<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Hortenzya zatrzymała dla siebie podobiznę Babuni, a staruszce ofiarowała obraz wnuków, z którego się rodzice wielce cieszyli, a najwięcej Babunia sama. Bo Hortenzya potrafiła wlać w twarze duszę i życie i prawdą było, co Babunia wszystkim, którym obraz pokazywała, a wszyscy znajomi musieli go widzieć, mówiła:
Potrzeba tylko, aby usta otworzyli i mówili!
Często mawiała po latach jeszcze, gdy już wnuków w domu nie było:
— Nie jest to wprawdzie zwyczajem u prostego ludu dać się malować, ale na darmo to nie jest. Bo chociaż dobrze pamiętam, jak kto wygląda, to jednakowoż z czasem człowieka pamięć opuszcza, i rysy, kiedyś dobrze znajome się zacierają; a ile razy popatrzę na obraz, szczerze się cieszę.
Z pańskich pól zwozili już ostatnie mendele pszenicy. — Było wiadomo, że księżna nie zabawi już długo w swych dobrach dla zamierzonej podróży do Włoch, więc rządzca wyznaczył dzień obchodzenia wieńca na koniec żniw pszenicznych.
Krystyna była najprzystojniejszą i najładniejszą dziewczyną w całej okolicy. Babunia miała słuszność, gdy radziła, aby właśnie Krystyna wręczyła księżnej wieniec.
Zaraz za dworem było wielkie pastwisko, porośnięte bujną trawą. W pośrodku tegoż ustawili parobcy wysoki słup, który ozdobili zielonymi gałązkami, barwnymi wstęgami i chusteczkami. Pomiędzy zielenią przezierały różczki polnych kwiatów i kiście kłosów zboża. Na krańcach pastwiska tuż obok stogów ustawili ławy, a około słupa udeptali ziemię do tańca.
— Babuniu, Babuniu! — skarżyła się Krystyna, — pocieszaliście mnie przez cały czas, wierzyłam waszym słowom i żyłam nadzieją. Milowi posiałam także miech nadziei, a tu już żniwne nadeszło, i nie wiemy jeszcze, czego się spodziewać mamy. Powiedzcie mi, proszę was, czy może nie pocieszaliście nas na to tylko, abyśmy z czasem łatwiej o sobie zapomnieli?
— Byłaby to arcyniemądra pociecha, dziwna dziewczyno! Com przyobiecała, tego dotrzymam. Jutro się pięknie przyodziej, bo księżna lubi czyste, świąteczne ubranie. A zresztą, gdy dożyję i będę zdrowa, przyjdę także na wieniec. Wtedy mnie zapytaj, a będę ci mogła powiedzieć prawdę, — rzekła Babunia z uśmiechem.
Bo wiedziała dobrze, co się z Milą stało, i gdyby nie była księżnej przyrzekła, że będzie o wszystkiem milczała, nie byłaby omieszkała wybawić Krystynę z niepewności i trapiących myśli.
Wszyscy, którzy chodzili na „pańskie“ jakoteż czeladź dworska, zgromadzili się na drugi dzień w świątecznych ubraniach na zielonym trawniku. Potem nałożyli kilka snopów zboża na wóz i zaprzęgli różnemi wstążkami ustrojone konie. Jeden z parobków powoził. Na snopach zajęła miejsce Krystyna z kilku znajomkami. Młodzież ustawiła się szeregiem za wozem. Na samym końcu szli starsi robotnicy i robotnice. Żniwiarze nieśli sierpy i kosy, żniwiarki sierpy i grabie. Żniwiarki poprzypinały sobie do kaftaników różczki z kłosów zboża, modraków i innych polnych kwiatów. Żniwiarze zaś zatknęli takie same różczki za czapki i kapelusze. Woźnica trzasnął z bicza, zaciął konie, cała gromada zaśpiewała piosenkę i tak zdążał cały pochód do zamku.
Przed zamkiem pochód stanął. Dziewczyny zeskoczyły z woza na ziemię. Krystyna niosła na czerwonej poduszcze wieniec z kłosów, czeladź ustawiła się za nią i tak weszli nareszcie wszyscy, śpiewając wesoło, do przedsionka, gdzie ich księżna oczekiwała.
Krystyna drżała ze strachu na całem ciele i rumieniła się ze wstydu. Ze spuszczonemi oczami i drżącym głosem winszowała księżnej bogatego i szczęśliwego żniwa, a życząc w końcu i na przyszły rok dobrego zbioru, położyła z niskim ukłonem wieniec do nóg księżnej.
Żniwiarze rzucali czapki w górę i wiwatowali na „Swą Panią“, która im uprzejmie dziękowała, odprawiając ich na ucztę i poczęstunek do rządzcy.
— A tobie, dziewczyno, jestem za powinszowanie i wieniec szczególnie wdzięczna, — odezwała się do Krystyny, biorąc wieniec z jej rąk. — Widzę tu same pary, tylko tyś jedyna sama. Myślę więc, że ci się najlepiej odwdzięczę, gdy cię zaopatrzę w tanecznika! — a uśmiechając się, otworzyła drzwi do salonu, w których stanął, jakby z nieba spadł, Mila w chłopskiem ubraniu.
— Jezus, Marya! to Jakób! — krzyknęła dziewczyna i byłaby jak długa runęła na ziemię, gdyby jej Jakób nie był pochwycił.
Księżna cofnęła się do saloniku.
— Wychodźmy, prędzej! — zawołał Mila, — księżna nie chce, abyśmy jej dziękowali!
Gdy się znaleźli przed zamkiem, dźwignął Mila worek do góry i zawołał radośnie:
To mi dała miłościnka, abym pomiędzy was rozdzielił, — a zwracając się do Tomasza, który jak wszyscy inni wielce zdziwiony na Milę spoglądał, dodał: — Bierz przyjacielu i rozdzielaj!
Za zamkiem zaczęli krzyczeć z całego gardła, a Jakób ściskając swoją dziewczynę, opowiadał głośno, że księżnej zawdzięcza wyzwolenie z wojska.
— I Babuni, — rzekła Krystyna; — bo gdyby tej nie było, nie byłoby niczego.
Rozpoczęły się tańce. Przyszli potem i urzędnicy z rodzinami; następnie Proszkowie, leśniczy i młynarzowie, a Babunia była dziś najpierwszą, bo radość nad złączeniem dwóch ukochanych ludzi nie dała jej spokoju w domu.
Krystyna i Mila o mało co staruszki nie uściskali.
— Mnie nie dziękujcie; bom tylko co nieco nadmieniła, księżna dopomogła, a Pan Bóg pobłogosławił, — rzekła Babunia.
— Ale Babuniu! wyście dobrze wiedzieli, że Mila wrócił i był ukryty u Wacława, a nie powiedzieliście mi ani słowa, — zarzucała Krystyna żartobliwie staruszce.
— Nie było mi wolno nic mówić! a zresztą powinno ci było moje oświadczenie wystarczyć, że go zaniedługo zobaczysz. Pamiętaj sobie Krystynko, cierpliwemu wszystko na dobre wyjdzie.
Muzyka, okrzyki, śpiew i śmiech rozlegały się około przystrojonego słupa.
Panowie pisarze tańczyli z wiejskiemi dziewczynami, córki zaś urzędników nie wstydziły się wstępować w koło z wiejskimi parobkami.
Piwo i tańce rozogniły głowy wszystkich, a gdy księżna z księżniczką przybyła na miejsce zabawy, wyprowadzili przed niemi narodowy taniec i radość i wesołość doszła do najwyższego stopnia. Wtedy ustała wszelka nieśmiałość. Czapki i kapelusze latały w powietrzu, a każdy krzyczał:
— Niech żyje długo nasza księżna Pani! — i wychylał na jej zdrowie do dna kufelki.
Księżna i księżniczka cieszyły się szczerze z zabawy ludowej. Mięszały się pomiędzy lud i rozmawiały serdecznie z wieśniakami.
Krystyna zbliżyła się do księżniczki, aby jej rękę ucałować. Hortenzya zamieniła kilka serdecznych słów z dziewczyną i życzyła jej w końcu szczęśliwego małżeństwa z Milą; potem zagadnęła leśniczego i młynarza i wdała się w dłuższą, poufałą rozmowę z Babunią, co widząc pani rządczyni i tejże córka, o mało z zazdrości nie zżółkły. Nie mogły bowiem znieść Babuni, która im wszystkie plany popsuła.
Starszym mężczyznom, popijającym za stołem, kurzyło się już mocno z głowy, wygadywali więc na niesprawiedliwość i krzywdę i odgrażali się pisarzom i rządzcy. Najwięcej podchmielony z pomiędzy nich dopadł garnek wódki, aby pójść do księżnej i wypić jej zdrowie, lecz zamiaru nie wykonał, bo księżnej i księżniczki nie było już na miejscu zabawy.
Kilka dni po żniwnem odjechała księżna z księżniczką do Włoch. Hortenzya odwiedziła przed odjazdem Babunię i dała staruszce piękne granaty, które Babunia w dzień ślubu Krystynie jako pamiątkę wręczyć miała.
Babunia była zadowolona, bo wszystko wypadło według jej zamiarów. Jedna tylko troska jej dopiekała, a tą był list do córki Joanny we Wiedniu.
Tereska byłaby wprawdzie matkę w napisaniu listu wyręczyła, lecz staruszka się obawiała, że w takim razie list nie wypadnie tak, jakby sobie tego życzyła.
Dla tego też zawołała pewnego dnia Baśkę do swej izdebki i zamknąwszy drzwi, wskazała na stół, na którym leżał papier, inkaust i pióro i rzekła:
— Usiądź Baśko, będziesz pisać do ciotki Joanny.
Posłuszna Baśka zajęła miejsce przy stole, a Babunia usiadłszy tak obok dziewczyny, aby mogła patrzeć na papier, zaczęła dyktować:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
— Babuniu! — zawołała dziewczynka, — tak się przecież nie zaczyna listu; jako nagłówek trzeba napisać:
„Kochana Joanno!“
— Nic innego nie napiszesz, jak to, com powiedziała. Bo dziadek i pradziadek twój tak listy pisywali a ja będąc dzieckiem tak samo pisałam. Wszak gdy wstępujesz do kogo w dom, najprzód pozdrawiasz. Więc zaczynaj spokojnie:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Stokrotnie cię pozdrawiam i ściskam kochana córko Joanno, i daję ci do wiadomości, że jestem, chwała Panu Bogu! przy zdrowiu. Wprawdzie mi kaszel trochę dokucza, ale nie ma się czemu dziwić, gdyż niedługo liczyć będę ośm krzyżyków mego życia. Jest to piękny wiek, kochana córko, a Panu Bogu należy się podziękować, gdy się takie lata zdrowo spędzi jak ja je spędziłam. Przytem słyszę i widzę dobrze i mogłabym się jeszcze obszyć, gdyby mnie w tem Baśka nie wyręczyła. Na nogi jestem także dość czerstwa. Mam nadzieję, że ten list was zastanie przy zdrowiu. Stryj choruje, jak się z twojego listu dowiedziałem. Żal mi go bardzo, lecz mam nadzieję w Bogu, że choroba długo nie potrwa. Bo stryj często na zdrowiu zapada, a ludzie mówią: Częste choroby nie sprowadzają żałoby!
Pisałaś mi także, że wychodzisz za mąż i prosisz o moje pozwolenie. Kochana córko! Cóż ja na to mam odpowiedzieć, kiedyś już sama zrobiła wybór według skłonności serca twojego? Błagam Pana Boga o szczęście i błogosławieństwo dla ciebie i Jerzego, abyście na cześć i chwałę boską żyli i na pożytek ludziom. Czegożbym ci miała wzbraniać, jeżeli Jerzy jest godny człowiek, a tyś go pokochała? Jest to twoja rzecz, bo nie ja będę z nim żyła, tylko ty. Myślałam wprawdzie zawsze, że wyjdziesz za Czecha, bo swój do swego się najlepiej nadaje, lecz gdy ci to nie było dane, nie gniewam się na ciebie, bośmy wszyscy dzieci jednego Ojca, jedna ziemia nas wszystkich żywi; mamy więc obowiązek miłować się wszyscy wzajemnie, chociaż byśmy i rodakami nie byli. Pozdrów Jerzego, a jeżeli da wam Pan Bóg zdrowie i urządzicie sobie domostwo, zajrzyjcie i w nasze okolice, bo i dzieci Tereski się ciotce ucieszą. Niech wam Pan Bóg da zdrowie dobre i błogosławieństwo. Zostańcie z Bogiem!“
Baśka musiała jeszcze raz list przeczytać. Potem złożyła i zapieczętowała staruszka pismo i włożyła do półskrzynka, aby po drodze do kościoła oddać list na pocztę.
Kilka dni przed św. Katarzyną zebrała się wieczorem gromada wiejskiej młodzieży w gospodzie. Dom był wewnątrz i zewnątrz rzęsiście oświetlony, drzwi owieńczone, w izbie gościnnej sterczały za każdym obrazem zielone chojny, firanki w oknach były białe jak śnieg, podłoga czysta jak kreda. Długi lipowy stół był pokryty białym obrusem i nałożony kupą rozmarynu, białemi i czerwonemi wstążkami, do których się zabrały drużki, zająwszy wokoło stołu miejsca.
Zeszły się do wicia wieńców na wesele Krystyny, która siedziała u góry stołu najpiękniejsza z pomiędzy wszystkich.
Była dziś wolna od wszelkich obowiązków domowych i stała pod opieką starosty i starościanki, z których to zaszczytnych godności pierwszą piastował Marcin, przewodnik pątników, drugą Babunia. Nie mogła staruszka odmówić Krystynce tej przysługi, aczkolwiek zwykle uchylała się od podobnych zaszczytów. Zastępowała teraz Krystynie matkę, która niedomagała na nogi. Kudrnowa zaś dopomagała z Celinką staruszce w wypełnianiu zaszczytnego obowiązku. Babunia zajęła miejsce pomiędzy drużkami, a sama nie wijąc ani nie wiążąc pomagała słowem i doradzała, gdzie tylko mogła. Młoda pani wiła rozmarynową różczkę dla starszego drużby i starosty, młodsza drużka zaś wiązała wianek dla młodej pani, starsza drużka dla młodego pana, a reszta dziewcząt robiła różczki każda dla swego drużby. Ostatek rozmarynu przeznaczyły drużki na różczki dla gości, postanowiły przystroić nawet konie, którymi młoda para na ślub jechać miała i oznaczyły zaraz wstążki, które do szor miały być przypięte.
Oczy Krystyny żarzyły się blaskiem radości, ilekroć spojrzała na przystojnego, młodego pana, przechadzającego się z drużbami po pokoju. Młodzieńcy mieli dziś najlepszą sposobność rozmawiać swobodnie ze swojemi drużbami; młody pan za to, chcąc zadość uczynić staremu zwyczajowi, tylko od czasu do czasu spoglądał na młodą panią. Krystynie towarzyszył starszy drużba, młody pan zaś musiał się krzątać około starszej drużki. Dzisiaj było wszystkim wolno weselić się, dokazywać, śpiewać, żartować, a przedewszystkiem wymagano tego od starosty Marcina. Lecz młoda pani i młody pan nie śmieli pokazywać otwarcie swej radości. Krystyna i tak mało mówiła; oczy wlepiła w stół, pokryty zielonym rozmarynem, i milczała.
Gdy najmłodsza i najstarsza dróżka przystąpiły do wicia ślubnego wianka i wszyscy chórem zaśpiewali:

„Gdzieś gołębico chodziła,
— ach chodziła,
Żeś białe pióreczka zmoczyła,
— ach zmoczyła?“

młoda pani zakryła twarz białym fartuchem i głośno płakała.
Zatrwożony młody pan spoglądał bezradnie na Krystynę, nareszcie zapytał starostę: „Dla czego tak młoda pani płacze?“
— Bo wiesz — rzekł starosta — radość i smutek w jednem łóżku sypiają; dla tego często jedno drugie budzi. Bądź spokojny; dzisiaj płacz — jutro radość.
Śpiewali piosenkę za piosenką; po wesołych następowały poważne, które wychwalały młodość, piękność i młodość, swobodę kawalerskiego stanu, — aż nareszcie drużki i drużbowie zaczęli śpiewać, jak piękny jest małżeński stan, gdy kochający się małżonkowie żyją zgodnie jak dwa gołąbki, razem zawsze stojąc w codziennej walce o byt, jak ziarnko przy ziarnku w kłosie zboża.
Potem poprosił starosta Marcin o solo dla siebie i oznajmił, że zaśpiewa zgoła nową, nieznaną piosenkę.
— Przezemnie samego na świat wydaną, w ciemności zrodzoną pieśń wam zaśpiewam — wołał starosta na głos.
— A to dalej, piejcie! — krzyknęła młodzież; — zobaczymy, co umiecie!
Starosta rozstawił się w pośrodku izby i zanucił żartobliwym głosem:

„O anielska radości!
Nie ma nad małżeńską zgodność!
Mówisz jej: gotuj groch, —
Zastawi ci krupy;
Mówisz jej o flaczki.
Upiecze ci placki!“

— Piosenka i śpiewak nie są warci złamanego szeląga! — zawołały dziewczyny i same zanuciły piosenkę, aby popsować radość drużbom, którzy prosili Marcina o resztę zwrotek.
Przy śpiewie i żartach ukończono nareszcie różdżki. Dziewczyny wzięły się do wianków. Po ukończonej robocie podały sobie ręce i tocząc koło, śpiewały:

„Wszystko już ukończone,
Wszystko jest gotowe,
Kołacze już napieczone,
Wieńce zamoczone.“

W tem weszła do pokoju pani matka, z pełnemi misami jedzenia. Pan ojciec zaś i starszy drużba przynieśli trunek. Zasiedli więc wszyscy powtórnie do stołu, który jak przedtem rozmarynem, tak teraz był pokryty potrawami, plackami i butelkami. Drużbowie siedzieli razem z drużkami. Młody pan zajął miejsce pomiędzy starszą drużką i starostą, młoda pani zaś usiadła pomiędzy starszym drużbą i młodszą drużką, która jej pieczeń krajała i nakładała na talerz, do czego i starszy drużba był zobowiązany wobec młodego pana. Starosta kręcił się bezustannie około stołu, przyjmował i zajadał kawałki potraw od drużek, znosił cierpliwie ich łajania, za co dziewczyny słuchać musiały jego żartów, poniekąd bardzo pieprzonych, bo Marcin nie przebierał w dowcipach.
Gdy nareszcie wszystkie naczynia odniesiono ze stołu, przyniósł starosta jako podarek od siebie dla młodej pani trzy misy i postawił na stole. Pierwszą, napełnioną pszenicą, podał jej z życzeniem, aby była „urodzajna“. W drugiej było trochę popiołu, zmięszanego z prosem, które młoda pani musiała wybierać, aby się nauczyła cierpliwości; a trzecia misa była „tajna“ i szczelnie przykryta. Była bowiem podana celem stwierdzenia, czy młoda pani potrafi zapanować nad ciekawością. Krystyna miała więc przyjąć, ale tego samego wieczora do niej nie zaglądnąć. — A która kobieta dokazałaby tego? Więc i Krystynie nie dało spokoju i z wolna, gdy nikt nie uważał, uchyliła róg białego obrusa, którym misa była przykryta, a tu — frrr..., wyleciał wróbel, w misie przykryty, do pułapu.
— Widzisz, Krystynko — zawołała Babunia, klepiąc dziewczynę po ramieniu — tak to bywa z ciekawością. Człowiek by wolał umrzeć, jak nie dochodzić tego, co przed nim ukryto; a gdy spojrzymy pod obrus, i tak niczego nie przyłapiemy.
Późno do nocy bawiła się młodzież w gospodzie, bo po sutej wieczerzy nastąpiły tańce. Młody pan z starszym drużbą odprowadzili starościankę do domu, której musieli przyrzec, że się rano rychło stawią.
Wczas rano byli wszyscy mieszkańcy doliny, i Żernowa na nogach. Niektórzy z proszonych na wesele poszli tylko do kościoła, drudzy znów tylko na obiad i tańce, a wcale nieproszeni chcieli chociaż zobaczyć wesele, o którem już tyle niedziel naprzód mówiono, że będzie bardzo huczne, że młoda pani pojedzie do kościoła w pańskiej karecie i pańskiemi końmi; że będzie miała drogie granaty na szyi, wyszywany biały fartuch, kabat z czerwonego sukna, a suknię z mieniącego się jedwabiu.
O tem wszystkiem wiedzieli mieszkańcy Żernowa prędzej aniżeli młoda pani o tem pomyślała. Wiedzieli wszystko dokładnie, byli powiadomieni o najmniejszych szczegółach; wiedzieli, ile i jakie dania na uczcie weselnej będą, w jakim porządku przyjdą na stół; wiedzieli, ile koszul, pierzyn, jakie sprzęty domowe młoda pani z wyprawą dostanie; słowem, wiedzieli wszystko tak dokładnie, jakby sama młoda pani była im o tem napisała.
Nie pójść się popatrzeć na tak świetne wesele, nie widzieć, jak młodej pani wieniec do twarzy, jak płakać będzie; nie widzieć strojnych gości, tego wszystkiego nie widzieć, byłoby po prostu nie do przebaczenia. Wesele stanowiło całą ilość wypadków w historyi tych ludzi, dawało im zasób do rozmów na co najmniej pół roku, mieliby więc to wszystko pominąć?
Gdy się Proszkowie z leśniczym, który wprzód do „Starego Bielidła“ wstąpił, do gospody zbliżyli, musieli się w podwórzu po prostu przecisnąć przez licznie zebranych widzów. W izbie gościnnej zgromadzili się weselnicy, zaproszeni ze strony młodej pani. Pan ojciec jako świadek Krystyny był wykwintnie ubrany; buty mu się szkliły jak zwierciadło; w ręce trzymał srebrną tabakierę. Pani matka miała jedwabną suknię, na szyi białe perły, na głowie złoty czepiec. Babunia była także w świątecznem ubraniu. Drużbów, drużek i starosty nie było jeszcze w gospodzie, bo poszli po młodego pana do Żernowa; tak samo brakowało w gościnnej izbie młodej pani, która się skryła do komory.
Naraz odezwały się w podwórzu głosy:
— Jadą! jadą!
A ode młyna dolatywał odgłos klarnetów, fletów i skrzypiec.
Przyjechali z młodym panem.
Pomiędzy widzami powstał szmer i szept; jeden drugiego szturchał łokciem i odzywały się głosy, jak:
— Patrz! Milowa córka jest młodszą drużką; a Tychanowiczowa starszą.
— Ano tak!
— Gdyby Tomaszowa była jeszcze niezamężna, żadna inna by nie była starszą drużką.
— Tomasz jest świadkiem młodego pana.
— A gdzie jest Tomaszowa? Nigdzie jej nie widać! — Pomaga młodej pani przy ubieraniu.
A kobiety szeptały między sobą:
— Do kościoła nie pójdzie, gdyż „chodzi na ostatnią chwilę”.
— To młoda pani może „wiązanie“ mieć na pogotowiu; wszak żadna inna nie będzie kumotrą; trzymają się jak palce u ręki!
— To się wie!
— Ale patrzecież! Sołtys idzie na wesele. Dziwna rzecz, że go Milowie zaprosili. Wszak on jedyny był winny, że Jakuba do wojska wzięli! — rozwodzili się zdziwieni wieśniacy.
— Co tam! Sołtys jeszcze nie najgorszy człowiek, — odezwał się ktoś w tłumie; — Łucya go namówiła, a pan rządzca resztę przysolił. Nie ma się czemu dziwić! Dobrze Jakub zrobił, że mu nie odpłacił pięknem za nadobne. Łucji to chyba dziś żółć pęknie.
— Wszak ona już po zaręczynach! — odezwała się starsza kobieta.
— Jakto! Nic jeszcze nie słyszałam, — rzekła inna.
— Przedwczoraj się z Józefem Nywełtą zaręczyła.
— Tak! To się dobrze stało, bo ten już dawno za nią chodzi!
— Prawda! Lecz go nie chciała, bo myślała, że dostanie Jakuba!
— Nie dziw! Młody pan, to chłop, aż miło patrzeć!
— Tą piękną chusteczkę ma od młodej pani; zaiste dziesięćguldenówka za nią pękła, — mówiły kobiety.
Takie i podobne głosy odzywały się, gdy młody pan zbliżał się do progu, gdzie go gospodarz pełnym puharem witał.
Gdy młody pan odnalazł młodą panią w komorze, gdzie musiała płakać, póki Jakub nie nadszedł, przystąpiła młoda para do rodziców; starosta miał w ich imieniu długą przemowę, dziękował za wychowanie i prosił o błogosławieństwo.
Wszyscy się rozpłakali.
Gdy nowożeńcy odebrali błogosławieństwo rodzicielskie, ujął starszy drużba młodą panią pod jedną, młodsza drużka pod drugą rękę, młody pan prowadził starszą drużkę, świadkowie przyłączyli się do starościny, drużbowie do drużek, i para za parą opuszczali izbę gościnną, z wyjątkiem starosty Marcina, który na czele sam kroczył i wsiadali do podwodów i karoc, które przed domem stały.
Drużki powiewały chusteczkami, śpiewały piosenki, drużby wtórowali. Tylko młoda pani płakała, oglądając się chwilami za siebie, gdzie w drugim powozie jechał pan młody z świadkami i starościną.
Widze się rozbiegli, a izba gościnna opróżniła się na chwilę. Stara matka siedziała sama przy oknie i patrzała za odjeżdżającymi i modliła się za dziecko, które już tyle lat miejsce jej w domowem gospodarstwie zastępowało i z świętą cierpliwością znosiło wszystkie jej humory, uważając je za konieczne objawy uciążliwej, długoletniej choroby matki.
Lecz wnet zaczęto w izbie gościnnej stoły ustawiać i nakrywać białymi obrusami. Gdzieś spojrzał, stała kucharka lub jakaś pomocnica kucharki. Pierwszą osobą, której wszystko było powierzone, była Tomaszowa. Wzięła chętnie na siebie obowiązek gospodyni domu, jak to już była uczyniła za panią młynarzową przy wiciu wianków.
Wracających z kościoła weselników przywitał gospodarz w progu pełnym puharem. Młoda pani przebrała się w inne szaty i zajęła miejsce u stołu; obok niej na pierwszem miejscu siedział młody pan.
Starszy drużba krzątał się około drużek, które mu podawały na swych talerzach „wysługę”, nakładając mu najlepsze kawałki. Za to mu starosta wymawiał, że się ma „jak Pan Bóg w raju!”
I Babunia była dobrego humoru i docinała niejednym dowcipem staroście, który wszędzie nadskakiwał, wszędzie się kręcił, a wszystkim swoją okazałą niezgrabną figurą zawadzał.
W domu nie byłaby Babunia dopuściła, aby ziarnko grochu na ziemię upuszczono, ale gdy tu goście zaczęli się rzucać pszenicą i grochem, sama pełną garścią obsypała młodą parę, wołając na głos:
— Oby was i Pan Bog tak obsypać raczył Swem boskiem błogosławieństwem!
Porozrzucany groch ani pszenica się nie zniszczyły, bo Babunia widziała dobrze, jak oswojone gołębie zbierały ziarno pod stołem.
Było po uczcie i niejedna głowa kiwała się ciężko ze strony na stronę.
Każdy gość miał przed sobą „wielką usługę“ ułożoną, a gdzie jeszcze takiej nie było, wnet się Tomaszowa o taką postarała. Bo za hańbę by po prostu uchodziło, gdyby gość z wesela miał wrócić bez „usługi“ do domu. Przecież było wszystkiego dosyć.
Kto tylko około gospody przechodził, dostał jeść i pić do syta.
Dzieci, które węszyć przyszły, wracały z pełnemi rękami placków.
Po uczcie składali się goście „młodej pani“ na „kolebkę“, a składka posypała się tak obficie, że się młoda pani aż przelękła, bo i talary w fartuchu znalazła.
Drużbom zaś, podającym drużkom białe ręczniki i w wielkich misach wodę do mycia rąk, wrzucały dziewczyny pieniądze w wodę, a że żadna się nie chciała dać przez drugą zawstydzić, błyszczało same srebro we wodzie.
Za tę składkę wyprawili drużbowie w następny dzień gościnę z muzyką.
Potem poszła młoda pani z drużkami się przebrać, bo niebawem miały się rozpocząć tańce.
Babunia skorzystała z tej chwili i odprowadziła do domu dzieci, które się bawiły w pokoju Krystyny przy sutym obiedzie.
Staruszka musiała wrócić do weselników, bo dopiero późno w nocy miało się odbyć „czepienie“, przy którem była niezbędnie potrzebna.
Babunia zabrała z domu czepiec, który własnym kosztem, jak to było obowiązkiem starościny, kupiła z Tereską w mieście.
Wszyscy tańczyli ochoczo; młodej pani już prawie tchu brakowało i nie dziw, bo musiała z wszystkimi gośćmi tańczyć, chociażby tylko raz wkoło. Nareszcie dała Babunia niewiastom znak, że już po północy, więc młoda pani odtąd do „kobiet“ należy. Drużbowie i drużki przegadywali i targowali się z kobietami o młodą panią, a sam młody pan i starszy drużba sprzeciwiali się temu, aby kobiety pozbawiły Krystynę pięknego wieńca, lecz się to wszystko na nic nie zdało, bo kobiety w końcu zwyciężyły i odwiodły młodą panią ze sobą. Dziewczyny śpiewały pod drzwiami smutnym głosem, aby sobie nie dała zdjąć zielonego wianka, bo gdy go raz utraci, już się nigdy z nim nie spotka.
Lecz to wszystko nic nie pomogło. Młoda pani siedziała już na stołku; Tomaszowa jej rozplatała warkocz; korona z kwiatów i zielony wianek leżały na stole, a Babunia trzymała czepiec z wstążkami na dorędziu. Młoda pani płakała, kobiety śpiewały, krzykały, tylko Babunia była poważna, a chwilami rozweseliła się jej spokojna twarz błogim uśmiechem, potem oczy jej się załzawiły, wspomniała może na córkę, która, kto wie, czy tego samego dnia nie obchodziła wesele.
Czepiec był młodej pani bardzo do twarzy. Pani młynarzowa twierdziła, że w nim wygląda jak cukrowe „jabłuszko“.
— Teraz chodźmy do młodego pana. Któraż będzie z niego kpić? — zapytała Babunia.
— Najstarsza, — rozstrzygnęła pani matka.
— Poczekajcie chwilę, zaraz mu przyprowadzę żonę — zawołała Tomaszowa i wróciła z starą praczką, która w kuchni pomywała.
Kobiety zarzuciły jej białą płachtę na głowę, starościanka wzięła ją pod ramię i zaprowadziła do młodego pana, aby ją kupił. Młody pan uważnie oglądał zamaskowaną kobietę i tak długo wokoło niej chodził, aż mu się poszczęściło dźwignąć płachtę w górę, — spojrzał w starą, zmarszczoną twarz! Było z tego nie mało śmiechu, bo młody pan nie chciał się do takiej żony przyznać!
Przyprowadzono mu drugą żonę.
Ta się wydawała tak staroście jak i młodemu panu nadobniejszą, a w tej chwili przezorny starosta zawołał:
— Co to? Kto kupuje kota w worku? — dźwignął płachtę w pórę i... odsłonił tłustą twarz pani młynarzowej, której czarne oczy się do starosty filutarnie uśmiechały.
— Kupcie ją, kupcie; spuszczę wam ją łacno, — zawołał pan ojciec, wykrzywiając usta i obracając tabakierę w palcach, lecz obracał zwolna, bądź to, że tabakiera była cięższa, bądź to, że dziś miał palce zdrętwiałe.
— Milczcie lepiej, panie ojcze, — naśmiewała się tłusta pani matka, — dziś byście chcieli sprzedać, a jutro byście radzi kupili. Kto się targuje, ten kupi!
Wprowadzono trzecią żonę.
Była to smukła, wysoka niewiasta. Starosta dawał za nią starego szeląga, lecz młody pan sypnął zaraz srebrem i kupił.
Kobiety zgromadziły się teraz wszystkie, zatoczyły koło, wzięły młodego pana pomiędzy siebie i zaczęły wesoło śpiewać:

Wszystko już zrobione,
Wszystko ukończone,
Młoda pani zaczepiona,
Kołacze zjedzone.
Młoda pani zaczepiona,
Kołacze zjedzone!

Młoda pani należała odtąd do kobiet. Za pieniądze, które młody pan zapłacił za żonę, gościły się niewiasty na drugi dzień przed południem, gdy przyszły „słać pościel“. I przy tem śpiewały liczne piosenki i żartowały wesoło.
Starosta twierdził, że „porządne wesele ma trwać trzy dni“, co też zwykle przy każdem hucznem weselu miało miejsce.
Wicie wianków przed weselem, wesele samo, słanie pościeli, przyjacielski obiad u młodego pana, drugi taki obiad u młodej pani i przepicie wianka; tak minął cały tydzień, zanim mogli nowożeńcy odetchnąć i rzec:
— Nareszcie jesteśmy sami.
Kilka tygodni po weselu Krystyny odebrała pani Proszkowa list z Włoch, w którym pokojówka księżnej donosiła, że księżniczka Hortenzya wkrótce wychodzi za młodego malarza, dawniejszego nauczyciela swego, i że jest bardzo szczęśliwa, a kwitnie jak róża, z czego księżna jest bardzo ucieszona.
Gdy Babunia usłyszała radosną nowinę, pokiwała głową i rzekła:
— Chwała Panu Bogu; wszystko się dobrze ułożyło!

∗             ∗

Nie jest celem tej książki opisać życie młodzieży, która około Babuni dorastała, nie chcę także nudzić czytelnika przechadzkami z domu leśniczego do młyna i z powrotem przez małą dolinę, w której było zawsze to samo jednostajne życie. Młodzież dorastała, aż dorosła. Jedni zostali w ojczyźnie, dziewczyny poszły za mąż, chłopcy się pożenili, a starsi im ustąpili miejsca, tak jak z dębu stare liście opada, gdy młode wyrasta. Inni opuścili spokojną dolinę i poszli szukać szczęścia w innych stronach, jak ziarnka, które wiatr rozwieje, daleko od brzegu zaniesie, na innej ziemi, innych wybrzeżach korzonki puszczają.
Babunia nie opuściła małej doliny, w której znalazła drugą ojczyznę. Z spokojnem sumieniem patrzała, jak wszystko koło niej rosło i kwitło, radowała się nad szczęściem bliźniego, pocieszała zasmuconych, pomagała, komu pomocy udzielić mogła, a gdy ją wnuki jeden po drugim opuszczali, odlatując jak jaskółki z pod strzechy, spoglądała za nimi z załzawionem okiem, pocieszając się: „Da Bóg, to się jeszcze zobaczymy!“
I widzieli się, bo co rok dzieci przyjeżdżały w odwiedziny, a Babunia żarzącemi od radości oczyma na nie spoglądała, gdy opowiadali o dziwnych rzeczach wielkiego świata. Pochwalała ich zamiary na przyszłość i była pobłażliwa na ich młodociane wybryki, z jakiemi się przed staruszką nie taili. Słuchali chętnie dobrych rad i upomnień Babuni, aczkolwiek nie zawsze według nich postępowali. — Dorosłe już teraz dziewczyny powierzały Babuni swe tajemnice i wszystko, o czem marzyły i do czego wzdychały. Tak młynarzowa Andzia chodziła się zwierzać i czerpać pociechę, gdy jej ojciec wzbronił kochać przystojnego i pilnego wprawdzie, lecz ubogiego młynarczyka. Babuni się udało panu ojcu wyperswadować, a gdy po latach jeszcze Andzia była niezmiennie szczęśliwa, a mienie się pod rzutkiem kierownictwem zięcia, który pana ojca czcił i miłował, z dnia na dzień powiększało, lubił młynarz powtarzać:
— Babunia miała słuszność; za ubogim chodzi Pan Bóg z skarbem!
Dzieci młodego pokolenia kochała Babunia, jakoby własne wnuki; wszak i malcy staruszki inaczej nie nazywały, jak „Babunią“.
Gdy księżna dwa lata po weselu Krystyny wróciła do dominium, kazała Babunię do siebie zawołać, aby z płaczem pokazać staruszce pacholę, potomka księżniczki, która po pierwszym roku małżeństwa umarła, zostawiając dziecko sierotą, a męża i księżnę w smutku. — Babunia, trzymając niemowlę na rękach, zalała się łzami. Stanęła jej przed oczyma jego młodziuteńka, dobra, piękna matka; lecz oddając księżnej pacholę, odezwała się już spokojnym głosem:
— Nie płaczmy! Życzmy jej nieba, bo ona nie była dla świata; dla tego ją też Pan Bóg zabrał. Bo Pan Bóg tego najwięcej miłuje, którego w największem szczęściu do siebie odwoła!
Ludzie ani nie spostrzegli, jak się Babunia podstarzała i z dnia na dzień nikła; lecz staruszka sama czuła to dobrze. Często mawiała do Adelki — która już była na piękną pannę wyrosła — i pokazywała przytem na starą, pochyłą jabłoń, która co rok bardziej usychała i coraz rzadszą zielenią się okrywała:
— Myśmy sobie równe, pójdziemy też razem spać!
A pewnego roku, gdy wszystkie drzewa w sadzie zazieleniały, stara jabłoń stała smutna — bez liścia. Musieli ję wykopać i spalić.
Tego samego roku Babunia bardzo kaszlała. Nie mogła już dojść do miasta do „bożego kościołeczka“, jak zwykle była mówić. Ręce jej chudły więcej i więcej, głos stawał się słabszym, coraz słabszym.
Pewnego dnia rozesłała Tereska listy na wszystkie strony świata, aby się dzieci zjechały.
Babunia się położyła, nie mogła już utrzymać wrzeciona.
Przyjaciele z leśnicy, z młyna, z gospody i z Żernowca przychodzili się dowiadywać kilka razy na dzień, jak się Babunia miewa — ale staruszce nie było lepiej. Adelka odmawiała z nią pacierze, musiała co rano i wieczór opowiadać, co się działo w sadzie, zagrodzie, z drobiem; musiała rachować, ile dni jeszcze minie, nim pan Beyer przyjedzie, i często powtarzała:
— Może i Janek z nim przybędzie!
Pamięć zaczęła ją opuszczać. Często wołała Baśki zamiast Adelki, a gdy jej Adelka przypomniała, że Baśki w domu nie ma, opamiętywała się staruszka i odzywała się z westchnieniem:
— Tak jest; Baśki nie ma; jest-li szczęśliwa? Już ja jej się nie doczekam!
Ale doczekała się dziewczyny.
Pan Proszek wrócił z Wiednia a z nim student Wilemek i Joanna; przybył Kaspar, syn Babuni, a z gór przyprowadził pan Beyer, wyrosłego młodzieńca Janka; przyjechał i Aurel ze szkoły leśniczej, dokąd go księżna oddała, poznawszy zamiłowanie i znakomite zdolności chłopca do leśnictwa.
Wszyscy spieszyli do Babuni; ale najpierwsza z wszystkich była Baśka; przybyła razem ze słowikiem, który jak po inne lata osiadł w gniazdeczku naprzeciwko babusinego okna.
Baśka mieszkała jak ongi w babusinym pokoju; gdzie razem z staruszką słuchała śpiewu słowika, gdzie rano i wieczór Babunia żegnała dziewczę święconą wodą.
Były znów razem; ten sam śpiew słowika, co kiedyś odbijał się i teraz o ich uszy; te same gwiazdy żarzyły się na niebie, w które się niegdyś wpatrywała jako dziecko, teraz ręce Babuni spoczywały Baśce na głowie; lecz inne myśli się dziś w niej rodziły i odmienne uczucia wyciskały z jej ócz łzy, łzy inne od tych, które ongi po twarzy dziewczynki spadały, które Babunia z cichym uśmiechem z rumianych lic Baśki ocierała, ongi, gdy jeszcze w małem łóżeczku sypiała. Wtedy łzy zrosiły wprawdzie oczy, ale ich nie zachmurzyły.
Babunia czuła, że życie jej już nie długie; więc jako dobra, mądra gospodyni wszystko do porządku doprowadzała.
Nasamprzód pojednała się z Panem Bogiem i ludźmi, a potem podzieliła swą skromną pozostałość. Każdy dostał pamiątkę; dla każdego, który do niej przyszedł miała miłe słowo, każdego, który odchodził, długo oczy jej odprowadzały, a gdy księżna po dłuższych odwiedzinach z synem Hortenzyi odeszła, wzrok staruszki długo spoczywał na drzwiach. Czuła, że się z nimi na świecie już więcej nie spotka.
I te „nieme twarze”, koty i psy zawołała do siebie, głaskała je i pozwoliła Sułtanowi lizać rękę.
— Patrzcie na te zwierzęta jak są człowiekowi wdzięczne, — rzekła Babunia, — gdy im się krzywdy nie robi.
Potem zawołała Urszulę i przykazała jej:
— Gdy umrę, Urszulko, wiem, że już długo ze mną nie potrwa, bo mi się dziś w nocy śniło, że Jerzy po mnie przyszedł, gdy umrę, nie zapomnij obwieścić śmierci pszczołom, aby wam nie pomarły; nie zapomnij więc, bo ci drudzy by mogli zaniedbać.
Staruszka wiedziała, że Urszula rozporządzenie wypełni; bo służąca wierzyła, w co inni wierzyć już przestali; więc tem snadniej mogliby zapomnieć polecenia wypełnić, chociażby i babusiną wolę chętnie chcieli wykonać.
Dwa dni później pod wieczór zaczęła Babunia dogorywać.
Baśka przepowiadała umierającej modlitwy konających; staruszka powtarzała słowa za dziewczyną; na raz zamilkła; oczy wlepione w krucyfiks zawieszony na ścianie stanęły słupem — nagle oddech ustał.
Życie zgasło jak gaśnie pomału dopalająca się świeca, która palidło swe zjadła.
Baśka zamknęła umarłej powieki; młoda Milowa otworzyła okno, „ażeby dusza miała wolną drogę do odlotu“. Urszula nie zatrzymała się ani chwili pomiędzy płaczącymi, lecz pospieszyła do pasieki i pukając po trzykroć w każdy ul, powtarzała:
— Pszczółki, miłe pszczółki, zwiastuję wam, że nam Babunia umarła!
Potem usiadła na ławce pod bzem i rzewnie szlochać poczęła.
Pan leśniczy kroczył raźnie drogą do Żernowa, aby kazać zadzwonić w „konający dzwonek“. Sam się do tej przysługi ofiarował, bo było mu duszno w izbie. Chciał być sam, aby swobodnie płakać.
— Brakowało mi Wikci; jak mi będzie bez Babuni? — mówił do siebie.
Gdy dzwonek konających zadzwonił, głosząc wszystkim ludziom, że Babunia umarła, zapłakała cala dolina.
W trzeci dzień rano odbył się pogrzeb. Kondukt był bardzo liczny, bo wszyscy, którzy Babunię znali, chcieli staruszce oddać ostatnią przysługę, a gdy się pochód pogrzebowy zbliżył do zamku, biała ręka odsunęła ciężkie firanki, księżna stanęła w oknie i dopóki kondukt widać było, dopóty oczy jej smutne nań spoglądały, potem spuściła firankę i głęboko wzdychając, rzekła:
— Szczęśliwa niewiasta!

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.