Człowiek o skrzypiących butach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Człowiek o skrzypiących butach
Podtytuł Kartka z pamiętnika rachmistrza
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZŁOWIEK O SKRZYPIĄCYCH BUTACH.
(Kartka z pamiętnika rachmistrza.)



D

Dwadzieścia pięć lat pracuję w głównem biurze wielce szanownego „Towarzystwa ubezpieczeń różnych rzeczy od rozmaitych wypadków.“ Tak się zowie ta kompania akcyjna.
Dwadzieścia pięć lat! Gdybym był piękną aktorką lub śpiewaczką, wyprawionoby mi jubileusz, ma się rozumieć z kwiatami, biżuteryą, ale że na nieszczęście ani piękność, ani talent, ani nadobność płci nie jest moim udziałem, przeto obchód jubileuszu mego odbył się prywatnie w gronie rodziny i kilku kolegów. Nie było biżuteryi ani kwiatów, ale zato szanowna moja małżonka wystąpiła z kolacyą, o jakiej nawet Lukullus nie marzył. Była baranina, młode kartofle, kwaszone ogórki, przytem piwo. Graliśmy w winta, gawędzili, wesoła zabawa trwała do trzeciej po północy.
Tak odbył się mój jubileusz, rocznica ćwierćwiekowej pracy dla dobra Towarzystwa. Śliczna jest ta nasza instytucya... Piękne biuro! Zżyłem się z niem; przechodziłem od najniższych szczebelków kantorowej drabiny, aż do średnich — i na jednym z nich szczęśliwie utkwiwszy, siedzę i prawdopodobnie siedzieć będę aż do ostatnich dni żywota.
Przez pierwszy rok pracowałem bezpłatnie dla otrzaskania się i nabycia wprawy, potem płacono mi dyety. W trzecim roku ofiarowano pensyę stałą, z obietnicą dalszych awansów i gratyfikacyj. Dalej szło jakoś pomaleńku.
Co prawda, przerzucano mnie jak piłkę z wydziału do wydziału, z sekcyi do sekcyi. Nie gniewałem się o to, gdyż ta ciągła zmiana zatrudnienia pozwoliła mi poznać wszystkie gałęzie tego szlachetnego drzewa, które rodziło dywidendę dla akcyonaryuszów, a szczęście dla ludzkości.
Ćwiczyłem się w kaligrafii na polisach i raportach, w rachunkach w wydziale statystyki i buchalteryi, a od tych umiejętności ogólnych, niezbędnych dla każdego służebnika biurowego, przechodziłem stopniowo do ocierania się o specyalności.
Nie mogę powiedzieć, żebym się nudził, gdyż w zajęciach moich nie brakło urozmaicenia.
Weźmy na przykład taki wydział tłomoków, wędrujących po drogach suchych i mokrych — jaka to rzecz przyjemna! Człowiek kombinuje ruch pociągów i parostatków, oblicza odległości i ma takie złudzenie, jak gdyby sam podróżował.
W tym wydziale byłem krótko, przeniesiono mnie do ognia, do sekcyi pogorzeli. Miałem zacności zwierzchnika. Godny ten mąż w każdym człowieku widział podpalacza, nawet pioruny wydawały mu się podejrzane.
— Pamiętaj o tem, młodzieńcze — mówił nieraz do mnie, — że pozory mylą. Absolutnie nikomu wierzyć nie można. Nawet piorun nie jest wiarogodny, chociaż spada z chmur i, o ile można przypuszczać, nie dzieli się z ludźmi nieprawym zyskiem z występnej spekulacyi.
— Zdaje się jednak...
— Otóż to najgorsze, młodzieńcze, że ci się zdaje! — mówił mój zwierzchnik. — Pozbądź się tej wady, gdyż z nią do niczego nie dojdziesz, a w obronie pioruna nie stawaj. Ludzie są przewrotni, łatwo wśród nich może znaleźć się łotr, który podpali budynek podczas burzy, a winę spędzi na piorun. Widziałem ja już takich kawalerów... Podejrzliwość i ostrożność — oto hasło nasze!
Pomimowoli, pod wpływem szanownego swojego zwierzchnika, i ja stawałem się podejrzliwym, nawet na zabawach (młody jeszcze byłem wówczas), na wieczorkach tańcujących nie opuszczały mnie czarne myśli. Nie mogłem się zakochać, chociaż nie brakło pięknych panien... Alboż piękna nie potrafi podpalić?!
Na jednym balu miałem to szczęście, że sama pani dyrektorowa raczyła zwrócić uwagę na moją mizerną osobę. Była to dama w średnim wieku, dość korpulentna i jeszcze bardzo przystojna. Tańczyłem z nią walczyka, jak przystoi na dobrze wychowanego podwładnego, z głębokiem uszanowaniem, a zarazem z ogniem. Zdaje mi się, że tak samo zachowałby się młody Chińczyk, gdyby miał szczęście tańczyć z wyobrażeniem wielkiego smoka.
Musiała zacna pani coś szepnąć mężowi, gdyż nazajutrz po balu przeniesiono mnie do sekcyi nagłych śmierci, w charakterze pomocnika referenta.
Tam było mi bardzo wesoło. Mieliśmy śliczny pokój od ogrodu, umeblowany z pewną elegancyą. Na ścianach drukowane dużemi literami wisiały tablice śmiertelności i kolorowane mapy główniejszych epidemij, nad biurkiem mego zwierzchnika umieszczony był portret znakomitego Włocha z XVII wieku, signora Tonti, który tak piękne kombinacye na pożytek cierpiącej ludzkości pozostawił.
Zwierzchnik mój był to człowiek wesołego charakteru i niezmiernie uprzejmy. Nie używał nigdy w rozmowie wyrazów zwyczajnych, tylko zdrobniałe: „premijka,“ „poliseczka,“ „kwiteczek,“ „pleurka,“ „tyfusik,“ „cholerka,“ „apopleksyjka,“ „hydropsik,“ „kamyczek,“ „pęknięcie aorteczki“ etc.
Bardzo miły i elegancki człowiek! Dla wdów, zgłaszających się z polisami, był niesłychanie uprzejmy. Podsuwał każdej ogromny fotel, dopytywał o kwiteczki, o szczegóły choroby i ostatnich chwil „mężuleczka,“ a jeżeli znalazł jaką „przeszkódkę,“ w takim razie kłaniał się jeszcze niżej i zapewniał, że to jest „głupsteweczko,“ które jednak nie da się usunąć inaczej, jak drogą maleńkiego „procesiku.“
Wdowa gniewała się, obrzucała obelgami naszą instytucyę, a uprzejmy człowieczek kłaniał się jeszcze niżej i służył adresem „adwokateczka,“ który niedawno wygrał taką samą „sprawkę.“
Gdy „przeszkódek“ nie było, zwierzchnik mój załatwiał wszystko piorunem, asystował wdowie aż do chwili wypłaty, odprowadzał do drzwi głównych i polecał instytucyę pamięci łaskawej „klienteczki.“
— Przekonała się pani — mówił — jaka to pocieszka w smuteczku; śmiem przypuszczać, ufam, że drugiego mężulka zaasekurujemy podług tej samej tabelki. Niech sto lat żyje, ale na wypadek tyfusiku, apopleksyjki... miejmy przynajmniej czem łezki ocierać... a nic ich tak nie osusza, śmiem twierdzić, jak gotóweczka. Polecamy się pamięci, do nóżek upadam, do nóżek!
Dwa lata przebyłem w wydziale nagłych śmierci; niespodziewanie przeniesiono mnie do sekcyi posagów. Były to najcięższe chwile mojej służby w instytucyi. Musiałem się uczyć dyalektyki i sofizmatów, aby przekonywać ludzi ustnie i piśmiennie, że dwa a dwa czyni pięć.
Jeszcze gdy się trafiło na człowieka dobrodusznego, było pół biedy, słuchał, uśmiechał się, kiwał głową i zachwycony myślą, że jego córeczka będzie miała posag, dawał się przekonać. Twardy miewaliśmy orzech do zgryzienia, gdy zjawił się spokojny pan z ołówkiem i zawracał nam głowę opowiadaniem o kasach oszczędności, o procencie składanym. Taki bawił się w rachunki i zapytywał wprost, czy nasi akcyonaryusze nie biorą dywidendy i czy utrzymanie ogromnego biura nic nie kosztuje? Uśmiechał się pod wąsem i ciekawy był poznać, gdzie jest właściwie źródło naszej filantropii i poświęcania się dla dobra szanownych klientów?
Ja bo sobie z takim jegomością nie mogłem dawać rady, ale zwierzchnik mój, człowiek doświadczony i w dyalektyce bieglejszy, wytaczał natychmiast, niby działo największego kalibru, argument o przymusie moralnym.
— Ogromna to różnica, panie dobrodzieju — mówił — nadzwyczajna! W kasie oszczędności składasz pan ile chcesz i kiedy chcesz, nie jesteś skrępowany terminem, ani warunkami. Jednem słowem, w kasie pan dobrodziej ilość pieniędzy nieoznaczoną, rozmaitą, dowolną, zależną wprost od okoliczności, chwilowego kaprysu, częstokroć od jakiejś potrzeby urojonej, czysto fikcyjnej składasz, u nas zaś tyle, ile zobowiązałeś się i w terminach z góry oznaczonych. My dajemy klientom swoim podarunek niezmiernie cenny, mianowicie dajemy im przymus. W sprawach oszczędności ma to wartość nieoszacowaną. Co innego jest składać posag dla córeczki z dobrej woli, która w tem jest podobna do szklanki, że przy pierwszej lepszej okazyi stłuc się może, a co innego składać z musu, a skoro pan podpisałeś warunki, to nie płacić nie możesz, bo to, coś zadatkował, przepada.
Jegomość słuchał, kiwał głową, uśmiechał się pod wąsem i odchodził nie przekonany, ze szczerem postanowieniem składania dobrowolnie i bez przymusu, zwierzchnik mój zaś w takim wypadku użalał się przede mną, że społeczeństwo nasze za mało jest jeszcze dojrzałe i rozwinięte, aby mogło zrozumieć ogrom dobrodziejstw, wyciekających z kombinacyj ubezpieczeń posagowych.
Jednego dnia, gdy pochyleni nad księgami, robiliśmy wykazy do rachunku rocznego, w sąsiedniej sali dał się słyszeć odgłos ciężkich kroków i denerwujące niemiłosiernie skrzypienie butów. Byliśmy przekonani, że co najmniej siedmiu ojców pędzi na wyścigi, aby ubezpieczyć posagi dla czternastu córek. Tymczasem był to tylko nasz dyrektor i jakiś obcy człowiek.
Dyrektor zwrócił się do nas i rzekł:
— Przedstawiam panom nowego kolegę. Pan Sylwin Zawracalski. Mam nadzieję, że będzie pożytecznym dla naszej instytucyi pracownikiem.
— Postaram się o to — rzekł pan Sylwin z taką pewnością siebie i tryumfującym uśmiechem, jak gdyby już powiększył akcyonaryuszom dywidendę przynajmniej o dwadzieścia pięć procent — postaram się.
— Czy szanowny pan jest obznajmiony z czynnościami asekuracyjnemi?
— Wogóle tak, a jako wyznawca zasady, że nie święci garnki lepią, mam nadzieję że po kilku dniach będę mógł to samo powiedzieć o szczegółach.
— Nie wątpię o tem — rzekł dyrektor, a zwracając się do mego zwierzchnika, dodał — tymczasowo pan Zawracalski pozostanie w tym wydziale.
Rzekłszy to, wyszedł.
Spojrzeliśmy na nowego towarzysza pracy.
Był to mężczyzna dość wysoki i korpulentny, twarz miał wielką, tłustą, oczy małe lecz bystre, brodę przystrzyżoną krótko. Wogóle z powierzchowności więcej był podobny do rzeźnika, aniżeli do biuralisty.
— Czy pan już pracował w jakiem biurze? — zapytał mój zwierzchnik.
— O tak... tu i owdzie, więcej za granicą, aniżeli w kraju.
— W jakichże mianowicie instytucyach?
— W rozmaitych, przeważnie finansowych, chociaż szczerze mówiąc, powołanie szczególne miałem zawsze do dyplomacyi.
— Piękne powołanie...
— Tak jest, ale nie każdy ma szczęście. Mniejsza o to... Zdaje mi się, że zrobię coś w dziedzinie asekuracyi. Przedewszystkiem trzeba zwalczyć zastarzałą rutynę i pokonać przesądy. Mam ideę pod tym względem, a przedewszystkiem uważam za wielkie głupstwo pobieranie premij.
Zwierzchnik mój zerwał się z krzesła.
— Co pan mówisz? — zawołał.
— Przy sposobności wytłumaczę to obszerniej. Na Zachodzie dawno myślą o takiej reformie.
— Pierwszy raz słyszę.
— Bo wieści z Zachodu nie prędko się dostają do naszego partykularza. Warszawa w porównaniu z takim na przykład Londynem wygląda jak Pacanów. Dużoby o tem można mówić.
— Zapewne... ale przepraszam... czy pan wie, na czem się opierają wszystkie ubezpieczenia wogóle?
— Och, naturalnie!... Każda rzecz musi się na czemś opierać... tem bardziej instytucya. Jest to ogólne prawo, że tak powiem, fizyczne. Odbierzmy stołowi nogi, a oczywiście runie...
— Pan jednak chce odebrać instytucyi asekuracyjnej premia. Cóż pan da na to miejsce?
Pan Sylwin uśmiechnął się tajemniczo.
— Szanowny panie — rzekł, — każdy wynalazca trzyma swój pomysł w tajemnicy dopóty przynajmniej, dopóki nie uzyska patentu... Rozumie pan zapewne, że...
— Bardzo słusznie — odrzekł mój zwierzchnik — bardzo słusznie. Nie mówmy o tem. Jeżeli pan życzy sobie objąć obowiązki, to przystąpmy do rzeczy. Oto księga... należy zsumować kolumny.
— Czy robić zwyczajne dodawanie? — przerwał pan Sylwin.
— Tak jest.
— Nie do tego ma się wyższe zdolności i pochlebiam sobie... energię.
— I o tem nie wątpię, ale w tej chwili, a nawet w późniejszych, nie będę mógł dać panu zajęcia, które odpowiadałoby jego wyższym aspiracyom i wysokiemu uzdolnieniu. My jesteśmy zwyczajni wyrobnicy biurowi. Mamy instrukcyę, ściśle określony rodzaj zatrudnienia, a wszelkie projekty, teorye choćby najgenialniejsze, o ile byśmy je mieli, musimy zachowywać na swój prywatny użytek.
— Wie pan — odrzekł pan Sylwin — że przypomina mi to Chiny.
— Piękny to podobno kraj i nie taki głupi, jak o nim sądzą. Proszę pana, oto księga... niech pan będzie łaskaw dołoży[1] starań, aby rachunek był gotów przed czwartą.
Pan Sylwin zasiadł przy biurku, wziął ołówek do ręki i, mocno sapiąc, zaczął rachować. Nie szło mu jakoś, a na jego twarzy malował się wyraz wielkiego niezadowolenia. Po kilku minutach zwrócił się do zwierzchnika wydziału z zapytaniem:
— Panie, czy ja zawsze będę się zajmował tymi rachunkami?
— Zapewne... przynajmniej dopóki pan będzie w tym wydziale.
— To nie jest zajmujące.
— Przyznaję, ale potrzebne.
— Ja wychodzę na chwilę, ale niezadługo powrócę, jestem strudzony i głodny. W życiu mojem chwile apetytu są bardzo rzadkie i dlatego ze względu na samo zdrowie muszę z nich korzystać. Czy pan niema nic przeciwko temu?
— Ja osobiście nic, ale zwyczaj w naszem biurze przyjęty żąda, aby chwile nadzwyczajnego apetytu nie przychodziły od godziny dziesiątej rano do czwartej po południu. Pozostałe osiemnaście godzin na dobę można poświęcić choćby wyłącznie zaspakajaniu apetytu.
Pan Sylwin zaczerwienił się jak burak i wyszedł; zwierzchnik odezwał się do nas:
— Panowie, możemy powinszować sobie nowego towarzysza. Mam przeczucie, że będziemy mieli gorzkie życie z tym blagierem.
Nie mylił się.
Pan Sylwin dręczył nas przez dwa tygodnie, papląc nieustannie o swych pomysłach, o konieczności wytępienia przesądów i zastarzałej rutyny... o tem że należy zapatrywać się na działalność instytucyi z lotu ptaka, z góry, mieć poglądy szerokie i nie tracić czasu na drobiazgi. Wykładał nam swoje zapatrywania, skrzypiąc niemiłosiernie butami, a jedynym naszym wypoczynkiem, jedynem wytchnieniem były godziny, podczas których wybiegał z biura, aby odżywić swój szlachetny organizm. Wychodząc, powtarzał stereotypowo jeden frazes:
— Ponieważ to jest jedyna chwila, w której zaczynam uczuwać apetyt...
Słusznie powiedział niegdyś wesoły szef wydziału nagłych śmierci, że biuro podobne jest do zegarka: jedno kółko psuje się i zegarek nie idzie regularnie, opóźnia się lub zupełnie staje.
— Jest to konsekwencyjka nieporządeczku — konkludował.
Nasz energiczny kolega w czynnościach swoich zalegał, a raczej, wyrażając się ściślej, nie odrabiał ich wcale; na skutek tego wkradł się nieporządek i nasz wydział posagów, słynny z idealnego ładu i akuratności, zaczął coraz bardziej tracić opinię w biurze. Główny buchalter złościł się, że nie dajemy mu na czas materyałów, groził że z powodu naszej opieszałości bilans roczny nie będzie gotowy przed zebraniem ogólnem — i niechby dyabli wzięli bilans — ale gorsza rzecz, że akcyonaryusze nie zatwierdzą nam gratyfikacyi, a nawet kto wie, czy nie wypędzą nas na cztery wiatry, jako niedołęgów i próżniaków.
Gdy buchalter, niby drugi Jonasz w naszej kantorowej Niniwie, prorokował tak złowrogo, wtórowali mu jego pomocnicy, oraz ci wszyscy, którzy mieli grzech próżniactwa na sumieniu. Ci ostatni byli szczęśliwi, że znalazł się wreszcie kozioł ofiarny, na którego głowę wszystko złożyć można.
I takim kozłem stał się dla nas nasz świetny do niedawna, słynący z akuratności i wzorowego porządku wydział posagów...
Przyszły na nas ciężkie czasy. Zwierzchnik rozchorował się na wątrobę, był na drodze do żółtaczki, my zaś doznawaliśmy nieustannego szumu w głowie. Uosobiona energia w skrzypiących butach oszołamiała nas, byliśmy jak zahypnotyzowani przez nieustanne gadanie i skrzypienie nieznośne. Wprawdzie był bardzo prosty na pozór sposób, powiedzieć genialnemu człowiekowi, żeby siedział cicho, pracował, nie szermował językiem i nie skrzypiał butami, lecz środka tego użyć nie było można, gdyż genialny człowiek protegowany był silnie przez samego dyrektora, który przy każdej sposobności mówił, że pan Sylwin stanie się kiedyś filarem instytucyi. Występować przeciwko kawalerowi, mającemu taką opinię, było w wysokim stopniu ryzykownem.
Zwierzchnik naszego wydziału, nie mogąc poradzić sobie inaczej, uciekł się do podstępu. Zaprosił „skrzypiącego“ na winta i przy tej sposobności wyraził ubolewanie, że taka wielka zdolność, taka ogromna energia i inteligencya marnuje się w wydziale posagów.
— U nas — mówił — nie masz pan pola do działania, nie masz po prostu przestrzeni do rozwinięcia skrzydeł; czynność, którą spełniasz, może wykonać najzwyczajniejszy przeciętny biuralista, byle tylko umiał rachować.
— Więc cóż mi pan radzi? — zapytał upojony komplimentami Sylwin.
— Jesteś pan podobno w blizkich stosunkach z dyrektorem...
— Naturalnie... w bardzo blizkich... i nie tylko z nim, ale ze wszystkimi członkami zarządu. Co więcej, znam prawie każdego akcyonaryusza.
— To bardzo szczęśliwie dla pana.
— Zapewne.
— Należy też korzystać z okoliczności i postarać się o trochę lepsze, odpowiadające zdolnościom zatrudnienie.
— A cóż mi pan radzi?
— Transporty, panie szanowny, ogień, to zupełnie co innego! A możeby pan pracował samodzielnie, nie angażując się do czynności w wydziałach.
— Na przykład w jaki sposób?
— Hm... to zależy...
— Niechże mi pan powie.
— Mógłby pan na przykład opracować projekt ubezpieczeń rolnych od gradobicia. Zna się pan na tem?
— Na gradzie?
— Tak.
— Przewybornie. Wie pan, to jest idea! Czy ja się znam na gradzie?... Jeszczeby też! Wie pan co... jutro zaproponuję to dyrektorowi. Rzeczywiście to rzecz na czasie, to idea, a jak ja się do tego wezmę, stworzymy coś, za co nam pomniki stawiać będą. Serdecznie, serdecznie dziękuję za radę...
Nazajutrz energiczny nasz kolega skrzypiał w wydziale ogniowym. Nad gradem dyrektor miał się zastanowić później. Nasz zwierzchnik miał do nas mówkę tej treści:
— Drodzy panowie! Weźmiemy się wszyscy energicznie do pracy i odrobimy zaległość kolegi, który nas w dniu dzisiejszym opuścił. Opinia naszego wydziału przywrócona być musi, choćbyśmy mieli siedzieć całe dnie i noce...
W ciągu tygodnia połączonemi siłami udało nam się odzyskać straconą sławę: główny buchalter przestał narzekać, zwierzchnik wyprawił nam sute śniadanie i przyrzekł, że o gratyfikacye dla nas walczyć będzie jak lwica... Dotrzymał słowa — dostaliśmy je w dozach bardzo umiarkowanych.
W kilka tygodni później szef wydziału ogniowego, kubek w kubek tak samo jak nasz, tłumaczył panu Sylwinowi, że asekuracya ogniowa, jako oparta na kombinacyach bardzo prostych, nie daje pola działania dla ludzi wyjątkowo inteligentnych, że o wiele łatwiej wielka zdolność może być zużytkowana przy ubezpieczeniach transportów lądowych i wodnych. Skutek był dobry... w wydziale ognia święcono uroczystość wyzwolenia, tak jak niegdyś u nas.
Szef wydziału pływających tłumoków był o wiele sprytniejszy, aniżeli jego koledzy od posagów i od pożarów. On od razu poznał w panu Sylwinie i przeczuł geniusz akwizytorski.
— To jedyne — mówił — zajęcie dla takiego człowieka, jak pan. Pańska energia niby wezbrana rzeka, znajdzie sobie ujście. Będziesz samodzielny, nieskrępowany systematyczną pracą kancelaryjną, która dla ludzi genialnych jest najmniej odpowiednia i nieznośna. Będziesz pan podróżował, będziesz wyszukiwał ludzi zdolnych na agentów, rozrzucisz po całym kraju siatkę, w którą łowić się będą klienci dla naszego towarzystwa. Prawda, że to zatrudnienie prześliczne?
— Ponętne... tu istotnie będę mógł pokazać, co umiem.
Po kilku dniach w salach naszego biura przestał się rozlegać przeraźliwy skrzyp butów genialnego człowieka. Zostaliśmy jak dawniej i wszystko szło jak dawniej, regularnie, porządnie, jak w zegarku.
Człowiek energiczny, dopóki był w biurze, nie robił nic, podróżując w interesach instytucyi zaczął robić głupstwa. Pierwsze mu uszło, za drugie zrobiono mu wymówkę, za trzecie otrzymał delikatne consilium abeundi i na tem zakończył karyerę.
W kilka tygodni później spotkał go na ulicy wesoły szef wydziału nagłych śmierci.
— A, kochanego! — zawołał — szanownego koleżkę! Jakże tam?...
— Już waszym kolegą nie jestem.
— O! proszę, cóż to za wypadeczek?
— Nie poznali się na mnie.
— Tak... tak... ja przewidywałem... są to bowiem obskuranciki w dobrym gatuneczku... Żałuję mocno! Ale pan dobrodziej ślicznie wygląda! Buzia pełna, karczek rumiany jak wisienka, brzuszek wspaniały, wątróbki ze trzy funciki za wiele, więc...
— Więc co?
— Wartoby zaasekurować się od wypadeczku, bo to, panie łaskawy, sto lat żyć można, ale przy króciutkiej szyjce...
— Idź pan do dyabła! — mruknął genialny człowiek i odszedł oburzony, skrzypiąc przeraźliwie butami.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być i dołoży lub dołożyć.