozległe szare niebo z mnogością potężnych dźwięków i zapachów. Budziła wszystko, co było jego własną duszą. Dlatego czynił jej zaszczyt, że uważał to za jej duszę, że przypisywał jej wiele, wiele duszy i stawiał ją bardzo wysoko.
Dwaj uczniowie przybyli do willi pastora Thelandera. Miała ona dwa balkony, na środku pierwszego i drugiego piętra, między ceglanemi kolumnami, obrosłemi przez sękate latorośle winne.
— Pastor jest już w domu, — rzekł Lohmann i wskazał na światło na pierwszem piętrze. Zbliżyli się; światło zgasło.
Erztum spojrzał rozgoryczony i już znowu pokonany na przyległe okno na górnem piętrze, do którego musiał się dostać. Za tem oknem unosił się już znowu z jego ubrań i książek zapach klasy. Atmosfera klasy prześladowała go dzień i noc... Z niezdarnym gniewem wykonał skok, wdrapał się po winie, zatrzymał się na poręczy pierwszego balkonu i raz jeszcze spojrzał na swoje okno.
— Długo już tego nie wytrzymam, — rzekł wdół. Potem począł się wdrapywać dalej, kopnął okno i skoczył do pokoju.
— Miłych marzeń, — rzekł Lohmann z łagodnem szyderstwem i zawrócił, nie ukrywając skrzypienia swoich kroków. Pastor Thelander, który zgasił światło, aby nie musieć nic spostrzec, nie był człowiekiem, któryby podniósł wrzawę o wieczorną wycieczkę hrabiego Erztuma, za którego płacono rocznie cztery tysiące marek... Zaledwie Lohmann opuścił ogród, już był znowu przy Dorze.
Więc Dora wydawała swój wielki bal. W tej chwili śmiała się za wachlarzem swoim obcym, tęsknie okrutnym śmiechem kreolki. Asesor Knust śmiał się może wraz z nią; może zapadła dzisiaj decyzja na korzyść Knusta. Gdyż z podporucznikiem von Gierschke był już chyba koniec... Lohmann wciągnął szyję, wpił zęby w dolną wargę i nadsłuchiwał swego bólu...
Kochał konsulową Breetpoot, kobietę trzydziesto-letnią. Odkąd przed trzema laty lekcja tańca odbyła się raz w jej domu, kochał ją. Przypięła mu order kotyljonowy — o, tylko dlatego, że chciała schlebić jego rodzicom; wiedział o tem. Od tego czasu widywał ją przez szpary w drzwiach, podczas wielkich przyjęć w domu swoich rodziców, przyjęć, na które on nie miał dostępu, — widywał ją z jej kochankami: on! Lada chwila mógł ktoś pchnąć drzwi, a wtedy stałby zdruzgotany, zmiażdżony bólem; wszystko byłoby zdradzone. Na ten wypadek był Lohmann zdecydowany zakończyć życie. Stara fuzja, z której strzelał szczury w śpichrzu, była przygotowana...
Okazywał ojcowską przyjaźń jej synowi, uczniowi „kwarty”, któremu dawał swoje stare ćwiczenia do przepisywania. Kochał jej dziecko! Raz, gdy w obronie Breetpoota wmieszał się do bójki malców, spotkał na wszystkich wargach podejrzany uśmiech. Lufa fuzji kierowała się już ku jego piersi... Nie, nikt o tem nie wiedział; a Lohmann mógł przeżywać nadal i odgrywać przed sobą dziką skromność, rozkoszne gorycze, lękliwą, próżną, beznadziejną pogardę świata swoich siedemnastu lat, i wiersze, które skrobał po nocach na odwrocie orderu balowego...
Od niego więc, który przesiąknięty był cały pełnem utrapień uczuciem, domagała się taka dziewczyna, jak Róża Fröhlich, aby się czuł podniecony przez nią do miłości. Niełatwo było pomyśleć sobie coś bardziej ironicznego. Układał wiersze, także o niej — no tak. Przedmiot był przecież dla sztuki obojętny. Jeśli sądziła, że to czegoś dowodzi... Udawała obrażoną, on śmiał się jej w twarz, to w niej oczywiście budziło dopiero chrapkę na niego. W istocie nie miał tego zamiaru; był poniekąd daleki od tego, by prosić szansonetkę z Błękitnego Anioła o miłość. Musieli tam być na sali marynarze i subjekci, którzy za kwotę od trzech do dziesięciu marek bywali przez nią uszczęśliwiani...
A może mimo wszystko schlebiało mu to? Czemu zaprzeczać? Bywały chwile, gdy pragnął widzieć tę dziewczynę u swoich stóp, gdy jej pożądał, aby ją upokorzyć, aby pieszczotom jej nadać posmak ponurego występku — i przez ten występek zbrukać własną miłość, w tej żebrzącej na kolanach dziewce poniżyć ją samą, Dorę Breetpoot, a potem paść przed nią i płakać niebiańsko! Przeniknięty temi myślami stanął Lohmann przed oświetlonym domem konsula Breetpoota na Kaiserstrasse i pośród przesuwających się po oknach cieniów wyczekiwał jednego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.