<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Góral postawiony na straży, nie wpuścił mnie nazajutrz rano do chaty Sierockiego. Pełnił on swój obowiązek z pewną dumą, że mu tak ważna misya poruczoną została i w poczuciu swego prawa, był w swej gorliwości bezwzględnym i nieubłaganym. Ani perswazye nie pomogły, ani przerozumować i wywieść się w pole nie dał, ani przekupić. Przyjął cygaro z podziękowaniem i zapalił, przyjął ofiarowany mu papierek z pocałowaniem ręki, ale z miejsca ruszyć się nie chciał, ani nawet zanieść mego biletu Adolfowi, obawiając się, że gdy od wrót odejdzie, to ja pójdę za nim. Spróbowałem wreszcie gniewać się i gwałtem utorować sobie drogę: nie będzie chłop śmiał »gwałt gwałtem odeprzeć« — pomyślałem. Otóż śmiał i gwałtu się nie uląkł wcale, zagrodził mi drogę, i widziałem, że gotów nawet wziąć się ze mną za bary, gdybym chciał siły próbować. Spojrzałem na niego, i widząc, że mu nie sprostam, dałem pokój.
Staliśmy tak chwilę naprzeciw siebie, spoglądając z pod oka, gdy nagle chłop się uśmiechnął i skrobiąc się za uchem, oświadczył, że teraz mój bilet gotów zanieść do chałupy. Zapytałem, czemu wprzódy nie chciał tego uczynić, — ale on zamiast odpowiedzi, przywołał przechodzącego drogą jakiegoś swego »ujka« i zaofiarował mu wyjęte z ust swych zapalone cygaro, którem tamten bezzwłocznie raczyć się zaczął, zamienili słów parę i »ujek« został na straży, a on odszedł z moim biletem, na którym nakreśliłem słów parę.
Za chwilę wrócił. Przyniósł mi przyozdobiony herbem, elegancki bilet Adolfa, na którym nakreślone było ołówkiem:
»Przepraszam, że nie przyjmuję. Stan jednakowy. Wieczorem będę u pani Józefowej. Przyjdź pan, opowiem detailicznie«.
Nie czekałem do wieczora, ale poszedłem tam bezzwłocznie, aby się dowiedzieć o zdrowiu panny Józefy. W progu spotkałem pana Walentego, który zapewnił mnie dziesięć razy, że »Pana Boga kocha« i powiedział, że dziewczę jest chore, zmęczone, zdenerwowane i dzisiaj z łóżka nie wstanie. Potem wyrzekać zaczął na Zakopane, na Tatry, na góry, skały, wodospady i górali, na wycieczki i niedorzeczne zachcenia kobiet, na turystów i Towarzystwo tatrzańskie, na Kasyno i restauracye — i na cały Boży świat. W ciągu tych gorżkich żalów, wspomniał kilka razy o pannie Róży, w sposób, który mi dał do myślenia i nasunął wniosek, że i ona w fatalnym musi być dziś humorze.
Pomimo obawy, jaką mnie przejmował zły humor panny »cioci«, wybrałem się jednak wieczorem do ich chaty, w nadziei, że zastanę u nich p. Adolfa i zasięgnę bliższych wiadomości o Antosiu.
W samej rzeczy, przyszedł p. Adolf w pół godziny może po mem przybyciu, a z jego zjawieniem się, poprawił się także humor cioci, która tym razem i na Bolesławie wywierała srogą zemstę za odegraną wczoraj na hali Pysznej komedyę. Bolesław odetchnął, a Ksenia starała mu się wynagrodzić wycierpiane męki.
Adolf, zasypany pytaniami, opowiadał w najlepsze makaronicznym swym językiem, gdy otworzyły się drzwi z drugiej izby i ukazała się w nich panna Józia. Blada, weszła chwiejnym krokiem, zbliżając się wprost do pana Adolfa i podając mu rękę przyjaźnie.
— Jakto, Józiu? wystałaś? — zapytała ją matka zdziwiona.
— Ach, mamo, tak nudno mi było leżeć!... Usłyszałam głos pana Adolfa i wstałam... aby się dowiedzieć...
Twarz jej oblała się bladym rumieńcem, który więcej jeszcze uwydatnił, jak bardzo zmieniła się i zmizerniała w ciągu jednego dnia.
— O panu Antonim zapewne? — uprzedził ją pan Adolf. — Tak bardzo się pani wczoraj przeraziła mojem opowiadaniem! c’est vraiment impardonnable de ma part, że pani opowiadałem o tym strasznym wypadku... ale nie wiedziałem, że pani taka wrażliwa...
— Jakże się ma pan Antoni? — przerwała Józia.
— Źle, bardzo źle... teraz wieczorem cokolwiek niby lepiej... Nadziei nie trzeba tracić, powiada doktor. Wszystko się robi, co można. Operacya odbyła się szczęśliwie. Po lekarstwo, bandaże, przyrządy chirurgiczne... posłaliśmy, telegrafowaliśmy do Krakowa. Nikogo do domu nie puszczamy, nikogo. Doktor zalecił przedewszystkiem ciszę i ciszę. Czuwamy nad nim dniem i nocą... j’ai passé la nuit sans fermer l’oeuil.
— O, pan jesteś bardzo dobry! — i podała mu rękę, którą on uścisnął i chwilkę małą zatrzymał w swej dłoni. Nie broniła mu tego, niebieskiemi swemi oczyma zdawała się go błagać z głębi duszy, aby i nadal równie »dobrym« pozostał dla Antosia.
Pan Adolf z całą naiwnością widział w tem tylko podziw dla swojej dobroci i szlachetności, i rósł w poczuciu próżności własnej. Odpowiadając na zadane mu pytania o Antosiu, ciągle mówił o sobie, o sensacyach, jakich doznawał siedząc przy chorym, o wrażeniu, jakie na nim sprawiały szczegóły operacyi, o współczuciu i litości, jaką go przejmuje jego widok. Józia słuchała tego wszystkiego z takiem zajęciem, jakiego przedtem nigdy nie udawało mu się wywołać, czuł się więc dumnym i szczęśliwym.

Biedna dzieweczka trzymała się mężnie, nadludzkie czyniąc usiłowania, aby nie dać poznać po sobie, jak wiele ją ten przybrany spokój kosztuje. Gdy jednak czuła, że siły się jej już wyczerpują i blizką jest omdlenia, szepnęła kilka słów Kseni, i oparłszy się na jej ramieniu, wyszła z pokoju.
Za jej to niezawodnie poleceniem, Ksenia, wróciwszy do nas, powiedziała przy pożegnaniu p. Adolfowi:
— A jutro przyjdzie pan znowu do nas i opowie nam co się dzieje z panem Antonim... nieprawdaż?
Nie trzeba było p. Adolfa namawiać, przyszedł nazajutrz, przyjaźnie witany, choć gorsze przyniósł wieści; przychodził co wieczora i dni następnych. Stan chorego to pogarszał się, to znowu polepszał nieco, ale w ogóle nie uległ ważniejszej zmianie. Było dni kilka, w których lekarze żadnej już prawie nie robili nadziei, potem niewyczerpana siła młodości nową wywołała reakcyę i znowu słaba nadzieja zabłysła. Przytomności jednak chory dotąd nie odzyskał.
Nastały słoty, — a jeźli słota nigdzie nie rozwesela, to już chyba w Zakopanem napawa większym smutkiem niż gdziekolwiek na świecie. Skoro deszcze się zaczną, mgła przysłoni nietylko góry, ale i przedgórza, tak zwane regle, i cała okolica przybiera pozór jakiejś jałowej, rozpacznej płaszczyzny, moczaru, zasianego tu i owdzie kupami potrzaskanych głazów. Nie wpływa ten widok korzystnie na melancholiczne usposobienia, a cierpień moralnych zaiste ukoić nie zdoła, raczej je bardziej rozrani.
Od dnia naszej wycieczki na Bystrą usposobienie panny Józefy uległo zupełnej zmianie, a wstrząśnienie moralne, jakiego zaznała, zachwiało widocznie jej zdrowiem. Na stargane nerwy wpłynęła teraz jeszcze i słota i wywołała nastrój umysłu, który w sercu matki groźne zaczął budzić obawy.
Zaczęto mówić o wyjeździe. Najbardziej na to nastawał p. Walenty, który od czasu, jak mu ubyli najlepsi partnerzy do taroka, wyrzekał na »koronne nudy« i zaklinając się, że »kocha pana Boga«, dowodził, że ci tylko do Zakopanego przyjeżdżać winni, którym zbytek zdrowia zawadza. W chwilach uniesienia dawał na to nawet swoje »szlacheckie słowo honoru«.
Innego zdania była ciocia — a ciesząc się coraz przyjaźniejszym stosunkiem, jaki się w ostatnich dniach nawiązywać zaczął między Adolfem a jej siostrzenicą, radziła, aby słotę przeczekać, a przynajmniej zatrzymać się jeszcze do zapowiadanego od dawna na cel dobroczynny tańczącego wieczoru w Dworcu tatrzańskim, gdyż, jak utrzymywała, całe »towarzystwo« poczytałoby im to za złe, gdyby przed ową zabawą wyjechały. Nawet pani hrabina by się mogła pogniewać — tem bardziej, że Ksenia miała na tym balu z jej synową sprzedawać bilety, a na urządzanym przez nią koncercie odśpiewać duet z Hugonotów z p. Bolesławem.
Panna Józia dowiedziała się ostatnia o projekcie wyjazdu. Wiadomość ta zelektryzowała ją nagle i wyrwała z bezdusznej zadumy, w jakiej całemi nieraz trwała godzinami. Przypadła do rąk matki i ciotki i, zapewniając że czuje jak jej pobyt w Zakopanem służy, że z każdym dniem czuje się teraz silniejszą, prosiła ze łzami w oczach, aby nie wyjeżdżać. Za jej przykładem poszła Ksenia i obie zapewniały, iż za dni kilka najpiękniejsze znowu zabłyśnie nad Tatrami słońce.
W samej rzeczy, pewnego wieczoru, słońce wychyliło się z po za chmur, a przymglone jeszcze nieco lasy świerkowe niższych regli powlokły się znowu, jak bywa po deszczu, o zachodzie ową ciemno-szafirową aksamitną oponą, której żaden artysta odtworzyć pęzlem nie jest w stanie.
Na wieczorną herbatę przybył, jak zwykle, p. Adolf i tym razem pomyślniejsze nieco przyniósł wieści. Antoś zwolna odzyskiwać zaczął przytomność, od kilku dni już poruszał w gorączce ciągle ustami, szepcąc niezrozumiałe jakieś wyrazy i wołając czasami »mamo«... dziś powiedział kilka słów wyraźnie i z sensem: »boli bardzo głowa«... »kto tu?«... »nie ruszać mnie«... »lepiej dobić«... Lekarze, którzy już czwarte odbyli konsylium, upatrują w tych zmianach pomyślne wróżby i mają teraz stanowczą nadzieję utrzymania go przy życiu. Zamierzona początkowo amputacya nogi okazała się zbyteczną. Z czaszki odjęto kilka okruchów kości i zdaje się, że już tam nie będzie potrzeba ponawiać operacyi. Lewe oko tylko zagasło na wieki, przysłonione opadającą powieką.
Smutną te wieści były pociechą, ale zawsze pociechą.
Następne dni również przyniosły polepszenie: w młodzieńczym organizmie odradzały się siły z niepojętą szybkością. Gorączka ciągle się obniżała, chory sypiał dość spokojnie, jadł i domagał się pożywienia, częściej słowo jakie wymówił i zdawał się poznawać ludzi, którzy go pielęgnowali. Na pytania odpowiadał zwykle zrozumiałym gestem, ruchem ręki, skinieniem głowy, czasem słowem jakiem, a zawsze odpowiedź była rozsądną, — nie odpowiadał jednak nigdy bezwłocznie po zapytaniu, ale dopiero po dłuższej chwili, tak, jakby mu z trudnością przychodziło rozumieć co do niego mówiono, albo jakby odpowiedź na najprostsze pytanie dłuższego wymagała namysłu. Wyczerpany wysiłkiem mózgu, na dalsze zadawane mu pytania zwykle już wcale nie odpowiadał, albo też odpowiedź mniej była trafną. Przymykał wtedy powieki i odrazu zapadał w sen głęboki, jak człowiek ciężką unużony pracą.
Lekarze do jego łoża nie przypuszczali nikogo, a usilne prośby moje, aby mi go wolno było obaczyć choć na chwilę, poczytując za sentymentalizm, odprawiali zapewnieniem, że za dni kilka nietylko go obaczyć, ale i pomówić z nim mi pozwolą. Usprawiedliwiali tem swój zakaz, że widok osoby, której od czasu nieszczęścia swego nie oglądał, sprawićby mógł na nim zbyt silne wrażenie, sprowadzić kongestyę i wywołać zaburzenia nerwowe. Musiałem się oczywiście poddać ich woli. Gorzką jednak ironią mi się wydało, że przystęp utrudniono dla mnie, którego łączył z chorym serdeczny stosunek, podczas gdy wolno z nim się widywać codzień Adolfowi, który mu był zawsze antypatycznym.
Minęło znowu dni kilka. Szybki przybytek sił fizycznych zadziwiał nawet lekarzy. Stan jednak umysłu i nerwów nie zadawalniał ich wcale, a nawet coraz poważniejsze budził obawy. Zdarzały się to krótsze, to dłuższe paroksyzmy nerwowe, wywołane czasem lada błahą przyczyną, które trudno było uspokoić. Zdarzyły się dni gwałtownego wzburzenia, z całą skalą przemiennych nastrojów i usposobień, to niespowodowane niczem wybuchy niepohamowanego gniewu, to znowu płacz spazmatyczny, lub dzika jakaś gadatliwa wesołość, najprzykrzejsze sprawiająca wrażenie.
— Gdybyście państwo widzieli — mówił nam p. Adolf na wieczornej herbacie — jak się mój chory dziś śmiał szalonym śmiechem... to aż dreszcz przechodził po mnie. Imaginez vous: głowa obandażowana, zęby z przodu wybite, warga przecięta, policzki zapadłe, nos strzaskany, oko lewe martwe, i ten śmiech!... C’était quelquoe chose de macabre! ...po tej wesołości nastąpił płacz, łzy mu ciekły strugą po twarzy i szlochał tak, że aż nim rzucało i zachłysnął się od płaczu... c’était navrant. Doktor poszedł do drugiego pokoju po krople, a ja chciałem tymczasem go uspokoić i nachyliłem się nad nim... trzeba głośno mówić, bo niedobrze słyszy... a wtem jak dziki zwierz machnie ręką i mnie prosto w oczy... nous avons oublié de couper ses ongles... nawet mnie rozdrapał... voyez-vous?...
I przechylił się p. Adolf ku pannie Józefie, bladej jakby ją zdjęto z tortury. W samej rzeczy miał dość dużą szramę tuż pod okiem, zalepioną angielskim plasterkiem.
— Szczęściem, że mnie w oko nie trafił — opowiadał p. Adolf dalej. — Teraz znowu nastąpiła depressya, jak to nazywa doktor. Pół dnia już milczy, ze spuszczonem na dół spojrzeniem, jakby zawstydzony, i nic nie mówi, jakby odrętwiał, a na pytania nie odpowiada, nawet ust nie otworzy, aby przyjąć lekarstwo i trzeba je rozchylać. A tak silnie ma szczęki zaciśnięte, że doktor miał niemało z nim kłopotu... zupełnie jak martwy. Skorzystałem z tej chwili i poobcinałem tygrysowi paznogcie...
P. Adolf rad ze swego dowcipu zaczął się śmiać.
— Czy, kiedy jest spokojniejszym, mówi rozsądnie? — zapytałem.
— Kiedy jest spokojnym, nic nie mówi.
— Ale kiedy jest w usposobieniu normalnem?
— Ja nie wiem czy on był w niem kiedy w życiu — odezwała się ciotka.
Dowcip cioci podobał się bardzo p. Adolfowi.
Vous avez parfaitement raison! nie był nigdy normalnym, mówi jednak czasem rozsądnie: na pierwsze, drugie pytanie odpowiada sensownie, ale później już dywaguje i deklamuje wiersze. On tak pięknie dawniej deklamował... pamięta pani?... a teraz z powodu wybitych zębów i strzaskanej chrząstki w nosie zupełnie inny ma głos, a mówi tak niewyraźnie, jakby po szkle zgrzytał. Zaledwie zrozumieć go można. Pauvre diable!...
— Czy wie, co się z nim stało?
— Nie wie, nic nie pamięta. Doktor mówi, że to się zaczyna amnezya wsteczna. Powiada, że to może minąć i wtedy sobie chory wszystko przypomni. Ale jest także obawa, że nastąpi paraliż postępowy... C’est drôle! Te »wsteczne« i »postępowe« choroby, jak polityka...
Ubawił się p. Adolf dowcipną swą uwagą. Nastała chwila milczenia. Panie zajęte były haftem, Bolesław, siedząc przy pannie Kseni, pociągał na dół swoje wąsy, p. Walenty przy drugim stoliku tasował karty do »napoleońskiego« passyansa.
Tiens — odezwał się znowu p. Adolf, uśmiechając się sam do siebie. I zwracając się do mnie, zapytał: — jak to mówi le dicton populaire: »Nie miała baba kłopotu?...« To na mnie tak spadł p. Antoni, jak z nieba... Nie z nieba, ale z tych... ah, le mot ne me revient jamais... z tych piargów!... kłopot niemały i koszt... ale to najmniejsze. Ja się nie skarżę, puisque cela me donne l’occasion do dobrego uczynku. Stryj jego napisał mi, że zdaje opiekę na mnie, bo nie jest w stanie nic przysłać... ma złe urodzaje, proces z właścicielem majątku, długów po uszy i dziesięcioro dzieci... figurez vous, dziesięcioro! No, więc podjąłem się opieki, et je ne manquerai pas wszystko zrobić co się da, aby go ratować...
Tu zwrócił się do panny Józefy z kokieteryą dandysa:
— Panna Józefa mi powie: »Jaki pan dobry«, et je me sentirai recompensé au delà du mérite.
Józia podziękowała mu błagalnem spojrzeniem, pełnem niewypowiedzianego smutku i wdzięczności. W oczach jej szkliły się łzy, usta drżały, chciała coś mówić, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Łezka tylko upadła na robótkę, którą trzymała w ręku.
— Teraz ja powiem... c’est a moi le tour... »jaka pani dobra«, że pani ma tyle litości nad tym biedakiem! Wszystko zrobię dla niego, co będzie w mojej mocy! Doktorowie mówią, że trzeba go zawieźć do Wiednia, do słynnego zakładu leczniczego, gdzie będzie miał ciągłą opiekę i wszelkie wygody, a może za jakie pół roku lub za rok zwolna przyjść jako tako do zdrowia... przynajmniej tyle, aby nie był ciężarem ludziom i sobie... Pytałem już o warunki umieszczenia w takim zakładzie... Ça coutera diablement cher... ale niech kosztuje co chce...
Tu znowu spojrzenie panny Józefy dostało się p. Adolfowi w nagrodę. Czy wyrażało prośbę, obawę, czy dziękczynienie — ja nie wiem. Takich spojrzeń opisać niepodobna, a zrozumieć trudno dla niewtajemniczonych w najskrytsze myśli dziewczyny, która takiemi jak Józia na Adolfa patrzy oczyma.
Pewnego dnia zauważyłem, że wygląda sposobności, aby ze mną pomówić sam na sam. Starałem się jej to ułatwić z pomocą Bolesława, który jednak w swej niedomyślności zaledwie zrozumiał o co mi idzie. Przypuszczałem, że panna Józia chce mi się z czemś zwierzyć. Tak było w samej rzeczy.
— P. Adolf postępuje bardzo szlachetnie z p. Antonim — rzekła mi, — jednakże... dziwnie to się stało, że on właśnie objął nad nim opiekę z woli jego stryja... zapewne zechce teraz odebrać jego rzeczy i papiery z dawniejszego jego mieszkania. P. Antoni pewnieby sobie był tego nie życzył, aby jego papiery przeglądano... szczególniej, aby je przeglądał p. Adolf... pan wie, jaką on czuł do p. Adolfa antypatyę... Czy nie możnaby temu przeszkodzić? Pan jeden mógłbyś to uczynić!... Zrób pan to! — dodała, składając ręce błagalnie — pan byłeś zawsze szczerym jego przyjacielem...
Teraz dopiero przypomniałem sobie to wszystko, co mi mówił Antoś w czasie fatalnej naszej wycieczki do owej groty, gdy przypuszczał, że może kark skręcić na usuwającej się z pod nóg ścieżce, polecenia, jakie mi dawał, aby w razie jego śmierci zwrócić pannie Józi znajdujące się w jego papierach listy jej i fotografie. Wstyd mnie ogarnął wielki, że o tem mogłem zapomnieć i że nie przyszło mi na myśl zawczasu uchronić jego tajemnicę serdeczną, aby się nie dostała w niepowołane ręce, wtedy szczególnie, gdy Adolf obejmował nad nim opiekę.
Bezwłocznie udałem się do mieszkania, które zajmował Antoś przed nieszczęsnym wypadkiem. Powiedziano mi tam, że Adolf wczoraj właśnie kazał rzeczy Antosia zanieść do siebie. Udałem się więc do Adolfa.
Straż, niedopuszczająca nikogo do chaty Sierockiego, była już ściągniętą. Wszedłem niemeldowany do pokoju Adolfa.
Na podłodze stał otwarty kuferek Antosia, a p. Adolf, wyjąwszy jego teczkę, przeglądał ją właśnie w tej chwili.
Przywitawszy się, wykrzyknąłem, jakby zaskoczony niespodzianką:
— Wszak to kuferek Antosia!
— Tak — odrzekł p. Adolf spokojnie, zdziwiony moim okrzykiem.
— Jakto? i pan przeglądasz jego papiery?
— Tak jest, naturalnie, muszę przeglądnąć — odparł równie spokojnie jak pierwej.
— Ależ panie! wybacz pan, mnie się zdaje, że nie mamy prawa wdzierać się w jego tajemnice, korzystając z jego nieszczęścia...

Obrócił się z pewną urazą:
— Już to co do mnie, ja bardzo korzystam z jego nieszczęścia... j’y gagne énormement!...
Wyraz »korzystam« ze szczególniejszą wymówił ironią.
— Nie to chciałem powiedzieć...
Przerwał mi:
— A co się jego tajemnic tyczy, wcale nie jestem ich ciekawy... des secrets de blanc-bec...
— Być może... jednak on ich panu nie powierzył i mogę panu zaręczyć, że nie życzył sobie wcale, abyś pan przyszedł w ich posiadanie.
Wytrzeszczył na mnie zdziwione oczy.
W moim głosie przebijało się niewątpliwie pewne rozdrażnienie, a ludzie tępego umysłu, tak jak dzieci i zwierzęta, nieskończenie lepiej od ludzi myślących, odczuwają ton głosu i usposobienie tych, którzy do nich przemawiają: — pan Adolf przeniknął mnie na wskróś.
— Zkąd-że pan to możesz wiedzieć? — zapytał niedbale po dłuższej chwili milczenia, ofiarując mi cygaro, którego nie przyjąłem.
— Bo łączył mnie z nim stosunek blizki, pomimo różnicy wieku...
— I to mnie, mnie specyalnie nie życzył sobie odsłonić swych tajemnic studenckich? Tiens, ça commence à devenir très interessant! Ça m’intrigue beaucoup.
— Ani panu, ani nikomu nie życzył sobie zwierzyć tego, co mnie powierzył w chwili wielkiego niebezpieczeństwa... Dlatego jestem tego zdania, że należy jego papiery nieczytając... albo spalić... albo też zapieczętować, w celu oddania mu, gdy przyjdzie o tyle do zdrowia, żeby mógł sam niemi rozporządzić...
— O tem drugiem wątpię, aby to kiedy nastąpiło.
— Wątpisz pan, aby wrócił do zdrowia?
Demandez les medecins... żaden z nich już nie obiecuje.
— Wszakże pan tego nigdy nie mówiłeś!
— Dzisiejsze konsylium dopiero tak orzekło... ça peut durer encore quelque temps... może się jeszcze ciągnąć parę miesięcy i rok nawet, ale o przyjściu do zdrowia niema chyba już mowy. C’est irrevocablement fini.
Boleśnie ścisnęło mi się serce. Długi czas nie mogłem słowa przemówić.
— Może pan papierosa pozwoli? — rzekł p. Adolf — mam bardzo dobre, prawdziwe Odeskie. Czy pan woli mocne, czy słabe?
Mechanicznie zapaliłem papieros i zaciągnąłem się dymem. Jakaś otucha wstąpiła we mnie. Miałem zawsze wrodzoną jakąś opozycyjną skłonność budzenia w sobie nadziei, gdy mnie otacza zwątpienie, — wątpienia, gdy inni sądzą, że szczęście pochwycili już za skrzydła. Nader często skutek na moją stronę szalę przechylił i spełnił nieprawdopodobne przewidywania — dobre lub złe. Któż wie? — pomyślałem — lekarze mogą się mylić.
— Lekarze mogą się mylić, — rzekłem — ja nadziei nie tracę. W każdym razie, o tyle polepszenie nastąpić może, aby sam zadecydował, co należy zrobić z jego papierami. Możeby i teraz zapytać go można?
Mais il est complètement fou! Obaczysz pan, sam się przekonasz!
— Czy wolno się z nim widzieć?
— Ach, wolno. Powiedzieli dziś doktorowie, że mu to nic już nie zaszkodzi, ani pomoże.
Wiadomość ta ciężej mnie jeszcze dotknęła. Świadczyła ona, że doktorowie najmniejszej już nie zachowali nadziei — a wiedziałem, że byli między nimi ludzie znakomitej nauki i sławy.
Adolf wstał.
— Dowiem się — rzekł – czy w tej chwili lekarz panu wejść pozwoli... Lekarz jest zawsze przy nim, zatrzymałem go, choć to się na nic nie przyda, aby nie mieć sobie nic do wyrzucenia. I odwiezie wraz ze mną chorego do Wiednia. Pojedziemy może pojutrze.
Wyszedł. W tej chwili głos mi jakiś poszepnął, aby korzystać z jego nieobecności i wyjąć z pomiędzy papierów Antosia, listy panny Józefy. Otworzyłem przymknięty kuferek i ukląkłszy na ziemi, zacząłem w nim szperać. Cała połowa kuferka była zapełniona bezładnie poskładanemi rękopisami, wypisami, listami.
Nie mogłem odszukać tego, na czem mi tak bardzo zależało.
Drzwi się otworzyły niespodzianie i pan Adolf zastał mnie przy tem zajęciu, klęczącego na ziemi przed kuferkiem.
— Ah! — rzekł niezbyt uprzejmym tonem — pan przeglądasz papiery.
— Tak jest — odrzekłem, o ile mogłem najspokojniej, niezaprzestając poszukiwań — miałem polecenie od Antosia i chcę je wypełnić...
Excusez, wybacz pan, ale ja na to zezwolić nie mogę. Nikomu jego papierów przeglądać nie dozwolę...
Podniosłem się. Krew we mnie wrzała.
Spostrzegł to widocznie p. Adolf i dodał słodkim tonem:
— Przepraszam łaskawego pana najmocniej! nikomu ich przeglądać nie mogę pozwolić... nawet panu! Ja tylko jeden mam prawo...
— Jakie prawo? — zagadnąłem szorstko.
— Prawo opieki. Stryj jego i opiekun zlał je na mnie. Mogę panu jego list pokazać... chcesz pan? Ja się o to nie starałem, nie pożądałem tego, je vous le jure. Spadło to na mnie jak z deszczem. Ale skoro je mam, to je mam... et cela me repugne, tem prawem się z kim dzielić. Nie mogę.
Niepodobna było zaprzeczyć słuszności tego rozumowania.
— Nie myślę panu zaprzeczać tego prawa — rzekłem po chwili — ale chciej pan zważyć, że choć Antoś wedle paragrafów prawa, nie jest pełnoletnim, nie jest jednak dzieckiem. Jest on mężczyzną dojrzałym, który własną ma wolę i rozum, i za swoje postępki sam odpowiada. Nie zaprzeczyłbyś mu pan np. prawa bronienia własnego honoru... niewątpliwie przyjąłbyś był wyzwanie, gdyby zażądał od pana satysfakcyi... Czyż nie tak?
— Zapewne, zapewne...
— Otóż, jeźli się komu niema prawa odmówić satysfakcyi, to się niema prawa wdzierać w jego tajemnice, wbrew jego woli...
— Ależ ja się nie wdzieram!
— Przepraszam pana: stan, w jakim się znajduje, jest dla niego jakby noc. On teraz śpi, a w czasie jego snu...
— W czasie jego snu, chcesz pan powiedzieć, ja się zakradam i zabieram jego papiery? Ależ ja mu je zwrócę!
— Papiery, w których mogą się znajdować nietylko jego własne tajemnice, ale tajemnice osób trzecich, za których zachowanie on honorem ręczył...
— I ja za nie honorem ręczę i nie powiem nikomu... nikomu. Bądź pan spokojny. Zachowam te wielkie tajemnice, jakby moje własne. Parole d’honneur.
— Ale on sobie nie życzył, abyś je pan znał! czyż nie lepiej, abyś pan te papiery spalił?
— Tak pan radzi? obaczymy, obaczymy, może je spalę.
— Nie czytając!
— Obaczymy, obaczymy. Choćbym je czytał, to tak jakbym nie czytał. Rassurez-vous, je saurez les garder ces secrets!
Przerwało nam rozmowę wejście lekarza.
— Jeźli pan chcesz widzieć się z chorym — rzekł do mnie — to teraz chwila stosowna. Jest zupełnie przytomny... ale to niedługo potrwa. Idź pan zaraz, jeźli chcesz z nim pomówić.
Poszedłem. Przez sionkę weszliśmy do izby przylegającej do pokoju Antosia. Usłyszałem chrapliwym, słabym głosem, nuconą piosnkę, zaledwie poznałem głos Antosia:

Wesoło żeglujmy, wesoło
Po życia burzliwym potoku,
Jak orły w gradowym obłoku,
Choć wichry, pioruny wokoło,
Wesoło żeglujmy, wesoło!

Serce mi się ścisnęło z bolu. We drzwiach pochwycił mnie lekarz za rękę i przytrzymał.
— Zapanuj pan nad sobą — rzekł, dostrzegłszy zapewne silne wzruszenie z wyrazu mej twarzy.
— Nie obawiaj się pan, potrafię zachować taki spokój, jakbym był lekarzem.
Uśmiechnął się i z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Pan nie wiesz co zobaczysz, jaką ujrzysz zmianę! Silnych trzeba nerwów... Czekaj pan, dam panu krople...
I pociągnął mnie ku stolikowi, na którym stała flaszeczka z kroplami laurowemi.
Wstyd mi było tych przygotowań i z oburzeniem odmówiłem stanowczo.
— Dziwne pan masz o mnie wyobrażenie! Nie jedną już widziałem okropność w życiu i obeszło się bez kropel. Zaręczam panu, że Antoś nie spostrzeże najmniejszego wzruszenia na mej twarzy.
Lekarz znowu się uśmiechnął.
— Ależ to nie o niego idzie. On nie spostrzeże, bo mało co spostrzega, a zresztą... jemu nic już nie zaszkodzi...
Zwróciłem się ku drzwiom. Lekarz wszedł pierwszy.
Wszedłem. Na łóżku nieco od ściany odsuniętem, na białej pościeli leżał... Czy to on? czy to on? Wiedziałem, że on, — a jednak ujrzawszy go, zaledwie uwierzyłem na przekor świadectwu własnych oczu, które mi mówiły: nie, to nie on, nie on.

Okropny widok! Między Antosiem, którego obraz tak żywo miałem w pamięci, a tym ohydnym, wstrętnym, poobwijanym w bandaże kościotrupem... żadnego, najodleglejszego nawet nie odszukałbym podobieństwa. Gdyby mi po krwawej bitwie w lazarecie wojskowym między stu ciężko rannymi kazano odszukać Antosia, każdego z owych rannych prędzejbym za Antosia poczytał, niż tę zmorę potworną... tak potwornie brzydką, że nigdy w życiu na jawie, a tylko raz we śnie gorączkowym, śmiertelnie chorym będąc, taką twarz ujrzałem! Długo ją pamiętałem wówczas, tak mi się głęboko wpiła w wyobraźnię i wzdrygałem się mimowiednie, ile razy ją sobie przypomniałem, — i usnąć nie mogłem, gdy mi na myśl ten sen się nasunął. Ale ta twarz Antosia, z kontrastem swym, z owem kwitnącem, a tak wdzięcznem niegdyś obliczem młodziana, stokroć brzydszą teraz mi się wydawała od sennych przywidzeń nerwowej gorączki.
Głowa poowijana paskami bandaży, cera jak wosk żółta, nos rozmiażdżony i zaklęsły, jedno oko gdzieś głęboko zapadłe w oczodole i przysłonione owisłą powieką, drugie szeroko otwarte, zapatrzone w powałę; brwi gęste i czarne, w nierównej na czole rozmieszczone wysokości; usta bezzębne, przetwarte. Warga z lewej strony głęboko przecięta i obrzmiała, odstawała wypukle od zapadłego policzka, podczas gdy drugi wydawał się wydęty i opuchły... ach, nie będę opisywał tej maszkary strasznej, w jaką się zmienił urodziwy chłopiec, piękny do zakochania, a tak sympatyczny szlachetnym wyrazem swoich młodocianych rysów, kwitnących zdrowiem i czerstwością. Napróżnobym się nawet silił opisać! Każdy szczegół z osobna wzięty, nie mógłby sprawić tego wrażenia, jak całość jednem ogarnięta spojrzeniem.
Pocóż zresztą to wrażenie wywoływać w pamięci? Chyba na to, aby usprawiedliwić się, że ujrzawszy nieszczęśliwego, stanąłem w miejscu jak wryty i ani myśli pozbierać, ani słowa wyrzec nie byłem w stanie.
A Antoś śpiewał:

Wesoło żeglujmy, wesoło,
Po życia burzliwym potoku!
............
............

— Panie Antoni! — rzekł lekarz — przyjaciel przyszedł pana odwiedzić!

Nie zwrócił na to uwagi.
— Masz pan tu przyjaciela! — zawołał lekarz głośniej, przechylając się nad nim — masz pan przyjaciela!
Nie spuścił wzroku, utkwionego w belkach powały i zadeklamował:

—  Ja mam, ja mam przyjaciela!
Konający Tukaj woła...
Ja umieram, ja nie płaczę
I wy chciejcie ulżyć sobie.
Prędzej, później, legniem w grobie...
Ja umieram w kwiecie wieku...
O potęgo! o człowieku!
Wielkie nic!... wielkość, czczy dymie!

Głos jego chrypiący, który przybrał jakieś dziwnie piskliwe, nosowe tony, sycząc w bezzębnych ustach, sprawiał wrażenie zgrzytania żelaza po szczerbach szkła.
— Panie Antoni! patrzno pan, kto tu przyszedł. Czy go pan poznajesz? – krzyczał mu lekarz nad uchem.
Zwrócił na mnie oko. A ja nie mogłem z miejsca się ruszyć, nie mogłem słowa przemówić, głos mi uwiązł w gardle, dławiły mnie łzy, powstrzymane siłą woli.
Blaskiem jakimś rozjaśniła mu się źrenica. Widocznie nietylko mnie poznał, ale odczytał z mej twarzy wrażenie, jakiego doznaję. Roześmiał się i zaśpiewał studencką piosnkę:

O jerum, jerum, jerum,
Qualis mutatio rerum!
O jakiż ze mnie wielki kiep,
Gdy już wszystko postradałem,
Cała fortuna wzięła w łeb...

Śmiał się na całe gardło spazmatycznie. Śmiech ten brzmiał jak szlochanie.
— Antosiu! — wyjąkałem z trudnością, przystępując do jego łoża — Antosiu!
Uspokoił się po chwili i uścisnął podaną mu rękę.
— Jakże się dziś czujesz? — zapytałem — jak ci jest?
Rozwarł szeroko źrenicę, ślizgając spojrzeniem po powale, potem ją przymrużył, jakby co przypominał. Po dłuższej pauzie, zadeklamował wiersz Bohdana:

—  Dogorywam tak pocichu
I zagasnę bezpotomnie,

Że ni śladu, ani słychu
Nie zostanie nawet po mnie...

— Nie trać nadziei. Zwolna przyjdziesz do zdrowia, siły wrócą. Tylko bądź dobrej myśli i nadziei nie trać.
Nie dosłyszał. Nachylił ku mnie głowę z tym gestem, właściwym ludziom głuchym: dłoń przy uchu i usta przetwarte.
— Nadziei nie trać! — powtórzyłem.
Milczał chwilę, potem rzekł:

—  Nadzieję cichem powtórzyły echem
Brzegi jeziora, doliny i knieje,
Zbudził się Konrad i z dzikim uśmiechem
Gdzież jestem — wołał — tu słychać nadzieję?...

— Antosiu — rzekłem — chciałbym cię zapytać...
Nie dał mi dokończyć. Przypomniał Słowackiego wiersz i wyciągając ku mnie ramię, zadeklamował:

—  Bo to szaleni, co się wiecznie śmieją
I każdą rozpacz farbują nadzieją...

Zaczął się śmiać dzikim śmiechem, który mnie dreszczem przejmował.
— Antosiu, — rzekłem — czy chcesz, abym papiery twoje i listy wziął do przechowania, dopóki nie wyzdrowiejesz?

Zdaje się, że nie dosłyszał, lub nie zrozumiał pytania. Patrzał na mnie z utkwionem w moje oczy spojrzeniem, jakby szukał odpowiedzi. Potem rzekł:

—  Po co mi trwać tu? Czy żebym się skarżył?
Rozpaczne skargi nucić, jam za dumny...
Kto się raz orłem pod błękitem ważył...

Urwał... Pokiwał głową smutnie:

—  Niegdyś... niegdyś mi mówiono,
Że mą duszę weźmiesz z pola chwały...

Przymknął oczy i leżał jakiś czas bezwładnie.
— Antosiu! — zacząłem znowu — Antosiu!...
Nic mi nie odpowiadał.
— Słuchaj mnie, Antosiu! Powiedz mi: czy mam wziąć twoje papiery do przechowania? czy mam...

—  Czy mam znów nawiązać krwawą
Rozerwaną nić?

Wrócić z bolem i niesławą,
Niemogąc się mścić?...
.............

Czy mam jeszcze marnym cieniem
Na mogile stać?
Fosforycznym lśniąc promieniem
Przeszłą męką trwać?

Co noc boleść swą odświeżyć,
Wskrzesić wspomnień moc,
I pozorem życia przeżyć
Nieskończoną noc.

Pochwyciłem go za rękę i ścisnąłem silnie, wstrząsając nią.
— Nie deklamuj, ale uważaj o co się pytam. Słuchaj! budzę cię!

—  Kto mnie budzi, kto mnie woła?
Po co na świat rwie?
Czyż mi jeszcze zwrócić zdoła
Jasne życia dnie?

Czy mi odda rozkwit ciała,
Świeżych zmysłów wdzięk?
Rozkosz co je nastrajała
W harmonijny dźwięk?

Nie wiedziałem jak sobie począć, aby uzyskać od niego odpowiedź na moje pytanie. Że mógł mi odpowiedzieć rozsądnie, nie potrzebowałem wątpić, bo choć to nieustanne deklamowanie świadczyło o nienormalnym stanie egzaltacyi, jednak to, co deklamował, miało znowu ścisły związek z jego położeniem. Wybór, jaki czynił w zapamiętanych przez siebie poezyach, świadczył nawet o rzadkiej bystrości umysłu.
Pomimo to, kilkakrotnie jeszcze powtórzyłem pytanie bez skutku.
— Uważaj! tu idzie o twoją tajemnicę!

Deklamował dalej:

..........
—  Nie, ja spocząć chcę na wieki,
Od duchów i ciał
Równie obcy i daleki
Będę cicho spał.

Chcę pozostać zimny, czysty
Na posłaniu mchów,
I spoczynek mieć wieczysty
Nieprzerwanych snów...
.............

— Antosiu! ocknij się, tu idzie o to co ci w życiu najdroższem!

—  Co w życiu najdroższem, co było ci blizkiem,
Omdlewa w pomroce — i gaśnie — i kona
I woła do ciebie:
»Skończony twój dzień,
Pożegnaj ty młodość,
Idź w cień! idź w cień!« 
...........
Ach gdzież się przytulisz, ach gdzież spoczniesz ty?
Już rosa opada... to łzy, to łzy...

— Antek! panna Józefa kazała cię pozdrowić...

—  Już rosa opada... to łzy, to łzy...

— Antek!...

—  I woła do ciebie: skończony twój dzień,
Pożegnaj ty młodość, idź w cień, idź w cień...

Nie raz jeden i nie dziesięć razy jeszcze, wołałem na niego »Antek!« chcąc go przywieść do przytomności — wszystko napróżno. Odpowiadał mi zawsze wierszem, w sens i bez sensu, wreszcie przestał odpowiadać zupełnie, przymknął oczy znużony i usnął.
Stałem czas dłuższy nad jego łożem, bezradny, zadumany, nie chcąc ani snu mu przerywać, ani go opuścić... i byłbym stał tak długo, gdyby mi lekarz nie był położył dłoni na ramieniu. Ocknąłem się.
— Chodź pan... daj mu pan spać. To jego szczęście, że usypia tak łatwo.
Odszedłem, nie pożegnawszy się ani z lekarzem, ani z Adolfem. — Szedłem do domu jak senny, nie witając się ze znajomymi, których spotykałem po drodze, nie odpowiadając na pytania. Serce ściskało mi się tak boleśnie, jak mało kiedy w życiu.
Wróciwszy do mojej chaty, położyłem się na łóżku, dłonią przykryłem oczy, jakbym w ten sposób pozbyć się miał widoku, który tak żywo wżarł się w moje źrenice, żem widział go wszędzie, na cokolwiek patrzyłem: — wszędzie ta strasznie wstrętnie okaleczona twarz poczciwego Antosia, wszędzie ten ohydny kościotrup o żółtej, woskowej cerze, z nosem zaklęsłym głęboko i rozmiażdżonym, z jednem okiem zapadłem w oczodole, a drugiem otwartem szeroko, jakby przerażonem. Te brwi nastruszone krzywo na czole, te policzki nierówno obrzękłe; wargi przecięte, opuchłe, przetwarte, jakby łaknęły powietrza; ta jama ustna, bezzębna, z której głos wydobywał się chrapliwy... wszędzie go widziałem, wszędzie słyszałem ten głos, do zgrzytu i harkotania fonografu raczej, niż do ludzkiej mowy podobny...
Napróżno starałem się walczyć z siłą doznanych tak przykrych wrażeń; zawładnęła ona wyobraźnią moją, nerwami, uczuciem, myślą i nie dawała przystępu czemu innemu. O niczem innem myśleć, niczem zająć się nie byłem w stanie. Napróżno brałem do rąk książkę, — nie rozumiałem co czytam, a słowa czytane brzmiały mi w duszy tak, jakbym je słyszał wymówione głosem Antosia. Zasiadałem do pracy, próbowałem pisać — a z pustej ćwiartki papieru, spoglądało na mnie to oko Antosia, szeroko rozwarte, jakby z wyrazem przerażenia... i zamykało się potem opadającą powieką... i znów je po chwili widziałem otwarte, wypatrzone wprost na mnie.
Wstyd mi było chorobliwej wrażliwości mojej, a poskromić jej nie byłem w stanie. Miałem takie uczucie, jakbym tego żałosnego a wstrętnego obrazu, nigdy już z przed oczu mej duszy uchylić nie zdołał, jakbym całe życie nosić z sobą był skazany tę strzałę, która swemi strzępami w ciele ugrzęzła i wyrwać się już nie da, chyba z ciała kawałem. Głosy i szmery wszelkie, które dolatywały mego ucha, choć najniepodobniejsze, wszystkie bez wyjątku, przybierały w mej świadomości akcenta do Antosiowych podobne i przypominały mi zgrzytliwe, rytmiczne intonacye deklamowanych przez niego wierszy.
Daleko odbiegły mi myśli. Starałem się wskrzesić w pamięci inne, dawno widziane, straszniejsze stokroć postaci rannych w lazaretach... sądziłem, że tem wspomnieniem wyprę z wyobraźni widok Antosia. Napróżno. Koloryt owych wspomnień, zabarwiał tylko tem silniej świeże wrażenie, które tak wstrząsło memi nerwami.
Pogoda była przecudna. Postanowiłem wyjść z domu i daleką, nużącą przechadzką wśród skał i lasów, podniecić siły do większej przeciw widziadłom chorobliwym odporności.
W progu spotkał mnie posłaniec telegraficznej stacyi.
Telegram, jaki mi przyniósł, heroicznem był na moje nerwowe rozprzężenie lekarstwem.
Wiadomość w nim zawarta, ciężką mnie obarczyła troską, lecz oraz obowiązkiem, domagającym się bezwłocznego wyjazdu. Była to sprawa niezwykłej wagi i doniosłości.
Spojrzałem na zegarek, czy czas mi wystarczy, aby zdążyć na najbliższą stacyę kolei, przed przyjściem pierwszego pociągu.
Posłałem po konie, ofiarując się w dwójnasób zapłacić zwykłą cenę jazdy, jeźli na pociąg się nie spóźnię. Tymczasem zabrałem się do pakowania moich rzeczy. Odzienie, bieliznę, książki, papiery, wrzucałem bez ładu do kuferka, motłosząc i przygniatając kolanami, aby się wszystko zmieściło.
O Antosiu, o Józi, o znajomych w Zakopanem nie myślałem już wcale.
Nie minęło dwadzieścia minut, a siedziałem już na wózku, góral co żywo popędzał konie. Nie pożegnałem się z nikim w Zakopanem, nikomu nie dałem znać o moim wyjeździe.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.