Babunia (Němcová, 1905)/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Wydawca | Wydawnictwo „Katolika“ |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Wydawnictwo „Katolika“ |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | Paweł Rybok |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było już po świętach, które Babunia nazywała „zielonemi;“ widocznie dla tego, że omaiła cały dom wewnątrz i zewnątrz brzozowemi gałęziami; nawet stoły i stołki były omajone, a w łóżkach spali wszyscy jak pod zielonym dachem. Minęło i piękne święto „Bożego Ciała“ i święto św. Jana Chrzciciela.
Słowik przestał śpiewać w zagajeniu, jaskółki wywodziły młode z pod strzechy, pomiędzy kotami na piecu znalazł się majowy kotek, z którym się Adelka rada pieściła. Czarna kura wodziła już podrosłe kurczęta, psy skakały noc w noc za myszami do wody, co spowodowało stare przędniczki, aby opowiadały, że koło „Starego Bielidła“ straszy jakiś utoplec.
Adelka wyganiała z Urszulą krowę na pastwisko, zbierała z Babunią zioła, lub siedziała z staruszką w podwórzu pod lipą i słuchała, jak Babunia głośno z książki czytała. A gdy wieczorami wychodziły na przechadzkę, szły zawsze polami. Babunia oglądała lna, wpatrywała się w szerokie pańskie pola, gdzie ciężkie kłosy żółkły, a gdy wiatr po nich gnał, uginając zboże jak fale morskie, oka z nich spuścić nie mogła. Spotykała się tu często z dozórcą Kudrną, i nie raz rzekła do niego:
— Serce człowiekowi rośnie, gdy się widzi, jak hojnie Pan Bóg pobłogosławił; — od klęski racz zachować nas Panie!
— Tak, taki mamy wielki skwar, — odpowiedział wtedy Kudrna, spoglądając na niebo.
Gdy przechodzili koło grochu, nie zapominał Kudrna nigdy narwać Adelce z pół fartucha młodych strączków, uspokajając przytem sumienie twierdzeniem, żeby i księżna sama się temu nie sprzeciwiała, bo Babunię i dzieci bardzo lubi.
Baśka nie przynosiła już siostrze ani słodkiego drzewa ani słodkiej smoły[1], które to łakocie bądź to po grajcarze kupowała, bądź to otrzymywała w nagrodę od dzieci za wykończenie niemieckich zadań. Bo od chwili, gdy sprzedawaczka niedaleko od szkoły rozłożyła kram z tereśniami, Baśka prawie co dzień na nie traciła grajcara. Wracając ze szkoły dębiną, zbierała dziewczyna poziomki. W tym celu zrobiła sobie z brzozowej kory koszyczek, który zawsze pełny nazbierała, a gdy zabrakło poziomek, zbierała jagody, a jeszcze później przynosiła do domu borówki i laskowe orzechy. Babunia zaś zbierała w lesie grzyby i uczyła dzieci je rozpoznawać.
Niedługo nadszedł koniec lipca, a z początkiem sierpnia miała wrócić księżna i pan Proszek. Na ten sam czas przypadały ferye szkolne.
Pani Proszkowa spędzała już teraz całe dnie w zamku, aby najdrobniejszy pył nie został niewymieciony. Pan ogrodowy sobie o mało co nóg nie zmógł od biegania po ogrodzie, bo nie zapomniał najmniejszego zagonka i doglądał wszędzie, czy też kwiaty rosną, jak sobie życzył. Zdarzyło się, że gdziekolwiek zauważył wyżej wyrośniętą trawkę obcinał ją natychmiast i równał z innemi; przeglądał krzak po krzaku z obawy, czy tam przypadkiem robotnice nie zapomniały o jakiej pokrzywce, a znalazłszy zielsko, czemprędzej je wyrywał i rzucał przez płot.
Wszędzie było pełno roboty około przygotowań na przyjęcie księżny. Jedni się cieszyli z jej przyjazdu, bo im przynosił pożytek, drudzy się nim martwili.
Rządzca co dzień niżej spuszczał głowę, a gdy we dworze się rozeszła pogłoska, że księżna na pewno jutro przyjedzie, pan rządzca się tak poniżył, że na uniżony ukłon dozorcy Kudrny raczył podziękować, czego w zimie nigdy nie uczynił, bo wtedy był pierwszą osobą w zamku.
Babunia życzyła księżnej wszystkiego dobrego i modliła się za nią codziennie. Lecz gdyby z jej przyjazdem nie był połączony także przyjazd zięcia, byłaby na to wszystko patrzała daleko obojętniej. Staruszka z niecierpliwością oczekiwała przyjazdu. Miała jakiś plan, ale się nikomu z nim nie zwierzyła.
Z początkiem sierpnia rozpoczęły się żniwa i księżna nareszcie z całą służbą wróciła.
Córka rządzcy oczekiwała Włocha, ale nie długo się dowiedziała, że księżna zostawiła lokaja w stolicy.
Pani Proszkowa promieniała z radości, a dzieci cieszyły się ukochanemu tatusiowi. Tylko Babunia się nieco smuciła, bo córka Joanna nie przybyła z panem Proszkiem. Za to odebrała list, w którym jej córka przysłała tysiąckrotne pozdrowienia od cioci Doroty i od stryja, a zarazem donosiła, że nie mogła przyjechać dla choroby stryja. Nie uchodziłby bowiem zostawić ciocię samą z chorym i całem gospodarstwem. Pisała dalej, że narzeczony jest zacny człowiek, że ciotka jest zatem, aby za niego wyszła, i że im chce na św. Katarzynę wyprawić wesele, i że czekają tylko jeszcze na błogosławieństwo Babuni.
— Gdy się pobierzemy, przyjedziemy do Czech, kiedy tylko będziemy mogli, abyście nam osobiście dali błogosławieństwo i poznali Jerzego, którego tu Jurą nazywają. On także nie jest Czechem; pochodzi tam zkądś od tureckiej granicy, ale będziecie się z nim mogli dobrze porozumieć, bom go nauczyła po czesku. Rada bym była wzięła Czecha, bo wiem dobrze, żeby wam to było wielką radość sprawiło; lecz cóż robić? — Serce nie sługa, — nie da się rozumem kierować; a mnie się spodobał ten właśnie Krobot.
Na tem się list skończył.
Tereska przeczytała list w obecności Jana, który rzeki:
— Jakbym Joannę słyszał; tę zawsze wesołą Joannę. Dobra to dziewczyna, a z Jury jest porządny człowiek. Znam go dobrze; jest pierwszym towarzyszem u stryja, a ilem razy był wszedł do kuźni, cieszyłem się z Jury. Chłop mocny i rosły jak dąb, a przy tem rzemieślnik, jakiego szukać.
— Ale jedno słowo tam było, któregom nie zrozumiała, Teresko; przy samym końcu. Proszę cię, przeczytaj mi jeszcze raz ostatnie zdania, — prosiła Babunia, pokazując palcem na ostatnie wiersze listu.
— Czy słowo „Krobot“?
— Tak! Krobot. Co to jest?
— Tak nazywają we Wiedniu Chorwatów! — powiedział pan Proszek.
— A! tak. Niech im Pan Bóg błogosławi! Ale kto by był pomyślał, z jakich krańców świata się ci ludzie zejdą; a do tego mu Jerzy na imię, jak jej ojcu! — rzekła Babunia.
Staruszka złożyła[2] list i poszła do swej izdebki, aby go schować w półskrzynku.
Dzieci były niezmiernie szczęśliwe, że miały ukochanego ojca w domu. Nie mogły mu się napatrzeć i jedno przez drugie się dobijało, aby ojcu opowiedzieć, co przez cały rok się stało, a o czem ojciec już dawno z listów matki się dowiedział.
— Wszak zostaniesz u nas przez całą zimę; nieprawdaż tatusiu? — zapytała Adelka, tuląc się do ojca i gładząc mu wąsy, co było zawsze znakiem jej szczególnej łaski.
— A nieprawdaż, tatusiu, gdy będzie sanna, to pojedziemy malowanymi sankami, a konie będą miały dzwonki? Pan Stanicki przysłał raz w zimie po nas sanki; pojechaliśmy z mamusią do miasta, Babunia została w domu. Co to była za jazda, jaki odgłos dzwonków! Gdyśmy jechali przez miasto, ludzie wybiegali z domów, aby patrzeć, kto taki jedzie, — opowiadał Wilemek.
Lecz ojciec nie mógł odpowiedzieć, bo już Jan zaczął:
— A wiesz już, tatusiu, że będę leśniczym? — Jak wyjdę ze szkoły, pójdę w naukę do pana Beyera w góry, a Orlik pójdzie do Ryzenburku.
— Dobrze; lecz ucz się wpierw pilnie w szkole, — odpowiedział z uśmiechem ojciec, nie chcąc się chłopakowi sprzeciwiać.
Przyszli i przyjaciele, pan leśniczy i pan młynarz, aby powitać miłego gościa. W „Starem Bielidle“ stało się wesoło; nawet psy z jakąś nadzwyczajną radością biegły Hektorowi naprzeciwko, jakby się z nim chciały podzielić wesołą nowiną. Wszak pan Proszek lubił psy, batów już nie dostały od czasu, kiedy kaczęta rozszarpały, a ile razy się do swego pana zbliżyły, gładził je po sierci. Babunia, widząc ich radość, zaraz zaznaczyła, że zwierzęta dobrze wiedzą, kto je lubi i pamiętają to długo.
— A księżniczka wyzdrowiała? — zapytała żona leśniczego, która także z dziećmi na przywitanie pana Proszka przyszła.
— Powiadają, że tak. Lecz ja myślę, że tak nie jest. Coś ją dręczy. Była wprawdzie zawsze subtelna, ale teraz wygląda jak duch, a oczy jej patrzą, jakoby już nie na ziemi chodziła. Płakać mi się chce, gdy ją widzę, bo to prawdziwy anioł. Dla tego też i księżna jest bardzo przygnębiona i od czasu choroby księżniczki ustały w naszym domu wszelkie zabawy. Przed samą chorobą miała być zaślubioną pewnemu hrabiemu. Jest z dobrego rodu; księżna jest z jego familią zaprzyjaźniona i bardzo wiele jej na tem zależy, aby to małżeństwo przyszło do skutku, lecz nie wiadomo, co będzie, — rzekł pan Proszek, kiwając niedowierzająco głową.
— A co hrabia na to? — zapytały ciekawie kobiety.
— Co ma mówić? Musi wszystko z spokojem znosić i cierpliwie czekać, aż dziewczę wyzdrowieje, a umrze, będzie nosił żałobę, jeżeli ją prawdziwie kocha. Mówią, że ma przyjechać do księżnej do Włoch.
— A księżniczka kocha hrabiego? — zapytała Babunia.
— Któż to może wiedzieć? Jeżeli nie ma innego w sercu, mogłaby go pokochać, bo jest to człowiek bardzo przystojny, — odpowiedział Jan.
— Wtem właśnie sęk, czy jej się inny więcej nie podoba, — rzekł pan młynarz, podawając panu Proszkowi otwartą tabakierę. — I Krystyna miałaby już swego młodego pana i nie chodziłaby jak wymoczona, gdyby jej nie byli zabrali do wojska tego, którego prawdziwie kocha, — dodał pan młynarz, zażywając jako ostatni tabakę i spoglądając z boku na Krystynę, która także przyszła powitać pana Proszka.
— Żałowałem was obojga, gdy mi o tem Tereska napisała, — rzekł pan Proszek, patrząc w bladą, wynędzniałą twarz Krystyny.
— A czy się już Mila wprawił w nowy swój zawód?
— Cóż ma robić! Musi, acz mu to trudno, — odpowiedziała Krystyna, odwracając się do okna, aby ukryć łzy.
— Wierzę, — rzekł pan leśniczy, — wsadźcie ptaka do złotej klatki, las mu będzie milszy.
— Zwłaszcza, gdy go tam samiczka wabi, — dodał pan młynarz, przymykając jedno oko i wykrzywiając usta.
— Ja także byłem żołnierzem, — wtrącił pan Proszek, uśmiechając się błogo i spoglądając oczyma pełnemi miłości na Tereskę, która wybuchnęła śmiechem:
— No, no, z ciebie dopiero bohater!
— Tylko się nie wyśmiewaj, Teresko! Ile razy przyszłaś z ciotką Dorotą przypatrywać się ćwiczeniom na wałach, tyle razy obydwieście się popłakały.
— A ty z nami, — naśmiewała się dalej pani Tereska. — Lecz wówczas nikomu z nas się nie zbierało na śmiech, chyba tym, którzy nam się przyglądali.
— Muszę się przyznać, — rzekł dobroduszny gospodarz domu, żem wtedy wcale o to nie dbał, czy mnie kto brał za bohatera, czy za kobietę, nie byłem wcale ambitny. Podczas całych czternastu dni mojej służby wojskowej wzdychałem i płakałem, prawie nic nie jadłem, nic nie spałem.
— Więc tylko czternaście dni byliście żołnierzem? Toby się, myślę, Mili także podobało, gdyby mu dni za lata policzono, — rzekł pan młynarz uśmiechając się.
— Wszakbym ja się wcale nie był martwił, gdybym był wiedział, że dobry przyjaciel traktuje o moje wykupienie, i że brat się za mnie stawi. Zaskoczyła mnie nowina jak piorun z pogodnego nieba. Bratu się w wojsku podoba i bez porównania lepiej się nadaje na żołnierza aniżeli ja. Lecz nie myślcie, że ze mnie baba! Gdyby chodziło o rodzinę i ojczyznę, pierwszy bym do szeregu stanął. Nie wszyscy ludzie jednacy; jednemu się podoba to, drugiemu owo. Nie prawda, moja Teresko?
To mówiąc położył pan Proszek żonie rękę na ramieniu i spojrzał jej w oczy.
— Tak, tak, Janku! Ty należysz do nas, — odpowiedziała Babunia zamiast córki i wszyscy jej w duchu przyklasnęli, znając dobrze delikatne usposobienie gospodarza domu.
Gdy się przyjaciele rozeszli, weszła ukradkiem Krystyna do babusinej izby, i wyciągnąwszy ze zanadrza list, na którego pieczęci był odciśnięty guzik wojskowy, rzekła przyciszonym głosem:
— Mam list od Jakóba!
— To pięknie; cóż pisze? — zapytała Babunia, ciesząc się razem z dziewczyną.
Krystyna, rozłożywszy list, czytała słowo w słowo:
— Moja droga Krystynko! Nasamprzód cię pozdrawiam i całuję cię sto razy. Ach, mój Boże! cóż to pomoże! Wolałbym cię jeden raz rzeczywiście pocałować, aniżeli sto razy na papierze, lecz cóż zrobić? Trzy mile drogi nas dzielą, nie możemy się widzieć. Wiem, że często przez dzień myślisz:
— Cóż teraz Mila robi? Jak mu się powodzi?
Roboty mam dużo, lecz cóż to za robota? Ciało jest przy pracy, a myśli gdzie indziej, źle mi tu.
Gdybym był wolny, jak Witków Tomasz, możeby mi się wojskowy stan podobał. Kamraci coraz więcej przywykają i zaniedługo im wcale tęskno nie będzie. I ja się wszystkiego uczę i wcale nie szemrzę... ale mnie nic nie cieszy i zamiast się przyzwyczajać, z dnia na dzień mi wszystko większe trudności sprawia... Od świtu do zmroku myślę o tobie, mój kochany gołąbku, i gdybym tylko wiedział, że jesteś zdrowa, gdybym jedno pozdrowienie od ciebie dostał, byłbym spokojny. Gdy stoję na straży i widzę, jak ptaki ku naszej stronie lecą, myślę zawsze; czemuż nie umieją mówić, aby ci pozdrowienie moje mogły zanieść lub też sambym chciał być ptakiem, aby do ciebie zalecieć. Nie mówiła nic Babunia? Co staruszka mogła mieć na myśli, gdy wtedy rzekła, że rozłączenie nasze nie potrwa długo? Nie wiesz? Gdy mi najciężej na sumieniu, zawsze mi się ostatnie jej słowa przypominają, a wtedy taka nadzieja w me serce wstępuje, jakby mnie sam Pan Bóg pocieszył, i jestem przekonany, że Babunia poradzi, jak i co zrobić. Ona nic na darmo nie mówi. Napisz mi chociaż parę słów, abym się uradował, wszak ci tam kto napisze. Pisz mi wszystko, rozumiesz? Sprzątaliście siano za pogody? A jakie żniwa będą? Tu już żniwują. Gdy widzę kośników w polu, trzasłbym najchętniej wszystko i uciekł. Proszę cię, nie chodź sama na „pańskie“, bo wiem, że będą się pytać, będą ci serce krwawić, nie chodź! A dopiero ten darmołata, ten pisarz!
— Jaki Mila głupi, on się może boi, żebym...
— wybuchnęła gniewem Krystyna, lecz wnet czytała dalej:
— Nie dałby ci spokoju! Trzymaj się Tomasza, bo go prosiłem, żeby ci był prawą ręką we wszystkiem. Pozdrów jego i Andzię. Dojdź także do naszych i zanieś im pozdrowienia, a waszych także stokrotnie pozdrów, i Babunię i dzieci i wszystkich znajomych i przyjacieli. Miałbym jeszcze tyle do pisania, żeby się ani na takim arkuszu nie zmieściło, którym byś żernowskie wzgórze przykryła, ale nie mam więcej czasu, muszę pójść na odwach. Gdy w nocy czatuję, śpiewam:
„O gwiazdeczko, piękna, mała...”
Spiewaliśmy tę piosenkę razem we wieczór przed naszem rozstaniem, tyś potem płakała. Mój Boże! Cieszyliśmy się z tych małych gwiazdeczek na niebie, ale Bóg wie najlepiej, czy się jeszcze kiedyś z nich cieszyć będziemy. Zostań z Bogiem!
Krystyna złożyła list i badawczem okiem spoglądała w twarz Babuni.
— Winszuję ci, Krystynko! taki godny człowiek! pozdrów go odemnie i napisz mu, aby pokładał nadzieję w Bogu, bo nie było złego, coby nie wyszło na dobre. I Mili znów słońce zaświeci. Chwilowo wprawdzie jeszcze nie mogę powiedzieć: tak i tak sprawa stoi! Tego nie mogę, póki nie mam pewności; na „pańskie“ chodź spokojnie, gdy będzie potrzeba; chciałabym, abyś na żniwnem wręczyła księżnej wieniec, a gdy będziesz chodzić na robotę, to i tak się żadna inna dziewczyna o ten zaszczyt dobijać nie będzie.
Krystyna czuła się pocieszona i ślubowała we wszystkiem słuchać Babuninej rady. Babunia się dopytywała pana Proszka, kiedy księżna bawi w domu, dokąd chodzi na przechadzki, a czyniła to tak często, że to zwróciło uwagę pana Proszka. Bo nigdy przedtem Babunia nie była ciekawa, co się w zamku dzieje. Zamek dla niej jakby nie istniał, więc zkąd teraz te częste pytania? Lecz Babunia nic więcej nie mówiła, Proszkowie zaś pytać nie chcieli, więc się bliższych szczegółów me dowiedzieli i wzięli zachowanie się staruszki za prostą ciekawość.
Kilka dni później wyjechał pan Proszek z żoną i dziećmi do miasta, chciał im sprawić przyjemność.
Urszula i Elżbieta poszły na pole. Babunia pilnowała domu. Usiadła z wrzecionem w podwórzu pod lipą, jak to jej zwyczajem było. Siedziała cicho, nie śpiewała nabożnych pieśni, jak zwykle, była głęboko zamyślona. Nareszcie podniosła stanowczo głowę, jakby była już zrobiła ostateczne postanowienie i rzekła:
— Tak to zrobimy!
W tem ujrzała księżniczkę, idącą ze wzgórza do „Starego Bielidła“. Miała białe szaty, na głowie okrągły kapelusz słomiany. Lekko jak nimfa schodziła w dolinę, nogi jej zdały się ziemi nie dotykać. Babunia podniosła się prędko i przywitała księżniczkę ze szczerą radością, lecz serce staruszkę zabolało, gdy księżniczce spojrzała w twarz, bladą, wycieńczoną, na pozór spokojną, ale przeniknioną tak głęboką boleścią, że nie było możną w nią spojrzeć bez litości.
— Tak tu samotnie i spokojnie, — odezwała się księżniczka.
— Jestem dziś sama; odjechali mnie wszyscy do miasta. Dzieci nie mogą się nacieszyć przyjazdem ojca, gdyż go też długo nie widziały, — rzekła Babunia, otarła fartuchem ławkę i prosiła księżniczkę, aby usiadła.
— Tak jest; długo na ojca czekały; w tem moja wina, — odezwała się księżniczka.
— Jakto, miłościnko? Gdy Pan Bóg chorobą nawiedzi, co człowiek przeciw temu może? Wszyscyśmy miłościnkę żałowali i modliliśmy się, aby Pan Bóg zechciał miłościnkę przywrócić do zdrowia. Tak! zdrowie, to wielki skarb, a człowiek go dopiero wtedy ceni, gdy go stracił. Byłoby was szkoda, miłościnko; tacyście młodziutcy, a i miłościwa pani księżna miałaby wielki smutek i żal.
— Wiem to, — westchnęła księżniczka, kładąc złożone ręce na piękne album, które na łonie była oparła.
— Tacyście bladzi, miłościnko; co wam jest? — zapytała z wielkiem współczuciem Babunia Hortenzyę, która obok niej siedziała jak wcielone cierpienie.
— Nic, Babuniu, — odpowiedziała księżniczka, zmuszając się do uśmiechu, przez który widocznie skryta boleść przebijała.
Babunia nie ośmieliła się więc dopytywać, ale było jej jasnem, że księżniczka nie tylko cieleśnie cierpiała.
Po chwili zapytała księżniczka staruszkę, jak się wszystkim w tem małem domostwie powodziło; czy dzieci ją wspominały itd.
Babunia chętnie na wszystkie pytania odpowiedziała, i zapytała nawzajem, jak się księżna ma i co robi.
— Księżna pojechała do leśniczego — odpowiedziała księżniczka — a mnie pozwoliła pójść na spacer w dolinę, abym mogła nieco rysować i was odwiedzić; księżna tu po mnie przyjedzie.
— Jakby ją sam Pan Bóg zesłał! — uradowała się Babunia; — muszę pójść po świeży fartuch; człowiek się od przędzy zbrudzi; pozwólcie, miłościnko, zaraz wrócę!
To rzekłszy weszła Babunia do domu, a nie trwało długo, wróciła w czystym fartuchu, świeżej chustce na głowie i szyi, przynosząc zarazem chleb, miód, masło i śmietanę.
— Może miłościnka ma smak na świeży chleb? — zupełnie świeży, wczoraj pieczony! Lecz wprzód usiądziemy w sadzie, jest tam zieleniej. Pod lipą także dobrze; jest cień. Rada pod nią siedzę, bo widzę wokoło jak drób biega i grzebie.
— To też tu zostaniemy; dobrze się tu siedzi, — oświadczyła księżniczka, biorąc zarazem nieco z podanych potraw; wiedziała bowiem, żeby staruszkę zmartwiła, gdyby nic nie spożyła.
Przytem otworzyła album i pokazywała Babuni szkice, które była zrobiła.
— Panie Boże! toć to cała dolina nad tamą: łąka, wzgórze, bór, tama, i jak w Boga wierzę, jest tu i Wikcia! — zawołała zdziwiona Babunia.
— Wikcia należy do tej zacisznej samotności. Spotkałam ją na wzgórzu; strach jak wygląda. Czyż jej nie można żadnym sposobem pomódz? — zapytała litościwie księżniczka.
— Tak miłościnko, ciału możnaby pomódz; ale cóż to pomoże, gdy rozumu brak. Dusza jej zabłądziła; co czyni, to wszystko tak, jakby we śnie. Wszak to dobrodziejstwo od Pana Boga, że jej odebrał pamięć, co do przeszłości. Musiała przejść straszne doświadczenia; gdyby przyszła do zupełnej świadomości, być może, żeby i duszę postradała. Co zgrzeszyła, ciężko odpokutowała. Pan Bóg jej winy odpuści, — rzekła Babunia i przewróciła stronę w albumie.
Nowe zdziwienie!
— Zbawicielu! to „Stare Bielidło“! podwórza, lipa, tu jestem ja, dzieci, psy, wszystko. Mój Boże, czego ja się doczekałam! Gdyby to nasi widzieli! — wołała zdziwiona i zachwycona Babunia.
— Ja nigdy ludzi, których polubiłam, nie zapomnę, — rzekła księżniczka, — lecz aby ich rysy wyraźniej w duszy zatrzymać, maluję miłe osoby. To samo robię z okolicami, gdzie spędziłam dni przyjemne; rzucam je na papier, na miłą pamiątkę. Zaś ta tu dolina jest rozkoszna. Gdybyś, Babuniu, zezwoliła, chętniebym cię wymalowała; dzieciom na pamiątkę.
Babunia się zarumieniła i kręcąc głową, wstydliwie się wymawiać zaczęła:
— Mnie, starą kobietę malować, toby nie uchodziło, miłościnko!
— Pozwól tylko Babuniu; jak będziesz znów kiedy sama w domu, przyjdę i wymaluję cię; zrobię to dla twoich wnuków, aby miały twą podobiznę.
— Jeżeli już koniecznie chcecie, miłościnko, to zezwolę, — rzekła Babunia, — ale proszę, aby się o tem nikt nie dowiedział, boby ludzie powiedzieli, że się Babuni na starość głupstwa trzymają. Póki żyję, nie potrzebują obrazu, a gdy mnie zabraknie, niech się dzieje, co chce.
Księżniczka przyobiecała milczenie.
— A gdzież się to miłościnka tego nauczyła? Ja w życiu nie słyszałam, aby kobieta umiała malować, — rzekła Babunia, odwracając nową kartę w albumie.
— A to piękne! — zawołała Babunia, patrząc na obraz, który był luźno w album włożony.
Przedstawiał on pod staremi drzewami porośniętą skałę, o którą się bałwany morskie odbijały.
Na wierzchołku skały stał młody mężczyzna, trzymał w ręku pączek róży i spoglądał na morze za odpływającą w dal łódką żaglową.
— Ten obraz także miłościnka zrobiła? — zapytała Babunia.
— Nie! malarz, który mnie uczył, — odpowiedziała księżniczka półgłosem.
— A mężczyzna na skale, to może on?
Księżniczka nie odpowiedziała słowa, twarz jej rumieńcem się zalała, nagle podniosła się i rzekła:
— Zdaje mi się, że księżna jedzie.
Babunia się czegoś domyśliła; wiedziała od tej chwili, czego księżniczce brak.
Księżna nie nadjechała, więc księżniczka znów usiadła a Babunia zręcznie skierowała mowę na Krystynę i Milę. Zwierzyła się ze swym zamiarem i prosiła, aby miłościnka się u księżnej za nimi wstawiła.
Po chwili księżna zajechała przed „Stare Bielidło“. Przywitawszy się bardzo serdecznie z Babunią, podała księżniczce związkę świeżych kwiatów, mówiąc:
— Ty lubisz gwoździki! Nazbierałam ich przy ścieżce.
Księżniczka ukłoniła się nisko, pocałowała księżnę w rękę i zatknęła różczkę kwiatów za pas.
— Gwoździki, to symbol łez! — odezwała się Babunia, spoglądając na kwiatki.
— Symbol łez? — zapytały zdziwione panie.
— Tak jest; to są łzy Matki Boskiej. Ludzie tak mówią o tych kwiatkach: Gdy żydzi Chrystusa Pana prowadzili na Golgotę, Matka Boska szła za Nim i serce jej pękało z boleści, a gdy spostrzegła na drodze ślady krwi Syna, gorzko zapłakała. Z tych łez Matki Boskiej i Syna Jej jedynego wyrosły na drodze do Kalwaryi gwoździki, — rzekła Babunia.
— Są więc kwiatami miłości i łez, — powiedziała księżna.
— Kochający się nigdy nie dawają sobie tych kwiatów z obawy, żeby płakać musieli, — dodała Babunia, podawając księżnej szklankę śmietany z uniżoną prośbą, aby posiłek przyjąć raczyła.
Księżna nie odmówiła.
— Mój Boże, — rzekła Babunia, nawięzując do poprzednich słów, — zawsze jest powód do płaczu; gdzie jest miłość, tam są i łzy. Jeżeli kochający się są szczęśliwi, to im inni ludzie piołunu do szczęścia domieszają.
— Droga księżno! Babunia chce za dwóch kochających się orędować, — odezwała się w tej chwili księżniczka, — racz wysłuchać jej prośby, proszę cię, i dopomóż im, droga księżno.
Księżniczka złożyła ręce i błagającem spojrzeniem spoglądała na księżnę.
— Mów, staruszko, wszak ci już raz powiedziałam, abyś się wprost do mnie zwracała. Życzeniom twoim chętnie zadość uczynię, bo wiem dobrze, żebyś się nie wstawiała za niegodnymi ludźmi, — rzekła księżna, gładząc bujne włosy ulubionej wychowanicy i spoglądając łaskawie na Babunię.
— Nigdy bym się nie odważyła, miłościwa pani, gdybym nie wiedziała, że na to najzupełniej zasługują, — rzekła Babunia i opowiedziała sprawę Krystyny i Mili i objaśniła, jakim sposobem Jakóba do wojska zaciągnięto.
Zamilczała, że pan rządzca ciągle jeszcze Krystynę prześladuje. Nie chciała mu bowiem więcej zaszkodzić, aniżeli było potrzeba.
— To ci sami młodzi ludzie, którzy mieli sprawę z Piccolem?
— Ci sami, miłościwa pani!
— Czy dziewczyna taka ładna, że się wszyscy o nią biją? — zapytała księżna.
— Dziewczyna jak malina, miłościwa pani; na żniwnem poniesie wieniec, to miłościwa pani ją zobaczy. W prawdzie boleść i cierpienia piękności nie dodają, bo gdy miłość dziewczynę trapi, wnet zwiesi głowę, jak zwiędły kwiat. Tak i Krystyna chodzi jak cień; ale jedno słowo ją pokrzepi i ożywi i będzie piękna jak dawniej, — a zwracając się do księżniczki, dodała:
— Miłościnka także bladziutka, ale gdy za pomocą Boską ujrzy ojczyznę i to, co sercu miłe, rozkwitnie i zarumieni się twarzyczka jak pączek róży.
Staruszka słowa: „i to, co sercu miłe“ z takim naciskiem wymówiła, że księżniczka się zmięszała.
Księżna bystro spojrzała na księżniczkę, jak i na Babunię, ale staruszka ze spokojem wytrzymała jej spojrzenie, jakby nic nie zaszło. Chciała tylko księżnej uwagę zwrócić, o więcej jej nie chodziło.
— Zależy jej na szczęściu księżniczki, sama dalej śledzić będzie, — pomyślała Babunia.
Księżna po krótkiem milczeniu wstała, a położywszy rękę Babuni na ramieniu, rzekła:
— Dla tych tam coś uczynimy, a ty, Babuniu, — dodała, — proszę przyjdź jutro o tej porze do mnie do zamku.
— Droga księżno, — odezwała się księżniczka, biorąc album w rękę, — Babunia się zgodziła, abym ją malowała, lecz wymaga, aby zachowano tajemnicę póki żyje. Jak to więc zrobić?
— Przyjdź tylko do zamku, staruszko; Hortenzya cię wymaluje; obraz zaś zostanie u mnie, póki żyć będziesz. Wymaluje także twoje wnuki, a ten drugi obraz ty zatrzymasz, staruszko, abyś miała pamiątkę, gdy dzieci dorosną i pójdą w świat.
Tak rozporządziwszy, ukłoniła się księżna łaskawie i wsiadła z księżniczką Hortenzyą do karocy.
Babunia weszła do domu wielce ucieszona.