<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Sprawa, która spowodowała ten nagły wyjazd, żadnego z treścią tej noweli nie miała związku, — tyle chyba, że mnie usunęła z widowni dalszych wypadków.
Na tym tedy wyjeździe moim powinienem zamknąć opowiadanie, osnute na tle osobistych wspomnień.
Wspomnień dalszych, dotyczących osób skreślonych w tej nowelce, nie mam prawie wcale. Nie rychło spotkałem się już z niemi. Raz jeden tylko widziałem Antosia.
O tem widzeniu się z nim chyba opowiem. A dla zaspokojenia ciekawości czytelników dodam krótką wiadomość o dalszych losach innych osób tego opowiadania.
Kilka lat upłynęło i już niektórzy z tych naszych znajomych nie żyją, a gdyby czytelnicy zgadywać chcieli kto z nich nie żyje, to mógłbym iść o zakład, że nie zgadną.
Gdyby to co piszę było powieścią, artystyczne względy domagałyby się logicznej konsekwencyi wypadków, tak, aby z nakreślonej sytuacyi i narysowanych charakterów wysnuć można nieuchronne na pozór w dalszych losach następstwo. Ale życie nie jest powieścią i na losy ludzkie wpływają niezliczone czynniki, których wszystkich powieść objąć nie może. Działalność tych czynników krzyżuje się i gmatwa tak, iż w życiu nie sposób przewidzieć przyszłości, którą w artystycznie nakreślonej powieści domyślny czytelnik zwykle w połowie tomu już przewiduje. Życie nie jest powieścią.
A śmierć... Rzecz dziwna, że mitologia maluje kupidyna z zawiązanemi oczyma — a nie maluje tak śmierci. Wszakże i śmierć na oślep rzuca swoje pociski, jak miłość. Nikt nie zgadnie kogo pocisk jej pierwej ugodzi. Mówią starzy ludzie: »nikt nie zgadnie kto z brzegu«.
Ale zanim o śmierci powiemy, wprzód nam się godzi wspomnieć o Hymenie.
Dwie pary stanęły na ślubnym kobiercu.
Odgadli już pewnie czytelnicy, że Ksenia oddała rękę Bolesławowi. Odgadły i to pewnie szanowne czytelniczki, że Józia po dłuższem wahaniu uległa życzeniu matki a naleganiom ciotki i wuja i poślubiła Adolfa. Gdym się o tem dowiedział, że się to stało, czego z mej strony nie przewidywałem wcale, przypomniałem sobie jej słowa wyrzeczone do mnie na Bystrej nad przepaścią: »Wolałabym skoczyć w tę przepaść, sto razy bym wolała...«
Tak mówiła — a jednak nie skoczyła w przepaść i wyszła za Adolfa. Jestem jednak pewny, że nie uczyniła tego wyłącznie pod naciskiem ze strony swojej rodziny, inne także a daleko ważniejsze musiały do tego postanowienia przyczynić się pobudki.
Troskliwa i szlachetna opieka, jaką Adolf otoczył Antosia od pierwszej chwili, już ją w części przejednała. Szczerą uczuła dla niego wdzięczność i coś nakształt przyjaźni. Uczucie lekceważenia i pogardy dla salonowca, któremu wpierw wszelkiej wartości moralnej odmawiała, zmieniło się nagle w wręcz przeciwne usposobienie, w coś podobnego do podziwu, nieledwie do uwielbienia nadludzkiej szlachetności i wzniosłości charakteru: wszak on mógł się domyślać w Antosiu rywala? wszak niepodobna, aby nie dostrzegł szyderstw jego i usiłowań wystawienia go na pośmiewisko? — a jednak pomimo tego zaopiekował się nim tak szlachetnie! Czy to nie wzniosłe?
Czyż mogła się była spodziewać, że Adolf wyższym się jej ukaże od Antosia? A jednak teraz wydało jej się, że pogardzany przez nią dandys, szlachetnością uczucia prześcignął poetę. Przeświadczenie to było zrazu dla niej bolesnem, a zwolna łączyło się z innem uczuciem, którego nigdy nie doznawała wobec Antosia, — z uczuciem zawisłości i obawy. Gdy Adolf z woli stryja Antosia prawną nad jej ukochanym uzyskał opiekę, czuła, iż teraz cała tegoż przyszłość od tego niespodziewanego opiekuna wyłącznie zależy. Drżała na myśl, że gotów zniechęcić się czemkolwiek, poskąpić środków, lub niedość gorliwą otoczyć go troskliwością. Gotowa była tę dalszą pieczołowitość największą nawet z swej strony okupić ofiarą. Adolf z dniem każdym zbliżał się do celu.
Taki był ich stosunek wzajemny, w chwili, gdy wyjechałem z Zakopanego. Jaki obrót następnie wzięła sprawa, odgadnąć mi trudno. Nie wiem czy Adolf znalazł w papierach Antosia fotografię Józi i owe dwa liściki, o których mi Antoś wspominał w dniu pamiętnej naszej wycieczki. Jużci znaleźć je musiał. Ale czy poznał pismo Józi? i jaki z nich zrobił użytek?...
Czy z ową wyrafinowaną delikatnością, jakiej ludzie mu podobni dają czasem dowody, spalił je i nigdy o nich nie wspomniał? Czy chcąc szlachetnością zjednać sobie Józię, jej oddał? Czy może przeciwnie, znalazłszy się w ich posiadaniu, użył je a raczej nadużył do wymuszenia niemi przychylnej odpowiedzi Józi?
Ostatnie przypuszczenie najmniej mi się wydaje prawdopodobnem. A jednakże...
We trzy lata spotkałem się z młodą parą najniespodzianiej w Franzensbadzie w Caffe-Parku.
Pani Adolfowa była cierpiącą, mizerną. Żyli na wielką stopę — jak milionerzy, co mnie niemile zdziwiło. Dowiedziałem się, że pan Adolf sprzedał wioskę, którą wziął w posagu i że zamierza natomiast dokupić kawał ziemi, przylegającej do jego majątku. Domyślałem się, że nietyle przykupno miał na myśli, jak oczyszczenie srodze obdłużonego własnego majątku. Tymczasem nie szczędzili grosza na wydatki, starając się rozpędzić nudy franzensbadzkie, jak umieli.

Zapytałem o pp. Bolesławów.
— Ah, oni szczęśliwi, mają córeczkę! — rzekł p. Adolf takim tonem, który kazał mi domyślać się, że pp. Adolfowie nie cieszą się równem błogosławieństwem niebios.
— Czy mieszkają na wsi?
— Na wsi, u mamy — odrzekła pani Adolfowa.
Zapytałem o zdrowie pani Józefowej.
— Mama od śmierci cioci nie może przyjść do siebie...
Dowiedziałem się tedy niespodzianie o śmierci cioci Róży.
Rozmowa sama przez się zeszła na wspomnienia dni, spędzonych razem w Zakopanem.
O Antosiu wiedziałem, że jest ciągle w zakładzie sanitarnym pod Wiedniem. P. Adolf sam pierwszy zaczął o nim mówić:
— Utrzymujemy go naszym kosztem... Lekarze mówią, że może w tym stanie przeżyć jeszcze lat kilka.
— Czy bywa świadom niekiedy swego stanu? czy czasem bywa przytomnym?
— Teraz już nigdy. Po przyjeździe do Wiednia miewał jeszcze czas niejaki dni takiej połowicznej przytomności jak w Zakopanem i w stanie takiej ekscytacyi deklamował wiersze, niby z sensem jakim takim, ale od dwóch lat zupełnie nic nie mówi, nawet karmionym być musi gwałtem. Rozchylają mu usta i wlewają bulion. C’est horrible!... ale ludzie niereligijni zawsze tak kończą.
Niesłyszałem wprawdzie nigdy, aby miało to być losem niedowiarków, że im bulion gwałtem wlewają do gardła — i gdyby to nie o Antosiu była mowa, byłbym może na ten frazes niedorzeczny parsknął od śmiechu — ale tym razem przykrego doznałem uczucia: frazes pobożny p. Adolfa brzmiał tak, jakby chciał powiedzieć, że Antoś słuszną odbiera karę.
Spojrzałem na panią Adolfowę. Wyraz jej twarzy nie zmienił się wcale, snadź frazesy takie jej małżonka były dla niej chlebem powszednim. Rozmowy naszej o Antosiu zdawała się obojętnym być świadkiem.
Przez chwilę zapanowało milczenie po frazesie p. Adolfa. Chcąc dalszą nawiązać rozmowę, rzekłem:
— Nie wiem dlaczego go pan pomawiasz o niereligijność; nie znałem go z tej strony, wiem tylko, że żywo mu biło serce dla ludzkości, dla wszystkiego co dobre i wzniosłe.
Excusez... ce n’est pas la vrai religion. To tylko poezya. Victor Hugo, Słowacki, Asnyk, uczucia humanitarne... l’enfer en est pavé. Heinego sobie najbardziej umiłował i w jego tece pełno było wierszy à la Heine. Straszne rzeczy! poezyę znał wybornie, a tylko nie pamiętał o ślicznym wierszu pana Pola: »Nic nad Boga!« A pisał, pisał bez końca... cały kuferek pełny wierszy, powieści, nowel, studyów literackich... Nie przeczę, zdolności miał niepospolite... ale jak je użył!
— Czy nie możnaby z tego co wybrać do druku, aby została jakaś pamiątka po nim?
— Ach, nie. Nic tam nie było takiego... Zadałem sobie tę pracę, aby to przejrzeć wszystko... i co mi się lepszem wydało, bo przynajmniej nie obrażało uczuć religijnych, zaniosłem naszemu profesorowi do zaopiniowania, ale powiedział, że to dobre tylko pod placki. Jedna tam tylko była nowelka fantastyczna, pisana jakby w innym duchu, z pewnem przejęciem religijnem... jaki to tytuł był Józiu?
Baczmaha...
— Baczmaha? — wykrzyknąłem, przypomniawszy sobie podrobiony na dyplomie pergaminowym memoryał.
— A tak, Baczmaha. No, ale profesor powiedział, że to tylko nieudana próbka naśladowania Edgara Poë...
— I cóżeś pan zrobił?
— A cóż miałem zrobić? Przechowywać tego archiwum nie mogłem, bo mogłoby się było jeszcze w złe ręce jakie dostać. Spaliłem.
— Jakto? spaliłeś pan! wszystko?
— Spaliłem — odrzekł spokojnie, zdziwiony nieco gwałtownością mego wykrzyku. Widocznie nie pojmował nawet, aby mu to mógł kto brać za złe. Wszak ja sam mu doradzałem, aby nie przezierając, spalił papiery Antosia.
Spojrzałem na panią Józefę, na jej bladej twarzy ani jeden nerw nie zadrgał. Ani łzy żalu w oczach, ani przelotnego nawet błysku oburzenia. Patrzała bezmyślnym wzrokiem na męża, tak jakby on o najobojętniejszym dla niej mówił przedmiocie.
Czy może w samej rzeczy zobojętniała już zupełnie — nawet dla wspomnień? Czy w uściskach p. Adolfa ostygło jej serce, czy zdrętwiało? czy krew przestała krążyć w jej żyłach, czy tętna pulsować przestały, a dusza usnęła snem letargicznym? Nie umiałem wytłumaczyć sobie tej zagadki.
— Spaliłem wszystko, wszystko — mówił dalej p. Adolf — co do ostatniego świstka: powieści, wiersze, rozprawy krytyczne, filozoficzne, notatki, korespondencye socyalistyczne i romantyczne... listów i pamiątek od różnych panien była spora kollekcya... Wszystko spaliłem... z wyjątkiem jednej fotografii...
Spojrzał na żonę. Zdawało mi się, że przelotny blady rumieniec przemknął po jej twarzy.
— Czy państwo długo tu jeszcze zabawią? — zapytałem, aby przerwać milczenie.
— Nie; moja żona już kończy kuracyę. Jedziemy potem do Włoch i na Rivierę, zimę tam spędzimy... Chcielibyśmy także pojechać do Lourdes... — Minę nastroił pobożną.
— Zatrzymają się państwo w Wiedniu?
— Dzień, dwa dni zapewne.
— Obaczą państwo Antosia?
— Oh, moja żona za nic w świecie by go nie chciała już widzieć. Widziała go, gdym go wywoził z Zakopanego i przypłaciła to wrażenie ciężką chorobą...
— Ah, więc widziała go pani?
— Perswadowałem, prosiłem, aby się przy tem nie upierała, ale nic nie wskórałem. Obiecała mi, a jednak potem ciekawość przemogła, a Boleś, mój kochany szwagierek, dopomógł: zatrzymał furę, gdy przejeżdżała koło ich mieszkania... i stało się nieszczęście...
— Pojmuję dobrze, jak pani musiała się przerazić...
— Ale jak! Kiedy go tylko ujrzała... ten głos... a trzeba dodać, że był wtedy w szalonym humorze, tak go rozmarzyło świeże powietrze... wyśpiewywał bezecne piosenki jak pijany...
— Nie poznał?
— Naturalnie, że nie... mais n’en parlons plus, je vous en prie... On się czasem i teraz jeszcze przyśni Józi i budzi się cała drżąca i strasznie zalterowana, jak wówczas... Przez długi czas wtedy po tem zaspokojeniu swojej ciekawości budziła się ze snu prawie co nocy z krzykiem okropnym, zupełnie odchodząc od zmysłów z przerażenia...
Pani Adolfowa w ciągu tej rozmowy nie odezwała się ani słowem, tak jakby to nie o niej mowa była. Obojętnie patrzyła przed siebie na spacerujące po deptaku elegantki, podnosząc czasem do oczu lornetkę. Ani śladu wzruszenia lub zainteresowania nie dostrzegłby nikt na jej twarzy.
W kiosku, naprzeciwko naszego stolika, dyrektor orkiestry Tomaschek z batutą w ręku zajął miejsce dyrygenta.
Zabrzmiał słynny marsz z Proroka.
Rozmowa się przerwała.
Słuchając muzyki z roztargnieniem, napróżno starałem się w duszy rozwiązać zagadkę, jaką dla mnie tworzyła ta szczególna para.
— Zapomniała? czy marzy o nim ciągle? Co przeważyło szalę w jej postanowieniu, co ją skłoniło, aby oddała rękę Adolfowi? Czy kocha go dzisiaj, czy też czuje się nad wyraz nieszczęśliwą niewolnicą? cierpi strasznie, czy już zdrętwiała od bolu i zobojętniała na wszystko?
Kilkakrotnie jeszcze spotkałem się z niemi przed ich wyjazdem z Franzensbadu. Zagadki, która mnie szczerze zainteresowała, nie udało mi się rozwiązać.
Wyjechali.
Minęło lato, minęła jesień i zima.
Los tak zrządził, że wbrew moim zamiarom i skłonności zimę spędziłem za granicą, na południu. Nie dla własnej potrzeby lub przyjemności, ale dla ratowania zdrowia, które od własnego jest mi droższem, drugą połowę zimy przebyłem nad zatoką Adryatyku, w Abbazyi.
Rzadko odbierałem listy z kraju, pisywałem jeszcze rzadziej i wszystkich znajomych straciłem z oczu.
Pewnego dnia o zmroku siedziałem nad morzem pogrążony w zadumie, przypatrując się falom, gwałtowniej tego dnia rozkołysanym i rozbijającym się o brzegi.
Nagle usłyszałem moje nazwisko, wymówione z cudzoziemskim pytającym akcentem. Obróciłem się: pytającym był listonosz.
— Tak, to ja — odrzekłem. — Czy masz pan list do mnie?
Podał mi list nieznajomą adresowany ręką do Krakowa, a ztamtąd przysłany do Abbazii. List był w żałobnej kopercie z czarnemi obwódkami. Kopertę rozdarłem i spojrzałem na podpis. List był od Bolesława.
Korespondował on ze mną nadzwyczaj rzadko, toż niedziw, że nie poznałem zrazu pisma. Zaniepokoiła mnie czarna obwódka, pragnąłem dowiedzieć się coprędzej o powodzie tej żałobnej oznaki. Próbowałem czytać, zanadto jednak już ściemniło się na dworze i zaledwie pierwszych kilka wierszy zdołałem odcyfrować. List zaczynał się od słów:
»Wiesz już zapewne o dwóch ciosach bolesnych, które prawie jednocześnie dotknęły nasz dom przeszłej jesieni... Moja biedna żona skonała na moich rękach, przywodząc mi na świat syna sierotę...
— A więc biedna Ksenia nie żyje! — zawołałem i dziwnem skojarzeniem myśli w tej samej chwili nasunęło mi się wspomnienie owego szałasu na polanie Pysznej, serenady Bolesława i jego sprzeczki z przewodnikiem i zdawało mi się, że słyszę jeszcze ten perlisty, srebrny jak dzwonek śmiech Kseni, który do późnej nocy usnąć nam nie dawał.

Ściemniało i nic już więcej w liście Bolesława wyczytać nie mogłem. Pospieszyłem do mego mieszkania, które na przeciwnym końcu osady się znajdowało.
— A więc Ksenia już nie żyje! — powtarzałem w myśli — ale jakież to drugie nieszczęście dotknęło Bolesława, o którem pisze?... Pewnie i dziecko mu umarło... albo może poczciwa matka Kseni?...
Zaświeciłem lampę i czytałem dalej:
»...a zaledwie wróciłem z pogrzebu, łez jeszcze otrzeć nie miałem czasu, gdy nadszedł list Józi ze straszną wiadomością i spieszyć musiałem do Mentony, aby Józię ztamtąd przywieźć. Okropnie los nas dotknął i prawie w jednym dniu owdowieliśmy oboje. Ja straciłem najpoczciwszą żonę, do której wiesz jak żywo byłem przywiązany, a biedna Józia straciła męża, do którego wprawdzie przywiązać się nie mogła, ale który samobójstwem swojem o mało ją zmysłów nie pozbawił. Gdyby nie ta opieka, którą ją otoczyłem, przyjechawszy do Mentony, nie wiem prawdziwie coby się z nią było stało. Nie jestem w stanie skreślić co przeszedłem. Sam rozpaczy blizki, musiałem taić przed nią śmierć jej ukochanej siostry, aby ją tą wiadomością nie dobić. Przypadkowo dopiero dowiedziała się w drodze — bo się niebacznie zdradziłem, ale wbrew przewidywaniu mojemu, okazała tyle męstwa i siły charakteru, jakich nigdy w niej nie przypuszczałem. Zamiast oddać się rozpaczy, ona siostrzaną ręką starała się koić moje rany. Wiedziała, że od tego przymusu, który sobie zadawałem, rozkrwawiło się serce i że nad żalem moim już zapanować nie jestem w stanie. W miarę jakeśmy wracali do kraju, czem bliżej się czułem grobu Kseni, tem ciężej mi było i w końcu doszedłem do takiego roznerwowania, że w samej rzeczy można się było o mnie obawiać. Ale ten anioł prawdziwy, sam tak srodze dotknięty, zaopiekował się mną i broniąc mnie od rozpaczy, mówił mi ciągle o dzieciach moich... nieumiem nawet wyrazić, ile jej zawdzięczam! Zaopiekowała się dziećmi memi, a moja mała Ksenia kocha ją jak matkę.
»Zająłem się interesami, które, jak się łatwo domyślisz, Adolf zostawił w najokropniejszym stanie. Sprzedał był wioskę Józi, chcąc uzyskaną sumą oczyścić własny majątek, któremu groziła licytacya ze strony Banku, tymczasem Mentone pochłonęło cały kapitał. Po zlikwidowaniu interesów, okazuje się, że Józi prawie nic nie pozostało. Chcąc uratować co można, musieliśmy z mamą pozaciągać znaczne długi, a na nieszczęście wuj Walenty zaangażował się także w niefortunne przedsiębiorstwo, które go postawiło nad brzegiem przepaści. Trzeba mu było dopomódz, a wskutek tych wszystkich wydatków, teraz u nas chuda fara i mimo znanej ci oszczędności mojej i godnej podziwu gospodarności Józi koniec z końcem się nie styka. Potrzeba będzie z pięć lat usilnej pracy i harowania, aby się z tego wydobyć i nieco wolniej odetchnąć. Tymczasem musimy skąpić obrzydliwie i odmawiać sobie nieraz nawet grosza na najniezbędniejsze potrzeby.
»Jedną z takich potrzeb jest kwartalna, dość znaczna opłata w zakładzie sanitarnym pod Wiedniem na koszta utrzymania Antosia... Obowiązek ten Adolfowie wzięli na siebie, a Józia przedewszystkiem pragnie go dopełniać i, jak powiada, dopełni, choćby miała iść gdzie w służbę, aby tyle zarobić, ile na utrzymanie jego potrzeba.
»Wydatek ten jednakowoż jest na naszą kieszeń obecnie bardzo uciążliwy. Pisałem więc do siostry Antosia, zamężnej jak wiesz w Niemczech, czyby wydatku tego na siebie wziąć nie chciała, jakkolwiek stosunek jej do Antosia się rozluźnił. Nic mi na mój list nie odpowiedziała. Jedną więc jeszcze obmyśliłem radę — a tą jest: udać się do Ciebie. Wiem, że niegdyś chciałeś wziąć na twój koszt wyłączny całe utrzymanie Antosia. Wówczas Adolf nie dozwolił ci tego uczynić. Czy niechciałbyś obecnie pokrywać tych kosztów, przynajmniej częściowo?
»Wybacz, że tak obcesowo w tym interesie do Ciebie się udaję, wybacz mojej szczerości i natręctwu — ale wiele ten czyni, kto musi. Gdyby to szło o mnie, bądź pewny, żebym się nie zgłosił z tą prośbą, ale sądzę, że tobie idzie o ulgę dla biednego Antosia, któremu niegdyś tyle okazywałeś przyjaźni, mnie zaś idzie o Józię, która zobowiązania swego w każdym razie starałaby się dotrzymać, choćby największą nawet ofiarą, jeźli nikt inny Antosiem się nie zaopiekuje. Kobieta to rzadkich cnót i anielskiej dobroci, a kto ją bliżej pozna, czoła musi uchylić. Nie wiem cobym począł z dziećmi, gdyby jej w domu naszym zabrakło. Zmarnielibyśmy bez niej wszyscy: dzieci moje i jej matka i ja straciłbym ostatni węzeł, który mnie z życiem wiąże. Byłeś w przyjaźni z ś. p. jej ojcem: wiem, że przez pamięć na niego, uczynisz to dla niej. Oczywiście, niech ona o tem nie wie, że do Ciebie z tą prośbą się udałem, bo byłoby jej przykro.
»Prawda, że Antoś w obecnym stanie jest już teraz bezduszną kłodą, i że nawet w razie, gdyby go z zakładu wydalono, nie uczułby może różnicy, ale wszak nie możesz się temu dziwić, iż Józia pragnie mu zapewnić do śmierci te wygody, jakie z jej łaski miał dotąd. Niema chyba na świecie szlachetniejszej od niej kobiety. Przez pamięć jej ojca, przyjdź jej w pomoc, jeźli możesz, choć częściowo. Jeźli to uczynisz, zobowiążesz do dozgonnej, serdecznej wdzięczności Twego — przywiązanegoBolesława«.
Na list ten odpowiedziałem bezzwłocznie:
»Kochany Bolesławie! — List Twój nie zastał mnie w domu, dlatego dziś dopiero nań odpowiadam z Abbazyi, dokąd mi go przysłano. — Boleśnie odczułem ciosy, które spadły na waszą rodzinę, dla której zawsze serdeczną żywiłem przyjaźń. Oby przyszłość szczęśliwsza zagoiła rany serc waszych.
»Ś. p. Adolf opiekował się Antosiem z woli jego wuja. — Napróżno domagałem się od Adolfa, aby mnie tę opiekę pozostawił, jako przyjacielowi Antosia. Ze śmiercią Adolfa obecnie nic już temu nie stoi na przeszkodzie. W razie więc, gdyby pani Józefa chciała nadal dopełniać zobowiązań, powziętych przez męża w zakładzie leczniczym wiedeńskim, chciej jej oświadczyć, że ja do tej opieki sądzę mieć pierwsze prawo i nad potrzebami Antosia odtąd czuwać będę. W tych dniach wyjeżdżam z Abbazyi, w Wiedniu się zatrzymam i Antosia obaczę, a stosunki te ureguluję.
»Ucałuj ręce pani Józefowej i pani Józefie i przyjm zapewnienie szczerej przyjaźni.
TwójM. P.«
W tydzień może po wysłaniu tego listu, przybyłem do Wiednia. Udałem się bezzwłocznie do »zakładu zdrowia«, w którym się znajdował Antoś. W dyrekcyi zakładu oświadczono mi, że w tych dniach siostra Antosia przysłała znaczniejszą kwotę na jego potrzeby, a oraz zobowiązała się pokrywać wszelkie koszta, jakieby utrzymanie jego w pierwszej kategoryi chorych za sobą pociągnąć miało. Ofiara tedy, jaką chętnie ponieść chciałem, okazała się, wobec oświadczenia jego siostry, zbyteczną.
Zapytałem o Antosia. Powiedziano mi, że od lat dwóch przeszło nie objawia żadnych władz intellektualnych — leży na łóżku lub siedzi, gdy go posadzą, sztucznie musi być karmionym, sam pożywienia nie żąda i nie przyjmuje. Bywają dni, w których krzyk jakiś przeciągły, stłumiony wydobywa mu się z gardła, czasem jakieś słowo niewyraźne — oto wszystko co jeszcze świadczy o życiu. Od pewnego czasu zanik sił fizycznych i wszelkich funkcyi organicznych w przyspieszonem postępuje tempie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie przeciągnie się to życie dłużej nad kilka miesięcy, rok najdłużej.
Pytałem, czy go mogę odwiedzić. Wprowadzono mnie do jego pokoju.
Pokój jasny, czysty, ciepły, wybornie odwietrzony. Na pierwszy rzut oka, przekonałem się, że biedny Antoś otoczony jest wszelkiemi wygodami i godną uznania pieczołowitością.

Siedział w dużem poręczowem krześle, w długim szlafroku; nogi miał podparte stołeczkiem. Ramiona z poręczy zwiesił bezwładnie, głowę przechylił naprzód, brodę opierając na piersi, w ziemię patrzył bezdusznie. Nie spostrzegł mojego wejścia, czy nie zwrócił uwagi.
Pochwyciłem go za ręce, ściskając je w mych dłoniach i przechyliłem się w taki sposób, aby twarze znalazły się wprost naprzeciw siebie, a on koniecznie na mnie patrzeć musiał.
Patrzał — nie widział.
— Antosiu! — wołałem — czy poznajesz mnie? — i wstrząsałem przytem energicznie oba jego ramiona, jakbym chciał zelektryzować i obudzić.
Cała ta wątła, wychudła postać mego Antosia chwiała się od tych wstrząśnień w poręczowem krześle, a ta trupia jego, ohydnie oszpecona głowa, oparta brodą na piersi, chyliła się to w tę, to w ową stronę, jak głowa zepsutej lalki lub pajaca. I więcej nic. Żadnego oznaku życia.
Ach, jakiż to żałosny był widok!
— Czy niczem oprzytomnieć go nie można? — zapytałem dozorcy, który miał nad nim opiekę.
— Czasem — rzekł — niezwykłość jakiegoś wrażenia na chwilę go ocuci; ruch przymusowy, który kilkakrotnie bez udziału jego woli wykona się jego członkami, użycie prądu elektrycznego, ból fizyczny, albo nagłe wrażenie zimna lub gorąca... Tukiedyś mieliśmy wypadek: nie spostrzegliśmy, że knot zdmuchniętej lampy naftowej tli się w wnętrzu bani i nastąpiła eksplozya, płomień buchnął gwałtowny i rozbryzganych kilka kropel płonącej nafty padło mu na rękę i na odzienie. Ugasiliśmy zaraz i nie stało się żadne nieszczęście, ale wtedy zauważyłem niezwykłe obudzenie się jego przytomności. Krzyknął i przydusił nawet ramieniem płonącą na szlafroku plamę.
— I długo trwało to oprzytomnienie?
— Może z pół minuty. Przekonałem się potem, że zawsze blask nagły w ciemności zwraca jego uwagę i przyprowadza na chwilkę do świadomości.
— A niezwykły dźwięk jakiś, krzyk, muzyka?
— Wątpię. A nawet on mało co słyszy. Ślepnie i głuchnie. Na lewe ucho, jak się zdaje, ogłuchł zupełnie. Zresztą niech pan spróbuje.
Przyłożyłem usta do prawego jego ucha i krzyknąłem na cały głos moje nazwisko. Antoś nie dał najmniejszej oznaki, że słyszy.
— Czy pan koniecznie pragnie, aby pana poznał? — zapytał dozorca.
— Pragnąłbym tego.
— Wszakże on rozmawiać z panem nie będzie, na cóż więc to się przyda?
Uwaga była słuszną.
— Nie wiem na co — odrzekłem z westchnieniem, — alebym pragnął.
Zadumałem się. I sam nie wiem czemu, ale pragnąłem gorąco jednego błysku przytomności, jednego spojrzenia, jednego uścisku ręki przed rozstaniem na zawsze.
Przyszła mi do głowy nowa próba.
— Czy w apteczce zakładu macie amoniak? — zapytałem.
— Oczywiście. Czy chcesz mu pan dać powąchać? Dobrze, spróbujemy. Zaraz przyniosę.
I wyszedł.
Rozglądałem się po pokoju. Na szafce stała duża mosiężna miednica, która mi przypomniała podobną, widzianą niegdyś u Antosia w Krakowie. Przypomniałem sobie studencki jego koncept użycia tej miednicy na przedstawieniu amatorskiem jako chińskiego tam-tamu w scenie wywoływania duchów. Uderzona pałeczką, wydawała ona w samej rzeczy dźwięk dziwnie przejmujący, do uderzenia dzwonu podobny, od którego umarły mógłby się obudzić.
Niemiec wrócił z flaszeczką amoniaku. Wyłuszczyłem mu mój plan.
— Dobrze — powiedział — spróbujmy. To mu nie zaszkodzi.
Przechyliłem w tył głowę Antosia i zatykając mu usta chustką, podsunąłem jednocześnie pod nos otwartą flaszeczkę.
Zmuszony w ten sposób do wciągnięcia powietrza nosem, odetchnął Antoś ostrą i trzeźwiącą wonią, a w tejże samej chwili Niemiec uderzył nad jego głową w improwizowany tamtam.
Drgnął.
Z jego twarzy, spojrzenia, ruchu muszkułów, widne było, że się ocknął. Wzrok utkwił we mnie z wyrazem zdziwienia i zdawało mi się, że mnie poznał.
— Poznajesz mnie? — wrzasnąłem mu do ucha.
Głowę przechylił w dół ruchem potakującym na piersi, poruszył ustami, ręką zrobił gest jakiś, który mógł oznaczać: »Wszystko przepadło marnie!« albo »co za nieszczęście!« lub coś podobnego.
Co ja mu powiem? jaką mu dam pociechę, jak wiatyk na wieczność? gdybyż można choć chwilkę dać mu jeszcze szczęścia! — Takie myśli jak błyskami przemknęły mi przez głowę.
— Józia cię kocha! — wrzasnąłem mu w ucho.
Podniósł nieco głowę, spojrzał na mnie sennem okiem, którego blask, chwilowo rozpalony, gasł, jak dogasająca iskra.
Poruszyły się jego wargi, jakby usiłował przemówić.
Otworzył wreszcie usta i wydobyło się z nich jedno, jedyne słowo, okrzyk, strasznym, przeciągłym, jakby podziemnym, z głębi grobu wydanym głosem, jedno słowo, mnie samemu tylko zrozumiałe:
— Baczmaaaa...ha...
To był ostatni wyraz, jaki z ust jego usłyszałem. Długo brzmiał mi w uszach. Dziś jeszcze go słyszę, gdy wspomnę na ową chwilę.
Od tego dnia nie widziałem już Antosia. Rok minął.
Słyszałem, że jeszcze żyje.
Nie wiem na pewno.
Może się dowiem od Bolesława, od którego dziś otrzymałem zaproszenie — na ślub.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.