Babska dusza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babska dusza |
Podtytuł | Szkic wiejski |
Pochodzenie | Przy kominku |
Wydawca | A. G. Dubowski i R. Gajewski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Szary był dzień jesienny. Chmury zakryły słońce, po szybach karczemki w Zarwańcu łaziły muchy jakby senne... Jankiel Aksamitny, tej karczemki dzierżawca, drzemał, i dwaj chłopi, co przy stole nad próżną już kwartą siedzieli, ziewali co chwila.
Wielki biały kot na kominie spał jak zabity, a nawet wróble na dachu nastroszyły piórka i siedziały osowiałe całkiem i drzemiące.
— Ja wam powiadam, kumie Janie — odezwał się nawpół pijany chłop, ziewając — że Bóg miłosierny duszę lekko w człowieku osadził...
— Ale...
— Siedzi ona, chudzina, ta dusza nasza nieśmiertelna, niby piórko we ptaku, albo choćby i ten listek na drzewinie; przyjdzie wiaterek, dmuchnie i już jej niema.
— Nieprawdę powiadacie, kumie Pietrze; dusza jest na moc we człowieku osadzona... i ciężko ją wyrwać...
— Wy swoje, a ja swoje: i ja mam racyę... bo żeby, na to mówiący, była dusza drewniana, toby ją kołeczkiem przybił, albo żeby była żelazna, toby ją na śrubkę i na muterkę przykręcił; ale że ona ni taka ni siaka, ale z ducha jest, to jakże ją przymocować?
— Bóg Najwyższy to obmyślił, a my głupi ludzie nie dojdziemy...
— Zawdy nie na moc...
— Spytajcie się Jankla... Hej Janklu, Janklu, słuchajcie-no!
Żyd się przebudził.
— Co chcecie?
— Powiedzcie nam, czy dusza we człeku mocno siedzi, czy nie?
— Co? Dusza w człowieku? albo ja wiem... Na co wam taka ciekawość? Póki może, to ona siedzi, a jak nie może, to odchodzi. Skąd wam takie myślenie? Wy lepiej pijcie wódkę...
— Kiedy to jest taka rzecz, że trzeba wiedzieć — rzekł Piotr — a Jan się spiera; ja mówię nie mocno, a on powiada mocno...
— Dajcie pokój — rzekł Jankiel — nie wasza głowa na to... nie jesteście rabini, żebyście się mieli takiemi rzeczami zajmować...
— Juści rabin nie jestem, ale wiem, że jak temu dwa lata Michał Żaba, co teraz w kryminale siedzi, żyda zabił...
— Pfe! nie wspominajcie o takiem przykrem zdarzeniu. Niech ten Michał zdechnie w kryminale, niech go robaki zjedzą...
— A niech go zjedzą; ja mu nie brat i nie swat, żyda mu nie kazałem zabijać. Ale com widział, tom widział i tom na sądzie przyświadczył: jako że Michał dużo się nad nim nie znęcał; jeno go raz po czapce kłonicą trącił i już po żydzie... trup od razu...
— Fe, dajcie pokój... po co wspominać!...
— Juści po to, żebyście wiedzieli, że dusza w człowieku siedzi nie mocniej, jak piórko w ptaszku. Lada co i już...
— Ot, też gadanie! Dusza niechrzczona, mocy żadnej w niej niema; siedzi ona w żydzie, jak gwóźdź w spróchniałej desce; dość palcem trącić, to wyleci.
— Ja was proszę — odezwał się Jankiel — nie gadajcie głupstwa; jesteście grubi ludzie, a na duszach tyle się znacie, co kura na pieprzu. Co wam do żydowskiej duszy? Czy ona mocna czy słaba, wy za to nie będziecie płacili ani jednego grosza. Mówicie że wolno wam gadać o czem chcecie, to prawda, ale jaki macie z tego pożytek? Mocno siedzi, słabo siedzi... niech siedzi jak chce! Wy patrzcie, żeby w waszych bronach mocno zęby siedziały, to jest gospodarski interes, a nie dusza...
Przekonał się Jankiel wszakże, że jego wymowa tym razem nie zdała się na nic — chłopi ani myśleli zmienić przedmiotu rozmowy. Jankiel oparł się plecami o beczkę i udawał śpiącego.
— Łońskiego roku — mówił Jan — nakazali nam za szarwark reparować groblę na Zamłyniu. Woda ją całkiem przerwała. Woziliśmy faszynę z lasu, jak zwyczajnie w drabinach, i dworscy fornale też wozili. Jeden fornal, Antek Wierzgaj, znacie go pewnie?...
— A dyć znam.
— Nakładał i on też, a potem na wóz wlazł i udeptywał nogami owe gałęzie, żeby więcej nabrać, a taki dowcipny był, jeszcze sobie przyśpiewywał. Juści chłopisko młody, zdrów, czemu nie miał przyśpiewywać... Tymczasem konie nagle ruszyły, ów Antek poślizgnął się, padł i ledwie zdążył krzyknąć „Jezus, Marya“ — zaraz omdlał... Het się nadział na lusznię brzuchem i tak zawisnął... przebiła go, jak, nie przymierzając, wieprzaka... Może nie prawda?
— Juści prawda, i ja o tem słyszałem.
— Wyście słyszeli, a ja patrzyłem oczami mojemi... ratowałem go... Zdjęliśmy go z luszni i ranę zapchali świeżą ziemią, liśćmi i mchem, zapakowaliśmy jak się patrzy, żeby wnętrzności nie pogubił i żeby krew z niego nie uszła...
Jankiel już dłużej wytrzymać nie mógł. Zerwał się z miejsca i wybiegł na środek karczmy.
— Co wam dziś do głowy przystąpiło? — zawołał — co wy za gadanie dziś macie? Pfe! Ja słuchać tego nie mogę; mnie koło serca zaraz boli, zdaje mi się zaraz, że, broń Boże, sam jestem przebity.
— O, delikatny!
— Ja was proszę, idźcie wy sobie z waszem gadaniem przed karczmę! Ciepło na dworze, możecie usiąść na kamieniach i pleść, co wam się podoba. Ja mam, Bogu dziękować, żonę i dzieci, mnie zdrowie potrzebne; ja wcale nie chcę mieć mdłości.
— A to niech Jankiel sam idzie.
— Pójdę, i owszem, wolę pójść, niż takich rzeczy słuchać...
— Bestya żyd — mruknął Jan po wyjściu Jankla i dalej rzecz swoją prowadził. — Myśleliśmy — mówił — że z onego Antka nic nie będzie, tak się szkaradnie przebił. Doktora do niego przywieźli... mech i liście z rany wyjmowali, zszywali, smarowali i wyzdrowiał chłop całkowicie i jest fornalem, jak i był, i śpiewa przy robocie. Do tego mówię właśnie, że dusza w człowieku mocno siedzi, twardo, że jest już tak przez wolę Boską ugruntowana, że nie łatwo się odrywa... Sami powiedzcie: na takie poranienie, takie przebicie — i człowiek życia nie postradał; dusza z ciałem jak była w kupie, tak i jest. Widzicie, jak mocno siedzi!
Dowodzenie to przekonało Piotra w połowie...
— Ha, no, juści — rzekł — może to i prawda, może insza dusza mocno siedzi, ale też zważcie sobie, że to była chłopska dusza.
— To i cóż?
— A no, chłopska krzepka... w chłopie wszystko mocniejsze.
— Juścić tak.
— W babie nie siedzi ona tak twardo, bo kobiecy naród mdły jest i w sobie kruchy...
— Ale!... insza będzie też, jak z żelaza.
— Żelazo żelazu nierówne; jest i kruchsze i mocniejsze, a jest też i stal. Ot, kumie kochający, co się mamy spierać; jaką Bóg miłosierny duszę dał, taką trzeba przyjąć — oto wypijmy sobie jeszcze po półkwaterku i idźmy do chałupy.
— Ha... jak wypić, to wypić... Jankiel! hej Jankiel! Gdzież ten niedowiarek?
— Musi przed karczmą stoi... Nie chciał słuchać o chłopie, co na lusznię się nadział, i uciekł... Jankiel! chodźcie-no duchem...
Ponieważ żyd nie odzywał się wcale, chłopi wyjrzeli oknem i na razie nie mogli zrozumieć, co się stało.
Jankiel stał przed karczmą blady jak płótno, ręce mu się trzęsły, nogi uginały się pod nim, ustami poruszał, jak gdyby powiedzieć coś chciał, ale głos odmawiał mu posłuszeństwa.
— Co to? Jankiel, co to? — zawołał Jan, w okno stukając — co wam się stało?
Usłyszawszy głos znajomy, Jankiel wstrząsnął się, wbiegł do izby, padł na ławę i jąkając się, wyszeptał:
— Fa... fa... fajer!
— Co?
— O... o... ogień na wsi!
Na tę straszną wiadomość obydwaj chłopi wytrzeźwieli nagle i, nie zważając na Jankla, na jego wołanie o ratunek, wybiegli. Palił się dom i zabudowania na drugim końcu wsi. Czarne kłęby dymu zasłaniały niebo, płomienie czerwone wznosiły się coraz wyżej. Jak smolna pochodnia płonęło drewniane domostwo... Trzeszczały belki, krokwie i łaty; rozpadał się dach, podnosząc fontanny iskier. I wnet się ogień na oborę i na stodołę przerzucił, a stodoła była pełna niedawno zżętego, doskonale wysuszonego zboża... Płomienie wznosiły się coraz wyżej, rozciągały się coraz szerzej; baby, dzieci zawodziły w niebogłosy; z płonącej obory rozlegał się rozpaczliwy, przerażający ryk krów, które żywcem spalić się miały...
Gospodarza w domu nie było: powlókł się ze swoją kobietą na jarmark, małego dzieciaka zostawiwszy samego. Dzieciak zapałki w izbie znalazł i poszedł się z niemi bawić koło chlewika... Zapalił jedną, drugą, płomień buchnął, dzieciak przerażony uciekł w pole, a sucha słoma i drzewo płonęły bez przeszkody.
I buchnął dym na całą wieś, zabudowaną, zwyczajnie jak wieś, przy drodze, w jednej linii, chałupa prawie przy chałupie, stodoła przy stodole..
Potracili ludzie głowy, nie wiedzieli sami, co pierw ratować, jak ratować i czem ratować. Wynosili graty z domów, worki ze zbożem, skrzynki z przyodziewkiem, zapasy jakie kto miał, wynosili na wieś, na pole; wypędzali bydło z obór, konie ze stajen. Tu i owdzie gospodarz z synami na dach, się wdrapał i mokremi szmatami iskry padające gasił... Ale co to pomoże! Jedną iskrę stłumisz, drugą, dziesiątą — a tu leci setna i tysiączna...
Wiatr się rozhulał, niewiadomo skąd przyszedł i szarpie się z płomieniem, i mocuje z nim i tarmosi, zakręci się, aż zawyje, dmuchnie, porwie płonącej słomy snop, targnie nim i już nie iskry, ale deszcz iskier ognisty, straszny deszcz niesie na drugie budowle, na dachy... Płomienie syczą, gną się, kłębią, wykręcają w różne strony, jak węże, czepiają się płotów, żórawi studziennych, wszystkiego. I nie obronić się przed nimi, nie uniknąć klęski.
Woda w sadzawce tuż za wsią jest; noszą z niej po trochu konewkami, ale cóż to znaczy. Wody konewka, a ognia jezioro!
Z dachu na dach, ze strzechy na strzechę płomień przeskakuje, pali, niszczy, pochłania... Skwierczy w nim młoda topola koło domu, kurczy się żywcem palona wisienka, czernieją malwy, co je sobie dziewczęta dla uciechy koło domów zasiały. Dym się rozpościera ostry, gryzący i gęsty. Dusi za gardło, szczypie oczy, oddech tamuje...
Ludzie jęczą i płaczą, widząc stratę taką i zniszczenie, a pewnikiem cała wieś zgorzeje, bo wiatr tak się nieszczęśliwie obrócił, że wprost na zabudowania ogień niesie...
Już z tej pierwszej chałupy, z której pożar się zaczął, tylko okopcony komin został i kupa węgli dymiących... Na miejscu, gdzie stodółka była i obora, zczerniałe szczątki słomy i drzewa, a wśród nich zwęglone bydlęta... Płot leży już na ziemi i żarzy się, czerwienieje, niby długa, krasna wstążka.
I sąsiednia chałupa też zgorzała, i trzecia i czwarta, i piąta i sołtysowe obejście, nowe całkiem, zbudowane niedawno.
Wójt przyjechał, z innych wsi ludzie nadbiegli, z sąsiednich dworów na ratunek dwie sikawki przywieźli.
Ratunek! Roześmiać się gorzko... Jakiż tu ratunek być może? Kto da radę szalejącym płomieniom, kto poskromi wiatr, snopami iskier miotający? Gdzież taki jest? Ach, tam wysoko... Może usłyszy wołanie nieszczęśliwych: „Panie ratuj!“ — może ulituje się nad nimi.
Tymczasem ogień się wzmaga, wichura szaleje, dom za domem pada, z całej wsi ledwie dziesięć chałup zostało.
Jan i Piotr, ratowaniem dobytku swego zajęci, wmięszali się w gromadę ludzi, biegających w tę i w tę stronę, bezładnie, nieprzytomnych, nie wiedzących co czynią. Jankiel karczmarz drżącemi rękami graty swoje wyrzucał i znów do karczmy je wnosił, biegał, krzyczał, za brodę się targał z rozpaczy...
Naraz, wśród ogólnego lamentu, rozległ się okrzyk tak pełen zgrozy i rozpaczy, że aż wszyscy umilkli i obejrzeli się z trwogą.
Przez wieś do chaty, którą płomienie już objęły i na której dach gorzał jak pochodnia, biegła kobieta usmolona, z pokrwawionemi rękami, wyciągniętemi przed siebie, a biegła tak szybko, jakby stopami ziemi nie dotykała; z piersi jej dobywał się przeraźliwy okrzyk:
— Jaś! Jaś!!!
Ona od samego początku pożaru ratowała swoje biedne gospodarstwo; ratowała sama, bo męża jej akurat w tej chwili nieszczęścia w domu nie było, a z sąsiadów każdy niedolą swoją był zajęty. Tchu jej w piersiach brakło, pot oczy zalewał w tym pośpiechu gorączkowym, szalonym. Pokrwawiła ręce, poszarpała ubranie przy tem dźwiganiu i wynoszeniu, twarz jej poczerniała od potu i dymu... Możnaby sądzić, że to nie młoda, od dwóch lat zaledwie na swojem gospodarstwie osiadła kobieta, lecz jakaś wiedźma z bajki. Wyniosła wszystko, co do wyniesienia było, na pole, w miejsce bezpieczne, poukładała i stanęła na straży, żeby jej tego majątku kto nie ukradł, bo tam były drogie rzeczy: skrzynka zielona na kółkach, kilka kożuchów, czapek, sukman, siekiery dwie, kosa, garnków i misek trochę, motyka jedna i druga, niecka, stół, łóżko, pościel, worki. Wszystko to wydźwigała, wyniosła, ocaliła i, uspokojona trochę, starała się zebrać myśli i przypomnieć sobie, czy nie zostało co jeszcze w domu...
Naraz chwyciła się za głowę i wydała przeraźliwy okrzyk:
— Jaś!
Zdawało jej się niebodze, że zapomniała o dziecku, że je w kolebce uśpione w chacie zostawiła, a ta chata już płonie, już zasypały ją iskry, już ją czerwonymi językami liżą płomienie.
Biednej kobiecie całkiem w głowie się zmąciło. Zapomniała, że pierwszym przedmiotem, który wyniosła z domu, była właśnie kołyska z dzieckiem; zapomniała że ta kołyska stoi tuż koło niej wśród rozmaitych rupieci, że dziecko śpi, przykryte ojcowską sukmaną.
Wszystko to wyszło jej z pamięci... krzyknęła, pociemniało jej w oczach i pędem szalonym pobiegła ku płonącemu domowi. Ludzie rozstępowali się przed nią, takie miała oczy straszne, takie przerażenie na twarzy.
Nikt jej nie zatrzymywał, bo nie wiedzieć po co tak biegnie, jak szalona, czego chce. Wpadła jak piorun do gorejącego domostwa, a wtenczas jeden okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi wszystkich, co na to patrzyli.
— Spali się!
— Zginęła!
Trwało to kilka sekund, a kiedy wybiegła z izby, to wyglądała jak słup gorejący: ubranie paliło się na niej...
O kilkanaście kroków od domu była sadzawka. Wiedziona jakimś instynktem, kobieta rzuciła się w wodę.
Wydobyli ją stamtąd bezprzytomną i złożyli na brzegu tak, jak zwykle składa się topielców i innych, niezwykłą śmiercią ze świata zeszłych. Przyjdzie sołtys, wartę postawi, potem sąd zjedzie, śledztwo zrobią, pochowają i już.
— Szkoda chłopa, bo dobrą żonę stracił; szkoda dziecka, co się sierotą zostało...
Na ogień przyszedł nareszcie ratunek z nieba. Deszcz lunął obfity i zagasił płonące domostwa, ze zgliszczy buchała para i dym biały, ciężki, wlókł się po ziemi.
Większe pół wsi zgorzało; ludzie z załamanemi rękami chodzili, lub wydobywali z pogorzeliska obgorzałe belki, kawałki żelaza, szczątki różne. Przy zwłokach kobiety sołtys wartę chciał postawić, ale gdy pochylił się nad trupem, aby chrześcijańskim obyczajem oczy mu zamknąć, odskoczył przerażony. Mniemany trup westchnął i ręką poruszył.
Do spalonej wioski przyjechało pod wieczór kilku dobrych ludzi z sąsiedztwa. Jeden przywiózł chleba, drugi zboża, trzeci pieniędzy cokolwiek. Zakrzątnęli się, ażeby biednym ludziom chociaż na razie dopomódz.
I proboszcz też przybył. Pocieszał i przeciw woli Bożej szemrać zakazywał, a do ufności w miłosierdzie zachęcał. Do nieszczęsnej poparzonej poszedł, doktora wnet kazał dla niej sprowadzić.
Uspokajał ludzi, pocieszał, do poddania się woli Niebios zachęcał. I schylili ludzie głowy w pokorze, a nazajutrz po nieszczęściu do odbudowywania się wzięli. Skrzypiały wozy pod ciężarem sosen, zgrzytały piły traczów, stuk siekier rozlegał się po wiosce. Niezadługo na miejscu spalonych chałup błyszczały świeże zręby, bieliły się nowe ze świeżej słomy poszycia. Na wiosnę już ani śladów pogorzeli nie zostało; ludzie szli na pole z pługami, z bronami; rozpoczynały się siewy i praca. Ten i ów jęczał że mu ciężko, że nie prędko stracony dorobek odzyska, ale tem gorliwiej brał się do roboty, tem pilniej do roli chodził i rzucał w nią ziarno, z otuchą, że plon bogaty zbierze.
Wieczorem, przy święcie, Jan z Piotrem do karczmy wstąpili — i jeden i drugi za kołnierz wylać nie lubił, a że i kumostwo i sąsiedztwo blizkie i przyjaźń ich łączyła, więc też sobie honory świadczyli nawzajem.
Jankiel beczek i flaszek pilnował, o mądrych rzeczach rozmyślał, rachunki podwójną kredką zapisywał... O ogniu we wsi, o strachu swoim dawno już zapomniał, a nawet, co prawda, i rad był z wypadku, bo przy odbudowie ruch większy był we wsi, robotników dosyć, więc i gorzałka więcej odchodziła, niż zazwyczaj.
Gdy Piotr z Janem do karczmy wchodzili, minęła ich młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Ruchy miała żwawe, twarz uśmiechniętą, a gdy pozdrowiła sąsiadów, to błysnęła zębami jak mleko białymi.
— Niech będzie pochwalony — rzekła.
— Na wieki — odpowiedział Piotr; — jak się miewacie, Walkowa?
— Chwalić Boga, nieźle.
— Nie dolega wam już nic?
— Co ma dolegać! A choćby, to na stękanie niema czasu, a tu i tego małego raka, póki o swej sile nie pójdzie, trzeba nosić...
Rzekłszy to, poszła dalej ku domostwu swojemu.
— Janie — rzekł Piotr, — pamiętacie wy, cośmy to na jesieni gadali o duszy, jak mocno siedzi w człowieku?
— Dyć pamiętam, i to pamiętam, że Jankiel słuchać nie mógł i aż przed izbę wyszedł, bo go het zemdliło, jakeście o tym przebitym chłopie wspominali. I akurat po tej rozmowie we wsi ogień buchnął — ten straszny.
— Aha... właśnie mówiliście, że w chłopie dusza mocno siedzi, a w babie ledwie że ledwie.
— Bo i tak czasem bywa...
— A ot, Walkowa!... Poparzyła się tak ciężko, mało nie utonęła w wodzie, za trupa ludzie już ją mieli, wartę koło niej stawiali... i przecie żyje. Coś ze sześć tygodni jak martwa leżała, skóra z niej i ciało kawałkami odpadały — a dziś kobieta jak łania...
— Gospodyni zawzięta.
— Mocno w niej dusza siedzi, choć babska dusza...
— Macie racyę, kumie... babska, ale krzepka.
Jankiel ramionami wzruszył.
— Słuchajcie, moi kochani — rzekł — ja wam co powiem: nie gadajcie wy już lepiej o tych duszach, bo, broń Boże, może się zrobić fajer, jak wtenczas, na jesieni.