Błękitny anioł/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY

„Sień” była potwornie szeroka i długa, prawdziwa sień mieszczańskiego domu, gdzie zajmowano się tylko „pobocznemi sprawami”. Z lewej strony dochodziło z półotwartych drzwi brząkanie garnków i odblask płomienia. Nad wejściem z prawej napisane było „Sala”; a za temi drzwiami była stłumiona wrzawa głosów, z której niekiedy wydobywał się jeden bardzo jaskrawy. Unrat wzdrygnął się, zanim nacisnął klamkę; czuł, że spełnia czyn, brzmienny w skutki... Bardzo tęgi, zupełnie pozbawiony włosów, niski mężczyzna, który roznosił piwo, wyszedł mu naprzeciw. Unrat zatrzymał go.
— Przepraszam, — wyjąkał, — czy mogę mówić z artystką Fröhlich?
— Co pan z nią będzie mówił? — zapytał mężczyzna. — Ona teraz nie mówi: śpiewa teraz. Niech pan posłucha.
— Pan jest pewnie gospodarzem Błękitnego Anioła? No, to rzeczywiście bardzo dobrze. Ja jestem mianowicie profesor Raat z tutejszego gimnazjum i przychodzę z powodu pewnego ucznia, którego powinienem tutaj znaleźć. Czy może mi pan powiedzieć, gdzie on jest?
— Teek, panie profesorze, no to idź pan odrazu na chwileczkę do tylnego pokoju, do artystów, młodzi panowie zawsze tam siedzą.
— Widzi pan, — rzekł Unrat surowo, — odrazu sobie to pomyślałem. Musi pan przyznać, człowieku, że to nie jest w porządku.
— Teek... — i gospodarz uniósł brwi, — mnie to zupełnie wszystko jedno, kto płaci za dziewczęta kolację. Młodzi panowie zamówili nawet specjalnie wino, więcej rzeczywiście nie można wymagać. Jeżeli mam wyrzucać swoich klientów na łeb. to muszę chyba coś zato dostać.
Unrat ustąpił.
— Przeto więc niech tak będzie, Ale niech pan tam teraz zaraz idzie, człowieku, i sprowadzi mi tych smyków.
— Do djabła, panie, idź pan sam!
Ale odwaga Unrata skończyła się, wołałby był nie odkryć miejsca pobytu artystki Fröhlich.
— Czy muszę przejść przez salę? — zapytał lękliwie.
— Teek, inaczej nie może być, a potem do pokoju ztyłu, gdzie jest to okno, co je stąd widać, z czerwoną firanką.
Poszedł z Unratem kilka kroków w głąb bramy i wskazał mu dość duże okno, zawieszone od wewnątrz czerwoną tkaniną. Unrat chciał zajrzeć do wnętrza; tymczasem gospodarz powrócił ze swojem piwem do drzwi sali i otworzył je. Unrat podbiegł do niego z wyciągniętemi ramionami; prosił z wyrazem udręki:
— Drogi człowieku, niechże mi pan jednak sprowadzi tego ucznia!
Gospodarz, już wewnątrz sali, odwrócił się gburowato:
— Który to ma wogóle być. Siedzi ich tam przecież trzech na kupie... Stary zrzęda, — dodał i opuścił Unrata.
„Trzech?“ chciał Unrat zapytać; ale i on znajdował się już na sali, ogłuszony wrzawą, oślepiony przez wściekle gorącą parę, która osiadła na jego okularach.
— Zamykać drzwi, bo przeciąg! — zawołano koło niego. Przerażony począł szukać klamki, nie mógł jej znaleźć i słyszał, jak się śmiano.
— Bawi się w ciuciubabkę, — rzekł ten sam głos.
Unrat zdjął okulary; drzwi były już zamknięte, uczuł się uwięziony i bezradnie zerkał dokoła.
— Człowieku, Laurenz, to przecież ten sprytny zuch, co to był dzisiaj po południu. Wiesz co, on przyszedł po huerbasa.
Unrat nie rozumiał nic, czuł tylko bunt dokoła siebie i przeciwko sobie. Gdy już wszystko waliło się na niego, odkrył przy stoliku tuż obok siebie wolne krzesło; wystarczyło tylko, aby usiadł. Uniósł kapelesza i zapytał:
— Pan pozwoli?
Przez chwilę czekał na odpowiedź, potem siadł. Natychmiast uczuł się pogrążony w tłumie, uwolniony od swego dręczącego wyjątkowego stanowiska. Za chwilę nikt nie zwracał na niego uwagi. Muzyka zagrała znowu; sąsiedzi jego śpiewali wraz z nią. Unrat przetarł szkła okularów i starał się zorjentować w sytuacji. Poprzez opary fajek, ciał i szklanek z grogiem widział niezliczone głowy, opętane wszystkie tą samą radością, kiwające się tam i sam, jak chciała muzyka. Włosy i twarze były czerwone, żółte, brunatne, ceglaste, a kołysanie się tych mózgów, wtłoczonych przez muzykę w życie instynktu, szło niby wielki, kolorowy zagon tulipanów na wietrze przez całą salę, aż ginęło gdzieś w głębi w dymie. Tam w głębi tylko coś błyszczącego przebijało się poprzez dym, przedmiot w bardzo silnym ruchu, coś, co miotało dokoła rękoma, ramionami czy nogami, jakimś kawałem świeżego ciała, opromienionym przez jasny reflektor, i ciemno rozwierało usta. Śpiew tej istoty ginął pod dźwiękami fortepianu i głosami gości. Ale Unrat miał wrażenie, jakby ta osoba sama była z wejrzenia niby skrzeczenie. Niezmiernie cienki ton, nie dający się zabić najgłośniejszym grzmotem, wydobywał się z niej niekiedy.
Gospodarz postawił przed nim szklankę i chciał odejść. Unrat przytrzymał go za połę.
— Baczność więc tedy, człowieku! Czy może ta śpiewaczka jest panną Różą Fröhlich?
— Teek, to właśnie ona. Ano, niech się pan zabawi, jak pan tu już jest.
I gospodarz uwolnił się.
Wbrew wszelkiemu rozsądkowi miał Unrat nadzieję, że to może jednak nie ona, że uczeń Lohmann nigdy nie przestąpił progu tego domu, a Unrat jest przez to wolny od obowiązku działania. Ujrzał nagle możliwość, że wiersz w zeszycie Lohmanna był czystą poezją, a artystka Fröhlich nigdy nie istniała. Unrat uczepił się tej chwiejnej myśli, dziwiąc się, że tak późno na nią wpadł. Łyknął piwa.
Sąsiad jego powiedział prosit. Był to starszy mieszczuch, z brzuchem spowitym w wełnianą koszulę, nad którą kamizelka była szeroko odpięta. Unrat obserwował go długo zukosa. Mieszczuch pił i zacną dłonią otarł wilgotne, żółtawobiałe wąsy. Unrat odważył się:
— Więc to zatem tedy panna Róża Fröhlich śpiewa nam coś teraz, prawda, poczciwy człowieku?
Ale w tej chwili rozległy się oklaski, gdyż artystka skończyła właśnie piosenkę. Unrat musiał zaczekać, a potem zapytać jeszcze raz.
— Fröhlich? — rzekł mieszczuch. — Hę, skądże ja mam wiedzieć, panie, jak się te wszystkie dziewki nazywają. Tu przecież co krok to taka buda.
Unrat chciał powiedzieć z przyganą, że napisane to jest przed wejściem; — ale w tej chwili fortepian zaczął znowu grać, nieco mniej głośno, i Unrat mógł odróżnić kilka słów, przy których osoba ta unosiła spódnicę i przebiegle a wstydliwie przyciskała ją do policzka.
— Że jestem jeszcze taka maała i taka niewihinna.
Unrat uznał to za głupotę i skojarzył z bezmyślną odpowiedzią, jaką otrzymał od sąsiada. Powstawało w nim przykre uczucie: świadomość, że przeniesiony został do świata, który był zaprzeczeniem jego samego, i wstręt, pochodzący z samej jego głębi, wstręt przed ludźmi, którzy nie brali do ręki nic drukowanego, którzy siedzieli na koncercie i nie czytali programu! Dręczyło go, że mogło tu siedzieć razem kilkaset osób, które nie „uważały“, nie „myślały trzeźwo“, lecz przeciwnie, oszołamiały się i bez wstydu i lęku zajmowały się „pobocznemi sprawami“. Pociągnął mocno ze szklanki. „Gdyby oni wiedzieli, kim jestem“, pomyślał potem, przyczem świadomość własnego dostojeństwa stała się w nim mniej przekorna, bardziej łagodna i nieco mętna — tknięta powiewem tych gorących oparów ludzkich. Świat cofnął się w gęstszą mgłę, pełną niepewnych ruchów... Unrat otarł czoło; miał wrażenie, że owa osoba tam nagórze wiele już razy zaśpiewała, że jest „maała i niewihinna“; teraz skończyła wreszcie, a sala biła brawo, klaskała, krzyczała i tupała. Nagle Unrat klasnął kilka razy, tuż przed swemi oczyma, które spoglądały na to ze zdumieniem. Ogarnęła go silna, nierozważna, z wysiłkiem tylko dająca się poskromić chętka, aby obydwiema nogami zatupać w ziemię. Był dość silny, aby tego nie uczynić. Ale pokusa ta nie rozgniewała go jednak. Uśmiechnął się wesoło do siebie i stwierdził, że taki jest — więc tedy owszem — człowiek. „Ciągle znowu raz poraź — trawę żreć“, dodał. „Ej, a jakże“.
Śpiewaczka zeszła na salę. Obok estrady otworzyły się drzwi. Unrat skonstatował nagle, że ktoś mu się stamtąd przygląda. Jeden jedyny człowiek skierował ku niemu twarz; i ten człowiek stał wyprostowany i śmiał się; a był to — niechybnie jednakże — był to nikt inny, jak uczeń Kieselack!
Zaledwie zostało to stwierdzone, gdy Unrat zerwał się z miejsca. Miał wrażenie, że zapomniał się na chwilę — a uczniowie natychmiast wykorzystali to dla wybryków. Rozsunął ramiona dwóch żołnierzy, przepchnął się między nimi, posuwał się dalej naprzód. Kilku robotników oparło mu się, jeden bez słowa strącił mu kapelusz z głowy. Unrat włożył go zpowrotem, okropnie wybrudzony; ktoś zawołał:
— Jasiu, zobaczno, co za kapelusz.
Kieselack w głębi sali śmiał się, a wesołość tak nim trzęsła, że pochylił się górną częścią ciała do przodu. Unrat posunął się jeszcze dalej naprzód; szczękał zębami w ogarniającem go zakłopotaniu. Ale zatrzymano go ztyłu. Przewrócił jakiemuś marynarzowi grog, żądano, aby zapłacił. Stało się to. Teraz miał przed sobą kilka kroków wolnej drogi. Rzucił się naprzód, a oczy jego, przerażone nadmiarem tej nikczemności, utkwione były nieustannie w Kieselacku, który się śmiał; — wtem wpadł na coś miękkiego, i wysoka, bardzo tęga kobieta, nader skąpo ubrana pod bronzowym płaszczem wieczorowym, który się rozchylił, skierowała ku niemu gniewną twarz. Mężczyzna, niemniej obfitych kształtów i przy starannej fryzurze ubrany także tylko w trykot z narzuconą na niego starą kurtką, nadszedł na to i przyłączył się do złorzeczeń. Unrat potrącił talerz, na który kobieta ta zbierała datki, kilka monet spadło. Szukano, Unrat schylił się także, zmieszany, ogłuszony. Obok jego głowy, która poruszała się nad podłogą, ludzie szurali nogami; skargi, szyderstwa, przekleństwa, nawet zuchwałe ręce napierały na niego. Unrat wyprostował się, zaczerwieniony, z dwufenigową monetą w palcach. Oddychał szybko, ślepem spojrzeniem błądził po otaczających go ludziach, którzy byli jego nieprzyjacielem. Po raz drugi dzisiaj czuł na twarzy krytyczny powiew buntu. Począł rozdawać zygzakiem szturchańce, na wszystkie strony, jak przeciw wielu nacierającym. W tej chwili ujrzał Kieselacka, leżącego nad wysoką skrzynią fortepianu, drgającego na całem ciele. Teraz usłyszał nawet jego śmiech. Wówczas ogarnęła Unrata oszołamiająca panika tyrana, który widzi, że motłoch jest w pałacu i wszystko stracone. W tym momencie wszelki gwałt wydawał mu się usprawiedliwiony, nie znał niemal granic. Krzyknął, a głos jego potęgował się:
— Do „kabufu“! Do „kabufu“!
Kieselack, który widział, że Unrat jest już blisko, usłuchał. Zniknął za drzwiami, które otworzyły się obok estrady. Zanim się Unrat opamiętał, stał i on w tych drzwiach. Ujrzał czerwoną firankę, a za nią sterczące ramię. Chciał się rzucić na nie; w tej chwili wykonano skok. Jak Unrat wyśledził, Kieselack pobiegł szybkim kłusem ku sieni. Na przodzie bramy ujrzał Unrat zupełnie wyraźnie znikającego drugiego; zdążył go jeszcze poznać: hrabia Erztum. Unrat odbił się palcami od ziemi; ale okno było za wysokie. Spróbował wdrapać się na nie. Wisząc w powietrzu na łokciach, usłyszał za sobą wysoki głos:
— Tylko odwagi, silny z pana przecież chłopak!
Zeskoczył na ziemię, odwrócił się: przed nim stała owa pstra osoba.
Unrat obserwował ją przez chwilę; szczęki jego poruszały się bezgłośnie. Wreszcie wyrzucił z siebie:
— Pani jest — więc tedy owszem — artystka Fröhlich?
— No tak, — rzekła osoba.
Unrat wiedział o tem.
— I produkuje pani swoje sztuki w tej gospodzie?
I na to chciał jeszcze usłyszeć od niej samej potwierdzenie.
— Oryginalne pytanie, — rzekła artystka.
— Więc tedy — Unrat zaczerpnął powietrza; wskazał za siebie, na okno, przez które uciekli Kieselack i von Erztum.
— Niech mi pani powie — wszelako teraz również: czy pani to wolno?
— Co? — zapytała artystka zdumiona.
— To są uczniowie, — rzekł Unrat; i jeszcze raz, z drżeniem, z głębi piersi:
— To są uczniowie.
— A niech tam. Ja przecież z tego nic nie mam.
Roześmiała się. Unrat wybuchnął przeraźliwie:
— A pani odciąga ich od szkoły i obowiązków! Pani ich uwodzi!
Artystka Fröhlich przestała się śmiać; skierowała palec wskazujący na swoją pierś.
— Ja? Czy panu nie brak klepki?
— A może pani zaprzeczy? — zapytał Unrat, gotów do walki.
— Przed kim? Bogu dzięki, nie potrzebuję. Jestem artystką, prawda? Będę pana prosiła o pozwolenie, czy panowie mogą mi składać w hołdzie bukiety.
Wskazała w kąt pokoju, gdzie przy pochylonem doprzodu lustrze zatknięte były z prawej i lewej strony dwa wielkie bukiety. Wzruszyła ramionami:
— Jeżeli się nawet tego nie ma mieć, panie — kto pan wogóle jest?
— Ja — ja jestem nauczycielem, — rzekł Unrat, jakby wypowiadał sens i prawo świata.
— No tak, — odpowiedziała artystka pojednawczo, — no to może pan tak samo gwizdać na to, co uczniowie robią, jak ja.
Ten pogląd nie uzyskał wstępu do świadomości Unrata.
— Radzę pani, — rzekł, — niech pani opuści ze swojem towarzystwem to miasto, niech pani odchodzi stąd szybkiemi marszami, gdyż inaczej... — podniósł znowu głos, — ...uczynię wszystko, aby utrudnić pani karjerę, jeżeli nie wręcz uniemożliwić ją. Postaram się — zaprawdę tedy — aby działalnością pani zainteresowała się policja.
Przy tem słowie zjawiła się nagle na twarzy artystki Fröhlich najbardziej niepohamowana pogarda.
— Żeby pan tylko sam nie musiał mieć z nią do czynienia, wygląda mi pan zupełnie na takiego ptaszka. Ja z nią jestem w porządku. Wogóle żal mi pana, panie!
Ale zamiast litości zdradzała coraz wyraźniejszy gniew.
— Chce się pan jeszcze narywać? Jeszcze się pan pierw niedość ośmieszył? Niechno pan idzie na policję, dobrze? Samego pana zaraz zatrzymają. Jakim to tonem ten człowiek się odzywa. Komiczne się to wydaje kobiecie, która przyzwyczajona jest do obcowania z eleganckimi kawalerami. A co pan myśli, gdybym tak wypuściła na pana któregoś z moich znajomych panów oficerów? Przetrzepaliby pana poprostu.
W tej chwili okazywała rzeczywiście wesołą litość.
Podczas jej przemówienia Unrat początkowo starał się jeszcze dojść do słowa. Zwolna jednak gotowe jego myśli, cisnące się już na usta, odepchnięte zostały przez potok jej mowy w głębinę, gdzie je sam zagubił. Znieruchomiał — nie była ona zbiegłym uczniem, który chciał się opierać, a przez całe życie powinien się znajdować pod batem; tacy byli wszyscy w mieście, wszyscy obywatele. Nie, ona była czemś nowem. Ze wszystkiego, co powiedziała od chwili spotkania z nim, dobywał się teraz po czasie duch, który go owiewał; oszołamiający duch. Była ona obcą potęgą, najwidoczniej prawie równouprawnioną. Gdyby zażądała wreszcie odpowiedzi, nie potrafiłby jej dać. Powstało w nim coś innego: sprawiało to wrażenie szacunku.
— Ach, co tam — wogóle, — rzekła artystka lekceważąco, urwała i odwróciła się do niego tyłem.
Fortepian grał już znowu. Drzwi otworzyły się, wpuściły do pokoju tęgą kobietę, z którą Unrat zetknął się pierw, oraz jej męża i szybko zamknęły się znowu. Wieczorny płaszcz kobiet powiewał gniewnemi fałdami; postawiła talerz na stole.
— Nawet czterech marek niema, — rzekł mężczyzna. — Nikczemne łajdaki.
Artystka Fröhlich powiedziała zimno i zgryźliwie:
— Przypatrzcie się temu panu, który chce nas oskarżyć przed policją.
Unrat jąkał się, przerażony przemocą. Kobieta odwróciła się jednym ruchem i zmierzyła go okiem. Unrat uznał wyraz jej twarzy za nieznośnie rozwiązły, zaczerwienił się, spuścił wzrok, natrafił nim na cielisto odziane łydki kobiety i wzdrygnąwszy się, odwrócił go znowu. Tymczasem mężczyzna rzekł, z widocznym wysiłkiem, zniżając głos do połowy natężenia:
— Ktoś tu pewnie narobił hecy, co? No, a ja już dawno przepowiadałem Róży, że kto chce być zazdrosny i innym niczego nie użycza, ten musi wylecieć ze świątyni. A to pan — o tych młodzieńców! Prawdopodobnie jest pan notowany w policji jako lubieżny starzec.
Ale żona jego trąciła go; wyrobiła ona sobie zupełnie odmienny sąd o Unracie.
— Cicho bądź, ten przecież nikomu nic nie zrobi.
A do Unrata:
— Trochę pana pewnie poderwało? Boże mój, czasem człowiek dostanie bzika, to się zdarza. Kiepert niech lepiej nic nie gada, zawsze mi piekło robi, wmawia sobie, że mu jestem niewierna. Niechno pan siada i wypije łyczek.
Zrzuciła z jednego z krzeseł suknie i kolorowe majteczki, wzięła ze stołu butelkę i nalała mu kieliszek. Unrat wypił, aby uniknąć dyskusji. Kobieta zapytała:
— Od kiedyż pan zna Różę? Nigdy pana przecież jeszcze nie widziałam?
Unrat powiedział coś, co jednak pochłonął fortepian. Artystka Fröhlich wyjaśniła:
— On jest nauczycielem tych chłopców, którzy mi tu zawsze przesiadują w garderobie.
— Ach tak, pan jest nauczycielem? — rzekł artysta. Pił również, mlaskał i odzyskał swą naturalną serdeczność.
— Panie, to pan jest mój człowiek. Będzie pan pewnie przy najbliższych wyborach głosował także na socjaldemokratów, co? Wie pan co, jeżeli my tego nie zrobimy, może pan czekać na podwyżkę pensji, aż pana wszy zjedzą. Z wolną sztuką jest zupełnie tak samo: prześladowania policyjne i brak pieniędzy. Nauka...
Wskazał na Unrata.
— ...i sztuka...
Wskazał na siebie.
— ...zawsze przechodzą te same kłopoty.
Unrat oświadczył:
— Jakkolwiekby to było, to w każdym razie myli się pan co do swego pierwszego przypuszczenia, człowieku, albowiem nie jestem nauczycielem ludowym, lecz profesorem doktorem Raatem z tutejszego gimnazjum.
Artysta rzekł tylko:
— No, prosit.
Niech się każdy nazywa, jak chce, a jeśli komuś podobało się grać profesora, nie było w tem powodu do nieprzyjaźni.
— Więc pan jest nauczycielem? — rzekła kobieta życzliwie. — To także gorzki chleb. Ileż pan już ma lat?
Unrat odpowiedział posłusznie jak dziecko:
— Pięćdziesiąt siedem.
— Ale się pan wybrudził! Niechno pan da swój kapelusz, oczyścimy go chociażby zgrubsza.
Wzięła mu z kolan kapelusz, otrzepała go, wygładziła nawet wstążkę i z zamiłowaniem wyprostowała go na głowie Unrata. Potem przyglądając się swemu dziełu, żartobliwie poklepała go po ramieniu. Unrat rzekł z krzywym uśmiechem:
— To pani — aczkolwiek wszelako — bardzo dzielnie zrobiła, poczciwa kobieto.
Ale odczuwał tym razem coś innego, niżeli niewesołe uznanie władcy dla spełnionego obowiązku. Czuł się tutaj potraktowany z dziwnem ciepłem przez ludzi, dla których mimo wymienienia swego tytułu zachował jeszcze pewnego rodzaju inkognito. Nie brał im za złe braku respektu. Usprawiedliwiał ich: najwidoczniej brak im było „wszelkiej skali“; tem samem usprawiedliwiał Unrat ochotę, jakiej on sam doznawał, aby nie zważać na przekorę świata, porzucić swe zwykłe naprężenie — rozbroić się, choćby tylko na kwadransik.
Gruby mężczyzna wydobył z pod pary kalesonów dwie flagi niemieckie, sapał przytem i zerkał na Unrata, jakby był z nim w porozumieniu. Gruba kobieta utraciła całą grozę; Unrat miał czas zaobserwować, że pozorna rozwięzłość jej twarzy spowodowana była sztucznie czarną szminką. Tylko do artystki Fröhlich nie znajdował swobodnego stosunku. Stała ona jednak odwrócona i zajęta sobą; przyszywała do swojej zadartej sukni łańcuch kwiatów z jedwabiu.
Utwór fortepianowy zakończył się głośno. Zadzwoniono. Artysta rzekł:
— Musimy wychodzić, Gusta.
A do Unrata, protekcjonalnie:
— Niech pan sobie popatrzy, panie profesorze, jak my pracujemy.
Zrzucił swoją starą kurtkę, żona jego płaszcz wieczorowy. Pogroziła jeszcze Unratowi palcem:
— Tylko przyzwoicie z Różą. Nie z takim znowu temperamentem, jak pierw.
Drzwi otwarto nawpół z zewnątrz, i Unrat ujrzał ze zdumieniem, jak para tęgich ludzi bezpośrednio wpadła we wdzięczny krok taneczny i odrzuciwszy ramiona wtył oraz przechyliwszy głowy, przybrała zachwycony sobą samymi uśmiech, który prowokował oklaski. Istotnie, zaledwie ukazali się na sali, rozległa się wesoła wrzawa.
Drzwi zamknęły się. Unrat został sam z artystką Fröhlich. Niepokoił się, co teraz nastąpi i toczył oczyma po pokoju. Brudne ręczniki leżały dokoła na podłodze, po drodze od lustra z bukietami aż do stołu, przy którym siedział. Prócz dwóch butelek wina stało na stole mnóstwo szklaneczek i puszek z rozmaitemi tłuszczami, których zapach roznosił się dokoła. Kieliszki do wina stały na kartkach nut. Unrat lękliwie odsunął swój od gorsetu, który tęga kobieta położyła obok niego.
Artystka Fröhlich szyjąc oparła nogę na jednem z krzeseł, pokrytych awantumiczemi częściami garderoby. Unrat nie widział tego sam: na tak wiele się nie ważył; dowiedział się o tem za pośrednictwem lustra, do którego była zwrócona. Pierwsze lękliwe spojrzenia Unrata w tym kierunku zdradziły mu, że jej długie, bardzo długie czarne pończochy pokryte były fioletowym haftem. Przez pewien czas nie ważył się Unrat na nic więcej. Potem uczynił bojaźliwe odkrycie, że jej suknia jedwabna, połyskująca niebiesko między oczkami czarnej siatki, nie sięgała nawet pod pachy i że ilekroć podnosiła igłę z nitką wysoko w powietrze, we wgłębieniu pod jej ramieniem ukazywało się coś jasnowłosego. Potem Unrat nie patrzał już w tę stronę...
Cisza przytłaczała go. I na sali było znacznie ciszej niż pierw. Tylko krótkie, zdławione dźwięki, nieco zachrypłe i otłuszczone, jak pochodzące od tęgich ludzi, którzy się zapracowywali. A teraz zupełne milczenie; pośród niego stękanie i szczęk czegoś metalicznego, co zginano. Coś trudnego do określenia, jak oddech tłumu. Nagle słowo „dość“ i dwa ciężkie klapsy, jeden po drugim. I z wybuchającej wrzawy oklasków: „Do pieruna!“ i „A niechże go!“
— To było dobrze zrobione, — rzekła artystka Fröhlich i zdjęła nogę z krzesła. Była gotowa.
— No a pan? Nic pan już przecież nie mówi.
Unrat musiał spojrzeć w jej stronę; ale stropiła go znowu swoją barwnością. Włosy jej były czerwonawe, właściwie różowe, prawie lila, i zawierały wiele szlifowanych zielonych szkiełek, ujętych w wygięty diadem. Brwi nad sucho niebieskiemi oczyma były bardzo czarne i śmiałe. Ale blask pięknych barw na jej twarzy, czerwonych, niebieskawych, perłowo-białych, ucierpiał od kurzu. Fryzura wyglądała zapadła i jakby z jej siły świetlnej uleciało coś do zadymionej sali lokalu. Niebieska wstążka na jej szyi zwisła bezwładnie, jedwabne kwiaty wokół jej ciała kiwały martwemi główkami. Lakier odpadał z jej pantofli, na pończochach miała dwie plamy, a jedwab jej krótkiej sukni połyskiwał ze zmatowiałych fałd. Słabo zaokrąglone, lekkie ciało jej rąk i ramion wydawało się wytarte, mimo białości, która za każdym ruchem opadała z niego pyłem. Twarz jej znał Unrat jako bardzo wyniosłą, z wrogiemi rysami, które artystka Fröhlich niekiedy z łatwością wygładzała i o których zapominała. Roześmiała się, ze świata, z siebie samej.
— A przedtem był pan jeszcze taki ożywiony, — dodała.
Ale Unrat nadsłuchiwał. Nagle wykonał sztywny skok, jak stary kot. Artystka Fröhlich umknęła z głośnym piskiem. Unrat szarpnął czerwone okno... Nie, głowy, której kontur spostrzegł za firanką, już nie było.
Powrócił.
— Straszy pan przecież ludzi, — rzekła artystka Fröhlich, Unrat rzekł, nie usprawiedliwiając się, do rzeczy:
— Zna pani pewnie wielu młodzieńców z tutejszego miasta?
Artystka lekko kołysała się w biodrach.
— Jestem uprzejma dla każdego, kto jest wobec mnie przyzwoity.
— Ej że, istotnie. Toby było przecież dobrze. A uczniowie z gimnazjum mają zaiste dość piękne obyczaje?
— Czy pan sobie myśli, że ja tu dzień w dzień siedzę z całą pańską klasą? Nie jestem przecież guwernantką.
— To coprawda oczywiście nie.
Pomocnie, tonem upomnienia:
— Przeważnie noszą czapki.
— Kiedy noszą czapki, poznaję ich. Wogóle nie jest się przecież bez doświadczenia.
Podchwycił:
— Nie, bez doświadczenia nie jest pani chyba z pewnością.
Artystka natychmiast przyjęła postawę obronną.
— Jak pan to rozumie, proszę?
— Mam na myśli znajomość ludzi...
Zwrócił do niej płaszczyznę podniesionej dłoni, przerażony i prosząc o pokój.
— Znajomość ludzi mam na myśli. Nie każdy ją posiada; jest ona trudna — i gorzka.
Aby nie stracić jej przychylności, aby się zbliżyć do niej, gdyż potrzebował jej, gdyż napawała go lękiem, wyznawał coś ze swoich myśli, więcej niżeli zazwyczaj ukazywał ludowi.
— I gorzka. Ale poznać ich trzeba zaiste, aby ich uczynić sobie podwładnymi, aby gardząc panować nad nimi.
Zrozumiała.
— Prawda? To sztuka z tej hołoty coś wydobyć!
Przysunęła sobie krzesło.
— Czy pan ma pojęcie o tem życiu. Każdy, kto tu wchodzi, myśli, że się na niego tylko czekało. Wszyscy czegoś chcą, a potem trudno w to uwierzyć, grozi ktoś policją! Pan...
I dotknęła koniuszkiem palca jego kolana.
— ...odrazu z tem wyjeżdża. To coś znaczy.
— Nie chciałem przez to bynajmniej zakwestionować należnego damie szacunku, — wyjaśnił Unrat.
Czuł się nieswojo. Ta pstra osoba mówiła o sprawach, w które nie wnikał ze zwykłą u siebie jasnością. Poza tem kolana jej znajdowały się juź między jego kolanami. Spostrzegła, że była na drodze do utracenia jego sympatji, i zrobiła nagle cichą, rozsądną minę.
— Woli więc już człowiek porzucić całe to błoto i pozostać uczciwym.
Ponieważ nie zaoponował:
— Czy wino smakowało panu? To pańscy uczniowie je postawili. Biorą się mocno do rzeczy, powiadam panu. Jeden jest przy forsie.
Jeszcze raz nalała mu pełny kieliszek. Chcąc mu się przypochlebić dodała:
— Pęknę przecież ze śmiechu, jak te smyki przyjdą później, a pan im wszystko wyżłopie. Cieszę się czasem, gdy ktoś dozna szkody. Powoli człowiek staje się takim.
— Owszem zaprawdę, — wyjąkał Unrat; i z kieliszkiem w ręku zawstydził się, że pił wino Lohmanna. Gdyż uczniem, który za nie zapłacił, był Lohmann. Lohmann był tutaj; uciekł przed innymi. Prawdopodobnie znajdował się jeszcze w pobliżu. Unrat zerkał ku oknu: firanka miała ciągle niekształtny nieco odcisk twarzy. Wiedział, że gdyby skoczył w tę stronę, twarz ta znikłaby. To był Lohmann: Unrat przeczuł to. Lohmann, najgorszy ze wszystkich, Lohmann o nieprzystępnej przekorności, który nie nazywał go nawet jego przezwiskiem: to był ów niewidzialny duch, z którym Unrat walczył. Dwaj pozostali nie byli duchami; i Unrat czuł, że tamci z pewnością nie byliby go doprowadzili aż do tego, aż do tych niezwykłych czynów, które teraz popełniał, i do tego, by siedział w tylnym pokoiku, gdzie czuć było szminką i zbutwiałemi sukniami, u artystki Fröhlich. Ale ze względu na ucznia Lohmanna musiał Unrat zostać. Gdyby odszedł, Lohmann siedziałby tu znowu, i patrzał w kolorową twarz artystki Fröhlich, która przysunęła swoje krzesło. Na myśl, że jest to na szczęście niemożliwe, Unrat, zanim się spostrzegł, wypił pełny kieliszek. Paliło go mile w kiszkach.
Para tęgich ludzi na sali, dysząc głośno, zakończyła następny numer swego programu. Teraz fortepian zagrał hałaśliwie coś wojowniczego, a dwa głosy zaczęły natychmiast, z przekonywującą mocą, grzmiąc uczciwie z patrjotycznego zapału:

„Stolz weht die Flagge schwarz-weiss-rot
Von unsres Schiffes Mast,
Dem Feinde Weh, der sie bedroht,
Der diese Farben hasst!“[1]

Artystka Fröhlich rzekła:
— To ich popisowy numer, musi pan to sobie obejrzeć.
Ostrożnie uchyliła drzwi, bacząc, aby nie ukazać siebie i Unrata oczom widzów, i między zawiasami pozwoliła Unratowi spojrzeć przez szparę. Ujrzał dwoje tęgich ludzi, jak owinąwszy sobie czarno-białoczerwone sztandary dokoła brzuchów i stojąc na żelaznych prętach kozła gimnastycznego, odważnie wsparci na drągu, rozdziawiali zwycięskie szczęki.

„Alluberall, wo auf dem Meer
Empor ein Mast sich recht,
Da steht die deutsche Flagge sehr
In Achtung und Respekt“.[2]

Czuło się, że publiczność była głęboko przejęta i rozentuzjazmowana, W oszołamiającem wzruszeniu ten i ów klaskał w stwardniałe dłonie. Po każdej strofce rozważniejsi musieli tłumić z trudnością okrzyki zachwytu. Pod koniec piosenki rozsadzał on gardła. Artystka Föhlich rzekła, opisując za drzwiami szeroki gest nad salą:

— No, niech pan sam powie, czy to nie małpy marynowane! Każdy z tych ludzi potrafi przecież lepiej zaśpiewać tę starą piosenkę marynarską, niż poczciwa Gusta i jej Kiepert. A przynajmniej coś sobie przytem myśli, Kiepert i Gusta wiedzą, że robią tylko sztuczki dla interesu. A głosu zupełnie nie mają i słuchu prawie tyleż. Ale owinąć sobie chorągwie dokoła brzucha, i załóż się pan, że grubasy będą musieli jeszcze coś zabisować. No, niech pan sam powie!
Unrat przyznał jej rację. On i artystka Fröhlich skinęli sobie głowami, w równie dostojnej pogardzie dla ludu.
— Niech pan uważa, co teraz będzie, — rzekła artystka, i zanim dwoje grubasów zaczęło swój dodatkowy numer, wytknęła nagle głowę na salę.
— Hohohohoho! — zabrzmiało za drzwiami.
Cofnęła głowę.
— Słyszał pan? — zapytała zadowolona. — Wybałuszali na mnie ślepia przez cały wieczór, ale niech tylko pokażę koniec nosa, gdy nie są na to przygotowani, wyją zaraz jak bydło!
Unrat pomyślał o pokrewnych dźwiękach, jakie powstawały w klasie, gdy zachodziło coś niespodzianego, i rozstrzygnął:
— Tacy oni są zawsze!
Artystka Fröhlich westchnęła:
— Zaraz będzie znowu moja kolej, będę musiała wyjść do tej menażerji!
Unrata ogarnął niepokój.
— Więc tedy niech pani zamknie drzwi!
Uczynił to sam.
— Odbiegliśmy od swego tematu. Musi mi pani powiedzieć prawdę o uczniu Lohmannie. Wypieranie się z pani strony może tylko pogorszyć jego sprawę.
— Znowu pan zaczyna? To musi być pański łagodny obłęd.
— Jestem nauczycielem! Uczeń ten ma taki charakter, że zasługuje na najwyższe kary. Niech sobie pani uświadomi swój obowiązek, aby przestępca nie uszedł sprawiedliwości!
— Bożyczku miły! Chce go pan pewnie posiekać na kiełbasę! Jak on się nazywa? Wogóle do nazwisk nie mam pamięci. Jakże on wygląda?
— Jest żółtawy na twarzy; z jednej strony ma szerokie czoło, które marszczy w pewien wyniosły sposób, z drugiej zaś czarne włosy na niemże. Wzrostu średniego, porusza się, że tak rzekę, z niedbałą giętkością, zdradzając już przez to samo rozwiązłość swego charakteru...
Unrat kształtował obraz dłońmi. Nienawiść czyniła go portrecistą.
— I? — zapytała artystka Fröhlich, z dwoma palcami w kąciku ust. Ale poznała już Lohmanna.
— Jest on — owszem zaprawdę — dość wymuskany i uważa za wskazane przez melacholijnie-obojętne zachowanie nadawać swojej elegancji pozór, jakoby istniała ona sama przez się, a nie była raczej córą jego zasługującej na pogardę mędrca próżności.
Artystka Fröhlich oświadczyła:
— Wystarczy. Tem nie mogę służyć, żałuję bardzo.
— Przypomnieć sobie! Naprzód!
— Szkoda. Z tem się nic nie zrobi; — i pokazała błazeńską minę.
— Wiem, że był tutaj; mam dowody!
— To może mu pan sam zaciągnąć stryczek i mnie pan do tego nie potrzebuje.
— Mam w kieszeni zeszyt do ćwiczeń tego Lohmanna; gdybym pani takowy okazał, nie wątpię, iż przyznałaby pani natychmiast, że go pani zna... Więc tedy, czy mam go okazać, artystko Fröhlich?
— Djablo jestem ciekawa.
Unrat sięgnął do kieszeni, zaczerwienił się, wyciągnął pustą rękę, zdecydował się jeszcze raz... Przeczytała wiersz Lohmanna, z wysiłkiem, jak dziecko czyta elementarz. Potem zawołała z wybuchem:
— Ale to rzeczywiście nikczemność. „Jeśli cię chwycą kiedy ciąży mdłości”. Ciekawe, kto też pierw zajdzie w ciążę.
I z zadumą:
— Ale taki głupi, jak myślałam, to on nie jest.
— Widzi pani, więc go pani zna!
Ona, szybko bardzo:
— Kto to mówi? Nie, człeczyno, łapania niema.
Unrat spojrzał na nią jadowicie. Nagle tupnął nogą; tyle zatwardziałej kłamliwości wytrąciło go z równowagi. Bez zastanowienia skłamał sam.
— Wiem o tem, widziałem go przecież!
— No to przecież wszystko w porządku! — rzekła artystka swobodnie... — Zresztą teraz chciałabym go bardzo poznać.
Niespodzianie pochyliła biust, leciutkiemi palcami namacała Unrata pod podbródek, w gołe miejsce między kosmykami brody, i wyciągnęła usta w ciup.
— Przedstawi mi go pan, tak?
Ale musiała się roześmiać; Unrat wyglądał, jakby dwa lekkie palce dusiły go.
— Pańscy uczniowie to wogóle zuchy. To pewnie dlatego, że mają takiego zucha nauczyciela.
— A któregoż z tych młodzieńców lubi pani najwięcej? — zapytał Unrat z niezrozumiałem naprężeniem.
Puściła go i bez przejścia przybrała znowu cichą, spokojną minę.
— Kto panu powiedział, że wogóle lubię któregoś z tych głupich chłopaków. Gdyby pan wiedział, u nas — wszystkich tych wietrzników oddałabym chętnie za jednego lepszego mężczyznę w dojrzalszym wieku, któremu nie idzie tylko o zabawę, ale o serce i o coś realnego... Tego mężczyźni nie wiedzą, — dodała z lekkiem ubolewaniem.
Para grubasów powróciła. Kobieta zapytała, zanim jeszcze odsapnęła:
— No, jak się udało?
Fortepian jął się natychmiast następnego numeru.
— Ano, jedźmy w tę przyjemność; — i artystka Fröhlich narzuciła szal na ramiona, przez co stała się jeszcze bardziej kolorowa.
— Chce pan już pewnie iść do domu? — zapytała. — Rozumiem to; raj tu napewno nie jest. Ale musi pan przyjść jutro znowu, wie pan, bo inaczej pańscy uczniowie będą tu broić, sam pan to przecież rozumie.
I wyszła.
Unrat był jeszcze zmieszany dziwnem zakończeniem ich rozmowy, bez słowa pozwolił kierować sobą. Artysta otworzył drzwi.
— Niech pan idzie za mną, to pan przejdzie bez awantury.
Unrat podążał za nim dokoła sali, przez wolne przejście, którego pierw nie spostrzegł. Kilka kroków przed wyjściem artysta ustąpił wbok. Unrat ujrzał jeszcze raz w głębi parę rąk, ramię, jakiś mocno oświetlony kawałek ciała, który zabłysnął pośród wiru pstrych barw, ponad dymem, ponad wrzawą... Był za drzwiami. Gospodarz nadszedł właśnie znowu z piwem, zawołał:
— Dobranoc, panie profesorze, i niech pan znowu zaszczyci mój lokal!
W bramie Unrat zatrzymał się jeszcze, usiłując odzyskać równowagę. Uczuł działanie zimnego powietrza na swoją głowę i doszedł do wniosku, że bez wina i piwa o tej niezwykłej porze całe to przeżycie z pewnością nie doszłoby do skutku... Wykonał krok na uliczkę i przeraził się: przy ścianie domu sterczały trzy postacie. Zerknął z za okularów; byli to Kieselack, von Ertzum i Lohmann.
Unrat wykonał nagły zwrot; usłyszał za sobą sapanie, które musiało wychodzić z najszerszej z trzech piersi, z piersi von Ertzuma, i które brzmiało oburzeniem, Potem rozległ się sepleniący głos Kieselacka:
— W tym domu, z którego właśnie ktoś wyszedł, panuje podobno okropne plugastwo moralne![3]
Unrat wzdrygnął się; z wściekłości i trwogi zazgrzytał zębami.
— Zmiażdżę was wszystkich. Jutro zaraz — owszem zaprawdę! — złożę doniesienie o tem, co zaszło!
Nikt nie odpowiedział. Unrat zawrócił jeszcze raz i w groźnem milczeniu wykonał dwa, trzy kroki dalej. Wówczas, zupełnie wolno rzekł Kieselack, a Unrat przy każdem z dwóch słów doznał drgnienia w karku:
— My też!




  1. Dumnie powiewa czarno-biało-czerwona flaga na maszcie naszego okrętu; biada wrogowi, który jej grozi, który nienawidzi tych barw!
  2. Wszędzie, gdzie na morzu wznosi się maszt, tam flaga niemiecka znajduje się w wielkiem poważaniu i respekcie.
  3. Sittlicher Unrat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.