Babunia (Němcová, 1905)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Wydawca | Wydawnictwo „Katolika“ |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Wydawnictwo „Katolika“ |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | Paweł Rybok |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już wczas rano było parno.
Kto mógł, czy stary, czy młody, pracował na polu, chociaż to zboże sprowadzić do stodół, które było zrzęte.
Chłopi musieli pracować nawet w nocy, aby podołać robocie w własnem gospodarstwie i odrobić „pańszczyznę“.
Słońce piekło, ziemia się o mało nie rozpękła od ognistego żaru.
Ludziom było duszno. Kwiaty więdły, ptaki latały nad samą ziemią, zwierzęta szukały ochrony w cieniu.
Od samego rana występowały na niebie chmury, małe, białe, szare, tam i owdzie były rozrzucone na widnokręgu. Im później w dzień, tem więcej ich było. Skupiały się, posuwały się coraz wyżej, piętrzyły się, tworzyły długie smugi, przybierały kolor coraz ciemniejszy. W południe było całe zachodnie pokryte ciężkimi obłokami, które się leniwie zbliżały do słońca.
Żeńcy bojaźliwie spoglądali na niebo i chociaż im tchu brakowało, rwali się sami do pracy i nie zważali na pisarza, który niepotrzebnie ciągle na nich wołał. To bezustanne łajanie stało się jego drugą ustawą. Chciał przez to ludziom przypomnieć, że ma coś do powiedzenia i rozumował, że sobie tak doda powagi.
Babunia siedziała w ogródku przed domem i spoglądała stroskana na obłoki, które już stały nad „Starem Bielidłem“.
Chłopcy bawili się z Adelką. Malcom było tak gorąco, żeby najchętniej byli ubrania z siebie zrzucili i wskoczyli do chłodnego potoku, gdyby Babunia na to zezwoliła. Nawet zawsze gadatliwa Adelka, zawsze wesoła i niezmordowana przy zabawie uczuła się dziś znużoną; usiadła, zaczęła ziewać i usnęła. I Babuni zaczęły się powieki kleić.
Jaskółki coraz niżej i niżej nad ziemią latały, w końcu schroniły się do gniazd. Pająk, któremu się Babunia zrana przyglądała, jak osaczał i dusił muchy, schował się w swoją kryjówkę. Drób zbierał się w podwórzu w kupki, psy leżały u nóg Babuni i oddychały prędko, jak po ostrem polowaniu, a wyciągnąwszy języki, ciężko ziajały. Drzewa stały nieruchome, ani listek nie drgnął.
Proszkowie wrócili ze zamku.
— Ludzie, straszna burza nadchodzi! Czy wszyscy w domu? — odezwała się gospodyni domu.
Płótno z bielidła prędko sprzątnęli, drób zamknęli w kurniku, a dzieci zabrali ze sobą do izby.
Babunia położyła na stole chleb, zapaliła gromnicę i zamknęła okna.
Nastała grobowa cisza, stało się prawie ciemno.
Pan Proszek stał na drodze przed domem i rozglądał się w koło. Spostrzegł w lesie Wikcię pod wysokiem drzewem. Nagle powstał ostry wiatr, zagrzmiało ciężko, niebo oświeciło się oślepiającym blaskiem.
— Boże! Ta kobieta stoi pod drzewem, — rzekł pan Proszek do siebie. — Następnie wołał i kiwał na Wikcię, aby z pod drzewa odeszła. Ale za każdym piorunem, każdą błyskawicą Wikcia wybuchała dzikim śmiechem, klaskała w ręce, a na pana Proszka wcale nie zważała. Wielkie krople deszczu zaczęły spadać, błyskawice krzyżowały się w czarnych obłokach, grom po gromie spadał, burza szalała z wściekłością.
Pan Proszek wszedł do domu. Babunia modliła się przy gorejącej gromnicy z dziećmi, które za każdą błyskawicą, za każdym gromem zrywały się i bladły z przerażenia. Pan Proszek chodził od okna do okna i spoglądał niespokojnie na niebo. Deszcz lał jak z konwi, niebo się nie zamykało, błyskawica za błyskawicą, grom padał za gromem. Na chwilę stało się ciszej, wtem modre światło zamigotało w oknach, błyskawice się skrzyżowały, niebo się otwarło, rozległ się straszny huk, piorun uderzył prawie w sam dom. Babunia chciała wymówić: „Bóg z nami!“ ale słowo zamarło na jej ustach. Pani Proszkowa chwyciła się stołu, pan Proszek zbladł jak ściana. Urszula i Elźbieta padły na kolana, dzieci płakały na głos. Od tej chwili burza złagodniała, jakoby tem jednem gwałtownem uderzeniem cała jej siła się złamała i coraz bardziej się oddalała; tylko od czasu do czasu słychać było słaby odgłos gromu. Chmury się rozstąpiły, potem deszcz ustał i modre niebo zaświeciło wesoło dawniejszą pięknością. Burza minęła.
Co za zmiana w naturze! Ziemia spoczywa jeszcze omdlała, cała drżąca, lecz słońce spogląda na nią wprawdzie zroszonem jeszcze ale iskrzącem się okiem. Tu i owdzie widać na niebie chmurki, ostatki rozwścieklonej burzy.
Trawa, kwiaty, wszelkie rośliny pochylają się do ziemi, z dróg cieką strugi brudnej wody do bystrego potoku, z drzew spadają tysiące kropel, błyszczących się w cudownych barwach.
Ptaki znów krążą w powietrzu, gęsi i kaczki cieszą się z licznych kałuż i strug, kury zbierają robactwo, od którego się mrowi na ziemi, pająk opuszcza kryjówkę, wszystko, co żyje, spieszy oświecone, aby od nowa szukać pokarmu i od nowa toczyć walkę o byt.
Pan Proszek wyszedł z izby, a chodząc naokoło domu, spostrzegł naraz, że starą gruszę, która tyle lat ochraniała strzechę swojemi konarami, rozdarł piorun na dwie części. Połowa gruszy leżała na dachu, druga połowa chyliła się do ziemi. Ta stara polna grusza nie rodziła już kilka lat; owoce jej zaś nigdy nie były zbyt dobre, ale wszyscy ją kochali, bo pokrywała strzechę cieniem od wiosny do późnej jesieni.
Na polach wyrządziła burza szkodę, ale ludzie się tem nie martwili i pocieszali się, że gorzej byłoby, gdyby był spadł grad. Po południu ścieżki już były suche, pan ojciec stał jak zawsze w pantoflach, przy tamie, gdzie go spotkała Babunia w drodze do zamku. Użalał jej się, że burza w sadzie szkodę wyrządziła, nareszcie poczęstował staruszkę tabaką, zapytał, dokąd idzie i odszedł swoją drogą, a Babunia swoją.
Lokaj Leopold miał widocznie rozkaz, zaprowadzić natychmiast Babunię do księżnej, bo jak tylko staruszka w przedsionku stanęła, otworzył bezwłocznie drzwi do saloniku, w którym księżna bawiła.
Księżna była sama; poprosiła Babunię, aby zajęła miejsce, co też staruszka zwolna i ostrożnie uczyniła.
— Podoba mi się bardzo twoja prostota i otwartość, staruszko, — odezwała się księżna — i mam przekonanie, że mi otwarcie na moje pytania odpowiesz.
— A jakby inaczej być miało, miłościwa pani — rzekła Babunia, która nie mogła sobie zdać sprawy, czegoby księżna od niej dowiedzieć się chciała.
— Powiedziałaś wczoraj, — odezwała się księżna, — gdy tylko księżniczka wróci do swej ojczyzny i zobaczy, czego jej serce pragnie, to i blade jej lica znów się rumieńcem pokryją. Powiedziałaś zaś słowa te z takim naciskiem, że to zwróciło moją uwagę. Proszę więc, powiedz mi, staruszko, czy omyliłam się, czy też na prawdę tak było.
Księżna patrzała bystrem okiem na Babunię; lecz staruszka się nie zmięszała, i po krotkim namyśleniu rzekła:
— Umyślnie powiedziałam, com miała na myśli; padło mi tak na język. Chciałam miłościwej Pani zwrócić uwagę. Bo poniekąd jest dobrze, powiedzieć odpowiednie słowo w odpowiedniem miejscu.
— Czy ci się księżniczka zwierzyła? — badała księżna.
— Boże zachowaj! Miłościnka nie należy do tych, co płaczą na ulicy; ale czego człowiek sam doświadczył, to i u innych zauważy. Domyśliłam się sama, bo nie da się wszystko ukryć, co człowiekiem szarpie.
— Czegóż się domyśliłaś, cóż słyszałaś? Powiedz, bo nie ciekawość, lecz troska o dziecko, które kocham jak własne, zmusza mnie do tego, oświadczyła księżna markotnie,
— Mogę to powiedzieć, com słyszała; nie jest to nic złego, ani jestem zobowiązana do milczenia, — odpowiedziała Babunia i następnie powiedziała księżnej, co słyszała o zaręczynach i chorobie księżniczki.
— Myśl rodzi myśl — dodała; — inaczej człowiek widzi z bliska, inaczej z daleka; a co głowa, to rozum.
— Tak i mnie, miłościwa Pani, przyszło na myśl, że miłościnka możeby nie chętnie wyszła za hrabiego, może nie z przywiązania i miłości, ale z posłuszeństwa dla was, miłościwa Pani.
Przypatrywałam się wczoraj miłościńce, chciało mi się płakać nad nią.
Oglądałyśmy obrazy, które sama malowała, są podziwienia godne, i przytem mi się dostał do rąk obrazek, malowany i ofiarowany księżniczce, jak mi miłościnka sama oświadczyła, przez jej nauczyciela. Zapytałam potem, kto ten przystojny pan na obrazku, bo człowiek stary ciekawy jak dziecko, a miłościnka się zarumieniła jak róża, wstała prędko, nie odpowiedziała ani słowa, a oczy zalały jej się łzami. To było dla mnie wystarczającą odpowiedzią; zaś miłosciwa Pani teraz najlepiej osądzi, czy stara Babunia ma szłuszność, czy nie.
Księżna się podniosła, chodziła chwilę po pokoju i jakby sama do siebie rzekła:
— Nigdy nie nie spostrzegłam; zawsze była wesoła, posłuszna; nigdy o nim nie wspomniała.
— Bo to, — odpowiedziała Babunia na to głośne rozmyślanie, — każda natura jest inna. Niekiedy człowiek byłby nieszczęśliwym, gdyby każdej radości, każdego smutku całemu światu na podziw nie wystawił; inny nosi wszystko w zanadrzu przez całe życie i zabiera ze sobą tajemnicę do grobu. Mnie się ludzie wydawają jak rośliny. Niektórych nie potrzeba daleko szukać, wszędzie je znajdziesz, na każdej łące, na każdej miedzy, a chcesz znów odnaleźć inne, musisz je szukać w cieniu lasów, wykopywać z pod liścia drzew, piąć się przez skały i urwiska, przebijać przez ciernie i głogi.
Ale tę fatygę roślina stokrotnie wynagrodzi.
Nasza korzeniarka, która nam corocznie korzonki z gór przynosi, mówi zawsze tak, gdy nas pachnącym mchem darzy: Dużo mam pracy, zanim roślinę odnajdę, ale się to hojnie opłaca, bo pachnie jak najlepsze fiołki i przypomina ludziom w zimie piękną wiosnę.
Przebacz, miłościwa Pani, żem zeszła z drogi. Chciałam jeszcze dodać, że miłościnka, być może, dlatego dotąd była wesoła, że żyła nadzieją, a teraz dopiero, gdy wszelką nadzieję straciła, być może, tem więcej się miłość w niej obudziła. Zdarza się bowiem, że nie wiemy, co mamy, i dopiero po stracie poznajemy, czegośmy cenić nie umieli.
— Dziękuję ci za szczerość, staruszko, — rzekła księżna, — czy przez to co zyskam, nie wiadomo, chyba, że Hortenzya będzie szczęśliwa, a wtedy będzie twoją dłużnicą, bo bez twojej pomocy nie byłabym wpadła na właściwy trop.
Nie chcę cię dłużej zatrzymywać. Księżniczka przygotuje wszystko na jutro do malowania, przyjdź i nie zapomnij przyprowadzić ze sobą dzieci.
Tymi słowy pożegnała księżna Babunię, która opuszczała zamek z błogiem uczuciem w sercu, bo była przekonana, że dopomogła dobrem słowem księżniczce do upragnionego szczęścia.
Przed samym domem spotkała się Babunia z leśniczym, ktory niezwykłe prędkim krokiem zbliżał się do „Starego Bielidła“.
— Słuchajcie, co się stało! — zawołał wzruszonym głosem na Babunię.
— Nie straszcie mnie długo i powiedźcie, co takiego?
— Wikcię piorun zabił!
Babunia załamała ręce, nie mogła ani słowa wymówić, dwie łzy polały się, jak groch wielki, po zmarszczonych licach staruszki.
— Pan Bóg ją miłował; niech jej da wieczny odpoczynek, — rzekła cichym głosem.
— Miała lekką śmierć! — odezwał się leśniczy.
W tem dzieci, pani i pan Proszek wyszli z domu, a słysząc smutną nowinę, zamilkli wszyscy jak ogłuszeni.
— Obawiałem się o nią przed burzą, gdy stała pod wysokiem drzewem. Wołałem, kiwałem, aby odeszła, lecz tylko głuchem śmiechem odpowiadała. Teraz jej lepiej. Niech jej Bóg da wieczny odpoczynek.
— A kto ją odnalazł? Gdzie? — zapytali.
— Po burzy, — rzekł leśniczy, — udałem się do boru, aby zobaczyć, czy drzewa bardzo uszkodzone. Doszedłem do zrośniętych jodeł na wzgórzu, wiecie do tych, pod któremi się znajduje jaskinia Wikci, i spostrzegłem coś podejrzanego pomiędzy chojnami na ziemi. Wołałem na głos, nikt się nie odezwał; pomyślałem, zkąd się świeże choiny wzięły? Patrzę w górę, obie jodły po wewnętrznej stronie odarte z choin i kory od wierzchołków aż do samych korzeni. Odgarnąłem prędko choiny, pod niemi leżała Wikcia bez życia. Była już zimna. Od ramienia do palców lewej nogi miała cały lewy bok spalony.
Niezawodnie uradowała się burzy, zawsze się bowiem z radości śmiała, gdy widziała błyskawicę, wybiegła na szczyt wzgórza, gdzie miała ładny i daleki widok, usiadła pod jodły i znalazła tam śmierć.
— Jak nasza grusza, — dodała Babunia.
— A dokądeście ją odnieśli?
— Kazałem zanieść trupa do leśnicy, bo tamdotąd najbliżej. Wyprawię jej pogrzeb na własny koszt, pomimo, że się krewni nieboszczycy temu sprzeciwiają. Byłem w Żernowie i wszystko już zarządziłem. Nie przypuszczałem, że ją tak prędko stracimy. Będzie mi w boru czegoś brak. — skończył leśniczy.
Wtem odezwał się dzwonek za umarłych w Żernowie. Wszyscy się przeżegnali i odmawiali pacierz za spokój duszy biednej Wikci.
— Pójdziemy ją zobaczyć! — prosiły dzieci rodziców i Babunię.
— Jutro! gdy będzie ubrana w trumnie, — rzekł leśniczy, pożegnał się i odszedł smutny do domu.
— Wikcia do nas nigdy już nie przyjdzie, przy tamie nie będzie więcej śpiewała, już jest w niebie! — mówiły dzieci pomiędzy sobą. Potem poszło każde do swego zajęcia.
— Zapewne, że jest w niebie! Na ziemi dosyć wycierpiała! — pomyślała Babunia w duchu.
Wieść o śmierci „głupiej“ Wikci rozeszła się prędko po całej dolinie. Wszyscy mieszkańcy tego cichego zakątku dobrze ją znali, wszyscy jej żałowali i życzyli jej śmierci jako wybawienia z codziennych cierpień, a zwłaszcza śmierci takiej, jaka ją spotkała.
Mówiono dawniej o niej z litością i żalem, — odtąd wspominano imię jej z poszanowaniem i czcią.
Gdy następnego dnia przybyła Babunia z dziećmi do zamku, i księżna wspomniała o Wikci. Księżniczka, dowiedziawszy się, jak bardzo nieszczęśliwa dziewczyna była lubiana w „Starem Bielidle“ i w leśnicy, przyrzekła skopiować obraz, na którym nieboszczyca przedstawiona była w postawie stojącej pod jodłami, aby jedną kopię ofiarować panu Proszkowi, drugą panu leśniczemu na pamiątkę.
— Chciałaby każdemu sprawić jakąś radość przed odjazdem; najchętniejby was wszystkich ze sobą zabrała, — odezwała się księżna.
— A gdzież człowiekowi lepiej, jak pomiędzy ludźmi, którzy go lubią? Największem szczęściem człowieka jest bliźnim dobrze czynić i im radość sprawiać, — rzekła Babunia.
Dzieci cieszyły się bardzo na swe podobizny, o babusinej nikt nic nie wiedział, i z radością oczekiwały podarków, jakie im księżniczka przyobiecała pod warunkiem, że będą siedzieć spokojnie.
Siedziały więc cicho jak... pnie.
Babunia patrzała z lubością, jak za umiejętnymi pociągnięciami pędzla rysy ukochanych twarzyczek coraz żywiej występowały, więc sama napominała wnuków do spokoju, gdy się który niecierpliwić zaczynał.
— Cicho siedź, Janku! Nie przebieraj nogami, aby cię miłościnka dobrze trafiła; a ty, Baśka, nie kręć nosem jak królik, bo komuż byś potem była podobna! Wilemku! nie dźwigaj ciągle ramienia jak gęś skrzydła, gdy piórko straci, — łajała Babunia, a gdy się Adelka tak bardzo zapomniała, że palce w usta włożyła, staruszka ostro zawołała:
— Wstydziłabyś się! Taka panna, mogłaby już sama chleba ukroić! Muszę ja ci koniecznie pieprzu na palce nasypać!
Księżniczkę to nie mało bawiło i często się śmiać musiała. Z dnia na dzień była weselsza, rumieńce jej kwitły na licach, a Babunia mawiała, że jej się już nie wydaje jak róża kwitnąca, ale jak różowy kwiat jabłoni. Oczy jej weselej i szczęśliwiej patrzały na świat. Dla każdego miała miły uśmiech, z każdym rozmawiała o tem, o czem wiedziała, że mu przyjemność sprawia.
Pewnego razu wpatrzała się w Babunię. Wtedy oczy jej zalały się łzami, odłożyła pędzel, głaskała staruszkę po czole i gładziła jej siwe włosy. Nagle pochyliła się i pocałowała Babunię w rękę.
Tego się staruszka nie spodziewała i wyrwała rękę, jakby się sparzyła.
— Co robicie, miłościnko! To na mnie nie przystoi!
— Wiem co robię, staruszko, — rzekła księżniczka. — Jak ci mam podziękować? Tyś była moim aniołem! — i upadła Babuni do nóg.
— Niech wam Pan Bóg błogosławi i darzy szczęściem, jakiego sami pragniecie, — odezwała się Babunia, kładąc ręce na czoło księżniczki, to czoło białe, czyste, niewinne jak kwiat lilii.
— Będę się modlić za was i za księżnę, bo to pani wyrozumiała i dobra!
Na drugi dzień po burzy przyszedł pan leśniczy do „Starego Bielidła“ i oznajmił, że dzieci mogą przyjść zobaczyć Wikcię. Pani Proszkowa została w domu; pani młynarzowa zaś czuła wstręt przed umarłymi, czyli, jak pan młynarz bez ogródki zdradził, obawiała się, aby jej się w nocy Wikcia nie pokazała. Krystyna była na „pańskiem“, więc oprócz Babuni i dzieci poszła jeszcze tylko Andzia do leśnicy.
Narwali w ogródki rezedy, chłopcy wzięli ze sobą święcone obrazki, które im była Babunia przyniosła ze Światonowskiego odpustu. Babunia niosła różaniec, Andzia miała także święcone obrazki, w drodze narwali jeszcze polnych kwiatów.
— Ktoby się był spodziewał, że będziemy mieli pogrzeb! — odezwała się żona leśniczego, witając Babunię w progu.
— Jesteśmy tu wszyscy tylko do czasu, rano wstajemy a nie wiemy, czy się wieczorem jeszcze kłaść będziemy — odpowiedziała Babunia.
Sarna przybiegła, położyła głowę Adelce na łono, chłopcy leśniczego nadeszli, a psy obskakiwały gości i łasiły się koło nich.
— A gdzie leży? — zapytała Babunia, wchodząc do sieni.
— W domku w ogrodzie — odpowiedziała kumotra, a wziąwszy Anusię za rękę, zaprowadziła gości do domku, który był wyłożony i ozdobiony świeżą chojną.
W pośrodku niewielkiej izby spoczywała Wikcia w otwartej trumnie, na marach z nieociosanych konarów brzozowych. Nieboszczyca była ubrana w białą śmiertnicę; ciało było okolone zielonym wieńcem; ręce miała złożone, jak zawsze za życia, na piersiach, głowa spoczywała na zielonym mchu.
Trumna i wieko były ozdobione choinami; w głowach gorzała lampka, w nogach stał półmisek z święconą wodą i kropidłem z żytnich kłosów.
Żona leśniczego zrobiła wszystko sama i doglądała do domku po kilka razy na dzień.
Babunia przystąpiła do trumny, przeżegnała trupa, uklękła na ziemię i odmawiała modlitwy za umarłych.
Dzieci uczyniły tak samo.
— A teraz powiedzcie, czy wam się podoba, czy my też wszystko dobrze zrobili? — zapytała żona leśniczego, gdy Babunia od modlitwy wstała.
— Nie daliśmy więcej kwiecia i obrazków, bo wiedziałam, że i wy będziecie jej chcieli dać jakąś pamiątkę do grobu.
— Wszystko dobrze, bardzo dobrze — pochwaliła Babunia kumotrę, która odebrała dzieciom kwiaty i obrazki i włożyła umarłej do trumny. Babunia założyła różaniec na wychudłe ręce Wikci i patrzała długo w twarz umarłej.
Nie była to już twarz obłąkanej. Czarne, żarzące się oczy zamknęły się na wieki, ich ogień zgasł na zawsze. Czarne, rozczochrane zawsze włosy, były uczesane, około bladego jak marmur czoła wił się czerwony wianek, jak węzeł miłości. Twarz była łagodna, nie ściągnięta kurczowo, jak za życia, co jej zwłaszcza w stanie gniewu nadawało wstrętny wyraz. Na ustach spoczywał, jak myśl ostatnia, nagle urwana — przenikający, gorzki uśmiech.
— Co cię bolało, co cię trapiło, biedna dziewczyno? Jaką krzywdę ci wyrządzono? — pytała Babunia cichym głosem. — Cierpień twych ci już nikt nie wynagrodzi; winnego Bóg sądzić będzie, znalazłaś teraz spokój i odpoczynek!
— Kowalowa chciała podłożyć Wikci trzosek pod głowę, ale myśmy jej dali mchu — rzekła żona leśniczego. — Obawiamy się, żeby nas ludzie, a przedewszystkiem krewni nieboszczycy nie obmówili, żeśmy wzięli pogrzeb na siebie i tylko tak „lada było“ go odbyli — troszczyła się pani kumotra.
— Na nic teraz malowane łóżko, kochana kumotro! Nie troszczcie się o nic. Niech sobie ludzie mówią, co chcą. Po śmierci oprawiliby w złoto, a za życia nie spytają: Człowieku, co ci jest, co cię trapi? Zostawcie Wikci tę zieloną poduszkę, wszak przez lat piętnaście nie położyła głowy na inną.
Babunia podniosła kropidło, pokropiła umarłą po trzykroć święconą wodą, przeżegnała trupa, kazała dzieciom to samo uczynić, i cicho opuścili potem wszyscy domek w ogrodzie.
Za Ryzenburkiem, w romantycznie położonej dolinie, przy huszyńskim kościółku, fundowanym ongi przez pana Turyńskiego za uzdrowienie niemej córeczki, jest cmentarz, na którym złożono zwłoki biednej Wikci.
Pan leśniczy zasadził na grobie jodłę.
— Jodła zieleni się latem i zimą, a Wikcia kochała jodły — rzekł pan leśniczy do Babuni, gdy o nieboszczycy mówili.
Pamięć po Wikci nie wygasła, pomimo, że nie rozlegała się już jej kołysanka przy tamie, że jaskinia pustką stała, że z czasem i jodły wycięto. Nieszczęsne imię Wikci żyło długie lata w okolicy, bo poeta Berla z Żernowa uczcił jej pamięć smutną pieśnią.