<<< Dane tekstu >>>
Autor Sewer
Tytuł Bajecznie kolorowa
Wydawca Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp.
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych.“


Mróz iskrzył się w powietrzu pod promieniami wschodzącego słońca, dymy wyciągniętemi kitami szły wgórę, na ulicach słychać było skrzyp kół wozów, ugniatających zmarznięty śnieg i widać pary z nozdrzy koni i ludzkich ust, marznące w powietrzu.
Monachjum, osadzone na wysoko wzniesionej płaszczyźnie, miewa duże mrozy i ciężką zimę. W pracowniach malarzy o oknach wielkich, umieszczonych na dachach, bywa zimno, od zmarzniętych szyb szaro, ciemno, brudno — pracować nie można...
Przez starą bramę, której łuki dotykają hotelu Polingera, przemknęło dwóch młodych ludzi; jesienne paltoty mało chroniły ich od zimna, biegli prędko, rozcierając często uszy rękami.
Całe miasto wrzało ożywionym ruchem. Powolnych zazwyczaj Bawarów zmuszał mróz do szybkich ruchów. Ludność robiła wrażenie: jedni — goniących, drudzy — uciekających.
Dwaj młodzi ludzie, wysocy i szczupli, o szerokich ramionach, prześcigali wszystkich na swej drodze — dotarli na plac Maksymiljana, a na ulicy Maksymiljana wpadli do wspaniałej kawiarni. Ciepło, zapach świeżej kawy i uśmiechnięte w białych fartuszkach Niemeczki, wszystko razem robiło rozkoszne wrażenie. Zrzucili paltoty, zdjęli filcowe miękkie kapelusze, usiedli przy stoliku, obsługiwanym przez tę, do której mieli najwięcej sympatji i znali ją dobrze.
Niemeczka przybiegła.
— Mordżen (morgen) — powiedziała, jak mówią Niemki nad Renem, siląc się na francuszczyznę. Przywitali się, zamieniając parę wyrazów w kwestji mrozów i dobrego snu Niemeczki, za co dostali gojącą kawę z masą piany i białka, pływającego na wierzchu.
— Smakuje — szepnął jeden z nich.
— Bo ostatnia, za gotówkę — odpowiedział mu towarzysz i uśmiechnął się tak jakoś ciepło i swobodnie, jakgdyby mu to sprawiało radość i rozweselało go. — Ostatnie sześćdziesiąt feniów w sakiewce.
— Wiesz, trzeba radzić — szepnął towarzysz.
— Powiedziałeś wielkie słowo, nadzwyczajne słowo i jakie niebywałe, oryginalne...
— Trzeba — powtórzył — bo, że memu staremu zginął klucz od werthajmowskiej kasy, to wiadomo, ale ty?...
— Pensja moja wystarczyła do dziesiątego, dziś jedenasty, dwadzieścia dni do przeżycia... los! — rozmyślał się.
— Trzeba radzić! Pożycz od Lotti!
— Oszalałeś! Niemka wszystko odda, co tylko chcesz, prócz krajcarów, nie wiesz o tem?
— Wiem tylko, że ona oddała ci serce, a ty jej krajcary. Teraz na nią kolej.
— Tej kolei Niemki nie uznają. Widocznie rady twoje są wylakierowane niedorzecznościami.
— Znajdź lepsze!
— Ba! tu, m niemieckim bruku, trudno nawet o dobrą radę. Obraz nie skończony, potrzebuje modelki z palącemi się włosami, przynajmniej na dziesięć posiedzeń. Ta, z akademji, najdroższa, włosy jej płoną jasnym płomykiem naszych sosnowych, żywicznych gałęzi, gdy chłopcy rozpalą ogień o zmroku na polanie.
Lotti ci stanie darmo.
— Wiem o tem, ale Lotti, popatrz, wygląda w kolorze, jak upieczona cielęcina, obsypana cynobrem.
Zbliżyła się Lotti, pokazując białe ząbki z odchylonych ust:
— Mówicie o mnie, Lotti... Lotti... — i dalej zaczęła podrzeźniać język polski.
— Mówimy o twojej piękności i o miłości mojej do ciebie.
— Żebyś wiedział, że i ja ciebie kocham — powiedziała, robiąc w powadze głupią minę. — Pamiętaj, jutro od czwartej mam wolne!...
— A ja, głupiec, nie mam mamony — odpowiedział po polsku.
Z bufetu zadzwoniono. Lotti pobiegła.
— Słyszysz, Lotti jutro wolna; jeśli nie przyjdę po nią, znajdzie sobie innego szaca. Tyle pracy i zachodu djabli wzięli. Ale niech pioruny zatrzasną cały świat i wszystkie na nim Niemki, obraz nieskończony, palę się do niego!... Takbym rad chwycić za pędzel i smarować. Czuję ciąg, jakgdyby mnie kto za kark wziął i prowadził do obrazu, A tu, w budzie mojej zimno, okna zamarznięte, szaro, obraz wychodzi brudno. Amerykanin przeczuł pismo nosem, przyszedł, popatrzył, powiedział, że da zaliczkę na skończenie obrazu i postawił cenę... Chciałem go za nią schwycić za czub i wyrzucić za okno! Co robić? Obraz schnie, modelki niema.
— Chodźmy do Antka, on jeden z nas wszystkich i za nas wszystkich ma głowę na karku i spryt kręcenią bicza z piasku. Przecież musisz jeść...
— Prawda, muszę — odpowiedział Wacek z naiwnością wiary; zapłacił za kawę, oświadczył Lotti, że jutro na nią będzie czekał i z dwudziestoma fenigami wyszli na ulicę.
Do Antka było kawał drogi, mróz ściskał, dławił i łapał za uszy. Rozgrzani kawą, szli szparko, z minami do stu djabłów.
— Wiesz co? — szepnął Wacek — wyglądamy, jakgdybyśmy mieli w kieszeniach po tysiąc blatów najmniej.
— I to nas ratuje, daje kredyt i szacunek Niemców. Lotti ani pomyślała, że masz całego majątku dwadzieścia fenigów.
— Inaczej odwróciłaby się plecami do nas i ani spojrzała. Trzeba znać Niemki.
— My je znamy.
— Poznajemy je przez brak gotówki.
W pracowni u Antka było jasno, ciepło i wesoło. Żelazny piec buchał gorącem, woda z zamarzniętego v okna, umieszczonego na dachu, kapała; mroźne, jaskrawe słońce padało zukosa, oświetlając część izby. Antek, rad z siebie, że go stać było na węgiel, czuł się w tej chwili wielkim panem, smarował zawzięcie, a potulny Niemiec, z nasrożoną poważnie miną, pozował, uzbrojony w halabardę i czapkę z XV wieku.
Weszli z hałasem i szykiem miljonerów. Antek nie obrócił się, również z wielkiego szyku.
— Mamy dwadzieścia malutkich całego majątku — rzekł Wacek na przywitanie.
— A kredytu?
— Na dwa obiady.
— I nic więcej?
— Nic, a do pierwszego — dwadzieścia dni...
Antek się odwrócił, Niemiec postawił cicho halabardę i usiadł.
— Mam do stracenia dwie marki.
— Cóż to znaczy? Jutro ma wolne Lotti, potrzebuję dużo mamony. Franek radzi, abym pożyczył od Lotti...
Zaśmieli się wszyscy trzej; Niemiec za nimi z grzeczności.
— Franek — znany idjota — rzekł poważnie gospodarz. Raptem spostrzegł coś świecącego na palcu Wacka.
— A to co? — wskazał ręką.
— Pierścionek zaręczynowy.
— A gdzież narzeczona?
— Na Litwie.
— A ty w Bawarji... i jeszcze się namyślasz?
— Nie mogę!... Chociaż jej nie kocham, a zaręczyły mnie z nią dwie rodziny: moja i jej, zawsze nie mogę i nie chcę.
— A jutro z Lotti możesz i chcesz do menażerji i do teatru małp...
— To co innego, a zaręczynowy pierścionek co innego.
— Któż twierdzi, że to samo?...
— Nie, nie, moi drodzy, pierścionek zaręczynowy to świętość!...
— A więc nie lepiej, że ta świętość pójdzie pod klucz i na nią nie będzie patrzeć Lotti podczas twoich z nią pocałunków, idjoto!...
— A jak się Lotti uprze — zawołał Franek — gotóweś jej go dać. Pod klucz pierścionek przed łakomemi oczami Niemek!
— A rozumie się — dodał Antek — rozczulony pieszczotami idjota może stracić tę świętość i dopieroby wtedy był bal, co się zowię...
— Nie rozstanę się z nim nigdy. — To „nigdy“ wymówione było jakoś miękko.
— Pokaż go! — rzekł rozkazująco gospodarz, wyciągając rękę. — Przecież wolno świętość tę przynajmniej obejrzeć.
Wacek zdjął pierścionek, Antek z Frankiem oglądali go, Niemiec zdaleka wyciągał szyję.
— Brylant wspaniały i ośm rubinów, ależ to skarb!
— Skarb — powtórzył Franek.
Niemiec zbliżył się, prosząc pokornie o zaszczyt obejrzenia pierścionka.
Dreihundert Marken — szepnął.
Roześmieli się wszyscy razem.
— Zamłodu, póki nie straciłem oczu — mówił Niemiec — pracowałem w tym interesie — westchnął. — Dobre to były czasy.
Wacek siadł na przewróconej pace i dumał, Antek rozmawiał cicho z Niemcem, Franek chodził po izbie.
Na dany znak przez Antka, Niemiec i Franek pochwycili czapki i cicho wyszli. Antek zaczął dalej malować, Wacek dumał, z miną zrozpaczonego.
— Ale to nie może być! — zawołał, zrywając się z miejsca.
— Zaczekaj, niedługo przekonasz się o możności rzeczy ludzkiej.
— Nie chcę. Czy ty słyszysz, ja nie chcę.
— Słyszę, lecz nie wiem, czego nie chcesz? — pierścionka czy Lotti?...
— Chcę pierścionka! oddajcie mi pierścionek!
— Wacek, nie bądź idjotą, proszę cię, w twoim wieku i przy twoim talencie. Jak ci idzie z robotą?
— Stoi i schnie. Na oknie mej izby lodu na dwa cale, ciemno i zimno.
— Rozgrzeje się i lód zejdzie.
— Zejdzie, mówisz?
— Przekonasz się.
Wacek zamilkł, włożył tragicznie ręce w kieszenie i chodził szerokiemi krokami.
Pięć minut panowało dramatyczne milczenie. Wackowi się zdawało, że cały wiek.
Rozwarły się drzwi z wielkim hałasem, wpadł Franek, za nim promieniejący Niemiec.
— Ten idjota w czepku się urodził. Bawar spojrzał na pierścionek, wyjął sto pięćdziesiąt marek, napisał kwit i sprawa skończona. Oto kwit, a oto pieniądze.
— No, cóż?... chcesz czy nie chcesz?...
Wacek przeczytał uważnie kwit, schował go i zgarnął pieniądze.
— Bib!! — zawołał Franek.
— Rozumie się — odpowiedział melancholijnie Wacek. Niemiec dostał dwie korony, skłonił się i wybiegł.
— Zastawiliśmy w najpierwszym lombardzie. W dobrem, pewnem miejscu schowany.
— Wyobraźcie sobie, dziś zjeżdża do Monachjum narzeczona z całą swoją famułą!
— A ty drapaka do Paryża. Pieniądze masz!
— Z pierścionkiem!...
— Pierścionek zostanie w Monachjum, idjoto!
Antek tymczasem ubrał się z wielką fantazją i artystycznym szykiem. N
— Wiecie co?! — zawołał niespodziewanie Wacek — kupimy Lotti na jutrzejsze jej wolne kapelusz i odeszlemy go wprost do kawiarni. Co za wrażenie!.. Niemki oniemieją, pół godziny będzie cisza, jakby makiem siał!...
— Wacek, otrzeźwiałeś, wchodzisz w swoją skórę i lubię cię za to.
— Pomyślałem sobie: obraz skończę, sprzedam go uczciwie i wykupię pierścionek.
— Oczywiście!...
— Tymczasem płacę mieszkanie, sprowadzam wagon węgla i sąg, wielki sąg drzewa. Niemka niech pali, balję postawi pod okno, piec zapłonie, jak ognista kula!
— Wszystko dobrze, ale po koniaku, befsztyku, porterze.
— Przed koniakiem — kapelusz!...
— Oczywiście! Kapelusz bajeczny musi zrobić piorunujące wrażenie.
— Bajeczno-piorunujące! — zaśmiał się Wacek, kochający olbrzymie porównania.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Maciejowski.