<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Zatrzymał się wózek przed chatą Sierockiego, gdzie mieszkał pan Adolf. Były tam trzy izby, w największej umieszczono Antosia. Zaledwie stanąłem w progu, spostrzegł mnie lekarz i energicznym gestem dał znak, żebym nie wchodził, poczem przykładając dłoń do ust i chmurząc czoło, wymownym tym ruchem zażądał zachowania największej ciszy. Zatrzymałem się więc, nieśmiąc wejść, a pragnąc choć na chwilę obaczyć chorego i zasięgnąć od lekarza wiadomości. Stałem w progu, zaparłszy oddech w sobie i czekałem, nadsłuchując. Serce biło mi w piersiach jak młotem. Cisza była zupełna, muchę przelatującą można było usłyszeć, daleki tylko czasem dolatywał odgłos oddalających się wózków lub jeszcze dalsze jakieś hukanie pastuszków z pod lasu.
Długo tak stałem nieruchomy i czułem, że nogi drętwieją podemną. Znużony, oparłem się ramieniem i lewą skronią o oddrzwia i przymknąłem powieki. I rzecz dziwna, w tej chwili żywo zbudził się w mej wyobraźni obraz owego Baczmahy grzęznącego w głuchej przepaści z pruchniejącemi pod sobą nogami, opartego lewym bokiem i skronią o glinianą ścianę... Nie myślałem już o Antosiu, tylko o owym szlachcicu, jakby o jakim rzeczywiście istniejącym człowieku, na wiekowe skazanym męki — i całą jego we własnych członkach odczuwałem torturę.
Jest to fakt, który każdy sam na sobie może sprawdzić (jakkolwiek doświadczenie to nie jest bezpieczne), że zmusiwszy się silnem postanowieniem do dłuższej nieruchomości, jakby zahypnotyzowani, wpadamy po pewnym przeciągu czasu w rodzaj katalepsyi i tracimy w końcu wszelką wolę poruszenia się i nawet świadomość możności ruchu. W podobnym stanie znajdowałem się wówczas i nieskończenie długo stałem tak w progu niezmieniając pozycyi — i wyobraźnią odczuwając torturę Baczmahy.
Jęk cichy, tak cichy jak brzęk muchy uwięzłej w sieci pajęczej, a niewypowiedzianie bolesny, doleciał mego ucha. Z tym jękiem spływała się mrzonka moja, wszystkie moje uczucia, w jedną nierozdzielną całość. Ciężka zmora gniotła mi serce i nie mogłem się ocknąć.
Szept jakiś w pobliżu zbudził mnie. Otworzyłem oczy i teraz dopiero spostrzegłem, że w pokoju Antosia znajduje się oprócz lekarza, także młody uczeń medycyny, wezwany przez niego do pomocy dla pielęgnowania chorego.
— Lodu! — szepnął lekarz, zbliżając się na palcach ku mnie. A widząc, że się nie poruszam, pochwycił mnie za rękę i wyprowadził do sieni.
Spotkaliśmy tam p. Adolfa, który wyszedł właśnie z swej izby.
— Każ pan więcej lodu przynieść — rzekł do niego lekarz.
— Jakże choremu? — zapytał p. Adolf.
— Źle bardzo.
— Czy jest nadzieja? — zapytałem.
— Nic nie wiem, nic nie wiem — odrzekł niecierpliwie. — Nadziei do ostatniej chwili się nie traci.
A po chwili dodał, zwracając się do pana Adolfa:
— Przez czas nieobecności pana, było tu najmniej pięćdziesiąt osób, dowiadujących się o chorego. Każdy pyta o to samo, każdemu muszę to samo powtarzać, niektórzy chcą tu ze mną głośne prowadzić rozhowory i rady mi nawet dawać. I bulioniki przynoszą i rosoły na kurczęciu, i plastry, i maści cudowne, i wodę z Lourdes! Z tymi wszystkimi już ja sobie nie dam rady! To jest śmierć! Jak pan nie postawisz górala na straży, aby tu nikt nie wchodził, to każ pan chorego wynieść zaraz na cmentarz, albo niech tu kto inny za mnie siedzi.
Obrócił się ku mnie:
— Proszę łaskawych panów tu nie przychodzić, bardzo stanowczo proszę! Idźcie panowie na wycieczkę, pogoda śliczna... albo nie, to ja pójdę...
— Przepraszam najmocniej pana konsyliarza, ale ja tu pierwszy raz. Nie miej pan za złe przyjaciołom chorego, że...

— Nie mam, nie mam, nie mam za złe nic nikomu! Ale dowiadujcie się panowie od p. Adolfa, a tu nie przychodźcie.
— Już nie przyjdę. Wybacz pan, jeszcze tylko jedno: czy chory przytomny?
— Nie, nie, nie, już mówiłem. Jeźli przyjdzie do przytomności, to nie prędko... ale wątpię. Czaszka... rozumie pan?... popękana jak garnek, któryby o ziemię rzucił. Rozumie pan? no, to i dość. W dodatku przedramię złamane, noga w stopie zwichnięta, chrząstka w nosie strzaskana, lewe oko zagrożone... i różne obrażenia wewnętrzne... hohohohoo!... Zrobiliśmy opatrunek na razie. Jutro trzeba powtórzyć operacyą... Od pana Adolfa proszę panów się dowiadywać, od pana Adolfa tylko. Upadam do nóżek! moje uszanowanie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.