Bagno (Rodziewiczówna, 1931)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Bagno
Pochodzenie Rupiecie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BAGNO



Ludzie z Ciemniewa mieli dosyta ziemi, ale mało z niej korzyści. Gdy się trafił bardzo suchy rok, bywało jako tako, ale zwykle od wiosny do jesieni babrali się w błocie.
Ulica we wsi nie wysychała prawie nigdy, rola chowała okazałe skrzypy, lub w zbożu bujała miotła i wcale niepoślednie oczerety, wygony dla dobytku były grząskie, łąki istna topiel, na której wyciekała zrzadka ostra osoka i kwitła bawełnianka; a byle kto opuścił rok swój zagon — porastał mu sitowiem.
Był i lasu kawał, ale ledwie podrósł, sechł górą i przewracał się między kępy — w mokradło.
Z wiosną wszystko stało pod wodą, czekano długo z orką i siewem, żeby słońce i wiatr wypiły nadmiar wilgoci; po dołach woda stała całe lato, gniła, porastała pleśnią, ale ujść nie miała dokąd.
Najstarsi ludzie nie pamiętali, żeby kiedy było inaczej. Były tylko legendy, że niegdyś wody biegły, łany były żyzne, ale o tem tylko matki opowiadały dzieciom do snu i tylko bardzo małe dzieci w te baśnie wierzyły.
Gdy zaś nieco podrosły, wierzyć nie mogły, bo widziały i odczuwały tylko rzeczywistość. Bywały głodne, chore, słabe i mdłe, nie miały ochoty ani do zabawy, ani potem do pracy.
Pracy w Ciemniewie zresztą nikt nie lubił i każdy zbywał z musu, jak nikt nie lubił czystości, bo wiecznie się nurzał w błocie, a czystej wody nie miał nawet do picia.
Rodzili się, żyli i umierali w bagnie i tak wreszcie do tego nawykli, że przestali swe położenie odczuwać, o niem myśleć i mówić, na nie szukać rady.
Tak było, tak im Bóg przeznaczył, a wszystko z woli Bożej i winy złych sąsiadów.
Bo gdy było kogo spytać, skąd się ten kraj tak zabagnił, objaśniono, że sąsiedzi niegdyś spadek wód swych tak skierowali, że zatopili ciemniewską ziemię i zniszczyli całą gospodarkę.
No i tak było. Ludzie, żeby się ratować od wilgoci, pili wódkę; żeby się ratować od głodu, kradli, lub wędrowali w obce strony za chlebem; dzieci stawały się coraz wątlejsze i mniej zdolne, kobiety coraz swarliwsze i niechlujne, a wszyscy razem coraz apatyczniejsi, leniwsi i głupsi.
Z roku na rok coraz więcej zagonów porastało sitowiem, bo kto był słabszy, opuszczał niewdzięczną rolę. Namnożyło się włóczęgów, oszustów, żebraków i złodziei, a wreszcie w Ciemniewie i ten, co za bogacza uchodził w porównaniu z sąsiadem z za bagna nic nie miał i nic nie potrafił.
Ludzie, którzy z Ciemniewa wędrowali w świat, przeważnie nie wracali do ziemi swej; zdarzyły się jednak wyjątki.
Wrócił jeden, który szewstwa się nauczył i trochę grosza zebrał. Osiadł w rodzinnej wsi, rzemiosłem się zajął i innych fachu nauczyć chciał.
Ale mu się nie wiodło, ledwie sam mógł przeżyć, bo obywatele ciemniewscy chodzili boso, mawiając, że szkoda butów na błoto. Z tej samej racji i nóg nie myli, mawiając, że i tak znowu się zabłocą.
Wrócił potem jeden, co począł namawiać, żeby się dzieci uczyły; przywiózł jakichś książek i ofiarował się opowiadać i uczyć, jako gdzieindziej się dzieje i co ludzie ze skał i piasku i wody zdobyć potrafią.
Obywatele ciemniewscy zlękli się, że nauką dzieciom w głowach poprzewraca, że oni sami swe dzieci potrafią wychować, a już stanowczo wszyscy zaprotestowali przeciw lekcjom, gdy nauczyciel zażądał, aby mu zato dano strawę i kilka groszy na odzież. Bezwstydnik i wyzyskiwacz! Jakby go bajanie o jakichś zamorskich wymysłach co kosztowało.
Nauczyciel tedy, żeby żyć, za grajka do tańca się wynajmował, bo tańczyć lubiono w Ciemniewie, choć boso, i mógł skrzypiciel z głodu nie umrzeć.
Wrócił wreszcie trzeci i ten był najgorszy. Dowodził, że wszyscy: bogaci i ubodzy, wielcy i mali, słabi i silni, mądrzy i głupi, powinni wziąć za łopaty i przekopać wielki kanał przez wszystkie grunta ciemniewskie, żeby wody zgniłe znalazły ujście.
Ten oburzył wszystkich. Bogaci powstali, że im każe pracować wespół z motłochem; ubodzy, że wymaga od nich trudu bez zapłaty; wielcy, że ich śmie uczyć; mali, że ich wyzyskuje; mądrzy, że ich rady przedewszystkiem nie zasięgnął.
Stał się przedmiotem drwin, krytyki, wzgardy i potępienia, i tak go zahukali, że się w gromadzie pokazać nie mógł, ani odezwać, i ledwie znalazł kąt u młynarza na wiatraku, a zarabiał połowem pijawek w bagnie.
Bowiem bagna ciemniewskie obfitowały w pijawki, i był Ciemniew z tego towaru sławny, a obywatele z tej sławy dumni. Miały ustaloną szeroko markę ciemniewskie pijawki.
Tych trzech malkontentów rozbudziło w Ciemniewie patrjotyzm.
Obywatele skupili się wobec tych napaści, bohatersko stanęli na straży tradycji: bagna. Śpiewano o niem pieśni tęskne, przeklinając złych sąsiadów, znaleźli się wieszcze, opiewający piękność kwitnących łanów bawełnianki i poezję spleśniałych moczarów, i dostojność ubóstwa, i wielkość rezygnacji na zrządzenie losu, i zasługi rodów, które w takich warunkach nad inne się podniosły. Sitowie i skrzypy, mech i trzciny, stały się czemś symbolicznie świętem i nietykalnem, stygmatem męczeństwa Ciemniewa, koniecznością doli!
Złym obywatelem, zdrajcą był ten, co śmiał tknąć takich pamiątek i klejnotów.
Malkontenci ścichli, powinni byli się nawrócić, przynajmniej zaprzestać wywrotowej roboty.
Uczynili jednak rzecz niesłychaną: ożywili Ciemniew. Gawędom nie było końca, szczególnie projekt tego ostatniego był przedmiotem ożywionych rozpraw: Wszystkim kazać pracować! Tyle ziemi zająć kanałem!
Bogaty Jan czerwieniał z oburzenia.
— To ja, panie, jak cham z łopatą mam pracować. Kopać rów! Mnie i tak dobrze. Cóż to! Jakiem prawem! Kto mnie zmusi!
A leniwy Paweł mówił:
— At, przywykło się już! I tak wieku dożyjemy.
A biedni i małorolni klęli:
— Ale będziemy kopali, żeby bogacze jeszcze bogacieli! Sobie osuszym zagon, a im sto! Niedoczekanie! Za ich pieniądze i namową ten szczeka, nas tumani!
A inni perswadowali:
— Osuszyć! Aha, a wtedy pijawki przepadną! Pijawki same się hodują, i my z nich zysk mamy! Bóg dał pijawki nam, jak innym winnice! Zmieniać losu nie godzi się. Mamy przykazanie mnożyć się i tak tu trwać. Tak niech będzie!
Jeden tylko z poważnych obywateli milczał i rozmyślał nad projektem nowatora, i do oburzenia słowa nie dodawał.
Był zamożny, ale zgryźliwy i wieczny malkontent. Osada jego i pole było na skraju i względnie najsuchsze. Zapobiegliwy też był i w robocie zawzięty. Przez wiek swój cały borykał się z bagnem i ciemniewskiemi obyczajami.
Osadę co rok grodził, sad założył, rowy, choć małe, kopał. Ale też nie miał nigdy spokoju, ani skutku swych starań. Co zima niszczono mu płoty na podpałki, co lato wykradano jeszcze zielone owoce, co jesień zadeptywało bydło i pastuszki rowy, a sąsiedzi ze złośliwym triumfem drwili i cieszyli się każdą jego klęską, jako dowodem, że wbrew tradycji czynić — głupstwem jest.
Mawiano, że Barnaba słusznie zawody i straty ma, bo tylko demoralizuje dzieci jabłkami, psuje pastwisko rowami, i płoty grodzi przez chęć wywyższenia się i chciwość.
Barnaba za młodu miał zapał i wiarę, potem zawziętość uporu, wreszcie sponurzał i wilkiem na ludzi patrzał. Chciał kilka razy wszystko rzucić i wywędrować, ale został, bo już siły naderwał, nowego życia nie miałby mocy rozpocząć.
Nie odzywał się inaczej o Ciemniewie, jak złorzecząc, ale trwał.
I było jeszcze dwóch ludzi, którzy nie powstawali na nowiny. Ci już nie uprawiali swych zagonów w najniższej kotlinie, bo ze szczętem były sitowiem porosłe, tak, że ich nawet nikt nabyć nie chciał. Ludzie ci mówili o wędrówce i zbierali się do niej, ale jakoś zebrać się nie mogli. Łowili pijawki, a gdy zebrali kilka groszy, niby na drogę, szli pić na pożegnanie, a gdy się upili, to szli na te swoje zagony nieurodzajne, padali na nie i płakali.
A gdy wytrzeźwieli, szli znowu na pijawki.
Nazywano ich: te „dwie pijanice!“
Otóż, po gawędach tego nowatora, pijanice, dobrze mózgi zakropiwszy wódką, poszli z łopatami na łąkę i zaczęli kopać niezdarną dziurę.
Trafili właśnie na księżą łączkę, a czas był przed samym sianokosem.
Wyleciał ksiądz z gwałtem, wylecieli mu w pomoc gromadą wierni. Zbito i odpędzono pijaków, a po Ciemniewie pomstowano strasznie na świętokradców.
I okazało się, że robak anarchji toczył społeczność, bo Barnaba, szewc, grajek i ten najgorszy nowator, wszyscy się za pijakami ujęli.
Barnaba twierdził, że z winy księdza kradną mu dzieci jabłka; szewc, że ksiądz powinien wpływać na parafjan, żeby nosili buty, kiedy sam boso nie chadza; grajek przypomniał sobie te szkolne zakusy, i dowodził, że na plebanji byłaby stancja na szkołę, a nowator twierdził, że ksiądz zamiast wypędzać pijaków, powinien był wziąć sam łopatę i linje kanału wytknąć.
Zawrzało w Ciemniewie jak w garnku.
Bo prawdę rzekłszy, ksiądz był przykładny. Prawie codzień odprawiał mszę, choć oprócz kilku bab nie było nikogo w kościele, co niedziela miewał kazanie z książki, i przestrzegał parafjan, żeby się strzegli błędów manichejczyków i gnostyków; każdego ochrzcił i metrykę wpisał, dawał śluby i grzebał umarłych, był nieubłagany dla upadłych kobiet, zalecał poddanie woli Bożej biedakom; podczas kolędy przypominał bogatym „ucho igielne“, a kościół miał cały dach i nowe organy.
Co więcej mógł uczynić w Ciemniewie?
Więc wskutek ostatniej awantury z pijakami wszyscy połączyli się solidarnie, żeby wichrzycieli z pośród obywateli wykreślić.
Grajek stracił klientelę weselną, szewcowi cofnięto wszelkie obstalunki, Barnabie zabroniono kopać rowy nawet na swojem, a młynarzowi zagrożono bojkotem, jeśli nowatora trzymać będzie na wiatraku.
Pijaków wcale w obręb osad nie puszczano.
Uczyniwszy ten akt sprawiedliwości i wyraz opinji w czyn ująwszy, odetchnęli obywatele i poczuli w sobie dumę zbawców ojczyzny.
A wyrzutki, pozbawieni sposobu do życia, za radą pijaków — poszli szukać zajęcia przy pijawkach.
Po błotach, w mętnej, rdzawej wodzie lęgło się tego obficie — i czatowało na żer, zawsze też głodne.
Owych pięciu tedy siadało na kładkach nad wodą czarną, zanurzało w nią obnażone nogi — krew swą dając jako przynętę. Nie robili rachunku swej krwi, zmienianej na złapane na nią pijawki, bo i coby im z tego rachunku przyszło.
A gdy tak siedzieli, czekając, aż „towar“ przynęcą, patrzyli przed siebie po martwej, gnijącej swej ziemi, po płonnych wygonach, grząskiej topieli, rdzawej wodzie, łanach bawełnianki i sitowia, i zwykle milczeli znękani, znużeni swą bezsilnością, zgnębieni myślą prac marzonych. Czasem, rzadko, wyrwała się któremuś łza gorzka z pod powiek, drugiemu przekleństwo, innemu jeszcze jakiś szalony pomysł nieziszczalny, a po takim wybuchu spuszczali głowy i znowu tylko czatowali na towar.
Nowator stale milczał i najbystrzej rozglądał się po moczarach. Ten ze wszystkich najsilniejszy, był i najzdrowszy, ile że w Ciemniewie najkrócej bawił, a najdłużej wędrował po świecie.
Bawełnianki przekwitły, zrudziały oczerety, coraz więcej mgieł jesiennych wisiało nad bagnem, pijawki się ukryły w mule, woda rankami była lodowata.
Wyrzutki zostali pozbawieni zarobku. Grajek, szewc i dwaj pijacy postanowili iść w świat. Nowator kędyś przepadł.
Widziano go, że brodził po topielach najniższych, po szyję zapadając.
Pewnie mu się rozum pomieszał, i — utonął.
Ci czterej tedy ruszyli w drogę, omijając osady, ale nie mogli wyminąć osady Barnaby na skraju i on ich dostrzegł i zatrzymał.
— Dokąd to idziecie?
— Ot przed siebie. Nie mamy gdzie zimować.
— Zimujcie u mnie. Zebrałem pewnie ostatni chleb, bo że mi rowy zadeptali bydłem, a nowych kopać nie dali — zasiałem w błoto, i nie spodziewam się żąć. Ale com zebrał, starczy dla nas do wiosny. Nie odchodźmy, póki można wytrzymać.
Zostali chętnie i mało co chleba jedli, żeby najdłużej móc jeszcze trwać na swej ziemi.
Aż raz, gdy już mróz bagna pomurował, przyszedł i ten nowator, którego żywym nie spodziewali się oglądać. Przyszedł z płomieniami w oczach, z drgającemi usty.
— Jesteście! Nie zmarli, ani uszli! Ilu nas? Pięciu?
— Sześciu! — rzekł Barnaba.
— Ty nie nasz! Ty masz coś do stracenia! Tobie będzie szkoda sadu i domu. My nie mamy nic, możemy zginąć. Ale zrobimy!
— Co zrobimy?
— Spuścimy wody. Osuszymy bagno.
— My? w kilku?
— My! Schodziłem, zbrodziłem topiel z końca w koniec. Wodę trzy garby trzymają. Te trzy garby przekopiemy z wiosną. Pomogą nam kry, wody wezbrane! Dwóch musi garb przekopać i zginąć. Porwie nas prąd lub zabiją ludzie.
— Ludzie! Za co?
— Bo jeden garb za plebanją jest, a gdy nurt się rzuci, folwark księży zniosą wody. Tam ja pójdę.
— I ja! — rzekł jeden z pijaków.
— A druga tama na końcu warzywników jest. Tam ją umyślnie kiedyś ludzie usypali. Mocna jest, z gruzu. Sadzawkę tam zrobiono dla wygody do polewania kapuścianych głąbów i hodowania gęsi pod okiem gospodyń. Kto tę tamę pójdzie rwać, tego kijankami i błotem utłuką wszystkie baby i wszystkie gęsiarki.
— Tam ja idę! Choćby z muru była, rozwalę — rzekł Barnaba.
— I ja tam! Babom się nie damy! — zawołał grajek.
— A trzeci garb przy szynku jest. Tam robota najlżejsza, bo gdy my w górze pęd wodzie damy, to tam groble byle tknąć, zwali się nurt na karczmę. Ale tam i śmierć najpewniejsza, bo szynkarz całą ludność spoi i na pomoc sobie skrzyknie.
— Hej, tam my, bracia! — rzekł szewc do pijaka.
— A damy to rady wszystkiemu? — rzekł grajek.
— Będziemy wątpić, to nie damy. Będziemy wierzyć w swą moc — dokonamy! — odparł nowator.
Zimowali tedy u Barnaby, a tak siedzieli cicho, że wszyscy w Ciemniewie myśleli, że w świat poszli. Oni zaś nocami chodzili i badali miejsca swej roboty, radzili, szykowali narzędzia, nabierali sił i z gorączką czekali czynu.
Wiodło się im. Śniegi spadły sążniste, zima trzymała twardo, ciężko.
— Odrazu puści. Woda nam pomoże — mawiali.
I stało się, że raptem uderzyły w zimę i wiatry ciepłe, i słońce. Aż zadygotała ziemia, rwąc mróz i śniegi, aż tumanami pary okrył się cały Ciemniew, aż kotłowało po topielach.
W samą Noc Wielką, gdy z kościoła dzwony wołały na rezurekcję — owych sześciu straceńców wyszło do roboty. Mieli stalowe łopaty i topory, i mieli straszną moc w sobie. Pożegnali się na rozstaju i wpadli w mgły, każda dwójka brnąc na swój posterunek.
Szare, nieprzebyte tumany mgieł wisiały nad Ciemniewem. Błądzili ludzie, do kościoła nie mogąc trafić, błądzili — szukając zpowrotem domu. W tumanach coś huczało, trzaskało, wyło, szumiało. Kto żył, chronił się do ciepłych i zacisznych izb, zamykał drzwi i okiennice — czekał, czekał ze strachem ranka.
Ledwie szarzało, gdy rozległ się z kościoła dzwon na trwogę. Bliżsi, odważniejsi — wyszli na to hasło — wnet tłum biegł ku plebanji i huczał, jak huczy żywioł. Jedni lecieli na miejsce, gdzie stała plebanja, inni do gęsiej sadzawki. Dzień przedzierał mrok mgieł, i ujrzeli dwóch ludzi na tamie, rozrywających zajadle ziemię i gruz, drących tę przeszkodę ramionami zbrojnemi w topór i łopatę. Tłum zawył, rzucił się ku nim. Barnaba łotr, zbrodniarz! Grajek gałgan! Precz od tamy! won! nie ruszać!
Posypały się ku nim klątwy, potem bryły lodu, kawałki drzewa, co kto miał pod ręką. Pojmać ich nie śmieli, bo tych dwóch otaczał nurt spieniony a wtem jeden pocisk trafił w grajka — padł. Barnaba go poderwał, ale napór wód rzucił się w przerwaną tamę, obaj zniknęli w wodzie, pełnej mułu, kęp wydartych i pniaków, szczątków plebanji, odłamków kry, szumowin i śmieci...
Woda się wdarła na ogrody warzywne, groziła chatom. Znowu powstał wrzask.
— Grobla przy oberży! Przerwać ją, przerwać, bo osady utoną!
Lecieli ku oberży, ale natknęli się na inny tłum, który już tam był, i pijany, znosił co mógł, drzewo, darń.
— Co tu się stało? Co robicie?
— Groblę naprawiamy. Ratujcie! Pomagajcie, bo oberża zagrożona!
— Woda przerwała groblę?
— Te zbrodniarze! Szewc z pijakiem!
— Gdzie oni?
— Szewca szynkarz zastrzelił. Pijak uciekł, ale go dogonią. Nie będzie żyw! Ratujcie groblę!
— Nie ratujcie! Osady woda zajmuje!
Tłum się sekundę zawahał. Napróżno wołał szynkarz, sekunda wystarczyła. Z rykiem, jakby triumfu, bryzgając błotem i pianą, woda runęła w przerwę. Uderzyła o szynk, podniosła się, odstąpiła jakby dla rozmachu, runęła raz i drugi, za każdym razem wyżej.
Za trzecim razem błysnęły na szczycie ciała ludzkie, trzy — jakby po śmierci brały jeszcze szturmem tę ostatnią zaporę, zatrzeszczały spojenia domostwa — runęło. Fala wystąpiła na groblę, żywi odstąpili przerażeni, porwała tylko trupa zastrzelonego szewca i poniosła za towarzyszami.
Tłumy odetchnęły. Osady były ocalone. Woda przez te trzy otwarte wrota szła potężna, hucząca — na niziny poza Ciemniewem, pruła coraz głębszy, szerszy nurt, ściągała do niego ze wszech mokradeł odwieczne pleśnie i mchy, tworzyła z bagien jedną arterję życia.
Dzień stał się jasny. Potężny, wiosenny wicher zniósł mgły, i ujrzeli ludzie rzekę, coraz wspanialszą, czystszą i spokojniejszą. A za nią, na przerwanej grobli stało kilku z gromady, i wołało o czółno.
— Jakżeście się tam dostali?
— Goniliśmy pijaka.
— Dogonili?
— Dogoniliśmy.
— Dawajcie tu. Uratował osadę!
— Zabiliśmy go i wrzucili w wodę!
Tłum milczał. Po chwili ktoś spytał:
— Nowatora nikt nie widział? Musiał być z nimi.
— Był. On zaczął. Het za plebanją.
— No i gdzie on?
— Już niema.
— Kto ubił?
Nikt nie odpowiadał, i tłum milczał.
Ze straceńców nie został żaden, ale i ciemniewskie bagno przestało istnieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.