Bajecznie kolorowa/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sewer
Tytuł Bajecznie kolorowa
Wydawca Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp.
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SEWER
BAJECZNIE
KOLOROWA
NOWELA




WYDAWNICTWO „BIBLJOTEKI GROSZOWEJ“ S-ki z o. odp.
Warszawa, ul. Moniuszki Nr. 11



BIBLIOTEKA GROSZOWA
WYDAWNICTWO TYGODNIOWE
REDAKTOR H. ZAJĄCZKOWSKI
WYDAWCA BIBLJOTEKA GROSZOWA
S. z o. o.
WARSZAWA, ul. MONIUSZKI 11.





Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc., ul. Warszawska 50a.



I

To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych.“


Mróz iskrzył się w powietrzu pod promieniami wschodzącego słońca, dymy wyciągniętemi kitami szły wgórę, na ulicach słychać było skrzyp kół wozów, ugniatających zmarznięty śnieg i widać pary z nozdrzy koni i ludzkich ust, marznące w powietrzu.
Monachjum, osadzone na wysoko wzniesionej płaszczyźnie, miewa duże mrozy i ciężką zimę. W pracowniach malarzy o oknach wielkich, umieszczonych na dachach, bywa zimno, od zmarzniętych szyb szaro, ciemno, brudno — pracować nie można...
Przez starą bramę, której łuki dotykają hotelu Polingera, przemknęło dwóch młodych ludzi; jesienne paltoty mało chroniły ich od zimna, biegli prędko, rozcierając często uszy rękami.
Całe miasto wrzało ożywionym ruchem. Powolnych zazwyczaj Bawarów zmuszał mróz do szybkich ruchów. Ludność robiła wrażenie: jedni — goniących, drudzy — uciekających.
Dwaj młodzi ludzie, wysocy i szczupli, o szerokich ramionach, prześcigali wszystkich na swej drodze — dotarli na plac Maksymiljana, a na ulicy Maksymiljana wpadli do wspaniałej kawiarni. Ciepło, zapach świeżej kawy i uśmiechnięte w białych fartuszkach Niemeczki, wszystko razem robiło rozkoszne wrażenie. Zrzucili paltoty, zdjęli filcowe miękkie kapelusze, usiedli przy stoliku, obsługiwanym przez tę, do której mieli najwięcej sympatji i znali ją dobrze.
Niemeczka przybiegła.
— Mordżen (morgen) — powiedziała, jak mówią Niemki nad Renem, siląc się na francuszczyznę. Przywitali się, zamieniając parę wyrazów w kwestji mrozów i dobrego snu Niemeczki, za co dostali gojącą kawę z masą piany i białka, pływającego na wierzchu.
— Smakuje — szepnął jeden z nich.
— Bo ostatnia, za gotówkę — odpowiedział mu towarzysz i uśmiechnął się tak jakoś ciepło i swobodnie, jakgdyby mu to sprawiało radość i rozweselało go. — Ostatnie sześćdziesiąt feniów w sakiewce.
— Wiesz, trzeba radzić — szepnął towarzysz.
— Powiedziałeś wielkie słowo, nadzwyczajne słowo i jakie niebywałe, oryginalne...
— Trzeba — powtórzył — bo, że memu staremu zginął klucz od werthajmowskiej kasy, to wiadomo, ale ty?...
— Pensja moja wystarczyła do dziesiątego, dziś jedenasty, dwadzieścia dni do przeżycia... los! — rozmyślał się.
— Trzeba radzić! Pożycz od Lotti!
— Oszalałeś! Niemka wszystko odda, co tylko chcesz, prócz krajcarów, nie wiesz o tem?
— Wiem tylko, że ona oddała ci serce, a ty jej krajcary. Teraz na nią kolej.
— Tej kolei Niemki nie uznają. Widocznie rady twoje są wylakierowane niedorzecznościami.
— Znajdź lepsze!
— Ba! tu, m niemieckim bruku, trudno nawet o dobrą radę. Obraz nie skończony, potrzebuje modelki z palącemi się włosami, przynajmniej na dziesięć posiedzeń. Ta, z akademji, najdroższa, włosy jej płoną jasnym płomykiem naszych sosnowych, żywicznych gałęzi, gdy chłopcy rozpalą ogień o zmroku na polanie.
Lotti ci stanie darmo.
— Wiem o tem, ale Lotti, popatrz, wygląda w kolorze, jak upieczona cielęcina, obsypana cynobrem.
Zbliżyła się Lotti, pokazując białe ząbki z odchylonych ust:
— Mówicie o mnie, Lotti... Lotti... — i dalej zaczęła podrzeźniać język polski.
— Mówimy o twojej piękności i o miłości mojej do ciebie.
— Żebyś wiedział, że i ja ciebie kocham — powiedziała, robiąc w powadze głupią minę. — Pamiętaj, jutro od czwartej mam wolne!...
— A ja, głupiec, nie mam mamony — odpowiedział po polsku.
Z bufetu zadzwoniono. Lotti pobiegła.
— Słyszysz, Lotti jutro wolna; jeśli nie przyjdę po nią, znajdzie sobie innego szaca. Tyle pracy i zachodu djabli wzięli. Ale niech pioruny zatrzasną cały świat i wszystkie na nim Niemki, obraz nieskończony, palę się do niego!... Takbym rad chwycić za pędzel i smarować. Czuję ciąg, jakgdyby mnie kto za kark wziął i prowadził do obrazu, A tu, w budzie mojej zimno, okna zamarznięte, szaro, obraz wychodzi brudno. Amerykanin przeczuł pismo nosem, przyszedł, popatrzył, powiedział, że da zaliczkę na skończenie obrazu i postawił cenę... Chciałem go za nią schwycić za czub i wyrzucić za okno! Co robić? Obraz schnie, modelki niema.
— Chodźmy do Antka, on jeden z nas wszystkich i za nas wszystkich ma głowę na karku i spryt kręcenią bicza z piasku. Przecież musisz jeść...
— Prawda, muszę — odpowiedział Wacek z naiwnością wiary; zapłacił za kawę, oświadczył Lotti, że jutro na nią będzie czekał i z dwudziestoma fenigami wyszli na ulicę.
Do Antka było kawał drogi, mróz ściskał, dławił i łapał za uszy. Rozgrzani kawą, szli szparko, z minami do stu djabłów.
— Wiesz co? — szepnął Wacek — wyglądamy, jakgdybyśmy mieli w kieszeniach po tysiąc blatów najmniej.
— I to nas ratuje, daje kredyt i szacunek Niemców. Lotti ani pomyślała, że masz całego majątku dwadzieścia fenigów.
— Inaczej odwróciłaby się plecami do nas i ani spojrzała. Trzeba znać Niemki.
— My je znamy.
— Poznajemy je przez brak gotówki.
W pracowni u Antka było jasno, ciepło i wesoło. Żelazny piec buchał gorącem, woda z zamarzniętego v okna, umieszczonego na dachu, kapała; mroźne, jaskrawe słońce padało zukosa, oświetlając część izby. Antek, rad z siebie, że go stać było na węgiel, czuł się w tej chwili wielkim panem, smarował zawzięcie, a potulny Niemiec, z nasrożoną poważnie miną, pozował, uzbrojony w halabardę i czapkę z XV wieku.
Weszli z hałasem i szykiem miljonerów. Antek nie obrócił się, również z wielkiego szyku.
— Mamy dwadzieścia malutkich całego majątku — rzekł Wacek na przywitanie.
— A kredytu?
— Na dwa obiady.
— I nic więcej?
— Nic, a do pierwszego — dwadzieścia dni...
Antek się odwrócił, Niemiec postawił cicho halabardę i usiadł.
— Mam do stracenia dwie marki.
— Cóż to znaczy? Jutro ma wolne Lotti, potrzebuję dużo mamony. Franek radzi, abym pożyczył od Lotti...
Zaśmieli się wszyscy trzej; Niemiec za nimi z grzeczności.
— Franek — znany idjota — rzekł poważnie gospodarz. Raptem spostrzegł coś świecącego na palcu Wacka.
— A to co? — wskazał ręką.
— Pierścionek zaręczynowy.
— A gdzież narzeczona?
— Na Litwie.
— A ty w Bawarji... i jeszcze się namyślasz?
— Nie mogę!... Chociaż jej nie kocham, a zaręczyły mnie z nią dwie rodziny: moja i jej, zawsze nie mogę i nie chcę.
— A jutro z Lotti możesz i chcesz do menażerji i do teatru małp...
— To co innego, a zaręczynowy pierścionek co innego.
— Któż twierdzi, że to samo?...
— Nie, nie, moi drodzy, pierścionek zaręczynowy to świętość!...
— A więc nie lepiej, że ta świętość pójdzie pod klucz i na nią nie będzie patrzeć Lotti podczas twoich z nią pocałunków, idjoto!...
— A jak się Lotti uprze — zawołał Franek — gotóweś jej go dać. Pod klucz pierścionek przed łakomemi oczami Niemek!
— A rozumie się — dodał Antek — rozczulony pieszczotami idjota może stracić tę świętość i dopieroby wtedy był bal, co się zowię...
— Nie rozstanę się z nim nigdy. — To „nigdy“ wymówione było jakoś miękko.
— Pokaż go! — rzekł rozkazująco gospodarz, wyciągając rękę. — Przecież wolno świętość tę przynajmniej obejrzeć.
Wacek zdjął pierścionek, Antek z Frankiem oglądali go, Niemiec zdaleka wyciągał szyję.
— Brylant wspaniały i ośm rubinów, ależ to skarb!
— Skarb — powtórzył Franek.
Niemiec zbliżył się, prosząc pokornie o zaszczyt obejrzenia pierścionka.
Dreihundert Marken — szepnął.
Roześmieli się wszyscy razem.
— Zamłodu, póki nie straciłem oczu — mówił Niemiec — pracowałem w tym interesie — westchnął. — Dobre to były czasy.
Wacek siadł na przewróconej pace i dumał, Antek rozmawiał cicho z Niemcem, Franek chodził po izbie.
Na dany znak przez Antka, Niemiec i Franek pochwycili czapki i cicho wyszli. Antek zaczął dalej malować, Wacek dumał, z miną zrozpaczonego.
— Ale to nie może być! — zawołał, zrywając się z miejsca.
— Zaczekaj, niedługo przekonasz się o możności rzeczy ludzkiej.
— Nie chcę. Czy ty słyszysz, ja nie chcę.
— Słyszę, lecz nie wiem, czego nie chcesz? — pierścionka czy Lotti?...
— Chcę pierścionka! oddajcie mi pierścionek!
— Wacek, nie bądź idjotą, proszę cię, w twoim wieku i przy twoim talencie. Jak ci idzie z robotą?
— Stoi i schnie. Na oknie mej izby lodu na dwa cale, ciemno i zimno.
— Rozgrzeje się i lód zejdzie.
— Zejdzie, mówisz?
— Przekonasz się.
Wacek zamilkł, włożył tragicznie ręce w kieszenie i chodził szerokiemi krokami.
Pięć minut panowało dramatyczne milczenie. Wackowi się zdawało, że cały wiek.
Rozwarły się drzwi z wielkim hałasem, wpadł Franek, za nim promieniejący Niemiec.
— Ten idjota w czepku się urodził. Bawar spojrzał na pierścionek, wyjął sto pięćdziesiąt marek, napisał kwit i sprawa skończona. Oto kwit, a oto pieniądze.
— No, cóż?... chcesz czy nie chcesz?...
Wacek przeczytał uważnie kwit, schował go i zgarnął pieniądze.
— Bib!! — zawołał Franek.
— Rozumie się — odpowiedział melancholijnie Wacek. Niemiec dostał dwie korony, skłonił się i wybiegł.
— Zastawiliśmy w najpierwszym lombardzie. W dobrem, pewnem miejscu schowany.
— Wyobraźcie sobie, dziś zjeżdża do Monachjum narzeczona z całą swoją famułą!
— A ty drapaka do Paryża. Pieniądze masz!
— Z pierścionkiem!...
— Pierścionek zostanie w Monachjum, idjoto!
Antek tymczasem ubrał się z wielką fantazją i artystycznym szykiem. N
— Wiecie co?! — zawołał niespodziewanie Wacek — kupimy Lotti na jutrzejsze jej wolne kapelusz i odeszlemy go wprost do kawiarni. Co za wrażenie!.. Niemki oniemieją, pół godziny będzie cisza, jakby makiem siał!...
— Wacek, otrzeźwiałeś, wchodzisz w swoją skórę i lubię cię za to.
— Pomyślałem sobie: obraz skończę, sprzedam go uczciwie i wykupię pierścionek.
— Oczywiście!...
— Tymczasem płacę mieszkanie, sprowadzam wagon węgla i sąg, wielki sąg drzewa. Niemka niech pali, balję postawi pod okno, piec zapłonie, jak ognista kula!
— Wszystko dobrze, ale po koniaku, befsztyku, porterze.
— Przed koniakiem — kapelusz!...
— Oczywiście! Kapelusz bajeczny musi zrobić piorunujące wrażenie.
— Bajeczno-piorunujące! — zaśmiał się Wacek, kochający olbrzymie porównania.


II

Wielka pracownia na czwartem piętrze, okno, wstawione w otwór, wycięty na dachu, sztalugi, na nich pozaczynane obrazy, szkice, poprzybijane do ścian, w kącie stare mundury i kostjumy wiejskie. Na środku, ubrany opięto, ze swoim poczciwym uśmiechem, patrzący oczyma bławatu na świat, serdecznie i dobrodusznie, stał zamyślony Wacek, trzymając w prawem ręku pędzel, w lewem paletę. Spojrzał na obraz.
— Jest w nim coś, jakieś zimne drewno i szarość, która w moich oczach zmienia się w brud. Niech pioruny trzasną, jestem skończony, bajeczny idjota, nie mam pojęcia o kolorze, nic nie umiem, a tu każą mi wracać, żenić się, brać do roli, krowy doić, masło robić. Masło przeze mnie zrobione byłoby bajeczne.
Chciał rzucić pędzel, lecz błyskawiczna myśl wstrzymała go, zbliżył się szybko do obrazu i drżącą z niecierpliwości ręką malował. Po kwadransie odstąpił parę kroków, przyjrzał się i westchnął.
— Rozjaśniłem kończyny i pejzaż wystąpił, plamy wyraźniejsze, ale drewno zostało i ta wściekła szarość. Powinienem szyldy malować i krowy doić, a nie starać się o to, aby ducha swego na płótnie więzić. Co go chcę złapać — ucieka. Gdzież jest? — obejrzał się po wielkiej izbie. — Gdzie? Męczarnia! — szepnął.
Wpadł Antek z artystyczną brawurą szczęśliwca.
— Patrz, jaka nędza! — zawołał Wacek, wskazując na obraz.
— Blaga! żadna nędza: jest przestrzeń, powietrze, ruch, życie, natura oddycha i śmieje się.
— Śmieje się ze mnie, jak z ostatniego głupca!... To szare, brudne i drewniane smarowanie...
— Przesadzasz! — zdałoby się trochę więcej jasności, lecz jeżeli to dzień pochmurny...
— Dzień pochmurny nie jest brudny, do stu piorunów! — zawołał Antek.
— Na dobitkę — mówił dalej Wacek — rodzina mej narzeczonej woła mnie, abym wracał ze swym brudnym kolorytem do kraju, żenił się, osiadł we dworze, robił szlachcica, doił krowy, klął na parobków i dziewki, dął się wobec biedniejszych sąsiadów — i z proboszczem grał w prefera. A do tego urzynał się na weselach, to samo przy chrzcinach, a w dniu imienin każdej sąsiedzkiej magnifiki — i owszem!... Co? — życie! djabelnie miłe życie!... W tem całem otoczeniu postaw mnie, z moim brudnym kolorytem — co?
Był zdenerwowany i podniecony, rzucił na stół paletę, pędzle i zawołał:
— Światła, sztuki, boskiej sztuki! nie chcę doić krów, nie chcę być rozwielmożnionym szlachcicem, osiadłym, obabionym, dzietnym.
— To się nie żeń — odparł Antek — przecież nie sprowadzą cię za łeb do kraju i ołtarza.
— Właśnie zaprowadzą, bo każą wracać.
— Nie wracaj.
— A pierścionek?... Piszą mi, że los zawiązuję dziewczynie. Głupcy, czy to można wiązać los!..
— Komiczne facety.
— Trzeba przedewszystkiem odesłać pierścionek zaręczynowy, dziewczyna łatwo znajdzie sobie grubokarcznego szlachcica — przystojna i posażna. Pierścionek związał jej los, pierścionek odwiąże. Ale cóż, pierścionek w kryminale, w niewoli. Tyś go wpakował do kryminału!...
— A przecież bez pierścionka nie możesz jechać do narzeczonej, idjoto.
Wacek stanął, jak wryty.
— Prawda, nie mogę. Czyżbym mógł powiedzieć, że siedzi w kryminale? Osaczony jestem, jak dzik w kniei. Skąd wziąć taką bajeczną sumę? Jeżeli nie wrócą, to powinienem odesłać pierścionek, inaczej jestem łotr, nędznik, dziewczyna czeka, mogłaby zrobić partję... To pyszna nazwa: partja!? naprzykład szachów, bilardu lub wyjścia zamąż, gdy ja pierścionkiem trzymam ją na łańcuchu.
— Niech się wszyscy koledzy złożą na twe imieniny i wykupią ci ten wściekły sygnet.
— Będą się składać, składać i złożą raptem dziesięć blatów — jałmużny nie przyjmuję!
Zapukano do drzwi.
— Poczta — szepnął, wystraszony.
Antek drzwi otworzył. Gruby Bawar w mundurze podał mu list, powiedział morgen i odszedł. Wacek pochwycił list, rozdarł kopertę, czytał. Rzucił zapisaną kartę na stół, schwycił się za głowę.
— Czy mogę? — spytał Antek, zbliżając się do stołu.
— Możesz, przed wami nie mam tajemnic.
Antek czytał, robiąc ponurą minę.
— Niema rady, musisz kończyć!
— Muszę, a pierścionek? Co za dzika myśl, pozbywać się jedynego precjozu i za grube pieniądze.
— Jedź bez pierścionka.
— A sztuka, którą kocham, za którą drżę, ona jedna sprawia mi rozkosz i chociaż dręczy i gnębi, urąga mi, kpi ze mnie — przecież upajał Czy ty chcesz, abym ja z moim brudnym kolorytem krowy doił? Nic nie umiem, jestem, jako malarz, idjota. Nie mam pojęcia o plenerze, o impresjonizmie, poprostu o świetle. Pędzla nie umiem trzymać, jestem bajeczny pacykarz i basta!..
— Nieprawda, idjoto, jesteś najzdolniejszym z młodych w całej naszej kolonji.
— Kłamiesz, niczem nie jestem, a raczej jestem wielkim osłem.
— Nieprawda!
— Dowiedz mi tego, co mówisz, patrząc na ten landszaft...
— Nic łatwiejszego.
— Daj pokój, bo będziesz gadał same banalności lub głupstwa, a ja przecie znam moją wartość.
— Właśnie, że o sobie nie masz najmniejszego pojęcia. Na tym punkcie idjotyzm twój dochodzi do szczytu.
— Mój drogi, co mamy napróżno wodę mącić.
— Masz rację.
Chodzili obadwaj zamyśleni po izbie.
— Wacek, wiesz, co mi przyszło do głowy?
— Nie wiem.
— Na dowód, że ja mam rację, leć do naszego „starego“ i powiedz mu: — „Wykup pierścionek albo się ożenię i basta!..“
— A on?
— On, jeżeli wierzy w ciebie — wykupi, jeżeli nie — powie ci: — „Żeń się! — i pomyśli sobie: ...lepiej, że ten idjota będzie krowy doił, jakgdyby psuł farby i płótna“.
— Jestem pewny, że nie wykupi.
— Zakład!
— Poco zakłady, urżniemy się — jeżeli wykupi. Jeżeli nie — jadę! Na pożegnanie również się urżniemy.
— Masz rację.
— A zatem — do „starego“.
— Do „starego“!
Wacek rzucił się z gwałtowną nerwowością do ubierania.
— Trzeba wystąpić przed „starym“ z szykiem, z jakąś fantazją artystyczną i byczą miną...
— Masz ochotę, żeby ci pierścionek wykupił?...
— Wiesz, Antek, tyś nieraz kapitalnie głupi, chociaż masz czasem bajeczne pomysły.
— Jedno drugie równoważy.
— Niezawodnie. Nie mam rękawiczek, jakże pójdę?
— Bez, bo na rękawiczki niema...
— Antek, tyś czasem genjalny...
— Być może — jesteś gotów?
— Zaraz, tylko się przejrzę i kapelusz z fantazją nasadzę.
Wyszli w dobrych humorach. Lecz humory gasły w miarę zbliżania się do pracowni starego.
— Zaczekam w tej piwiarni na ciebie, zjem parę kiełbasek i wypiję kufel piwa.
— I zostawisz mnie samego? — rzekł Wacek żałośnie.
— Cóż chcesz, żebym cię na ręce wziął i zaniósł? Czekam... dalej, śmiało! — otworzył drzwi do piwiarni, wszedł.
Wacek został sam na ulicy i pomknął nerwowo naprzód. Wpadł do bramy, przeskakiwał schody po dwa naraz, zatrzymał się przed drzwiami pracowni, postał czas jakiś i pocichu zeszedł nadół, poszukał oczyma piwiarni i poszedł do niej.
— Nie zastałeś „starego“?
— Wiesz co, ja za ciebie zjem obstalowaną parę kiełbasek i wypiję piwo, a ty idź. Opanował mnie głupi wstyd, nie śmiem... i basta! Wolę iść na rusztowanie.
— Ależ „stary“ cię lubi.
— Właśnie dlatego; znaczyłoby, że wyzyskuję jego słabość dla siebie.
— Wierzy w ciebie!
— Jeszcze gorzej! Tobie łatwiej w nieswojej sprawie. Mój Anteczku, jeżeli nie chcesz, abym krów doił, idź i powiedz staremu wszystko. Oszelmuj mnie, jak ci się podoba. Stary prędzej tobie odmówi, jak mnie.
— To właśnie źle?
— Właśnie lepiej, bo go nie będziemy naciągać.
Wacek siadł, przyniesiono gorące kiełbaski, chciał je zabrać dla siebie.
— Za pozwoleniem, po kiełbaskach — przerwał Antek. — Tybyś chciał, egoisto, i kiełbaski, i pieniądze, i sławę.
Nie, nie, jedz! bo będziesz w lepszym humorze, będziesz miał minę i lepszą wymowę. — Kazał sobie podać drugą porcję.
— Czy wszystko mam powiedzieć „staremu“?
— Jak przy spowiedzi, nie żałuj mnie.
— Dobrze, bądź zdrów, czekaj.
Wyszedł, drzwi zamknął z zamachem, że aż szyby zadźwięczały.
Wacek pół godziny tkwił w niemem oczekiwaniu. Starał się nie myśleć, a jednak myślał, usiłował być obojętnym, a jednak cierpiał... Spaliłbym się ze wstydu, gdybym sam odrazu stanął przed starym.
Drzwi się z hałasem rozwarły, Antek wystawił głowę:
— Do „starego“! — zawołał.
Wacek się zerwał na równe nogi, zapłacił, wybiegł.
— Cóż? cóż? — mów!
— „Stary“ w pysznym humorze, śmieje się z zastawu zaręczynowego pierścionka i cieszy się, że nie chcesz doić krów! Kazał cię zawołać!
Poszli szybko, prawie lecieli, przeskakiwali po trzy schody, zdyszani, stanęli przed drzwiami, łapiąc gwałtownie w płuca powietrze.
Antek prawie wepchnął Wacka.
Pracownia „starego“ robiła wrażenie zbrojowni lub namiotu wojewody z XVI wieku. Zbroje, siodła, kulbaki, makaty, broń — rozrzucone w artysty znym[1] nieładzie. „Stary“, o szerokiej piersi, silnie zbudowany, lat pięćdziesiąt, przyprószony siwizną, o polskim wąsie i serdecznym polskim uśmiechu, stał przed obrazem dużych rozmiarów.
— Śmiało, kolego, śmiało, nie bój się, niema tu narzeczonej ani krów, które masz doić.
— Profesorze — rzekł Wacek cicho — nieszczęście.
— Raczej przestroga, aby nie przyjmować kosztownych pierścionków.
— Ho, ho — pochwycił Wacek głośniej — drugi raz nie dam się złapać.
— Pamiętaj, bo szkodaby cię było na sąsiada dobrodzieja i męża połowicy. Tem bardziej, że mogą być z ciebie ludzie.
— Mistrzu, ja nie wierzę w siebie.
— To znaczy, że masz talent. A myślisz, że ja w siebie wierzę, pomimo to, ludziska mówią, że nieźle maluję. I ty pewnie jesteś tego samego zdania — co?...
Wacek, schwycony za serce, milczał.
— Cóż tam masz na sztalugach?
— Płótno, zamazane i brudne.
— Porządny pejzaż z pierwszo-planowym stafażem. Mówię profesorowi, że mu się udał, byle tylko skończył.
— Kończ i przyślij go do mnie. Za dwa tygodnie przyjeżdża Stiking z Nowego Jorku, łatwiej mnie będzie sprzedać mu, aniżeli tobie, nieprawdaż?...
— Prawda — szepnął — jeżeli tylko zechce! Mówię profesorowi, nędza z pod ciemnej gwiazdy.
— No, no, kończ i przysyłaj. Dostałeś za pierścionek sto pięćdziesiąt marek. — Poszedł do szafki. — Spójrz tymczasem na moją robotę.
Wacek i Antek z dogodnego miejsca patrzyli z uwagą. Wacek trącił Antka w bok, podszedł do obrazu, popatrzył, cofnął się i znowu się przybliżył, nareszcie szepnął:
— Mam!...
— Cóż masz? — spytał profesor.
— To właśnie, czego mi brakowało na obrazie, a nie mając sposobu, nie mogłem dać rady.
— Cieszę się, żeś u mnie zobaczył, a oto masz dwieście marek zaliczki, zostanie ci pięćdziesiąt na skończenie obrazu. Może ci wystarczy?
— Bajecznie! — zawołał wzruszony Wacek.
Profesor podał mu dwie setki.
— Profesorze, jeszcze jedna łaska. Przyniosę tu obraz przed skończeniem, jutro, a profesor mnie zwymyśla i powie, co i jak trzeba zrobić.
— Dobrze, dobrze, powiem, poradzę, bylebyś nie potrzebował rzucać sztuki, doić krów i magnifikę wozie po sąsiedztwach. Bądźcie zdrowi, nie zapominajcie o starym waszym przyjacielu. Przychodź z pejzażem...
Zlecieli ze schodów, jak klowny, w bramie rzucili się w objęcia.
— A co, nie mówiłem, idjoto? — szepnął Antek.
— Mówiłeś! Ale „stary“ kapitał, co za szyk, co za wyrafinowana delikatność. Nie pożyczył, lecz dał zaliczkę. Wiesz, podpatrzyłem, czem „stary“ podkłada, aby wywołać świetlany efekt. Już wiem, za dwa dni pejzaż mój będzie inny!...
— A teraz — biba!
— Nie, nie, naprzód pierścionek wykupić, napisać list, że nie godzien jestem krów doić, chciałem powiedzieć: rzemyka rozwiązać...
— Rozumiem.
— Pomożesz mi go ułożyć, musi być tak czuły, aby narzeczona odgadywała łzy, rozpacz i westchnienia. Westchnień dużo!... Westchnieniami ułagodzimy obrażoną jej dumę własną...
— Bądź spokojny, napiszę. Czy wiesz, że ja czasem do swych starych lub na nowy rok rżnę wiersze, gdy jestem goły, jak basetla...
— Jesteś poetą!
— Zdaje się!...
— Masz kwit, wykup pierścionek. Niemiec będzie wściekły, pewno myślał, że do niego przyschnie. Wpadnę do pracowni i na modę „starego“ podłożę. Potem napiszemy bajeczny list. Wiesz, gdyby nie poczciwy „stary“, nie byłbym artystą!... A jeszcze jak sprzeda amerykaninowi landszaft i wytarguje choćby pareset marek?! Sam mówisz przecie, że to nie jest ostatnia hołota!
— Mam cię, a gadałeś, nie wierząc w to, co mówisz.
— Tak mi się teraz zdaje.
— Jak masz pierścionek, wolność i pięćdziesiąt blatów w kieszeni.
Antek wziął kwit, pobiegł po pierścionek. Wacek, pod wpływem wielkiej radości, schwycił paletę i pędzle i na sposób „starego“, zaczął gorączkowo rozjaśniać. Pot spływał mu po twarzy, tak był przejęty, szczęśliwy, natchniony. Obraz w oczach się zmieniał, tracił drewnianość, nabierał światła, ruchu, powietrza.
Wszedł Antek, stanął za nim i patrzył.
— I ty miałbyś krowy doić? — odezwał się.
Wacek odstąpił od obrazu, milczeli długą chwilę, nareszcie Wacek rozśmiał się wesoło, serdecznie, jak dziecko, i rzekł:
— „Stary“ zrobił mnie artystą! i basta...
— Gdy ci się rozjaśniło we łbie, rozjaśniło ci się i na obrazie. Zawsze tak bywa.
— Bo też byłem struty, skrępowany, zbity, wydziedziczony, nieszczęśliwy.
— Masz sygnet. Niemiec z wściekłości mruczał, jak zraniony niedźwiedź, o mało co się nie rzucił na mnie.
— A teraz, Antek, pisz list, ja nie mogę, jestem zbyt wzruszony i w takiem dobrem zacięciu, że jeszcze popracuję, a potem list przepiszę. Wiesz, najlepiej wychodzi, gdy list narzeczonemu, odsyłającemu pierścionek, pisze drugi osobnik. No, widzisz, masz w osobniku filozofję.
Antek, wierzący w swój poetycki talent, zabrał się do pisania. Wacek malował.
— A może ja niemoralnie postępuję — zawołał po chwili — nieludzko druzgoczę niewinne serce niewieście?...
— Idź ze swoją moralnością i druzgotaniem serca. Jeżeli masz gruntowną w sobie moralność, to oddawna powinieneś odesłać pierścionek. Ty — mąż?... Ty i mąż razem w jednym osobniku — ha, ha! — Twoim obowiązkiem moralnym było już oddawna uwolnić od siebie dziewczynę dobrą, praktyczną, uczciwą, jeżeli jej dobrze życzysz, a nawet jeżeli ją kochasz.
— Prawda, ja jej dobrze życzę i dlatego nie mogę pozwolić na to, żeby została moją żoną. Ale widzisz, Antoś, ona mnie kocha.
— A ty ją za tydzień zdradzisz dla Lotti lub Kätti.
— Wiesz, ta Kätti u Probsta, co to za dziewczyna!
— No i widzisz, dla Kätti zdradzasz dziś Lotti.
— Nie, ja tylko robię uwagę z artystycznego punktu widzenia.
— Znam twój artyzm! Moralność swoją tymczasem schowaj do futerału i maluj, póki listu nie skończę.
Zapanowało milczenie. Wacek z moralnością w futerale malował zawzięcie, śmiał się do siebie i gwizdał, farby mieszał, odchodził od obrazu i wracał uszczęśliwiony z odzyskanej wolności.
— Już! — zawołał Antek, podniósł arkusz zapisanego papieru i czytał podniesionym głosem, siląc się na uroczysty patos.
— Antoś, czy ty mnie czasem nie za czarno malujesz? — odezwał się smutno artysta.
— Egoisto, fanfaronie, mówiłeś, że dziewczyna cię kocha. Ty jej pierścionek oddajesz, a chcesz, aby ona wiecznie cię kochała, chodziła przy księżycu, wzdychała, schła, jak szczapa... A ty?!
— Nie, nie, przysięgam, czuje, że wart jestem jeszcze ciemniejszego czernidła, tylko być może, że nie uwierzy i chybisz celu.
— To ciotki uwierzą, rodzina uwierzy i jak zaczną bębnić jej do uszu, wybębnią cię i w tydzień nie będzie po tobie w sercu panny śladu...
— Jeżeli taki ma być rezultat — zgoda!
— Przepisz nieco drżącą ręką, a ja skoczę po lak, szpagat, płótno, zapakuję pierścionek i na pocztę. Potem mała bibka na cześć twej wolności... Kontent jesteś?
— Czuję, żem się drugi raz urodził! — zawołał Wacek. — Zostanę sam z moją ukochaną sztuką, moją boską sztuką. Przecie „stary“ mówi, że mam odrobinę talentu. Patrz — jakoś lepiej!
— Wybornie.
— Jeszcze dwa dotknięcia! — schwycił paletę i zbliżył się do obrazu.
— Teraz dwa, potem dziesięć, sto i nie skończysz listu, pierścionka nie odeszlesz, jutro znowu go zostawisz.
— Antek, nie dokuczaj! patrz, już kładę, chwytam pióro i smaruję.
Chociaż dlatego musisz zerwać, że na twojem gospodarstwie krowy nigdyby nie były w swoim czasie dojone.
— Prawda, prawda — zaczął pisać.
Antek wybiegł, Wacek rzucił pióro, zerwał się i chodził po wielkiej izbie, wzburzony radością i grą nerwów.
— Przecież nie popełniam żadnej zbrodni?... Kocham sztukę, jestem artystą i to niech mnie tłumaczy. Zacna, dobra, szlachetna dziewczyna, oddawała mi rękę i majątek! Nie jestem jej wart, a zmienić się — niema gadania. Gdybym się zmienił na porządnego faceta, czuję, że zostałbym tylko durniem. Przecież nie wolno mi przestać być sobą, stracić uroki swojego ja, swych porywów, nadziei i wchodzić w skórę, w grubą skórą szlachcica. Niepodobna! — postępuję uczciwie, mam być fatalnym szlachcicem, zaprzepaszczającym majątek żony, niechże będę rzetelnym artystą. „Stary“ mówi, że mam odrobinę talentu.
Wpadł Antek, spojrzał na papier:
— „Kochana — droga“, tyle przez dziesięć minut?! Widzisz, idjoto, malowałeś!
— Anim się dotknął.
Wacek usiadł.
— Cóżeś robił?
— Filozofowałem.
— Ty?! — ha! ha!
— Pozwól mi przynajmniej w tak ważnej chwili życia mego pofilozofować. Nie widzisz, że stoję na przełomie...
— Idjoto, siedzisz na stołku. No, piszże raz przecie i skończ, zanim zapakuję pierścionek.
Pierścionek i list odnieśli na pocztę, kwity schowali. Wieczorem odbyła się skromna uczta w gronie najbliższych przyjaciół z powodu powrotu marnotrawnego syna na łono matki-sztuki. Mowy sypały się, jak z rogu obfitości, humor prawdziwie cygańsko-artystyczny przy reńskiem winie trzeszczał dowcipem i wesołością.
Nazajutrz Wacek wrócił do pracy, swobodny i uśmiechnięty. Cień, stojący między nim a sztuką, znikł zupełnie. Nie miał wyrzutów sumienia, pewny był, że spełnił święty obowiązek, oswobadzając sympatyczne dziewczę od artystycznego narwańca, za jakiego się w głębi serca miał.
Zaświeciło słońce, zrobiło się raptownie ciepło, jak w kwietniu, południowy wiatr, pomimo że ochłodzony szczytami Alp, był łagodny; na polach poczerniało, zielona ruń zboża okrywała zagony. Pchany artystycznym niepokojem i gorączką, pochwycił obraz, Antka zaprosił do towarzystwa i pobiegli za miasto.
Pejzaż, przeniesiony z izby, chociażby jak najjaśniej oświeconej, wyglądał martwo, brak mu było powietrza.
— Pejzaż z pamięci, to głupota, idjotyzm, podłośc!...
— No, no, korzystaj ze światła i ciepła, rób co masz robić, i w nogi.
— Patrz, jaki porcelanowy...
— Dalej, dalej — nalegał Antek, położył mu farby na paletę — bierz, rób, tymczasem skoczę do karczmy i każę piwa zagrzać.
Wacek został sam, ogłupiały, zapatrzony w płótno i w drgające życiem powietrze, w ten tajemniczy ruch, który odczuwał, lecz go wziąć i przenieść na płótno nie umiał.
Pochwycił pędzel... próbował... nie szło mu... bał się zepsuć tego, co jest.
— Należało od początku malować w plenerze, a nie teraz, gdy drewniana martwota izby rozpostarła się na płótnie...
Umieszał farby, przykucnął przed płótnem i leciutko dotykał pędzlami.
— Te białe, lecące chmurki zrobią ruch i pod niemi może będzie czuć troszkę powietrza na tej niebieskiej, rozciągniętej płachcie. Bo to przecie nie powietrze, lecz płachta, umaczana w farbce.
Ponaznaczał płynące chmurki, niebieską płachtę rozjaśnił i bojąc się zepsuć — przestał. Zabrał obraz, farby schował do szkatułki, złożył sztalugi i wolno poszedł do karczmy.
— Cóż? — zagadnął go Antek.
— Idjota jestem, chciało mi się malować w plenerze, a ja nie wiem co powietrze.
— Ha, to pijmy gorące piwo. Żółtka, cukier, cynamon i chleb tarty.
— Ale czy ty czujesz, że ja nie wiem, co powietrze?
— Masz jeszcze czas.
Wacek wpadł w wściekłość:
— Jaki czas? co za czas? Na obrazie moim niema powietrza — drewno i niebieska płachta, umaczana w farbce.
— Masz jeszcze czas na powietrze! tymczasem rozgrzej się, jesteś zmarznięty na kość.
Dziewczyna przyniosła piwo gorące, słodkie i pożywne.
Wacek się rozgrzał, wrócił mu artystyczny humor i fantazja.
— Mówisz, że mam czas na ruch i powietrze.
— Niezawodnie, dopiero co zmieniłeś się z narzeczonego w artystę.
— Prawda! Patrz, oto pierwsza moja praca w plenerze: płachtę, umaczaną w niebieskiej farbce, rozjaśniłem, rzucając stado płynących białych chmurek. Czy płyną? — patrz!
Postawił płótno w dobrem od okna świetle, Gospodarz, gospodyni i dwie dziewczyny patrzyły bezmyślnie. Antek ściągnął brwi.
— Wiesz, co ci powiem! jak na pierwszy raz — udało ci się. Chmurki płyną, niebieska płachta drga nieco, białe światełka zagłębiają perspektywę, — Poklepał Wacka po ramieniu. — Już ani jednego dotknięcia, bo przemalujesz, wstaw go w ramy... i do „starego“. Pamiętaj, że przemalowany gorszy, niż niedokończony. Tak, jak teraz, dobrze jest. Wacek, ty kapujesz naturę i za jaki rok będziesz siedział w plenerze, jak we własnym domu.
— Nie mam własnego domu.
— To w wynajętym.
Hübsch! — szepnęła Niemeczka, patrząc na Wacka.
— Słyszysz głos ludu? — odezwał się Antek.
Wacek spojrzał na Niemkę; uśmiechnęła się do niego i mimowoli dygnęła.
— Głupcze, to ja jej się podobam.
— Każdą Niemkę, którą spotkasz, posądzasz o miłość do siebie. Czy ci nie przyjemniej, że Niemka odczuwa piękno na twoim obrazie, niż na twojej gębie?
— Antek, mówisz, jak filister. A więc obraz do „starego“!
— Natychmiast! nie możesz go trzymać jednego dnia w pracowni, bobyś ciągle o nim myślał i psuł go. Chodźmy kupić ramę... i jazda!
Wacek płacił na piwo, Niemeczka wyszczerzyła do niego zęby.
— Obraz ładny? — zapytał.
— Pewno, ale malarz ładniejszy — zarumieniła się i z pieniędzmi uciekła.
— No, patrz, jakie mam wściekłe szczęście — odezwał się Wacek.
— Do głupich Niemek, jeszcze Bawarek, ale spróbuj ty z innemi narodowościami! Zbałamucić Bawarkę, to znaczy tyle, co wypić kufel piwa.
— Ale na mojem stoi, że lud nie uznał mego obrazu.
— Mniejsza z ludem w wełnianych pończochach i krótkich spódnicach.
W mieście kupili starą ramę, kazali ją odświeżyć i wstawiwszy w nią obraz, odesłali „staremu“.
Pusto się zrobiło bez obrazu w pracowni Wacka, jakgdyby z niego dus a[2] uleciała. Duża izba wydała mu się cmentarzem, jak i jego serce.
— Nie wytrzymam w tej pustce — powtarzał, zły, że uległ namowom Antka. — Nie wytrzymam i poszlę do „starego“ po obraz. Tyle jeszcze poprawek!.. „Stary“ się obrazi, a wylizane szczegóły zabiją całość.
Chodził smutny po izbie, rzucając tęskny wzrok na sztalugi.
— Obdarta z płótna sztaluga robi wrażenie szubienicy.
Wybiegł i wrócił z nowem płótnem, rozbitem na ramach, ustawił je i rad z siebie i wesół, pogwizdując na nutę ludowej piosenki, rysował kredką snujące się w myśli projekty. Coś mu się majaczyło po głowie, myśli, jak mgławice wypływały z jego czaszki, rozluźnione, bez określonych kształtów. Praca ta mózgu sprawiała mu rozkosz, ręka, posłuszna snującym się myślom, kreśliła je na płótnie i za chwilę mazała.
Rzucił kredę, chodził po pokoju, krew biła mu do mózgu, fantazja, ożywiona młodością, zaczęła pracować. I znowu pochwycił kredę, rysował szybko, chodził po izbie i wracał do płótna. Nareszcie odetchnął, kredę położył, zaśmiał się, narzucił paltot na ramiona, wybiegł, pełen otuchy i swobody, do kolegów, aby z nimi w kawiarni zagrać parę partyj bilardu, poumizgać się do ślicznej Lotti i pogadać z przyjaciółmi. Kolegów i gawędę z nimi lubił namiętnie. Był duszą zebrań; niewyczerpany jego humor, dowcipy i porównania budziły w gromadce malarzy polskich zapał i uniesienia.
Do kawiarni przyszedł Antek, koledzy rzucili się do niego.
Zrobiła się cisza.
— Otóż „stary“ powiedział, że z Wacka będą ludzie i radzi mu, aby nie tracił nadziei, gdyż obraz spodziewa się sprzedać amerykańskiej małpie.
Wacka koledzy pochwycili na ręce i podnieśli wgórę. Lotti, uszczęśliwiona, pytała się czy dostał medal?...
— Powiedz jej, że tak duży, jak spodek od filiżanki.
Nie posiadała się z radości.
Po tak świetnej wieści należało zrobić bibę, lecz cóż, flota z kolonji polskiej odpłynęła, nie było rady, musieli poprzestać na kilkunastu kuflach piwa.
Od dnia przyjęcia przez „starego“ obrazu Wacka upłynęły dwa tygodnie. Południowy wiatr palił śnieg, niósł wiosnę, lodowa skorupa ziemi tajała, ciepłe opary wydobywały się, ziemia oddychała utajoną radością nowego życia.
Wacek z płótnem i sztalugami wylatywał z miasta w pola. Chciał kraść słońce, jego promienie i radość ziemi. Plener go brał, przykuwał; myślał o słońcu, jak o swym dobroczyńcy i jedynym przyjacielu. — „Słońca, powietrza, plam...“ Ci łajdacy Holendrzy, oni zdobyli tajemnicę uwięzienia na płótnie ruchu, powietrza i promieni słonecznych, za nimi Francuzi. Francuzi — majstrowie w plenerze. Trzeba im wykraść tajemnicę, lecz jak i za co? Gotówki mam ostatnie parę marek w kieszeni.
Smutny, zmarznięty wracał do domu, kładł płótno na sztalugach, patrzył na nie, łamał ręce, chodził po izbie i wzdychał lub deklamował na temat swego idjotyzmu.
— Wacek, „stary“ cię woła! — huknął Antek, wpadając zdyszany — lećmy, może amerykańska małpa targuje się, może obrazu nie sprzedał i oddaje ci go... No, byłby bal!
— Skąd mu wtedy oddać dwieście marek? Z lichej mojej miesięcznej gaży? Cierpnę! Los artysty straszny! Siedzieć w szponach amerykańskiego łotra. Chodźmy!
Zatoczył się z przerażenia, poszli.
Długo stali na schodach, zanim Wacek pozwolił Antkowi zadzwonić. „Stary“ ich przyjął serdecznie.
— Przepraszam, żem cię nie pytał czy zgadzasz się na cenę — sprzedałem...
Wacek odetchnął i ze wzruszenia siadł.
— Zgadnij, za ile?...
— Dwieście marek — szepnął, uradowany.
— Sześćset.
— Profesor żartuje!...
— Zaceniłem tysiąc — dał sześćset.
Wacek oniemiał.
— Podziękujże, idjoto — szepnął kolega.
— Odbieram sobie dwieście, a dla ciebie zostaje, rachuj, cztery setki. — Położył je na stole.
— Widzę z twojej miny, że ci się przydadzą! Tylko pracuj dalej, dalej wgórę! do tej „boskiej“! tajemnicę po tajemnicy zdobywaj. Nikt cię niczego nie nauczy jeśli sam własną pracą nie podpatrzysz natury...
Wackowi, ze wzruszenia i wdzięczności, łzy świeciły w oczach.
— A teraz — zabierajcie pieniądze i w nogi. Farby mi schną, słońce świeci, muszę i ja kończyć...
Zerwali się. Wacek w milczeniu pocałował „starego“ w ramię — nie był w stanie mówić. Odeszli.
Na schodach spojrzeli na siebie.
— Antek, mów ty, bo mnie dławi.
— Nic innego, tylko „stary“ obraz twój poprawił i dla amerykanina pod twojem nazwiskiem podpisał swoje. Coby mogło być innego... Amerykanie nie mają pojęcia o sztuce, na tysiąc kupców dwóch się rzetelnie zna, reszta kupuje tylko firmy.
— Czy tak, czy siak „stary“ — kapitał, zuch, zdrów numer i kochać się każe. Powiedz, żeby nie „stary“, coby ze mnie było?
— Oddawna doiłbyś krowy. Tymczasem, idjoto, masz już firmę i teraz sam z małpami amerykańskiemi możesz się całować.
Wacek, rozkosznie zamyślony, nie słyszał.
— Cóż myślisz z tym kapitałem robić? — zapytał Antek na ulicy, kładąc rękę na ramieniu kolegi.
Wacek się ocucił, popatrzył na Antka i zawołał:
— Za te masy złota sprawię sobie „plener“, dużo pleneru, rozumiesz!?
— Gdzież go kupisz?
— Francuzi go mają, okradnę ich, niech szelmy oddadzą. Plener nie dla nich specjalnie stworzony, należy do świata, do ludzkości... Niech i nam dadzą to, co im spadło z nieba.
— Jedziesz?
— Z pewnością! Tu z Niemcami niema dużo do roboty.
— Jedziesz do Paryża?
— Jutro. Bo gdybym został tydzień, niewieleby z amerykańskiego złota zostało.
— Znasz siebie widocznie nieźle, lecz zimno jakoś przyjąłeś cud, a może piorun, co spadł przed tobą z jasnego nieba.
Wacek stanął.
— Antek, wiesz, co ci powiem? za mało mamony na Paryż.
— A ty, łotrze! przed godziną było dosyć pięć marek.
— Nie było Paryża — był kredyt...
— Nie świdrował ci we łbie Paryż — prawda! Ale zawsze radość radością, wygrany los szczęściem. Czuję w tobie plenerzystę i tu punkt do wybuchów wielkiej frajdy!
— Tak! — zawołał Wacek — mamona jest podłą, a plener całym światem!
Ujęli się pod ręce i maszerowali, jak zwycięzcy świata. Niemcy ustępowali im z drogi.
Nazajutrz wieczorem zaroiło się polskimi artystami na dworcu monachijskim. Słychać było jedynie mowę polską, wesoło i głośno wypowiadaną, z akcentem młodzieńczym i artystyczną werwą.
Zadzwoniono. Wacek wyrwał się z uścisków kolegów, wpadł do wagonu, otworzył okno, zdjął kapelusz i silnym głosem ciął mówkę, przerywaną okrzykami. Nie skończył, pociąg go uniósł z sobą, a goniły go wesołe pożegnania...


III

Wiosna zaledwie się zaczęła wykłuwać. Drzewa stały jeszcze nagie, lecz już drgające pączkami życia. Południowy wiatr niósł jakieś radosne czary w cieple i nieokreślonych zapachach budzącej się natury... Czarno było, jednak rozkosznie — ciepłem i nadzieją, wesoło, żywo krążyła krew w żyłach, jasne słońce płynęło w szarym kolorycie nieba. Zielona trawka wydobywała się na południowych stokach, czarne bryły zoranej ziemi pękały, rozsypując się w proch... Wśród czarnych zagonów i zielonych trawników wiły się białe, suche ścieżki i bielsze od nich gościńce.
Gwarno było na placu Matejki, wesoło na korytarzach szkoły sztuk pięknych. Wiejskie dziewczęta, z próżnemi koszykami, siedziały na schodach, szepcząc ze sobą i chichocząc. Po sprzedaży przyniesionych ze wsi produktów, zmieniały się w przygodne modelki do obrazów dla paniczów z ostatniego kursu.
Młodzi panicze przebiegali schody, na widok dziewcząt zatrzymywali się, rozmawiali, stroili z niemi żarciki. Dziewczęta odpowiadały, młodość w nich grała, a młode kształty wydobywały się z obcisłych gorsetów; wzrok ich nie palił, były zbyt młode, nieświadome, figlarne. Panicze obejmowali je wzrokiem, w myślach ich tworzyły się obrazy i miejsca dla wiejskich modelek. Żadna z nich za nic na świecie nie odkryłaby swego ciała. Do ciał czyli aktów są urzędowe modelki.
Panicze biegli dalej, na górę, dziewczęta siadały na schodach, bawiąc się wesoło. Kolorowe ich gorsety i chustki na głowach rozjaśniały ogólną szarość, panującą w budynku. Jeden z paniczów zbiegł z drugiego piętra, zatrzymał się przed dziewczętami, wstały. Wybrał z nich jedną, w najlepszym dla swego obrazu kolorze. Poszła za nim, lecz z drugą krewną lub przyjaciółką. Żadna z nich nie chciała iść sama do młodego „kawaliera“. Zapłatą za modelowanie dzieliły się zwykle po połowie.
W tym czasie, u progu wiosny, wrócił wprost z Paryża Wacek, plenerzysta, wielki szykowiec, ubrany podług ostatniej mody, lekceważący Kraków, całą Galileję, ludzi, sztukę naszą. Patrzył z politowaniem na profesorów, na małe, miasteczko, nawet na kolegów, na wszystkich i wszystko, marząc o rychłym powrocie do Paryża. Jedna z pracowni w szkole, była przypadkiem pusta, wziął ją w tymczasowe posiadanie. Dla zwyczaju postawił płótno na sztalugach i myślał coby malować, lecz jakoś natchnienie opuściło go w „małej“ mieścinie — płótno stało czyste, nieskażone dotknięciem ołówka, a Wacek obnosił po mieście swój szyk paryski, wytworność i nudę wielkiego pana i artysty, przyzwyczajonego do życia stolicy i jej wielkich uciech.
W tej właśnie chwili szedł na górę, by pochodzić po pracowni, popatrzeć na płótno (a może przyjdzie idea), pogadać z kolegami, których zawsze lubił i lgnął do nich.
Na ławeczce, obok Wenus Calipigos, siedziało młodziutkie dziewczę o matowej twarzyczce, okraszonej smagławością, wypaloną południowym wiatrem, o ciemnych oczach, jak tarki, że aż w granat wpadały, ustach, wykrojonych smutkiem i dobrocią. Prosty, misterny nosek z nieznacznie odchylonemi chrapami, biała chusteczka okrywała jej włosy, gładko zaczesane, biała haftowana koszula i wiśniowy gorset stroiły ją.
Wacek biegł szybko, dziewczęta się rozstąpiły, spojrzał na dziewczę... i stanął, jak wryty.
...Madonna wiejska — strzeliła mu myśl. — Niech padnę, madonna wiejska — co za przepyszna robota. Jakaż kolorowa!
Dziewczynka, pod pełnym zachwytu spojrzeniem paryskiego szykowca, spłonęła, oczy przykryła rzęsami, zakłopotana, drżała z wewnętrznego lęku, rodzącego się w jej sercu, obejmującego jej organizm. Wacek odczuł rozkoszne strachy, występujące rumieńcami na twarzy dziewczęcia. Niewidzialna siła zatargała mu serce. Zapragnął rysować gwałtownie, niepohamowanie.
— Jak ci na imię, dziecko? — odezwał się jak mógł najserdeczniej.
— Jaga — odpowiedziała cała w płomieniach, szukając w zakłopotaniu na podłodze tego, czego nie zgubiła.
— Jagusiu, czybyś nie chciała mi pozować?
Spojrzała na niego czarnemi oczyma zdziwionej sarny i po długiej chwili milczenia szepnęła:
— Siostra nie wróciła.
— To poproś którą ze znajomych.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie chcesz? — spytał serdecznie Wacek.
— Boję się — odparła.
— Kogo?
— Panicza — odpowiedziała w rozkosznych płomieniach.
Dziewczęta w śmiech.
— Czyż to ja jestem taki straszny?
— Nie — szepnęła cichutko — ale jakiś inakszy...
Zwierzenie to podziałało na artystę, wzbudzając coraz większą ochotę do rysowania.
— Zrobię ją — pomyślał — przy blasku południowego słońca, pod lipą, w leciutkim cieniu drzewa, zasłuchaną po zwiastowaniu... Anioł wraca do nieba, rozpływając się w niebieskawem przezroczu...
Dziewczę w spojrzeniach artysty nie mogło dłużej tkwić — powstało.
— I nie zaczekasz na siostrę?...
Dziewczę nic nie odpowiedziało, wzięło koszyczek, pociągnęło chusteczkę, co jej z czoła spadła, i cichutko, jak myszka, przesunęła się po schodach — znikła...
Dziewczęta cicho się śmiały.
— Skąd Jagusia? — zapytał.
— Z Bronowic — odpowiadały.
— A Bronowice?
— Za Łobzowem, wielki gościniec sam zaprowadzi, byle minąć kolej, co się zakręca ku Oświęcimowi.
Poleciał na górę, otworzył okno — patrzył. Na zielonym dywanie trawników, wśród nagich, czarnych drzew przesuwała się Jagusia w jasnej, perkalowej spódniczce, wielkiej, szkarłatnej chustce na ramionach i białej chusteczce na głowie. Mknęła, jak kwiat ruchomy, wśród zieleni i nagich drzew...
— Wiosno! — zawołał z całych sił — nie słyszała. — Ach, jakaż kolorowa w kwietniowem słońcu!
Poskoczył do płótna, naznaczył drzewo, dziewczę i anioła, ginącego w niebieskich blaskach słońca — rzucił kredą.
— Co tu, w tej ciemnej budzie, czas napróżno tracić!... Do światła, do słońca, do wiosny, do drgań powietrza, do życia, rozkoszy, natury!...
Usiadł, kręcił papierosa i marzył:
...Mam obraz i palę się do niego!... A może ty, łajdaku, palisz się do dziewczyny? To i cóż? Palą się do wiosny — to wiosna i mego życia. Nie oddam tej wiejskiej dziewczyny za wszystkie monachijskie Bawarki, za wszystkie paryskie kokoty, za cały świat... i basta!
Zerwał się, zapalił papierosa.
...Te czarne, podpalone na brunatno oczy, jakże one patrzą; te usteczka, wymawiające: — „Siostra nie wróciła...“ — jakże się poruszały, pokazując białe zęby, jak u młodej myszki... Nie, ja tu nie wytrzymam w tym brudnym Krakowie, w tej gorącej, pełnej zgniłych zapachów budzie!... Na wieś, do Bronowic!... A dalej co? Co dalej? odpowiadaj! Co ja mam odpowiadać na niedorzeczne pytania?... Skończ obraz — wielki brak mamony — a wtedy odpowiesz, jak się spodoba.
Rad, że tak dobrze i logicznie skończył ze sobą samym, wdział paryskie rękawiczki, kapelusz pochylił nieznacznie na lewe ucho, wziął laseczkę, przejrzał się i zadowolony ze swego szyku, młodości i urody, poszedł do rodziców na obiad.
U wyjścia ze szkoły spotkał zamaszystego kolegę.
— Mam obraz! — zawołał do niego.
— Skończony?
— W głowie.
— W głowie, no, to co innego, ja ich mam parę kóp...
— Widziałeś śliczną Jagusię z Bronowic?
— Nie widziałem, lecz mniejsza z tem. To ci tylko powiem, paryżaninie, że wiejskie dziewczęta dla nas świętość, żebyś to sobie pamiętał. Ja stoję w ich obronie, a za mną wszyscy — cała szkoła!
— I ja z wami!
— Nic łatwiejszego, jak rozpędzić wiejskie modelki, a wiejskie modelki, to kolory, estetyczne cuda. Coby znaczyła i jakiby miała charakter szkoła krakowska i polskie malarstwo, gdybyśmy nie mieli wiejskich modelek...
Ujął Wacka pod ramię, szli plantami.
— I ja to samo mówię — pochwycił paryżanin. — Wyobraź sobie, wiejska modelka natchnęła mnie do obrazu, że świat się skończy. Południowy skwar, lipa daje cień jasny, drżący, leciutki... To słońce i ten cień.
— A modelka?...
— Mówię ci, Jagusia — to typ z miljona wybrany — madonna! madonna!...
— Gdzież znajdziesz tak piękną lipę i ten cudowny pod nią cień?
— W Bronowicach!
— Idziesz tam?
— Jutro — po słońce wiosenne, moją madonnę i po Stimmung rodzinny naszego krajobrazu. My mamy najpiękniejsze stimmungi w naszych krajobrazach, ale idjoty, nie szukamy ich, siedząc w tych wściekłych, malowanych na czekoladowo butach.
— Wacek, masz rację! Z początku wołaliśmy: w ludowej poezji skarby! — i znaleźliśmy je. Dziś powinniśmy wołać: w ludzie, w jego typach, w jego kolorach, w naszych stimmungowskich krajobrazach malarstwo polskie!...
— Kochany Dyzmo, mówisz, jak natchniony, wyciągasz mi z gardła wyrazy, jak pajac wstążki.. Głupcy jesteśmy, za mało jeszcze idziemy do ludu i za konwencjonalno głupie malujemy sceny biedy chłopskiej; kiedy lud, dziś bogatszy od nas, weselszy od nas, swobodniejszy od nas, umie się bawić, kochać, żyć, i to tak, że my nie mamy o tem pojęcia. Powiedz, co za motywy — co?! — co za natura, jakie stimmungi — a my?... W pomalowanych na czekoladowo butach siedzimy i malujemy purpury i aksamity na drewnianych manekinach...
— Co nam po Paryżach?!
— Dyzma, daj pokój. Paryż daje technikę, a bez techniki wszystko wielkie gadanie — i na gadaniu się kończy. Paryż dał plener, a teraz pakuje nam w ślepie impresjonizm, aż miło. „Trzeba z żywymi naprzód iść“ — niema rady, inaczej śmierć! Bez pleneru nie możnaby było iść w lud. Woziłbyś budę za sobą, żeby w niej malować?...
— Prawda — plener i lud. Lud tylko w plenerze na polu, u żniwa, w ogrodzie, w lesie, na powietrzu, masa powietrza, burze, huragany!.. Wacek, tyś miał delikatny węch, żeś za pierwsze złapane pieniądze poleciał do Paryża. Tyś przeczuwał, że pójdziesz do ludu, a do Paryża poleciałeś po słońce.
— Miałem jakiegoś djabła w sobie, co mnie gwałtownie pchał. W Monachjum, gdy mróz zelżał, a słońce zaświeciło, wylatywałem z płótnem za miasto.
— No, i udało ci się?!...
— W Paryżu podpatrzyłem i okradłem francuzów.. Malować na powietrzu, w słońcu drgającą życiem naturę, to rozkosz dla artysty. Dyzma, cóż ty?
— Do ludu! — zawołał Dyzma — po wrażenia, światło i słońce. Z kunsztownością pleneru, z jego sztukami i ja sobie poradzę — ty pomożesz...
— Z rozkoszą, przecie mnie znasz.
— Znam cię, Wacku, jak zły szeląg, i lubię cię. A co będzie z twoim szykiem paryskim?
— Już mi się tak przejadł, że radbym go zamienić na płótniankę krakowską z granatowemi wyłogami, tylko brak mamony na przebranie.
— Mamona? — gdyby nie ta szelma, inaczej chodzilibyśmy po tym świecie. Zresztą, mamona, to tylko wymysł łyków i brudnych miast, u ludu mało jej potrzeba. I mnie coś pali, żeby iść na wieś... Dowidzenia! gdy wrócisz — opowiesz ..
Rozstali się na plantach u wylotu ulicy Karmelickiej. Wacek był mocno wzruszony odkryciami, jakie niósł w sobie... Zdawało mu się, że wynalazł światło, słońce, plener i lud...
— Lud mój kochany, kolorowy, kąpany w promieniach słońca — białych, złotych, purpurowych! Jakże się wezmę do niego! Jagusia, co za zjawisko... Duże, ciemne rzęsy, zakrywające oczy — i ten uśmiech, i te rozkoszne dołeczki na twarzy. Drżę, aby ją jak najprędzej malować. Nigdym się jeszcze nie palił do roboty, jak dziś... Madonna w plenerze!... Białe skrzydła anioła, roztapiające się w niebieskich przezroczach. Ach, żeby mi się udało! Na ten obraz złożyć się muszą rysownik i kolorysta z perspektywą, światłem i drgającem w promieniach słońca powietrzem.


IV

Nazajutrz raniutko wyświeżył się, podobny do królewiątka. Koszula, jak śnieg biała, czerwony, modny pas okrywał mu biodra, jasna marynarka na ramionach i słomkowy kapelusz na głowie. Przejrzał się w lustrze i serdecznie roześmiał się z siebie:
— Gdyby mnie w tej chwili zobaczyła Lotti lub piękna Berta?... Czy wiejskie dziewczę odczuje szyk? Prócz głupiego szyku, może jeszcze jest coś we mnie, co na wiejską dziewczynę podziała — nie rozpaczam o sobie.
Nucąc ochoczego marsza, pomknął raźno ku rogatce łobzowskiej.
Chciwy wrażeń, rad jak najprędzej spotkać się oko w oko z wiosną, mijał gęsto zabudowaną Nową wieś, szedł szybko, rozmawiał z sobą głośno i gestykulował rękami.
Pusto było na Nowej wsi, ludzie w polu i ogrodach, dzieci spały jeszcze, bydło w stajniach ryczało żałośnie do słońca. Jedne gęsi, otaczające stadka gąsiątek, gęgały gniewnie na przechodnia.
Minął pałac Łobzowski, stawy, zabudowania i niespodziewanie znalazł się na otwartem polu. Gościniec wyschnięty, biały, przecinał wielką przestrzeń pola, zamkniętą z prawej strony wałem kolei żelaznej, z lewej — kopcem Kościuszki i zielonemi wzgórzami. Zdaleka widział białe i jasne plamy chat i czerwony dach kościołka.
Z za wysokiego wału wysunął się cicho pociąg, zrobił łuk dokoła wielkiego pola i zniknął, pędząc do Wiednia. Słońce biegło z za Krakowa, rzucając jasne promienie czarów na dolinę. Czarna ziemia grzała się, z za skib wylatywały skowronki, śpiewając wiośnie, witając chłopca. Zielona trawka oddychała, szeregi drzew sterczały suche, przerażone, promienie słońca budziły je pocałunkami. Niebieski koloryt wypełniał świat, jasne słońce srebrzyło go i rozjaśniało, na skłonie widnokręgu ciemne pasy lasów zamykały przezroczem horyzont.
Młody artysta odczuwał czary. Wychowany u podnóża Tatr, w wielkich przestrzeniach i wielkich horyzontach, nozdrza rozszerzał, wzrok zagłębiał, jak młody orzeł, wypuszczony na wolność.
— Jak tu rozkosznie, jakiż tu nasz pejzaż, co za stimmung w tej ciszy, w tem drganiu jasnością powietrza! Granatowy kopiec, zielony wał, oblany słońcem, i ciemne smugi lasu. Powietrze ty moje! pełna wilgotnej woni i ciepłych fal, płynących wgórę! kocham cię i wiosnę kocham, i mój rodzinny stimmung! Kocham wszystko twoje — i lud twój, który karmisz, i jego pieśni, i na nich wykołysane dziewczęta twoje...
Minął krzyż na wzgórzu, dochodził do drogi żelaznej, przecinającej gościniec, gdy z za drzew ukazała się dziewczyna — wiosenny kwiat w jasne plamy, szkarłatne i granatowe, na głowie biała chusteczka...
— To ona — szepnął — zjawisko, pierwszy kwiat wiosny, skąpany w słońcu. Jakaż kolorowa, jakaż w kolorze... Niebieskie powietrze obejmuje ją i tuli do siebie — przyśpieszył kroku. — To ona, Jagusia! ona z pewnością, ona! jej drobny chód i jej prosta, jak młoda brzózka, postać. .
Szedł szybko, wysuwając się z poza przydrożnych drzew. Dziewczyna go zobaczyła, stanęła, pomyślała chwilę i zawróciła, uciekając pędem do wioski — na zakręcie zginęła mu z oczów.
— Uciekła! — zawołał — chwała Bogu, nie pójdzie do miasta, zostanie ze mną.
Pobiegł za nią, stanął na wzgórzu, majaczyła jaskrawemi plamami na słońcu, wśród białych ścian chat.
— Schowała się za pagórek. Znajdę ją!...
Ach, jak to dobrze, że uciekła, przyjmie mnie w domu. Zdaje się, że była boso... i moja Madonna boso. Biegła, jak wiewiórka...
Wszedł do wioski. Kobiety, idące po wodę, zatrzymywały się, patrząc na pięknego, jak królewicz, panicza. Czego on tu chce? kogo szuka piechotą z Krakowa?... Wacek stanął przed jedną z nich:
— Moja droga, kochana kumosiu...
— Ani ja droga, bo za mnie nie danoby i dwóch dutków, ani ci kochana, bo panicz znajdzie se ładniejszą, a co do kumostwa, to dziękuj za zaproszenie.
— A zatem, moja komusiu, powiedzcie mi, gdzie mieszka Jagusia, młode dziewczątko — tylko co przebiegło drogą zpowrotem.
— Widziałam ci ją, leciała w dyrdy wystraszona — dziewczyna od Tomasza Czepca, Czepcówna. No, ale jeżeli panicz myśli... — zatrzymała się.
— O czemże mówicie?
— O zbereziach, to nic z tego! Czepiec prawowity chłop, baba jego uczciwa, a dziewczęta, ma ich dwie, noszą feretron z Najświętszą Panienką i jak łzy czyste.
— Za kogóż mnie to, matusiu, macie? za urwipołcia, czy co? Czy mi źle z oczu patrzy? Czy nie umiem uszanować dziewczęcia, co feretron cudownej Panienki nosi?
— Kiej tak, to co innego. A pocóż ją gonicie?
— Wedle malowania — odparł Wacek. — Dziewczyna śliczna, jak wiosna, a mam malować Najświętszą Panienkę — no, i Jagusia udała mi się na wzór.
— A nie grzech to, brać ziemską gębę?
— Sam biskup mi pozwolił.
Kobieta odsunęła się o parę kroków, spoważniała.
— Kiej biskup pozwolił, to co innego. Jaga najładniejsza we wsi, co prawda, to prawda. Widzicie tę chatę na pagórku, krytą nową słomą, tam się skryła, to jej ojcowizna.
— Dziękuję wam, matusiu, a co do kumostwa, trzymam was za słowo.
— Może w parze z biskupem, co? — zaśmiała się.
— A choćby!...
— No, no, żeby tak prawda była — dodała cicho.
Spotkała się z kumami przy studni, otoczyły ją.
— Panicz z Krakowa, piękny i delikatny, jak książątko, z Jagi gębusi ma podobniusieńką malować Świętą Panienkę.
— Panicz z Krakowa do naszej Jagusi, a to cud...
— I błogosławieństwo.
— Błogosławieństwo — powtórzyły kumy — jeżeli mu za kołnierzem djabeł nie siedzi.
— Gdzie tam, gdzie tam! — zawołała kuma — dobrze mu z oczu patrzy, a taki jakiś pochlebny i miły, że do rany przyłóż.
— Tak się wam spodobał?
— A tak.
— Ano, to djabeł ogień rozpala.
— Stuliłybyście gęby, bo ino je otwieracie na boską obrazę.
Kiedy we wsi pogwara leciała, że do Jagusi Czepcównej panicz z Krakowa, piękny jak malowanie, przyszedł, Wacek otworzył drzwi izby.
Przy oknie, wystraszona, stała Jagusia; wargi jej drżały, rumieniła się, łapiąc w płuca powietrze, nie śmiała spojrzeć, rzęsy zasłoniły jej oczy, głowę pochyliła.
— Niech będzie pochwalony — rzekł Wacek, a głos mu jakoś drżał.
Dziewczę nie odpowiedziało.
— Nie chciałaś, Jagusiu, przyjść do mnie, to ja przychodzę do ciebie. — Zdjął kapelusz, usiadł. — Teraz, moje śliczności, już mi się nie wymkniesz, tu, na otwartem polu, będę cię malował.
Do izby wpadł młody czternastoletni chłopak i stanął, jak wryty.
— Jak ci na imię? — spytał go Wacek.
— Jaś!
— Jaguś — twoja siostra?
— A ino!
— Mój Jasieczku, poproś siostry, aby mi uwarzyła mleka, jeść mi się okrutnie chce.
— Jaguś, ruszże się — szepnął Jaś.
Dziewczyna, jakby iskrą elektryczną dotknięta, drgnęła, wysunęła się z za stołu, zobaczyła czy jeszcze ogień tli się na kominie i wybiegła.
— Poleciała do piwnicy po mleko i po patyki na ogień — tłumaczył Jaś.
— A ty, moj drogi, skocz do żyda po bułki — wsunął mu w rękę parę szóstek — i przynieś mi płótno, farby i grubą lagę.
Chłopak wybiegł. Wacek otworzył okno, siadł na ławie, oparł łokcie o stół, głowę na rękach i dumał.
...Zmienić otoczenie, a w tej chwili znajdziemy się w innych warunkach. Szklanka ciepłego mleka i kawałek chleba nasyci, a na to, choćby malować Świętych Pańskich, raz na kwartał, wystarczy!... Nie szarpać się całe życie za tą wściekłą mamoną, nie służyć jej, nie być niewolnikiem... Mieć, żeby wydać?! I znowu wściekle pracować, żeby zdobyć i natychmiast wydać — i znowu nic nie mieć, i nigdy nie być sobą, nie być natchnionym, nie być artystą, nie mieć czasu dla siebie, dla sztuki. To nie życie, a zjadanie się, niech takie życie piorun trzaśnie...
Patrząc przez okno, zobaczył smukłą topolę, kawał łączki żółtawej, ruń oziminy na zagonach, tuż przed sobą studnię z żurawiem, w głębi czarne, sterczące krzaki i siny pas lasu w niebieskawej oprawie mgły.
— Gotowy pejzaż — szeptał — gdzie okiem rzucić, pejzaże do brania, tkwi się w pejzażu, a lud — przepyszne na nim plamy.
Wszedł Jaś, niosąc bułki, płótno i szkatułkę. Za nim cicho, z narączkiem drzewa i dzbankiem mleka, wsunęła się Jagusia.
— Mamy wszystko, co potrzeba — odezwał się wesoło Wacek — a tak mi się siarczyście jeść chce, że półknąłbym samego djabła.
Jagusia się zaśmiała, srebrny głos dziewczęcia przeszedł po nerwach Wacka.
— Jaguś, jeszcze raz tak się roześmiej, jeszcze raz... serdecznie i głośno.
— A bez co? — cicho spytała, rozniecając ogień.
— Twój śmiech raduje mi serce i wesoło wlatuje do duszy.
Zbliżył się do komina.
— Radbym ci pomóc,
— Albo to panicz potrafi?
— Czy to tak trudno?
Pochylił się i dmuchnął, popiół się zakłębił, dziewczę odskoczyło od komina i znowu srebrny śmiech wypełnił izbę. Wacek przecierał oczy i strzepywał popiół, śmiejąc się również.
— A dlaczego tobie, gdy dmuchasz, popiół oczu nie zasypie?
— Bo ja umiem — delikatnie i z pod spodu. Panicz dmuchał zgóry na popiół.
Wacek był rad, że swoją niezręcznością ośmielił dziewczynę, rozweselił się.
— Nie umiem dmuchać, ale zato potrafię trzaski do ognia przykładać.
— O, wielka mi rzecz!
— I mleko przywarzyć.
— Także nie sztuka. No, ale niech panicz spróbuje.
Podała mu dzbanek z mlekiem.
— W dzbanku warzyć? — zapytał.
— Nie wiem.
— W cóż mam przelać? Dajże mi rondel.
Dziewczę znów rozśmiało się:
— My rondli nie mamy.
Jaś podał mu płaski garnek, w którym się mleko warzyło.
— Ach, widzisz — jest!
Chciał przelać. Jagusia odebrała mu garnek.
— Trzeba wodą popłukać, bo się zwarzy.
— Zapomniałam — oddał garnek i usiadł na ławie, wodząc oczyma za Jagusią.
— Gdzieżeś to biegła, gdym cię zobaczył?
— Na Nową wieś z mlekiem.
— I nie poszłaś?
— Nic się nie stało, Jaś poskoczy.
— Wolisz się ze mną zostać?
— Nie wiedziałam, że panicz do nas zajdzie.
— Więc czegóżeś nie poszła dalej?
— Bałam się — szepnęła cicho.
— Mnie? Czyż ja taki straszny?
— Ej, nie, ale ci mnie taki lęk wziął, żem nóg pod sobą nie czuła i tchu złapać nie mogłam.
— I dlaczegóż?
— Taka głupia... i już — odezwał się Jaś.
— Jaguś, cóż ty powiesz?
Milczała, zamyślona.
Mleko się zakłębiło, Jaś pochwycił miskę, lecz Wacek mu ją odebrał, trzymając przed dziewczęciem. Wylała; gorąca, słodka para rozeszła się po izbie. Postawił miskę na stole. Jaś pochwycił łyżki.
— Jaga, drób! — powiedział.
— Drób, drób! — nalegał Wacek.
Zapłonione dziewczę stanęło za stołem, rzucając urwane kawałki bułki do mleka. Czarne jej oczy świeciły z poza ciemnych rzęs, ręce drżały, a usta wyginały się rozkoszą radości. Zawinęła rękawy od koszuli Wacek zręcznie pocałował ją wyżej łokcia. Nic nie powiedziała, lecz mówił za nią szkarłat na smagławej jej twarzy i gorący oddech, podnoszący młodą pierś.
Nie patrzyła, drobiła wciąż, bułka w mleku pęczniała, w palcach dziewczęcia niknęła.
— Dosyć — rzekł Jaś, podał łyżkę Wackowi i siadł na ławie.
— Jaga, bierz łyżkę i chodź do środka — zaczynajmy!
Jagusia mimowoli usiadła, przy niej Wacek, obok Jaś.
— Uczta nielada! — zawołał artysta, chcąc ośmielić dziewczę.
Podniosła na niego czarne oczy:
— Panicz pewno pierwszy raz siedzi przy takiej uczcie?
— Ale chciałbym siedzieć całe życie.
Domyślała się znaczenia słów, zamilkła, spoważniała, jedząc powoli, jakgdyby się zmuszała,
— Jaga, jesz, jakgdybyś z wesela przyszła — odezwał się Jaś. — Panicz i ja ze swoją łyżką czekamy na ciebie, bierz prędzej.
— Nie czekaj — odrzekła.
— Czekaj — odezwał się artysta do Jasia. — My, chłopcy, jemy, jak wilki, Jaguś powolutku i delikatnie; zwyczajnie, jak panienka.
Zaśmiał się Jaś, zaśmiała się Jaguś i raptownie młodość zawrzała w izbie, a jednocześnie wiosna wysłała słonko przez okno na zwiady. Młodość drżała, wiosna słonkiem się śmiała.
W rozbawieniu i jasnych promieniach musiała się Jaguś ślicznie przedstawić w szarym kolorycie izby, gdzie artysta, co na nią spojrzał niebieskiemi oczyma, szeptał w duchu!..
— Bajeczna!.. niech padnę, bajeczna!..
Jaguś nie słyszała, lecz odczuła kobiecością zachwyt artysty, jaśniała radością i szczęściem. Młody panicz przypadł jej do serca, że nieraz tchu nie mogła złapać.
— Pożywiliśmy się — rzekł artysta, wyciągając rękę do Jagusi — podała mu swoją nieśmiało — i dziękujemy ci, a teraz do pracy. Niema tu blisko chaty starej, rozłożystej lipy?
— Nie całe stajanie — odrzekła. — Szeroka, cienista, na pagórku, widok z jednej strony na Kraków, z drugiej na ciemny las.
— Bosko! — zawołał Wacek. — Jaś, bierz płótno i nieś go pod lipę, tylko ostrożnie. Jaguś, jakie masz gorsety?
— Czarny, wyszywany złotem, i wiśniowy.
— Zawdziej wiśniowy i chodź pod lipę.
— Obiad trzeba warzyć, zanieść go ojcom i siostrze w pole...
— Jaga — przerwał Jaś — sam uskrobię ziemniaków, mleko przegotuję i zaniosę, a ty krowy wydoisz.
— Czy ino wydoisz?
Jaś wzruszył ramionami.
— Idźcie, paniczu, migiem za wami przylecę, tylko się przewdzieję. Panicz będzie mnie malował?
— Święta Panienkę, ale podobniusieńką do ciebie.
— Rety! — szepnęła Jagusia i wpadła do komory. Artysta raz jeszcze powtórzył: — „Bajeczna!“ — i zabrawszy pudełko z farbami i sztalugi, poszedł za Jasiem.
Na wzgórzu stała rosochata lipa, poplątane jej konary, zakończone pączkami, grzały się na słońcu, rzucając cienie na szarą murawę. Opodal stały chaty bielone, na zachodzie kąpał się w niebieskiem powietrzu ciemny kopiec, za nim pod promieniami stał Wawel, otoczony czerwonym murem i wielkiemi wieżycami na straży.
Artysta obejrzał się dokoła, uśmiechnął i zadowolony z siebie, szepnął:
— Bosko! co za myśl świetna, co za pomysł bajeczny, mnie, paryżaninowi, prosto z bulwarów, przejść odrazu do polskiej wioski, kąpać się w wiosennem słońcu i przeglądać w czarnych oczach dziewczęcia, zdziwionych — i tem zdziwieniem rozkosznych.
Ustawił sztalugi, na n ch[3] płótno, odznaczył pagórek i z gorączkowym pośpiechem zaczął szkicować drzewo. Jaś patrzył chwilą, lecz widocznie anudzony bezczynnością, zawołał:
— Jagę przyślą, a sam wezmą się do skrobania ziemniaków.
— Przysyłaj — odparł artysta, znacząc szybko, aby w dobrem miejscu ustawić Jagusią.
...Mnie, paryżaninowi, dają do roztrzygniącia kwestję skrobania ziemniaków?... Ale to pycha, boska pycha! Tak jestem rad z wynalazku dla artysty wioski polskiej — i to pod samym Krakowem — że mi z radości serce drży. Poczciwcy bratają się z ludem przez dziewczęta, przychodzące do szkoły! Chcecie lud wprowadzić do sztuki, schodźcie się do jego siedzib, jedzcie z nim razem drewnianą łyżką i razem z nim skrobcie ziemniaki!... Głupcze, ty przecie nie skrobisz?... Ale będę skrobał z Jagusią.
Zaszeleściało... zarumieniona Jaguś zbliżyła się wolno i nieśmiało. Jasna spódniczka, wiśniowy gorset, korale, śnieżnej b ałości[4] koszula, kryza haftowana około szyi, warkocze czarne, połyskujące, lecące na plecy, i rzęsami zasłonięte oczy.
— O; la Boga! Jaguś, jakażeś śliczna! — zawołał Wacek — a czyż ja to potrafię takuteńką cię wymalować, jeżeli nie ulituje się nade mną Święta Panienka!
— Żartuje sobie panicz z biednej dziewczyny — odpowiedziała wesoło.
— Te oczy — szeptał — przysłonięte do połowy rzęsami... pochwycić ich blask, ich siłę i tak rozkosznie przysłonić, to przecie sztuka... — Jaguś — zwrócił się do dziewczęcia — podaj mi rękę i spojrzyj na mnie.
Podała rękę, lecz odwróciła głowę, czarne warkocze, zaplecione wstążkami, lśniły. Wacek przerzucił je poza ramiona, posadził ją na ziemi, ułożył odpowiednio, popatrzył, poprawił, otworzył pudełko, wyjął paletę, farby, umieszał i malował szybko, znacząc postać dziewczęcia. Odsunął się od płótna, patrzył i znowu do niego wracał.
Zaciekawione gospodynie wyszły z chat, przypatrując się zdaleka. Nie śmiały zbliżyć się do panicza, co Jagę maluje na Świętą Panienkę, lecz były zgorszone tą śmiałością.
— Z wiejskiej dziewczyny brać takie podobieństwo — to przecie grzech.
— A jeżeli biskup pozwolił?...
— Zawsze grzech — powtarzały surowsze i starsze kobiety, gniewne, że której z ich córek nie wziął, jeno taką, co nie ma całego majątku więcej nad mórg, gdy każda z ich córek będzie mieć przynajmniej po pięć.
— Ale Jaguś najurodziwsza z całych Bronowie, wielkich i małych!. ..
— Chuda, czarna, ślepie, jak smoła...
— Gadajcie zdrowi! ona cała dyszy urodą i urokami. Rzuciła je w Krakowie na ślicznego panicza i aż go tu za sobą przywiodła.
— A jak ci się wystroiła, kosy założyła na ramiona, kryza u koszuli, gorset, co go ino na Wielkanoc kładzie, i leży se, jak pani.
— A może ona i zostanie panią?!., wszystko w ręku Boga!...
— No, no, my już wiemy, na czem się to państwo skończy.
Kumy zazdrosne wróciły do chat, a kumy, przychylne rodzinie Czepców, zostały, patrząc z lubością na młodą parę.
— On, jakby jakie książątko, ino mu pióra orle przypiąć, a ona, jakby królewna zaczarowana, w wiejską dziewczynę.
Odeszły, w głowach ich zaczęły się roić legendy.
Praca szła — królewicz malował — zaczarowana królewna, siedząc zamyślona na murawie, marzyła o królewiczu, bojąc się na niego spojrzeć, bo przecież on wciąż patrzył na nią.
Po godzinie, artysta zawołał:
— No, Jaguś, odpocznijmy sobie!
Dziewczę spojrzało na płótno i zaśmiało się serdecznie.
— To ja mam być, niby jako Święta Panienka?... Oj, oj, panicz tylko żartują i taki z niego malarz, jak ze mnie święta.
— Więc któż ja jestem?
— Albo ja wiem — szepnęła, spuszczając oczy — może jaki utajony królewicz.
— Ej, dziewczyno, żartujesz sobie z biedaka, co musi ciężko na życie pracować.
— Pono wszyscy utajeni królewicze tak mówią — zaczęła miąć kryzę około ręki.
— Jeżeli ja królewicz, toś ty utajona królewna.
Zaśmiała się cicho i smutno.
— Znają mnie tu — ubogą dziewczynę.
— Zaczekaj, Jagusiu, tydzień, a najdłużej dwa, wtedy zobaczysz takusieńką na płótnie, jakeś sama, tylko, że ta, na płótnie, nie będzie tyle ładna, co żywa.
— Mówią ludzie: piękna, jak malowanie.
— Aleś ty piękniejsza... i basta!
Spojrzała i spłonęła, nie śmiała przeczyć, tylko głową wstrząsała, że nie wierzy.
— Nie wierzysz, to i lepiej, bo jakbyś uwierzyła, tobyś na mnie spojrzeć nie chciała.
— Jabym nie chciała? — szepnęła smutno i westchnęła.
— Jaga, leć odcedzić ziemniaki! — wołał Jaś.
Jaguś, rada wołaniu Jasia, uciekła.
— Bajeczna! — szeptał artysta, patrząc za biegnącą dziewczynę, promieniejącą w słońcu, zgrabną, silną, choć jeszcze wiotką. — Jakaś ludowa baśń, w której jestem przebranym królewiczem, dziewczę — zaczarowaną królewną, przesuwa się przed mojemi oczyma, tkwię w niej, odczuwam ją, tworzę... i pewno dlatego tak mnie ciągnie i pochłania.
Dziewczę zniknęło w chacie, Wacek siadł na murawie, zebrał pędzle, ułożył je w pudełku i umył ręce w płynącym obok wzgórza strumyku.
Przyszedł Jaś.
— Cóż Jaguś? — spytał go artysta.
— A nic, jak tylko odcedziła ziemniaki, poleciała do okna i wyglądała za paniczem.
— Gniewasz się o to na nią?...
— A za co?! Zwyczajnie, dziewczyna. Wszyćkie dziewczyny wyglądają za chłopakami,
— A ponieważ ja jestem chłopak,..
— Prawda! — zawołał.
— A więc wszystko się dobrze dzieje.
— A ino!
— Weź płótno, ja poniosę sztalugi i pudełko z farbami — i do karczmy.
Żyd schował płótno do pustej szafy i klucz od niej oddał artyście. Wacek i Jaś napili się dobrej a mocnej, zjedli razem z piętnastu jaj jajecznicę. Chłopiec odprowadził artystę do gościńca, uścisnęli się za ręce, jak przyjaciele.
— Powiedz Jagusi, że jeżeli i jutro będzie tak samo świecić słonko — przyjdę.
— Dobrze! — zawołał Jaś, biegnąc do domu.
— Niech czeka na mnie w tym samym gorsecie!...
— I w koralach, i w obszywie, jak dziś. Co niema czekać, do roboty przecie nie chodzi, ino domu pilnuje — dokończył Jaś, odwróciwszy się na gościńcu, i dalej pomknął ku domowi.
Wacek wracał do Kr kowa[5], było mu ciepło i wesoło, dziewczę patrzyło na niego przez okno. Myśl ta podniecała go. Szedł wolno, przed sobą miał Wawel, zboku, otulony przezroczystą gazą, kopiec, biała droga gościńca ginęła wśród ciemnych drzew, z pośród których wyglądały szare mury łobzowskiego zamku, Z zielonego walu wysunął się pociąg, cicho przemknął po szynach i znikł na zachodzie.
W naturze, w dziwnym a przyjemnie budzącym nerwy zapachu, czuć było wiosnę. Jakaś rozkosz utajona szła z południa na ziemię i brała serca ludzkie. Artysta odczuwał zrodzoną w nim rozkosz, miłość do życia, świata i wiosny. Stawał, rozglądał się, chwytał głęboko w płuca powietrze, oddychał wolno. Dziwna radość wypełniała mu serce, czuł się jakoś odrodzony i zmieniony.
...I ukazał mi się żywy kwiat, pierwszy wiosny kwiat wśród natury, jeszcze surowej i czarnej. Wyszła niespodzianie i stanęła na rozłogu w promieniach słońca i bajecznie kolorowa, płonęła. Za nią chaty, dwie smukłe topole, biała droga, skiby czarne zoranej ziemi i koślawy żuraw studni. Powietrze drży od ciepłych promieni słońca. Kocham mój rodowity pejzaż i te jasne, wesołe na nim plamy, A pewno kocham w naszym pejzażu i nasz lud wesoły, gwarny, ochoczy, biedny a szczęśliwy, zuchowaty, szczery i prawdziwy!... Jaguś i brat jej Jaś!... Jaguś zaśmiała się z Madonny!... Malować Madonnę, gdy przede mną wiosna, a ona, jako jej kwiat, stoi mi przed oczyma. Bajeczna w ruchu i kolorze, w otaczaniu. Czarne skiby roli, biała droga, a ona — zjawisko — płonie wśród słońca... Wracam do pejzażu. Leciałem do Paryża po plener, przyleciałem z Paryża z plenerem i mam go tu zaprzepaścić... Pokażę wam!
Chciał wracać, zamazać płótno i wziąć się do pejzażu.
— Jutro przyniosę nowe, niższe nieco, a dłuższe.
Wiosna, plener, a ona, Jaguś, jako rozkoszna plama. Mam czas na portret Jagusi, teraz trzeba pokazać ludziom, com przywiózł z Paryża, tkwić w ludzie i przez lud wydobywać z nicości sztukę polską.
Zwolnił kroku, zamyślił się i po długiej chwili zadeklamował:

„Ukochałem lud biedny nad miarę,
Bom się jego pleśnią wykołysał,
Ukochałem zwyczaje i gwarę,
Które, dziecko, z piersi jegom wyssał.“[6]

— Ludu mój, ja cię dźwignę w sztuce i postawię na wyżynach, a ciebie, Jaguś, unieśmiertelnię!...
Na drodze mijał go wóz w półkoszkach, zaprzężony w parą koni. Na wiązce siana siedział syn gospodarski w białej płótniance i spiczastym kapeluszu. Zwolnił.
— Gdzie panicz idą?
— Do Krakowa.
— Siadajcie, podwiozą was pod bramę Florjańską.
Wacek, rad zbliżyć się do ludu, skoczył na wóz, siadł na wiązce, wyjął papierosa, podał go towarzyszowi, zapalili i zaczęła się przyjacielska pogwara, jakgdyby się znali od dziesięciu lat. Wacek dowiedział się, że towarzyszowi na imię Kasper, że jest synem gospodarza na dziesięciu morgach, że jedzie do miasta po węgle, że zasiali już groch i owies, że Jaguś biedna, ale ona i jej siostra najpiękniejsze dziewczyny w całych Bronowicach. Że parobcy i dziewuchy przepadają za malarzami, że jak ich niema na jakiem bądź weselu, to ludzie mówią, że niema radości i rozweselenia... Że malarze od dziewcząt, które zarabiają od nich przy pozowaniu, wiedzą, co się dzieje we wszystkich wsiach naokoło Krakowa, a najwięcej wiedzą o weselach i wyborach. Na weselach nie ustępują kroku najtęższym parobkom, przy wyborach radzą ogniście...
Przy rogatce zsiedli z wozu; Wacek zaprosił Kaspra na wódkę. Po wódce przekąsili kiełbasą i znów się napili, siadając na wóz, jak starzy przyjaciele.
Kasper przez miasto papierosa ćmił i jechał siarczyście, aby łyki wiedzieli, że jedzie syn gospodarski z Bronowic! Wacek mu to chwalił, lubił rycerski animusz, pogardę dla łyków i siarczystą jazdę.
Przed bramą Florjańską pożegnali się. Wacek przyrzekł odwiedzić Kaspra w jego zagrodzie.
Wzięty stanowczo przez wiosnę i lud, poleciał do pracowni, zwołał kolegów, radzili...
— Co nam po ornamentach, pompach, napuszonych banalnością, co po uroczystościach, aksamitach, jedwab ach, manekinach, odgrywających niby jakieś role!? Fałsz, blaga, pozór, nieszczerość, jasełka, robota, szych, tombak!... Pejzaż, natura, lud nasz polski; czerwone kaftany, śpiczaste kapelusze...
— Gorsety, haftowane złotem, od których leci zapach wiosny i naszych pól! — zawołała młodzież.
— A zatem — do ludu, panowie, w nim odrodzenie naszej sztuki, w nim prawda, szczerość, natura...
— Do ludu! do ludu! — wołali chórem.
— Mój kochany — zabrał głos Dyzma — tobie się zdaje, żeś ty go odkrył, żeś go wynalazł, jak nową gwiazdę na firmamencie, dlatego, że za jedną białą spódnicą w różowe kwiatki poleciałeś do Bronowic i chcesz z niej zrobić Madonnę na piasku albo na trawie... Latałeś po Paryżach, gdyśmy lud garnęli do siebie i dziś mamy na ładniejsze modelki. Trzeba z ludem się zżyć, bawić się z nim, kochać go, żeby potem malować. Wynalazł lud, odkrył księżyc i to dla nas, którzy od kilku lat patrzymy na niego...
— Dyzma, dajno pokój, nie studź zapału Wacka, on, jak młody wyżeł, co pierwszy raz zobaczył zająca — skomli i jęczy z radości.
Pracownia zabrzmiała śmiechem.
— My tu wszyscy jesteśmy ludowcy — mówił dalej Dyzma — i cieszymy się, że i ty odgadłeś, że przyszłość naszej sztuki leży w prawdzie, a prawda — to pejzaż, powietrze, słońce i przepyszne plamy ludu naszego... Ale cóż? Zobaczyłeś śliczną dziewczynę i robisz z niej Świętą Panienkę!
— Właśnie pejzaż! — krzyknął Wacek — a ona w nim, jako polny kwiat wiosny, bajecznie kolorowa!
— Wiwat! Wacek, to co innego!...
— Zostaw to lizusom i partaczom świętych pańskich. Partacze dlatego są lizusami, bo czują, że partaczami zostaną całe życie.
— A więc — mówił Wacek spokojnie — cieszę się, żem wpadł na waszą myśl, zrozumiał wasze pragnienia, trafiłem w sedno waszej idei. Nie potom leciał po plener do Paryża, żeby go później zdradzać!...
— Wacek, my czujemy, że ty go nie zdradzisz.
— Nie, nie zdradzisz, wiemy o tem — dodał Dyzma. — A teraz, panowie, nowa idea! Chodziliśmy do ludu, jak wypomadowani na gładko panowie, frajery, niżniki żołędne, kołtuny. Jeżeli zbratać się z ludem, to stać się nim! Nie jestem deklamatorem, jak Wacek, i kończę: idziemy do ludu w sukmanach, płótniankach, kaftanach, śpiczastych kapeluszach z pawiemi piórami i w wysokich butach z podkówkami.
— Z podkówkami! — wołała uniesiona młodzież.
— Żeby dziewczęta nie mogły odróżnić malarza od parobka.
— To właśnie!...
— Gdy wejdziemy naprawdę w lud, wtedy on inaczej będzie wyglądał na naszych obrazach.
— Racja, racja!...
— Pierwsze wesele, a na niem ani jednego z naszych, jako surdutowca, uczesanego na gładko.
— Śmierć surdutowcom! — zawołali, śmiejąc sią.
— Poznają malarzy!
— Panowie — zaczął Wacek — idea znalazła swój wyraz! Dyzma odkrył jajko Kolumba.
— Łamalibyście sobie łby bez mego odkrycia, chodzili, jak pijani, i nie trafili do ludu.
— Do knajpy, oblać wynalazek!...
Wacek przed wieczorem posłał chłopaka ze szkoły z nowem płótnem do bronowickiej karczmy, a sam wrócił do mieszkania, ułożył się na sofie, pochwycił ulubionego Słowackiego i rozkoszował się nim. We wszystkich blaskach swego życia porywał Słowackiego, aby ducha topić w pieszczotliwym rytmie i muzyce poezji.
Otworzył książkę bez wyboru i czytał głośno:

„Cóż ja jej powiem? — Ja jestem ubogi,
Pan Regent jasnych atlasów naniesie,
Przyjedzie końmi karemi w kolesie —
Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry,
Jak te barany jutro w Berdyczowie
Przemieni w pereł kałakuckich sznury.
I ją ubierze — że jak aniołowie,
Będzie świeciła miedzy siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi.
A ja — co powiem?...
Co ja przyniosę?...“

— Co ja przyniosę?! — zawołał i stanął, jak wryty. — Ja przyniosę — mówił wolno — młodość, serce, zapał do sztuki, plener, samą sztukę. Ja przyniosę naturą, ukradzioną niebu, jak ogień — drganie powietrza, przestrzeń, ciszę, nieskończoność...
Przetarł ręką czoło.
— Komu to wszystko przynosisz?... Ludziom czy tej dziewczynie, która tylko może być ciepłą plamą w twoim pejzażu?... i gorącą krwią mego serca — szepnął. — Do ludu iść, to znaczy kochać go w jego najpiękniejszej postaci, kochać go w jego młodości, w jego wdzięku, w jego prostocie, to znaczy kochać jego dziewczęta, ciepłe, szczere, kochać wiosnę jego życia.
Pochwycił książkę, przesunął kartkę i znowu czytał dalej głośno:

„Nad sianem, nad żłobeczkiem
Aniołek z aniołeczkiem
Ridentes.
Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.
Przyleciały łańcuchy
Łabędzi srebrne puchy
Mutantes.
Puchu wzięła troszeczkę
Zrobiła poduszeczkę
Dzieciątku.
Potem je położyła
I sianem nakryła
W żłobiątku.“

— Puchu wezmę troszeczkę, zrobię poduszeczkę dziewczątku. Niech śpi i marzy: o wiośnie, o sztuce i o przebudzeniu myśli...
Zaczął deklamować z pamięci:

„Któż ją ma? czasem gdzieś w pastuszku siedzi.
Ta myśl najczystsza, więc władnąca światem,
A nikt jej krokiem ziemskim nie wyprzedzi,
Choć owce ludem jej — a berło kwiatem...
Widziano więc raz, jako hełmom z miedzi
I królom drogim, okrytym szkarłatem,
Przyszła na pomoc taka bohaterka,
Jedna słoneczna i święta pasterka.“

— A berło jej „kwiatem“. Ona sama kwiatem wiosny, wiosną ludu twego.
Rzucił się na sofę, rękami podparł głowę i marzył bezładnie. Nie wiedział, czego chce, nic nie pragnął. Oczy dziewczątka, przysłonięte do połowy rzęsami, świeciły mu, drgające uśmiechem, kąciki wąski h[7] ust drżały... Czuł ją obok siebie, gonił ją myślą, słuchał, lecz nie słyszał...
...Coś się we mnie przewala, coś przemienia, coś się dzieje, lecz niech mnie piorun trzaśnie czy wiem co? Gdybym mógł przyłożyć ucho do mego serca, posłuchać jego szmerów i dowiedzieć się, czego chce i czego pragnie. Ściąć kosą ten kwiat wiosny — to podle — nigdy!... Niech rośnie, niech się rozwija w cieple słońca, w krasie niewinności.. Dlaczego rzucam myśl zrobienia z dzieweczki Madonny? Coby to była za Madonna, klękajcie narody! Słodycz, prawda i te wielkie oczy, patrzące głębiami tęsknoty. Wiosna śmieje się do słońca, a w oczach głębie nieskończoności.
Zerwał się i chodził po pokoju.
...A jednak nie mogę malować Madonny, nasz pejzaż mnie bierze i drgające światłem powietrze. Wszystko mnie bierze — wiosna, kraj rodzinny i dziewczę... Wszystko się łączy i miesza w mej głowie, tworząc jeden wielki plener, którym oddycham, pragnę go przycisnąć do serca i tonąć w nim. Wiosno, ty uroku młodości! Być młodym i wiosnę mieć obok siebie i w sobie — to rozkosz! Jest mi tak dobrze, jak wtedy, gdym zdał maturę, wyszedłem z gmachu szkolnego, spojrzałem na świat i odetchnąłem. Nic nie myślałem, niczego nie żądałem, świat był dla mnie białą plamą, płótnem niedotkniętem — alem oddychał, oddychał, oddychał — już na drugiej stronie, i dziś staję przed rozpiętem na ramach czystem płótnem i oddycham świeżością wiosny i budzącą się wiosną w mem sercu. Nic nie żązam[8] od świata i ludzi. Zato od słońca chcę ciepła, farb, różowej jutrzenki, tęczowych kolorów, złota, gorącego złota, tkanego w powietrzu. Ludzie to plamy czerwone lub białe i moja dzieweczka jest tylko plamą mojego pejzażu. Roskoszna plama! Zrobię ją w ruchu, gdy kładzie zżętą garść zboża, przeginając się rozkosznie. Co tu motywów! co tu motywów! Boże! byle wyjść z tego głupiego miasta.
Nazajutrz raniutko, wynurzył się z poza rogatki łobzowskiej. Biała mgła okrywała świat, a czuło się słońce wgórze, było jasno, biało, przezroczyście. Idąc, kąpał się w mgle, oddychał westchnieniami wiosny, nowe wrażenia, nowe obrazy, nowe pragnienia wciskały się w jego umysł. Rad był tej srebrnej mgle, temu słońcu, które przeczuwał, że jasno świeci wgórze. Dostał się na ścieżkę przydrożną, na drodze panował wielki ruch — piątkowy targ w mieście, wozy ciągnęły wolno, wśród nich ludzie, otuleni mgłą, fantastyczni, jacyś inni, z łagodnemi konturami, zdawało się, że ciągnie armją duchów. Milczała, tylko łańcuchy u naszelników grały, tylko podkowy koni, bijąc twardy gościniec, wydawały głuche jęki.
Poza Łobzowem, na szerokich polach, mgła zbijała się w kłęby, uciekając przed promieniami słońca, goniona ciepłem, rozpływała się cicho, konając na zagonach i trawnikach. Uciszyło się, ludzie już przeszli, słonko grzało rozkosznie, ziemia oddychała wiosną. Od strony drogi żelaznej, z poza wałów, wychyliło się dziewczę. Mgły kładły się u jej nóg, a słonko oświecało białą chusteczką na głowie.
Nie uciekała, przyłożyła rękę do czoła, młodym wzrokiem sokoła wpatrywała się w owiniętego w mgły młodzieńca, uśmiechnęła się radośnie, szeptała:
— Idzie... to on... a któżby inny, tylo on, mój panicz złocisty, pełen krasy i przychlebstwa, co za serce łapie. Idzie mój... a takem ci go wyglądała!... Głupia! głupia! twój!?... Patrzy na jakiegoś królewicza!... Niech będzie, kim chce, tyle uciechy, co z nim. Serce rwie się do niego i raduje się, gdy go ujrzy, a co będzie, to będzie, jedno życie... i już! A Walek? Ej, co Walek przy takim delikatnym paniczu, co bławatami swych ślepi zawraca, a głosem ciągnie, a pańską mową podbija — grzeczny, przyścipny. Niech, co chce, będzie, jedno życie, lgnę do niego i już!... Byłeby się tylko o tem nie dowiedział, bobym się spaliła ze wstydu. A któż mu powie?... Chyba ta sroka, co siedzi na słupie i słucha, wygada. A niech mu powie, jeżeli mowę sroki zrozumie — rozśmiała się. — Ale on gotów z moich ślepi wyczytać, z mego zawstydzenia, z mego głosu, bo ja głupia jeszcze jestem i kryć się nie umiem. A jak wyczyta, to co? Ucieknę i schowam się, choćby w mysią dziurę, niech mnie znajdzie... Zarazicko mi się spodobał, w szkole na schodach, kiedy tak ślepia swoje we mnie utopił, myślałam, że padnę. Tego topienia ślepi we mnie nie mogłam znieść i uciekłam. Nie pomogło, przyszedł tu! Idzie... idzie... wywija laseczką, zdaje się, że mnie już dojrzał...
Pochwyciła blaszankę z mlekiem i pomknęła ścieżką naprzód.
Młode serce mocno się biło, nożyny uginały się, ze strachu bladła i kraśniała, a idąc, powtarzała w duchu: — „Niech się dzieje, co chce... jedno życie!“
— Jaguś, tak rano? — zawołał Wacek, zdejmując na przywitanie kapelusz.
— Hej, hej, panicz mówią: — rano, a to może i późno. Słonko rozpędza mgły i niedługo stanie nad zamkiem.
Zatrzymali się naprzeciw siebie. Wacek wyciągnął rękę, Jaguś podała swoją. Chciał ją podnieść do ust — wyrwała.
— Nie chcesz, żebym ci rękę ucałował?
— Nie — szepnęła, oblana szkarłatem. — To ja powinnam panicza.
— Ty mnie?
— Tak powinno być, bo ja młodsza — odpowiedziała śmielej. — I żeby panicz całował taką spracowaną, czerwoną łapę, to już chyba niedługo byłby koniec świata.
— Właśnie spracowaną. Gdzież idziesz?
— Do Łobzowa, z mlekiem.
— Odprowadzę cię.
— Żeby ino ludzie nie gadali.
Poszła, Wacek obok niej.
— Cóż mają gadać?
— Byłe nieco — u ludzi o gadanie nie trudno.
— I robisz sobie co z gadania ludzkiego?...
— Jeszcze czego! ale tatuś, matusia wydziwialiby na mnie i na panicza. A Walek, to już, o la Boga!
— Któż to jest ten Walek?
— Gospodarski syn, będzie miał z pięć morgów gruntu na siebie, delikatny, na książce dobrze się zna.
— Dawno się znacie?
— Jeszcze z błonia, potem ze szkoły. Pasaliśmy razem i razem do szkoły chodzili.
— Umiesz czytać?
— Galanto! i piszę przecie.
— Napiszesz do mnie list?
— O czemże?
— Co się dzieje u was na wsi.
— Tegoby nie spisał na wołowej skórze.
— Cóż takiego?
— Różności rozmaite... i już!
— Walek — ładny chłopak?
— Niczego — śwarny, co się zowie.
Wacek nie miał pojęcia o znaczeniu wyrazu „śwarny“ w tak wysokim stopniu.
— A ja śwarny jestem dla Jagusi?
— Panicz, to co innego! — panicz jest paniczem, a Walek — Walkiem.
Wackowi markotno się zrobiło, raptownie Walek jakby stanął pośród nich.
— Walek kocha cię, Jaguś?
— Nie wiem — szepnęła — coś tam plecie, że się wlubiła jego dusza we mnie...
— A twoja wlubiła się w niego?
Podniosła swoje czarne ślepia i wlepiła je w Wacka, na chwileczkę zasłoniła je rzęsami, rumieńce zakwitły na jej smagławej, podpalonej twarzy, westchnęła cichutko i łapiąc całą siłą w płuca powietrze, przyśpieszyła kroku.
Szli, zamyśleni, obok siebie, słońce stanęło nad zamkiem, mgły, kłębiąc się, leciały za kopiec, ziemia, dobra rodzicielka, grzała się pod promieniami słońca, zdaleka widać było srebrem migocące wody Wisły.
Wackowi smutno się zrobiło, dziewczę nie śmiało przemówić. Dla przerwania ciszy deklamował półgłosem:

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.

Przyleciały łańcuchy
Łabędzi srebrne puchy
Mutantes.

Puchu wzięła troszeczkę
Zrobiła poduszeczkę
Dzieciątku

Potem je położyła
I sianem nakryła
W żłobiątku.“

Przestał, dziewczę stanęło, patrząc, rozrumienione, na młodego chłopca.
— Takiej kolędy nie słyszałam — szepnęła.
— Podoba ci się?
— Okrutnie.
— Nauczyć cię?
— Żebym ino spamiętała.

„Puchu wzięta troszeczkę
Zrobiła poduszeczkę
Dzieciątku.“

— Piękniusie.
— Napiszę ci, a zato na przyszły raz, gdy się zobaczymy, musisz mi ją zaśpiewać.
— Spaliłabym się ze wstydu! — i nie wiem jak?
Zaczął śpiewać:

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.“

Jagusia cichutko powtarzała za nim. Stanęli przed długo ciągnącym się murem.
— Polecę, mleko oddam, wrócę migiem. Pobiegła szybko i cicho zniknęła. Była boso.
— A więc, Walek — bogacz!..

„Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry.“

...Jam, biedny, nie mam nic, ani jednej morgi, tylko tyle, co się wyroi we łbie i na płótno wlezie...

„Będzie świeciła między siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi.“

...A ja co powiem?..
Wybiegła z furtki, pędząc do chłopca z całych sił.
— Paniczu! — wołała — prawda, że niedługo?
— Migiem!
— Żal mi było czasu z grubą Niemką siedzieć, wolę słuchać śpiewu panicza i jego ślicznego gadania.
Stanęła, jak wryta, nieśmiała, zdawało się jej, że za dużo powiedziała, że zdradziła tajemnicę swego serca, pragnęła uciec, lecz nie było rady.
— Cóż, Walek — bogacz? — zapytał serdecznie.
Odwróciła się, blaszanka drżała w jej ręku.
— Wracajmy — szepnęła.
Szept ten wypełnił serce Wacka i rozgrzał je. Szli szybko. Jagusia — do gospodarstwa, Wacek za nią — do płótna. Słońce ruszyło z zamku i na kopiec paliło, powietrze drżało, natura rozkosznie oddychała... Jaguś, jak wiosny kwiat, a przy niej Wacek, smukły, zgrabny, rozmarzony. Milczeli — zato ich serca mówiły, wsłuchując się w tę czarującą mowę wiosny. Wietrzyk od południa pieścił im twarze, wdali majaczył siny, tajemniczy pas lasu.
— Paniczu, jeszcze raz tę kolędeczkę — prosiła.
— A czy mi jutro sama zaśpiewasz?
— Spróbuję.

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki

Cantantes.“

Śpiew szedł po rosie daleko. Dziewczę, porwane silnym głosem chłopca, śpiewało coraz śmielej.
— Będziesz pamiętać? — zapytał Wacek, przystając.
— I jak jeszcze. Nauczyłam się czytać w niecałe trzy miesiące. A teraz, niech panicz postoi chwilkę, polecę sama naprzód, do izby, uwarzyć mleka, jak wczoraj. Gdyby nas ludzie razem wracających widzieli, byłyby wielkie dziwy, a tak panicz zajdzie do izby sam, jak nic — i już. Zrobi to panicz — zaczeka?
— Jeżeli się boisz ludzkich dziwów — zrobię, zaczekam.
Popędziła boso wgórę wąwozem, na głowie biała chusteczka migotała w blasku słońca, czerwony gorsecik odbijał makiem.
— Bajeczna! — szeptał Wacek — bajeczna!.. I bajecznie kolorowa...
Rozbudzony bajeczną kolorowością dziewczęcia, wbiegł po spadzistej krawędzi na wyniosłość wąwozu i szukał wzrokiem pejzażu — ram, w którychby tę bajecznie kolorową plamę umieścił.
Poza wioską spostrzegł rosnącą olszynę nad brzegiem potoku, linja jej łamała się biegiem wody, pośrodku tworząc bramkę, za nią woddali niebieskawe powietrze, a białe, puchowate chmurki ciągnęły naprzód.
— Na pierwszym planie moja kolorowa, śmiejąca się do słońca. Co za myśl, może sztuka przestanie palić fajkę i spojrzy na mnie. Ale cóż! stara, twarda, jak krzemień! A niech ćmi fajkę do skończenia świata i milczy — my swoje...
Pobiegł do karczmy zabrać płótno.
— Tomaszowa dziewucha zabrała bułki — odezwał się karczmarz, podnosząc jarmułkę na przywitanie.
Wacek rzucił mu srebrnego guldena, pochwycił płótno, farby, sztalugi i wybiegł.
Karczmarz kręcił głową:
— To pan, kiedy rzuca guldenami, jak miedzią. Na cosik się zanosi. Gdybym ja był Tomaszem, nie dałbym dziewczyny malować. On ją pomaluje!... Znam ja ich, tych krakowskich lakierników — oni malują, aż zmalują. Ten przynajmniej pan, płaci po pańsku, no i z gęby na panicza patrzy. Tomasz — głupi, powinien lakiernika odpędzić, a Walka trzymać... Walka trzymać całą garścią!...
Wacek wybrał miejsce. Bramkę, utworzoną z olszyny, umieścił na środku zielonej łąki, na lewo naznaczył miejsce na wielką lipę, wgórze — białe, wełniste chmury, wtem Jagusia srebrnym zawołała głosem:
— Paniczu, śniadanie!
Uczuł po ciele elektryczny prąd w postaci drobniutkich szpileczek. Rozkoszne ciarki trwały chwileczkę, obejrzał się. Na wyniosłości, skąpana w słońcu, różowa spódniczka, czerwony gorset i biała na głowie chusteczka zlewały się w świetlaną całość.
— Mleko wystygnie! jest świeże masło i bułki, i chlebuś, na co stać chudziaków. Chodżże, panicz, chyżo, Jaś popilnuje płótna.
Odwróciła się w stronę chałupy, wołając:
-Jaś! Jaś!
— Bajeczna!.. bajeczna!.. — szeptał Wacek, zapatrzony.
Wyszedł Jaś z miseczką mleka i wielką kromką czarnego chleba.
— Siadaj, gdzie panicz stoi, jedz sobie powolutku i pilnuj płótna.
Zbiegła z wyniosłości ku chacie, Wacek za nią.
Byli sami — chłopcu oczy świeciły, ręce mu drżały, milczał. Dziewczę, z początku zafrasowane, ośmielało się z każdą chwilą. Wewnętrzna radość rozpierała jej serce, wyglądające na świat przez oczy. Kąciki ust i dołeczki na twarzy, tworzące się przy każdym uśmiechu, drżały.
Chłopiec zapanował nad sobą, jedli z jednej miski i gwarzyli o wiosce i Krakowie. Naiwność dziewczęcia brała go, słuchał jej szczebiotu z niekłamanem upojeniem. Był on dla niego nowością, siłą, prostotą i zarazem stimmungiem uczucia, dostrojonym do jej kolorowości... Słońce przez otwarte okienko wdzierało się do izby, pozwalając artyście przeglądać się w czarnych głębiach oczu, podziwiać jej białe, wąskie czoło i niebieskie żyłki na skroniach, nosek prosty, podpaloną cerę i uśmiech.
— Za ten uśmiech możnaby pójść do piekła — szeptał Wacek w duchu.
Nagle zaciemniało w izbie, ktoś zasłonił okno, chłopiec i dziewczyna spojrzeli na siebie.
Za chwilę krowa wsadziła łeb przez okno, jeżykiem przyciągnęła kromkę chleba i jadła spokojnie.
— Łaciata się urwała! — zawołała wystraszona Jagusia.
Wybiegła, Wacek za nią.
Krowa powoli wysunęła głowę, poszła wolno do studni napić się wody, wciągnęła głęboko wiosenne powietrze, spojrzała na dziewczynę.
— Wracaj do stajni! — wołała Jaguś.
Krowa spojrzała na nią, zaryczała wesoło, wypadła z opłotków i całą siłą pogalopowała w pole do olszyny.
— Paniczu, ratuj! łaciata gotowa nogi połamać — nieszczęście!
Biegła za nią z całych sił, Wacek za dziewczyną.
— Co za rozkoszna przygoda! — powtarzał.
Nareszcie udało się dziewczynie zawrócić łaciatą.
Zmęczone, krowa i Jagusia szły wolno. Dziewczę znalezioną gałązką poganiało krowę... Wacek puścił ją naprzód. Kąpały się w słońcu i niebieskawym kolorycie. Dziewczę z fantazją podnosiło gałązkę wgórę.
— Mam gotowy pejzaż!... Jaguś i krowa, co za pyszne plamy na pierwszym planie! za niemi łąka i oddzielająca ziemię od nieba, olszyna. Poza bramką niebieskawa nieskończoność, zakończona białemi chmurkami.
Zapomniał o całym świecie, dopadł płótna, naznaczył miejsce dla dziewczęcia, przed nią postawił łaciatą i dalej wziął się gorączkowo do pracy.
Jaguś weszła do izby i wróciła, siadła na wrotkach, wołając:
— Paniczu, mleko docna wystygnie!
— Nie jestem głodny — odpowiedział.
— Sama będę jeść? — odezwała się tak smutno, iż Wacek rzucił pędzle, poleciał do niej. Pochwycił ją, jak dziecko, na ręce i postawił na ziemi.
Zarumieniona i zawstydzona, uciekła do izby, myśląc sobie w duchu:
— Taki mocny, a jaki ci delikatny! Matkaby milej dziecka nie podźwignęła.
I znowu w izbie zostali sami: ośmielona pewną nieświadomością siebie dziewczyna i artysta młody, o gorącej krwi, z zapierającym płuca oddechem.
— Panicz okrutnie się rwie do malowania — zaczęła.
— Bo widzisz, Jaguś, musiałem znaleźć miejsce na obrazie dla ciebie i dla łaciatej.
— To panicz mnie i łaciatą wymaluje? Ja i taciata będziemy podobniusieńkie?
— Jak dwie krople wody.
— Może dolać mleka?
— Chcesz mi pochlebić, żebym cię ładną zrobił!
— Ani mi w głowie, bo jak będę ładna, to nie będę podobna do siebie i cóż mi z tego. Chciałabym się obaczyć takusieńką drugą na obrazie.
— I cóż z tego?
— Zaśmiałabym się do siebie samej, bo przecie choć raz ujrzałabym całą.
— W Krakowie zaprowadzę cię do wielkiego lustra.
— Co mi tam lustro, co ino podrzeźnia, ja chcę żywej, coby się śmiała do mnie, a ja do niej.
— A jeżeliby płakała?...
— To i ja z nią! Myśli panicz, że ja nie płaczę? I jak jeszcze, kiej mi ino smutno na sercu.
— A kiedyż ci smutno?
— Wieleż to razy tęsknica mnie schwyciła za gardło, panicz tego nie rozumie, bo pan, ale u nas, u biedaków, smutku więcej, jak radości...
Posmutniała i zamyśliła się, zostawiając łyżkę w mleku. Wacek mimowoli objął ją ręką wpół i przycisnął, drugą głaskał pieszczotliwie po twarzy. Położyła głową na jego piersiach i patrzyła daleko przez otwarte okno. Chłopiec rozgarnął jej krucze włosy i pocałował w czoło. Cicho oddychała, jak myszka.
— Jaguś! — szepnął.
— Co?
— Wracajcie do płótna! — wołał Jaś. — Marcinowe prosiaki wyleciały na drogę a ja muszą iść w pole.
Jagusia wolno osunęła się na ławę. Wacek, wzruszony, pochwycił kapelusz, spojrzał na odwrócone dziewczę i wybiegł nerwowo. Zamyślony, wracał do obrazu.
...Sielanka mnie bierze i jak nieznana siła ciągnie do dziewczyny. Trzeba prędko kończyć obraz i w nogi. Jedna chwila zapomnienia, a potem wstyd. Spotwarzać lud w jego wiośnie — hańba... Głowinę położyła na moich piersiach, jak ojcu, i oddychała spokojnie, jakby usnąć miała. Rozkoszna jest wiosna naszego ludu... Ty przecież nie jesteś brutalną naturą, ani wilkiem, ani rozbestwionym prusakiem... Podłym nie jesteś!... Ale kiedy głowinę oparła, jakaż była wtedy swem dzieciństwem i swą nieświadomością pociągająca...
Rozmarzony, malował. Słońce grzało, pary szły wgórę i niebieskawym urokiem zalewały świat. Poza bramką z olszyny białe chmury łączyły się, gęstniały, szły naprzód. Malował zawzięcie, czuł, że jest rozmachany. Zdjął marynarkę, zawiesił ją na gałęzi drzewa — malował. Kapelusz nasadził na tył głowy, rękawem pot obcierał z czoła — malował...
W południe zbliżył się do niego chłop niewielkiego wzrostu, o siwiejącym wąsie, sympatycznego wejrzenia. Z rysów twarzy odgadł, że to ojciec Jagusi. Wyciągnął rękę, uścisnęli się, zapalili papierosy i zaczęła się gawęda. Artysta usiadł obok ojca na murawie. Zdaleka, od strony chaty, przypatrywała się matka i starsza siostra — Marysia.
— Malowanie — mówił Tomasz — rozumiem, ale kościelne.
— Świętych Pańskich — dokończył artysta.
— Ale tego świeckiego nie kapuję. I poco to smarować, kiej na świecie wszystko jest ładniejsze, wszystko żyje, rusza się, cieszy albo smuci.
— Prawda, macie rację. Ale poco Pan Bóg malarzy stworzył?...
— Na chwałę swoją.
— A kiedy chwały zabraknie, a tu żyć trzeba?!
— I kiej są jeszcze tacy...
— Głupcy — dodał Wacek — że kupują!
Tomasz się rozśmiał.
— Widać, że dużo mają.
— Gdyby im się jeść chciało, a mieli tylko na chleb, nie kupowaliby smarowań na płótnie.
— Nie będą ściągać rzemykiem brzucha, żeby kupić malowanie.
— Z pewnością, ojczulku.
Porozumieli się wybornie. Tomasz lgnął do młodego, a zdrowy rozum ojca Jagusi brał artystę.
— Dosyć na dziś — odezwał się Wacek, czuł, że przy starym malować nie może. Zwinął pędzle, zamknął szkatułkę z farbami, ukłonił się Tomaszowej i Marysi kapeluszem, wziął płótno.
— Pomogę panu — rzekł Tomasz, odbierając płótno z rak artysty.
Poszli razem. W karczmie Wacek kazał żydówce wymyć pędzie w gorącej wodzie, a żydowi — dać słodkiej wódki, sera, masła i bułek. Przepili do siebie i zjadali dary Boże, gawędząc. Stary wyjął fajeczkę, Wacek kupił mu całą paczkę dobrego tytoniu, pakując flaszkę słodkiej wódki do kieszeni sukmany.
Na drodze rozstali się, jak dwaj przyjaciele.
Wacek wracał do miasta z rozhulanemi myślami. Chłonął go pejzaż, dziewczyna piękna, jej siostra, matka, której z oczu dobrze patrzyło, i Tomasz — w nim chłopski rozum i serdeczna dobroduszność.
— Gdyby to tak Pan Bóg dał mi z tymi ludźmi żyć! — zawołał i zaśmiał się. — Z bulwarów paryskich do Bronowic małych, z salonów do chaty. Od wyrafinowanych paryżanek do Jagusi, członek wykwintnej kultury!? A właśnie rzetelna kultura łączy się z prostotą. Rad był z tego odkrycia, lecz w tej chwili przyszła refleksja. — Co jabym robił całe życie, całe długie życie? Drapałbym do Monachjum, a potem znowu wrócił do Bronowie małych. W duszy artysty jest coś z cygana, albo każdy cygan jest artystą. Artysta musi zostać całe życie cyganem, jeżeli chce być artystą.
...Jakaż była kolorowa z gałązką wierzbiny w ręku, skąpana w słońcu, przed nią łaciata. Prawdziwe artystyczne uroki wśród natury z polskiej wioski. Zaczął śpiewać:

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.“

...Jestem czegoś rad, jakoś mi swojsko i dobrze. Czy wierzę, że obraz się uda?... Czy dziewczę z palącemi ślepiami, śliczne, naiwne prostotą, polskie dziewczę położyło piękną głowę swoją na mych piersiach z jakąś wiadomością bajeczną. Kładła ją cicho, jakby na piersiach świętego, a mnie było dobrze, spokojnie, tylko artyzm we mnie grał.
A niech gra wszystkiemi surmami...


V

Nazajutrz, po białej mgle, deszcz puścił się ciepły, obfity, zapładniający. Ziemia pod nim rosła, drzewa wydawały rozkoszną won wiosny, lecz niebo było zasępione, w naturze — ponuro. Wacek, zły, że nie może lecieć do Bronowic, był zdenerwowany, smutny, stracił raptownie wiarę w siebie i swój talent. W pracowni szkolnej smarował jakiś szkic dla handlarza żyda za dwadzieścia pięć papierków. — Na zapytanie kolegów w kwestji zaczętego w Bronowicach obrazu — odpowiedział:
— Sztuka fajkę pali i śmieje się.
— Szczęście, że się śmieje, bo zwykle pali fajkę, milczy i nie patrzy na nasze smarowania.
— Jeżeli tylko raz spytała się: — „A kto tam?“ — a gdy jej odpowiedziano: — „Michał Anioł“ — kiwnęła łaskawie głową, można się pocieszyć. Jeżeli się nie spytała nawet: — „Kto tam?“ gdy Rafael przyszedł — paliła fajkę wciąż, zamyślona i zła.
— A kiedy myśmy przyszli?...
— Zaklęła wściekle i dalej pali — zawołał Wacek. — My jesteśmy nieporównani w szkicach dla żydów po piętnaście lub najwyżej dwadzieścia blatów...
Na trzeci dzień chmury ustępowały, słonko przez szczeliny coraz częściej wyglądało, świat się do niego rwał. Do szkoły wpadł Jaś, szukał Wacka, znalazł i oddał mu list.

„Mój paniczu, we czwartek wesele Józka Trznadla z Zosią Szafrańcówną. Ja i Marysia jesteśmy za druchny. W samo południe zajedziemy przed kościół Panny Marji, jako do naszej parafji, a potem na Nowej Wsi, w wielkiej karczmie przyjmują drużbowie i kto ma ochotę. Dziewczęta nasze radeby widzieć panoszków ze szkoły w kościele. Przyjedziemy we trzy wozy, to się przecie zabierzemy.
„Cnie mi się bez panicza i tyle, ale deszcz przecie nadstaje... Pozdrawiam wszystkich w szkole.
Agnieszka.“

Wacek czytał. Ręce mu drżały ze wzruszenia, uśmiechał się. „Cni mi się bez panicza — i tyle“, powtórzył trzy razy. List od Jagusi uważał za fakt wielkiej wagi w kwestji społecznej i artystycznej. Zawołał wszystkich ludowców z majsterszuli do siebie. Przyjechali z Monachjum Antek i Franek.
Zebranym odczytał list; powstała wesoła, młoda, tryskająca życiem wrzawa, wołano głośno:
— Z ludem iść — lud to artyzm, pejzaż, wszystko!...
— Po kostjumy, kierezje, plótniaki, kapelusze śpiczaste — rozchodziła się gwara.
Antek i Franek prosili kolegów o pomoc. Nie chcieli być ostatnimi w kwestji ludowej.
Ludowcy ze szkoły, oszołomieni ważnością sprawy, nie myśleli w tej chwili o zabawie, lecz o wielkiej idei wyzwolenia sztuki polskiej z historycznego szkolarstwa, przez lud!... Z aksamitów i jedwabi, przez jasne plamy, podpatrzone na gorącym uczynku natury i drgającego życiem powietrza...
Wielki praktyk w rzeczach ludowych, Dyzma, objął dowództwo. Na wielkiej radzie postanowiono przyjąć własnym sumptem wesele w Nowej Wsi, zebrano, jak na młodzież artystyczną, dość pokaźną sumę, bo aż piętnaście papierków.
Nazajutrz rano Dyzma kazał wymyć w karczmie podłogę; wytoczyć dwie ćwiartówki piwa, garniec słodkiej dla dam, mocnej dla młodzieży, za resztą bułek, chleba i kiełbasy. Ludowcy, przebrani w płótniaki i granatowe żupaniki, w butach z podkówkami, w spiczastych kapeluszach z szerokiemi, złotemi taśmami lub czerwonych krakusach o pawich piórach wyglądali pokaźnie i zamaszyście.
Sam karczmarz mlaskał ustami i kręcił głową.
— Fajnisto — mówił. — Kiedy panowie malarze zaczynają, to już ogniście!...
Trzy wozy, wyładowane, strojne, śpiewające, drżące wesołością, przeleciały galopem. W środku stała Jagusia, wodząc dokoła oczyma. Na głowie miała wysoki diadem, ubrany w kwiaty i złote taśmy. Drobna i młoda jej twarzyczka podobna była do staroniemieckiej madonny w wielkiej koronie. Ludowcy schowali się w karczmie, aby zrobić później tem większą niespodzianką.
— Córka Tomasza, najpiękniejsza z całych Bronowie, jako i jej siostra. Już taki cały ród bogaty w urodziwość — mówił żyd — ale zato ubogi w krajcary.
— Ja go złotem obsypię, rozumiesz?! — zawołał Wacek.
— Daj pan Bóg paniczowi szczęście.
Żyd uniósł wgórę jarmułkę. Wacek wierzył, że wory złota czekają na niego, byle tylko rękę wyciągnął. Uderzył hołubca podkówkami i zaśpiewał krakowiaka. Ochota u ludowców wzrastała w miarę oczekiwania.
Tymczasem weselnicy zajechali na rynek, przed boczne drzwi kościoła Panny Marji. Jaguś, Marysia i wszystkie przygodne modelki oglądały się za malarzami, lecz napróżno. Jaguś odciągnęła Jasia nabok i kazała mu biec do szkoły. Chłopak wrócił smutny, szepcząc dziewczynie:
— Wszystko zamknięte, puściutko, niema tam żywej duszy!...
Wracano z kościoła z wielką brewerją, muzyka grała na wozach, basy jęczały, starościny śpiewały, drużbowie galopowali na koniach, Jaguś wypatrywała oczy napróżno!... stała posępna i zamyślona, pomimo, że Walek, jako drużba, z lasem pawich piórek u czapki, wciąż zawracał obok wozu, rzucając pytania dziewczynie:
— Jaguś, nie cieszysz się, ino jak sowa patrzysz i markocisz?...
Jaguś nie odpowiadała, ostatnia jej nadzieja zgasła za rogatkami.
— Przepadł, jak kamień w wodę, pojechał i zostawił mnie samiuteńką na całym Bożym świecie...
— Walek dziś galanto koło naszego wozu się uwija — szepnęła jej siostra.
— Co mi tam Walek — odpowiedziała, wzruszając ramionami.
— Więc któż?
— A nikt.
— Wiem ja ci, kto. Ej, głupia, głupia, za królewiczem cnisz.
— Bom zaczarowana królewna — odpowiedziała Jagusia.
Wielkie „hura!“ rozległo się od strony karczmy. Jaguś drgnęła, pokraśniała, radością zaświeciły jej oczy. Dwunastu ludowców, jako dwunastu parobczaków ochoczych, witało weselników. Dyzma z chlebem i solą wyszedł do panny młodej. Oracja jego była krótka, ale wesoła i przyścipna. Śmieli się wszyscy. Wacek przyskoczył i wyciągając do Jagusi ręce, szeptał:
— A mój kwiateczku, mój bławatku, mój skowronku, stęskniłem się za tobą, lecz cóż, deszcz lał, jak z cebra, o robocie na świecie ani marzyć.
Wziął ją na ręce i zaniósł na chodnik.
— A ty? — zapytał.
— Cnełam — szepnęła. — A jakem panicza w kościele i na rogatkach nie ujrzała, to mi się tak markotno zrobiło, żem se rady dać nie mogła. Chciałam wyskoczyć z wozu i lecieć heń! heń!...
— Moje ty dzieciątko!
— Jaguś, Marysia cię woła! — zagadnął w sutej kierezji Walek.
Skinęła Wackowi głową i pobiegła. Walek poszedł za nią. W izbie weselnicy i muzyka, obsługiwani przez ludowców, obstąpili stoły. Kiełbasa, za nią stosy bułek i chleba znikały; piwo się lało, słodka wódka zwilżała gardziołka niewiastom.
Gwarno, wesoło, ochotnie. Wystąp malarzy, ich gościnność, usłużność, stroje — porwały serca weselników. Dziewczęta patrzyły na ludowców rozkosznie, śmiały się do nich, rade im dusze oddać. Parobcy i drużbowie starali się nastroić do grzeczności i uprzejmości ludowców. Z początku było im trudno, czuli się onieśmieleni, lecz później, po mocnej wódce i piwie ciepło się zrobiło, zuchowatość wyjrzała im z oczu, z ruchów, z uśmiechów i konceptów. Zuchowatość, ta krasa krakowskiego parobka, przechodząc we wrzenie, działała na dziewczęta rozkosznemi dreszczami. Zuchowatość ta jednak była łagodzona grzecznością, braną od ludowców...
Żyd z za szynkwasu, gładząc brodę, szeptał:
— Pięknie, delikatnie, ale co będzie później, jak się zacznie z czubów kurzyć?! Co wtedy będzie z panami malarzami? Dziewczęta ino na nich wytrzeszczają ślepia...
W karczmie robił się rozkoszny szmer, z którego jak rakieta wybuchał koncept — za nim śmiech i znowu rozkoszny szmer rozmów, opowiadań, zalecanek... Dziewczęta wodziły za ludowcami ślepiami i śmiały się do nich serdecznie. Jaguś szukała swego, lecz nie znalazła, wyjrzała przez okno i zobaczyła siedzącego na ławie przed karczmą, zapatrzonego. Nieznacznie wysunęła się z izby.
— Paniczowi czegoś markotno? — spytała nieśmiało, stając przed nim. — Czy nie dlatego, żem od panicza uciekła?... Uciekłam, bo się ludzi boję.
— Ależ nie, moje dziecko. Smutno mi jakoś.
— Smutno, na wiosnę, choć panicz sam jak wiosna? Smutno na weselu, kiej wszyscy są?
To miało znaczyć: kiedy mnie masz blisko siebie.
Wacek zrozumiał wyrzut, ujął ją za rękę i pocałował. Dziewczę zadygotało z rozkoszy, wdzięczności i upojenia... Pokraśniało, oddechu złapać nie mogło, nie było w stanie przemówić — zbladło. Szczęściem dla niej, dźwięki krakowiaka wyleciały z karczmy, rozdźwięczały w powietrzu i porwały odrazu Wacka. Zerwał się, objął Jagusię wpół i pobiegł z nią do izby. Sławny był z niego tancerz i sławne krakowiaki śpiewał. Tam, gdzie on, była ochota wielka i animusz rósł.
Skrzypki cięły tak od ucha, że aż serce wrzało. Dziewczęta poskoczyły do ludowców, jako gospodarzy na Nowej Wsi, drużbom i parobkom zostały starościnę i młode mężatki. Pierwszy za starostą stanął Wacek i odrazu krzyknął: — „W lewo!“ Zadudniało, spódnice wykrochmalone furknęły, tancerze, przylepieni do tancerek, z zawadjacką zawziętością i siłą owijali je koło siebie. — Muzyka grała od ucha, serca rosły, gorąco się robiło. Wacek z poza ramion Jagusi jednym rzutem oka objął całą masę.
...Co za pęd — pomyślał — żeby ten pęd uwięzić na płótnie!...
— Odbijanego! — zawołał starosta.
Parobcy porwali dziewczęta, Walek odbił Jagusię i poszedł z nią. Artysta wysunął się z izby, stanął w oknie i patrzył na tańczących, jak na obraz.
...Co za ruchy, co za pęd, na szarem tle izby, a wesołe światło wpada przez okno i barwy rozjaśnia. Ale co za pęd?!.. Uchwycić go na gorąco!... Ach, ten lud, ten lud, jakiż on daje motywy, byle tylko w nim tkwić.
Józef, zwany „księciem bułgarskim“, gdyż w Bułgarji przebywał, w tej chwili przodował. Stanął przed muzyką, zaśpiewał i tak poszedł w lewo, że aż niemal ziemi dotykał. Spódnice szły wgórę, jako skrzydła, wesoło furczące, a muzyka z wielkiej ochoty jęczała. Wacek wydobył notatnik, chciał ująć masę, zbitą w jedną całość, i dać jej ten szalony pęd rozweselonych twarzy, rozigranych spódnic i granatowych, o czerwonych wyłogach, żupanów. Łapał pochylone pozycje rozszalałego wiru. Ręce mu drżały z rozkoszy i radości. Odczuwał w sile swego artyzmu ten szalony ruch.
— Tylko w ludzie tkwić — szeptał, rysując.
— Paniczu, na nas kolej! — zawołała Jagusia.
Skoczył przez okno, objął dziewczyną wpół, do skrzypiec rzucił srebrną koroną i zaśpiewał:

„Oj, nad górą, nad górą
Już się niebo mroczy,
Zdradziły mnie twoje,
Jaguś, czarne oczy.“

— W lewo!...
Taniec szedł, jak burza. Jęczały miarowe odgłosy podkówek, bitych o podłogę.
Wacek stanął przed muzyką, zdjął kapelusz, obcierał czoło, patrzył na Jagusią, że aż jej serce drżało z rozkoszy i kołysząc się, obyczajem wiejskich śpiewaków, ciągnął:

„Rozwija się kwiatek
Między listeczkami,
Tak się rozwijała
Miłość między nami.
Kwiatek się rozwija
I owoc nam wyda,
A nasze kochanie
Czy się na co przyda?...“

Zgrabnie, delikatnie, przytupując, leciutko zawrócił w prawo — pary za nim. Raptem muzyka ucięła wściekłego. Odrazu, jak huragan, cały łańcuch par przewalił się w lewo. Wacek padł siłą rozpędu, zatoczyła się na niego Jaguś, za nią tanecznicy. Wesołe śmiechy wypełniły izbą, muzyka ucichła. Wacek nie ruszał się, zbladł, oczy zamknął.
Pierwsza rzuciła się na niego z krzykiem dziewczyna. Starościny odciągnęły dziewczynę, lud się koło niego skupił.
— Serce mu pękło — szeptano. Jaguś uderzyła w wielki płacz. Podźwignięto go delikatnie i położono na stole.
Jęknął.
— Żyje! żyje! — wołały radośnie dziewczęta. Jagusia przestała łamać ręce.
Wacek otworzył oczy.
— Okropny ból — szepnął. Przysunęli się koledzy.
— Gdzie? — spytali, strwożeni.
— W kostce i kolanie — odpowiedział cicho. Zimny pot wystąpił na jego czole; Jaguś, dygocąc, obcierała mu chusteczką twarz,
— Gdzie Florek? — pytano — wołajcie Florka Kapuśniaka.
Przyszedł Florek Kapuśniak, znany naprawiacz nóg.
— Naprzód mu delikatnie but zzuć — dał rozkaz.
— Rozciąć! — zawołali malarze,
— Zdjąć, szkoda buta — protestowali parobcy.
— Rozciąć! — krzyknęła Jaguś — nie dam zdejmować...
Dyzma wyjął z kieszeni nóż, zrobił otwór, podważył i przeciął od jednego zamachu całą cholewę. Wacek odetchnął, Florek ściągnął skarpetkę, obejrzał, pomacał.
— Puchnie — szepnął — niema czasu. Spojrzał znacząco na kumów, ci pochwycili Wacka wpół, Florek ujął w piętce chorą nogę, jak w kleszcze, kolanem oparł się o stół i pociągnął. W nodze trzasło, Wacek jęknął przeraźliwie, z oczu Jagusi wytrysły łzy.
— A teraz niech doktorzy smarują i robią przeróżne cudactwa, nic nie zaszkodzą, noga będzie zdrowa.
To powiedziawszy, Florek się zaśmiał, za nim chórem kumy, starostowie i parobcy. Kapuśniak, jako naprawiacz i składacz, znanym był na całem Powiślu i szanowanym, jak wyrocznia.
— Chłopak niech leci do miasta po jednokonkę i panicza do ojców i doktorów odwiezie — rozkazywał Florek. — A nie bójcie się, nogi mu nie zepsują, choćby chcieli.
Jaguś wyprawiła Jasia.
Wacek leżał, zmęczony i blady, żydówka podsunęła mu poduszkę pod głowę.
— Całe szczęście, że przyszedł na wesele Kapuśniak i naciągnął przed spuchnięciem — powiedział poważnie żyd, wielki zwolennik naprawiacza.
Chory zamknął oczy, zimny pot występował na jego czoło. Jaguś usiadła przy nim i obcierała mu chusteczką twarz — weselnicy wyszli z karczmy. Dziewczę się obejrzało, nikogo nie było, prócz żyda, a któżby się żyda wstydził, pochyliła się i pocałowała Wacka w czoło.
Żyd się uśmiechnął. Wacek oczu nie otworzył.
— A chociaż ty jesteś ładna — szepnął żyd — to i głupia jesteś...
Wrócili do karczmy. Dyzma, Antek i Józiek radzili cicho przy oknie, zbliżyli się do Wacka.
— Jak się czujesz? — spytał go Dyzma.
— Piekielny ból — odpowiedział — w mózgu świdruje. Boję się, czy kości nie pęknięte.
Otworzył oczy i znów je zamknął, jęcząc cicho.
— Odwieziemy cię — odezwał się Antek monachijski — zaniesiemy do domu, ułożymy w łóżku, otoczy cię rodzina, przyjdzie doktór i coś przecie poradzi na ten wściekły ból.
Wacek zazgrzytał zębami, Jaguś rada była płakać, rzucić mu się na szyję i całować w usta, ale się wstydziła i bała.
— A cóż ja z sobą, sierotą zrobię, jak będzie u ojców leżał? — myślała. — Ani go nawiedzić, ani zabawić, ani popatrzeć na niego. — Szarpnęła zębami chusteczkę i załamała ręce.
Dyzma patrzył na nią, nieznacznie wzruszył głową, spojrzał na Wacka i pomyślał:
— To tak rozwiązujesz kwestję malarsko-ludową? To tak idziesz do ludu i czerpiesz z niego natchnienie...
Zajechał jednokonką Jaś, do karczmy wpadł Florek i dwóch tęgich drużbów, do chorego zbliżył się żyd, cicho radził z Florkiem.
— Ja z Florkiem pod plecy — powiedział głośno — drużbowie pod krzyże, panowie malarze u kolan. Starościna niech trzyma głowę, Jaguś pilnuj nogi, no i marsz.
— Powolutku — prosiło błagalnie dziewczę — powolusieńku.
Ulica Nowej Wsi zaroiła się od weselników i widzów, tłumnie otoczono jednokonkę, lud się rozstąpił, złożono chorego, żyd pożyczył poduszki. Tuż przy Wacku siadł Dyzma, w nogach Antek i pojechali.
— Tylko wolno — prosiła Jaguś, biegnąc obok jadących.
Zaledwo ruszyli z miejsca, skrzypki jęknęły, zahuczały basy, taniec się zaczął. Jaguś szła przy wozie, patrząc na twarz bladą i zamknięte oczy Wacka. Antek przyzwał ją, stanęła na stopniu, jechali wolno. Dziewczę wlepiło czarne swe oczy w twarz chorego. Boleść jej była wielka, strach okrutny, niemoc, rozpacz, żal... Nie powiedziała ani jednego słowa, patrzyła wciąż. Za murowaną bramą wjazdową do miasta pochyliła się, pocałowała panicza w rękę, jakby jaką świętość, zeszła za stopnia i stanęła, patrząc, dopóki jednokonka nie zniknęła.
Wracała wolno, w głowie jej huczało, dreszcze nią wstrząsały, żal cisnął łzy do oczu...
— I może go już nigdy nie ujrzę? A tak mi się wpił w serce, że już bez niego i słonko mi nie świeci, i ludzie nie gwarzą, i uciecha we mnie zamarła, i smutek mnie żre, że se rady dać nie mogę.
Zaszeptała:

„Puchu wezmę troszeczkę,
Uszyję poduszeczkę
I z nią do niego polecę...“

— Ale ci mnie od niego odegnają, jak psa!...
Rozpłakała się serdecznie.
— Odegnają, jak psa — powtarzała, płacząc żałośnie. — Przyszedł... jak wietrzyk z południa przemknął... i już go moje oczy nie zobaczą...
Od rogatek skręciła w pole, nie chciała wracać obok karczmy, muzyka drażniła jej nerwy, nie mogła jej słuchać i nie mogła patrzeć na uciechę ludzką, kiedy jej się serce krwawiło.
Ścieżkami dotarła do chaty, zamknęła się w niej, usiadła za stołem, oparła głowę na rękach i patrzyła na świat, na niebo jasne i przelatujące po niem białe chmurki. Niebo było dla niej smutne i smutna była lipa, jeszcze nie okryta liściem, a najsmutniejsza ona... I nic już jej nigdy nie rozweseli...
— Kiej nic — szeptała — kiej go oczy moje już nigdy nie ujrzą, polecę do Wisły i rzucę się w nią!... Jak się dowie o tem, może zapłacze i przekona się, żem się tak w niego wlubiła, że nie było dla mnie zmiłowania i miejsca nijakiego na świecie. I pocóż mnie w „szkole“ zdybał na schodach... i jakie mnie tam nieszczęście zagnało i trzymało, póki nie przyszedł i nie wraził się w duszę moją, że go wydrzeć nie mogę. Nie mogę!.. i ani się mocować z tem nie mam sił...
Zasłuchana we własne myśli, z głowę, podpartą na ręku, siedziała, patrząc w świat. Serce jej wypełniło się tęsknotą, dusza — żalem za nieznanem a upragnionem, za tą potrzebą miłości — tej wiosny w wiośnie życia.
Przed wieczorem weselnicy wrócili na wieś do zagrody panny młodej. Do chaty Tomaszów wpadła starsza siostra.
— Ej, Jaga, jakaś ty głupia, podajesz się tylko na ramoty ludzkie i tak sobie poczynasz, jakbyś już była jego; gotowe obmówisko.
— A niechta — szepnęła Jaguś, rada, że może cierpieć za niego.
— Walek markotny, na złość hulał z Kaśką, że aż ziemia jęczała.
— A niechta — powtórzyła.
— Ona mu okrutnie rada.
— To dobrze.
— Jaga, co ci w głowie, pomyśl ino. To panicz, malarz z hedukacją, syn pono dziedzica, przecie się z tobą nie będzie żenił.
Jaguś milczała.
— Jaguś, pomyśl ino i wyrzuć se z głowy te głupstwa, co nie warte kłaczka siana, źdźbła słomy.
Dziewczę milczało.
— Nic nie mówisz? Dziecko, przecie ja nie chcę twojej zguby, nie opowiadam przed ojcami. Kocham cię, jak własną, bom cię wyniańczyła.
Jaguś się rozpłakała, siostra przycisnęła jej głowę do swych piersi.
— Wlubiłam się w niego — szeptało dziewczę — że se rady dać nie mogę i już niema dla mnie nijakiego upamiętania, ino zmiłowanie Boskie...
— Zapomnisz — mówiła Marysia.
Jaguś się zerwała.
— Nie, nie zapomnę! — zawołała z mocą — i nie chcę zapomnieć; można mi go wydrzeć z serca, ale z życiem.
— No, i cóż będziesz robić?
— Bo ja wiem — iść do świętej ziemi.
— Głupia, głupia, szesnaście lat, urodziwa, jak wiśniowy kwiat, zdrowa, jak krzemień, dusza śmieje się do słonka, a ona gada o świętej ziemi...
— Wolę, żeby mnie święta ziemia gryzła, jak żyć bez niego i już — odpowiedziała wśród łkań. — Już mnie i głowa boli, i zimno mnie wstrząsa, i słabiutka ci jestem, że mnie byle wietrzyk z nóg zwalić może.
Marysia zaprowadziła ją do komory, rozebrała, położyła do łóżka, otuliła pierzyną i poszła na wesele, szepcząc:
— Nieszczęście z głupią, będzie biedować i cnić, latać do Krakowa do samych żniw. Gdy pierwszy raz stanie z sierpem na zagonie, ciężka praca zegnie jej kark, to i wypędzi z głowy wszystkich malarzy..
Odgłos muzyki połechtał jej nerwy — poleciała.
Jednokonka, wioząca Wacka i dwóch kolegów, stanęła na ulicy Karmelickiej przed bramą okazałego domu. Wyskoczył z niej Dyzma, wpadł do mieszkania rodziców Wacka, nie było ich w domu. Zbiegła się służba, stróż pomógł zanieść chorego. Położono go w pokoju na parterze, łóżko ustawiono przy oknie, aby mógł patrzeć na ulicę. Antek przywiózł doktora.
Noga była silnie naderwana, lecz nie złamana, ból nadzwyczaj przykry, lecz bez niebezpieczeństwa.
— Zimne okłady dzień i noc, bez przerwy. Koledzy niech się zmieniają i nic, absolutnie nic. Proszę mi nogi nie walać żadnemi arnikami, octanami ołowiu i podobnemi brzydactwami. Woda i spokój. Dać czas naturze, aby zrobiła swoje.
Zadzwonił — wpadła służąca.
— Trzy ręczniki i wody zimnej do miednicy. Nauczę panów, jak się do tego brać.
Pokazał, nauczył i odjechał. Woda robiła swoje.
— No, i nawarzyłeś piwa — odezwał się Dyzma do rozciągniętego, z nogą na poduszce, Wacka.
— Szczęściem, że się to stało w Krakowie — odpowiedział. — Pomyśl sobie, coby to było w Paryżu?... A jakby, jak zwykle, nie było jeszcze blatów — brrr. Co myślicie?..,
— Antek poszuka jednego z naszych, którzy nie są na weselu, sam zostanie przy tobie, ja muszę wracać.
— Sprawa przedewszystkiem — przyświadczył Wacek.
— Lud — dodał Dyzma — ludu nie można lekceważyć i zdradzać.
Przy ostatnim wyrazie pogroził choremu.
— Co? kogo? — zapytał Wacek.
— Spytaj się, łajdaku, sumienia!
— Czego ty chcesz od mego sumienia?
— Ledwo wyrosła z dzieciństwa, kwiat wiośniany...
— I jest kwiatem i jego pyłku nawet nie zdmuchnąłem gorącem westchnieniem. Przysięgam!..
— A rozpłakana, tak rozpaczała!?
Wackowi poczciwe, niebieskie oczy zaśmiały się.
— Płakała, ręce łamała, leciała przy koniu — mówił Antek. — Pozwoliłem jej stanąć na stopniu jednokonki.
— Gdyście mnie wieźli, stała przede mną, jak senne zjawisko. Mdlałem wtedy z bólu.
— Teraz ci lepiej?
— Zimna woda łagodzi ból. Gdyby był lód!
— Lodu! — wołał Dyzma. — Musi być lód, będziesz miał lód.
Wybiegł i za chwilę powrócił, niosąc przezroczystą bryłę.
Pod lodem ból ustawał, chory, zmęczony cierpieniem, odpoczywał, gorączka się wzmagała, usnął. Dyzma z Antkiem polecieli na Nową Wieś i wraz z weselnikami, do Bronowic małych, podejmowani przez rodziców panny młodej.
Jutrzenka zastała ich rozbawionych. Dyzma szukał Jagusi, lecz jej nie znalazł, nie pokazała się. Walek z Kaśką okrutnie wywijał, umyślnie, aby widzieli ludzie i powtórzyli Jagusi. Czuł się rozpaczą dziewczęcia za malarzem dotknięty na honorze.
— Kiedy ona nie miała wstydu drzeć się, głośno płakać i lecieć za nim, gdy go wieźli, to i ja dbam o nią tyle, co o wronę, skaczącą po zagonie. Niech leci, niech breweruje, niech włosy garściami wyrywa se z głowy, na ludzki śmiech, ja do niej gęby nie otworzę. Wstyd robi całej wsi! Co ona se myśli? Przecie się z nią nie ożeni? Głupiby był, żeby ją brał, a i ona głupia, żeby za niego szła. Ani jednego morga ziemi, ani jednego zagona?! To mi kawalir? Wodzenie pędzelkiem po płótnie chleba nie da!...
Walek włożył ręce do kieszeni i dumny swemi morgami, chodził między ludzi.
— Walusiu! — zawołała na niego Kaśka — jeszcze jednego...
— Dobrze, Kasiuniu moja — poskoczył do izby. — Ty za malarza nie dasz się na obmowisko ludzkie — dokończył w duchu.
Po oczepinach, z muzyką odprowadzono państwa młodych na ich siedzibę. Dyzma zaśpiewał im na dobranoc wesołego, muzyka przygrywała, lud się śmiał.
Malarze powracali razem, rozmarzeni, lecz jeszcze silni i energiczni.
— Niema, jak lud — zabrał głos Dyzma. — Tak mi się nie chce do mieściska wracać!
— Bo i poco my tam idziemy? Smarować w czterech ścianach, na płaskiem płótnie płaskie figury i rzeczy bez światła i powietrza?
— Horyzontów, wielkich horyzontów, wielkiego drgania powietrza i ciepłych promieni światła. Zamknęli nas w izbach i każą malować aksamitne gałgany i uroczyste, wystrugane z drzewa, postacie...
— My, malarze „uroczystości“, a niech nas, ich i wszystkie „uroczystości“ uroczyste pioruny zatrzasną!
— Wracajmy do ludu i światła!
Stanęli.
~ Dobrze, wracajmy — rzekł poważnie Antek — ale gdzie, do kogo? Biedaki, nie mamy ani jednego zagona ziemi.
— Za pierwszy obraz, który sprzedam, kupię grunt w Bronowicach małych — rzekł poważnie Dyzma.
— I my, i my — powtarzała chórem wiara.
— Do roboty, teraz wiemy, poco i dlaczego pracować będziemy, musimy...
Od rogatek skręcili na Karmelicką, odwiedzić Wacka. Nie spał, wtłoczyli się do małego pokoiku w płótniankach i śpiczastych kapeluszach.
— Mówcie! — nalegał Wacek.
— Lud przepada za nami, mamy go i basta. Za sprzedane obrazy kupujemy grunt w Bronowicach i osiedlamy się na nim.
Wacek pociągnął Dyzmę i szepnął mu:
— Widziałeś Jagusię?
— Dobry sobie jest, dziewczę pewno, schowane w komorze, płacze za nim, a on chciał, aby tańcowała z nami, śmiała się i dokazywała!...
— Wacek, Wacek — kończył Antek — czy ty naprawdę tego chciałeś od tego biednego dziewczęcia?...
— Kupujesz z nami grunt w Bronowicach?
— Zobaczymy po ucięciu nogi.
— Co, po ucięciu nogi?
— Tak mnie okrutnie boli, że pewno na tem się skończy.
— Wacek, co ty pleciesz — dawaj papierosa.
— Jest ich sto, bierzcie, palcie, A możebyście się napili po kieliszku konjaku? Dyzma, otwórz szafę.
Dyzma nalał i podał Wackowi.
— Napij się, a fantazje obcinania nóg cię odlecą...
— Za zdrowie naszego ludu, w ręce przyszłych gospodarzy Bronowic małych.
— Dziękujemy!...
— I artystów!...
— Bezwarunkowo! Czemże być możemy?
— Malarz tylko na wsi mieszkać powinien.
— W Bronowicach małych zakładamy kolonję artystyczną.
Wackowi oczy świeciły.
— Marzę o tem — szepnął, lecz wśród ogólnego gwaru nie usłyszano go.
Dyzma otworzył okno.
— Dzień śliczny, świeże powietrze otrzeźwi cię. Pokaż nogę.
Była spuchnięta, sina, gorąca.
— Wody! lodu! Bądź zdrów, idziemy nad Wisłę wykąpać się i do pracy. Trzeba się wziąć, aby mieć mamonę na grunt w Bronowicach.
— I na postawienie pracowni!
— Jednej wspólnej w środku wsi — cóż myślisz?
— Pogadamy!
— Dowidzenia!..,
Wyszli, zrobiło się cicho, wiosenny wietrzyk wpadł przez okno, chłodząc rozpaloną twarz chorego. Z łóżka widział przechodzących ludzi po drugiej stronie ulicy, szereg kamienic i wgórze szmat jasnego nieba, drgającego falami powietrza.
— Życie jest jedno, stanowi go jedna chwilka, a znaczy tyle, co drganie fali powietrza pod promieniami słońca. Jeżeli życie jest tylko chwilką, przecież od nas zależy, aby to drganie było przyjemne, nie dokuczało nam chłodem głupoty naszej i nędzą naszą. Idźmy za natchnieniem serca, za pierwszym popędem naszych uczuć, nie zmrożonych szowinizmem naszego egoizmu.
Dzieweczka objawiła się mym zdziwionym oczom, jako kwiat, jako bajeczna plama na tle krajobrazu, jako tchnienie wiosny i szczerości, jako naiwność pierwotnych czasów i pierwotnej natury, zasłuchana w powiewy wiatru, niosącego na swych skrzydłach młodość, miłość i rozkosz... Zasłuchana w poezji i sztuce. Dziewczę to idzie do mnie i oddaje mi wiosnę swego uczucia i swych pragnień kwiaty — a ja... jako wykrochmalony i wylakierowany filister, powiem jej: idź precz, bo ja wolę anemiczną mieszczkę w gorsecie, która będzie w miesiąc po ślubie wołać do mnie: — „Dawaj pieniędzy na gałgany, plotki i dobry wikt!“
Dzieweczka, zapłakana, odejdzie i w głębi lasu, wśród szumu drzew, ukryje swój żal i tęsknotę, a na dnie serca pogardę, a ja, w cylindrze, z moją mieszczką, o piątej po południu będę maszerował plantami do mamy Dobrzyńskiej na kwaśne mleko i tam będę obgadywał i wystawiał swoją fizjognomję na obgadywanie bab!
Mieszczka moja, wysznurowana, z wysznurowanemi ustami... Ach, te wysznurowane usta naszych mieszczek, to szczyt idjotyzmu filistrów — podobają się im!... W domu mieszczka będzie mi powtarzać naprzód co tydzień, potem codzień, nareszcie co godzina: — „Za mato zarabiasz, nie masz pojęcia, idjoto, o swym precedensie — patrz: Armułowicz drugą kamienicę kupuje — a ty? cóż ty? Miesiące trawisz nad jednym głupim landszaftem. Para wierzb, jedna bosa dzieweczka i to twoje powietrze, czyste jak woda, którą piję, bo nawet na szklankę piwa nie zarobisz...“
Przerażony własnemi myślami, chciał uciec, dźwignął się, lecz straszliwy ból nogi powalił go, głowa spadła na poduszki, jęknął głośno.
Młodziutki kolega, śpiący na sofie po bezsennej nocy, zerwał się na równe nogi:
— Zmienić okład? — szepnął.
— Połóż się — rzekł Wacek — okład sam zmienię. Wyobraź sobie, śniło mi się, że jestem mężem panny, wyedukowanej w Scholastyce, wysznurowanej gorsetem, z wysznurowanemi ustami...
— Okropny sen — rzekł poważnie, mało wytrzeźwiony ze snu, kolega.
— Prawda, okropny! i dlatego wrzasnąłem. Nie ożenisz się z mieszczką ze skończonej Scholastyk?..
— Może, ale na dwadzieścia cztery godziny przed zwarjowaniem.
— Doskonale! A z kimże się ożenisz na dwadzieścia lat przed zwarjowaniem?.,.
— Z kobietą, bo przecie muszą być kobiety, które nie są mieszczkami. Z jedną z tych...
— Chodź, podaj mi rękę! Są jeszcze na naszym globusie kobiety: nie anioły i nie mieszczki. Strzeż się aniołów...
— Więcej jeszcze jak mieszczek — dokończył poważnie młody kolega.
— Skąd ci się bierze tyle rozumu stanu?
— Kochałem anioła — odpowiedział cicho.
— Długo?
— Coś blisko pół roku.
— Bój się Boga, mów, zaczyna być ciekawe.
— Myślałem wtedy, że zdechnę! Byłem wypakowany czułościami, mdłą limonjadą, delikatnemi wymówkami, a opity anieiskością, jak w upał pies wodą. Język wywalałem, żeby ze mnie anielskość trochą wyparowała.
— Co za jędrne porównanie. Skądżeś je wziął?...
— Od ludzi i natury!... Kochać lud, a patrzeć w twe z naturze i czytać z jej oczu tajemnice, to nasze zadanie...
— Genjalnie!... Co się stało z aniołem?...
— Drapnąłem, a anioł poszedł w posiadanie askultanta sądowego, i podobno, mu z askultantem dobrze jest. Anioł, rozkochany w sprawiedliwości sądowniczej — co?... to pyszne! My, artyści, znamy się na aniołach!...
— Ile masz lat?...
— Dwadzieścia cztery już dawno przeszedłem.
— I dopiero kończysz trzeci kurs?..
— Bieda wypędzała mnie dwa razy ze szkoły. Trzeba było kuć guwernerką, wykuć parę krajcarów i wracać. Krajcary poszły, ja znów musiałem iść na guwernerkę, po galicyjsku — kondycję.
— A więc to praktyka życiowa zrobiła z ciebie filozofa?
— I książki. Na kondycji dużo czasu i nudy...
— Mówisz, że anioły i mieszczki...
— Schodzą się często, a wtedy robi się z tego połączenia coś bajecznego.
— Niech żyją kobiety!... Lecz gdzie ich szukać?...
— Po świecie!... U ludu dużo jest szczerości i prostoty. Czasem między modelkami mężna znaleźć perłę kobiecości, czasem w dworku szlacheckim. Ale to wszystko duszone biedą lub gorszym od biedy konwenansem.
— Mówisz, jak prorok. Te wściekłe konwenanse, uciekajmy od nich, jak od zarazy!...
— A właśnie w szkole rozsiadł się drewniany konwenans, wystrojony w aksamity, gronostaje i jedwabie!..
— My go ludem rozbijemy w puch.
— Wielki czas!
— Cieszę się, że mi los dał za towarzysza niedoli tak dzielnego kolegę. Teraz, proszę, odmień mi okład, noga piecze, jakbyś po niej przejeżdżał rozpalonem żelazem.
Kolega zmienił okład.
— Ach, jak mi dobrze, przyjemnie, jaki rozkoszny chłód. Filozofie kolego, racz zastukać do kuchni i poprosić Marysię o herbatę, bułki i masło. Po śniadaniu prześpimy się.
— Lecę do szkoły, do pracy. Tyle się czasu zmarnowało kondycjami. Jasno, słońce, świat zdaje się drży z rozkoszy na wieść, że go malować będziemy.
— Tak, tak — pochwycił Wacek — natura powinna drżeć z rozkoszy, jak kochanka w objęciach, gdy my przystępujemy do jej uwiecznienia!.. Ta miłość artysty do natury, gdy ją chłonie w sobie i odtwarza piękną — jest wielka. Ona to również odczuwa, jestem tego pewny.
— O, i ja! wzajemność jest koniecznością miłości. Inaczej natura byłaby mieszczką, wystruganą z drewna, z wysznurowanemi ustami, wysuszonym mózgiem. Przecież nią nie jest.
— Z pewnością! Nie cierpi filistrów i nieraz robi im psikusy, zmiatając od jednego podmuchu całe miasto. Zato do nas, artystów, wyciąga ręce i pada nam w objęcia, jeżeli ją odczuwamy i kochamy.
— Miłość jest wszystkiem — siłą, która rzucony świat trzyma w powietrzu!...
— Dzielny z ciebie facet, kolego.
— Jeżeli jeszcze nie pędzlem, to przynajmniej nadrabiajmy fantazją.
Marysia wniosła na tacy herbatę. Rozmowa zeszła na zwyczajne sprawy tego świata.
Po śniadaniu kolega się zerwał:
— Dziś na noc nie przyjdę, tymczasem proszę sobie radzić samemu.
Wyszedł. W pokoju zapanowała cisza, przeciwległe kamienice, oblane były wiosennem słońcem, ponad niemi widniał skrawek pogodnego nieba; Wacek leżał na łóżku, zapatrzony w szarawe, wypełnione parą wodną błękity, i zaciekawiony myślami, przelatującemi huraganem przez głowę. Nie był w stanie ani jednej z nich złapać, zatrzymać, skrystalizować... Zpośród wyłaniała się młodziutka dzieweczka, blada z przerażenia i żalu. Płakała — przez łzy zobaczył głębię w oczach... Jakże była bajecznie kolorowa, na stopniu jednokonki, skąpana w słońcu, zapatrzona w niego... Zamknął oczy — wciąż stała, słońce świeciło, młoda pierś wzbierała serdecznym żalem, usta drżały rozpaczą, nozdrza się rozszerzały...
— Całowałaby mnie, gdyby się nie wstydziła Dyzmy... Szukajmy kobiet, rzetelnych kobiet. Można je znaleźć wśród ludu. Ae jakże ja się z moją dzieweczką zobaczę?!... Przyjść tu — będzie się bać i wstydzić... Przeklęta noga, może mi zniszczyć całą przyszłość.
Zmienił okład.
— A może ją uratowała?!... Powiedziawszy prawdę, co jabym z tą dziewczyną robił na przyszłość, za pięć lub dziesięć lat. Ja, mąż chłopki?! Gdybym był panem, mógłbym sobie pozwalać na takie zbytki, na takie zachcianki, lecz biedny artysta, bez majątku... Wyrwać ją z jej rodziny, z przyzwyczajeń, ze wsi, z jej kolorytu i pejzażu, przebrać ją, wdzieć jej gorset i zasznurować, żeby nie mogła oddychać?... To jej los, taką jej przyszłość gotuje?!... udusić ją chcę w gorsecie i zamknąć w trzech pokojach kamienicy na drugiem piętrze. Niech się wędzi w dymie krakowskim i schnie!... Czegóż więc chcesz?!...
Nie umiał na to odpowiedzieć — a dziewczę wciąż mu stało przed oczyma, zapatrzone w niego, skąpane w świetle słońca, kolorowe...
Pod zimnym okładem ból ustał, pochwycił ołówek, kajet roztworzył i rysował gwałtownie krakowiaka, tańczącego w lewo w karczmie z wielkim rozmachem.
— Czuję ten ruch, fale ludzi, zbitych w jedną masą. Izba, wypełniona niebieskawym dymem papierosów. Muzykanci, siedzący na stole, spódnice sztywne, latające w powietrzu, i ten rozmach tancerzy, burza upojenia i wściekłej ochoty... Ręka mi drży... Jak ja to czuję, jakżebym malował z zawziętością, lecz cóż, noga trzyma na uwięzi!...
Rysował — burza upojenia i wściekłej ochoty dobrze mu się udawała. Jak od wiatru pochylone w jedną stronę kłosy zboża, tak się kładły ciała ludzkie, pchane wirem tańca i uciechy.
...Do tego, gdy przyjdą kolory żywe, drgające życiem!... Gdzież jabym coś podobnego znalazł w salonie mieszczańskim lub arystokratycznym?... Wykrochmalone koszule i panowie wykrochmaleni. Panie, zakute w gorsety, jak w pancerze, osypane pudrem, wszystkie białe... Skonać w tym świecie wykrochmalonych koszul, stojących kołnierzyków, pudru i gorsów, wysuniętych naprzód...
Zamyślił się i mimowolnie, jakby bez wiedzy, na drugiej stronie kajetu zaczął rysować Jagusię, stojącą na stopniach jednokonki!.. Zamknął oczy, dziewczę wystąpiło w całej krasie i barwach, skąpane w słońcu.
...Jakaż bejeczna!.. a z poza łez jakież głąbie w ciemnych oczach!


VI

Ósmy maja, św. Stanisława, wielkie święto w diecezji krakowskiej, na Skałce odpust... Słońce wesołe stanęło nad zamkiem i przeglądało się w Wiśle. Tataraki ozieleniły stawy, kasztany okryły się kwiatami i miękkiemi liśćmi, podróżniki obsypały złotem błonia, bez wypuszczał kwiaty, wierzby okwitły, ciepło się zrobiło, przylaszczki, stokrotki wyciągały się do słonka, a skowronek mknął wgórę. Jakieś dziwne zapachy leciały z południa — świeże i rozkoszne. Wesołość drżała w powietrzu, ludzie mimowoli spoglądali na białe chmurki, czy nie zobaczą na jednej z nich płynącej wiosny, rzucającej kwiaty czarów miłości na świat.
Wacek z łóżka patrzył przez otwarte okno na skrawek nieba, oblane słońcem kamienice i przylegający do nich chodnik. Widział przelatujących dorodnych chłopaków w białych sukmanach, wyszywanych czerwienią, obok nich dziewczęta w gorsetach i wykrochmalonych spódnicach, strojne, wesołe, śmiejące się. Czarna Wieś, Nowa Wieś, Krowodrza i Bronowice małe przeleciały. Przeleciała Maryś, starsza siostra Jagusi, samej Jagusi tylko nie widać.
Zaczerwieniało na słońcu. Wacek, pchany przeczuciem, dźwigał się na rękach. W czerwonym kaftanie szedł Walek z podkręconemi wąsikami, z książką do nabożeństwa, w nowych butach, obok niego Jagusia strojna, jak kwiat wiosenny, promienie słońca pieściły żywe barwy jej chusteczki i wzorzystej spódnicy. Spojrzała, zobaczyła panicza i spłonęła. Wacek e[9] wzruszenia opadł na poduszki.
— Tak się skończył romans! — zawołał. — Dziewczyna ma rozum. Walek, na pięciu morgach większy pan ode mnie, potrafi zapracować na żonę i siebie. Sam zorze własny zagon i obsieje go, skosi łąkę, zboże wymłóci — a ja co?... Jagusia ma rozum!... Walek — mąż, Walek — pan i gospodarz. Lud trzeźwo patrzy na świat!
Zamyślił się i patrząc w przezroczyste wiośniane niebo, szeptał:

„Cóż ja jej powiem? ja jestem ubogi.
Pan Regent jasnych atłasów naniesie,
Przyjedzie końmi karemi w kolesie,
Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry,
Jak te barany jutro w Berdyczowie
Przemieni w pereł kałakuckich sznury
I ją ubierze — że, jak aniołowie,
Będzie świeciła między siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi. —
A ja co powiem?“

...Ja będę milczał, niewolnik barw i biedy mojej. Będę milczał i w tem milczeniu rozmawiał ze swem sercem...
Usiadł na łóżku.
...I co mu powiesz? — — padł na poduszki. — Nic nie powiem, niech samo za siebie mówi.
Udawał, że słucha myśli serca i dalej snuł wątek marzeń.
...Poznałem wiosnę naszych pól i naszych brzozowych gajów, piękną i barwną, jak polny kwiat naszych łąk, serdeczną, jak promień słońca, uśmiechniętą, jak jutrzenka, z głębiami nieba nocy majowej w oczach, gdy gwiazdy świecą... Rozradowała się moja artystyczna dusza i poszła za tem widzeniem, oddychać powietrzem wioski, patrzeć na wiosnę, wciągać z zapachami uroki krajobrazu polskiego. Lecz cóż, wiosna wiecznie wiosną nie może zostać, zmienia się w lato, pracuje na jesień, myśli o zimie. Dzieweczka zwróciła się do Walka, on jest uosobieniem jej lata! Poszła za nim, musiała, prawa natury idą jak fatum, podlegają im światy — a czyż jedno młode dziewczę mogło się nie dać — poszło za przeznaczeniem życia, A moje przeznaczenie?..

„Na grobowcach siadać
Własnych uczuć.“

...Czego ja chciałem? Nic, absolutnie nic nie chciałem. Kawałka nieba, garści złotych promieni i wiosny... Kierunek mój zdecydowany — tkwię w plenerze, poszedłem do ludu i pejzażu. Objawienie wiosny w postaci młodego dziewczęcia zdecydowało o moim artystycznym losie. Zrobiło swoje i odeszło. Pewno już nigdy jej nie zobaczę w życiu? Czemże jest życie?... Jasną lub ciemną plamą w pejzażu świata. A wszystko zależy od chwilowego oświetlenia, czy słońce rzuciło snop promieni na nie lub było schowane za chmury. Słońce mego życia raz tylko zajaśniało i znowu utonęło w szarym kolorycie powszedniości... Brrr... zimno się robi na myśl, że dalej trzeba będzie brnąć przez życie w tej szarości, w tej mglistej monotonji, bez słońca i uśmiechów... Do Bronowic nie pójdę już więcej; uroki odleciały, wstyd i żal szarpałyby mi serce, gdybym zobaczył moją wiosnę w objęciach Walka, żoną Walka.
Nie upłynęło dwóch tygodni, gdy stała na stopniu jednokonki, zapatrzona we mnie; łzy, jak kałakuckie perły, płynęły po jej twarzy... Dwa tygodnie!... Jakiż ten lud nasz jest trzeźwy, Jezus, Marja! Dwa tygodnie!...
Dźwignął się.
...Ożenisz się z nią? Więc czegóż chcesz?... Romansu? Na romans jesteś za uczciwy... A zatem milcz, głupcze, i idź swoją drogą...
Podjął tom Słowackiego i czytał:

„Odkąd zniknęła, jak sen jaki złoty,
Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty.“

Rzucił książkę, chciał usnąć, nie mógł; przed oczami stała mu wciąż Jagusia na stopniach jednokonki, zapatrzona, ciężko oddychająca, przygnieciona ciężarem bólu... Wyciągnął ku niej ręce:

...No, chodź tu, do mnie, chodź, pieszczoto moich myśli, moich snów, przebaczam ci Walka, tylko patrz na mnie, jak wtedy, uśmiechaj się wiosną i płacz deszczem majowym, jak wtedy. Wszystko, jak wiosna, przechodzi w naturze i życiu.

„Odkąd zniknęła, jak sen jaki złoty,
Umieram z żalu, omdlewam z tęsknoty.“

...Jestem skończony idjota, romantyk z czasów Ary-Schefera, a mnie się zdawało, że we mnie impresjonizm drży z radości, dostawszy się do takiego mózgu, jak mój... Czy ty ją kochasz? A czy ty kochasz wiosnę i młodość, słońce i barwy, ciepło i rozkosz, uśmiech i piękność. Stanęło przed tobą zjawisko w słońcu i barwach, naiwne młodością, i powiedziało ci: — „Patrz! taką jest nasza wiosna...“ Kochasz wiosnę? pierwsze drżenie zbudzonego serca i pierwsze spojrzenie gorące, i pierwszy uśmiech zalotny, i pierwszy wstyd, i rumieniec pierwszy... Wiosna, płynąca na czarach młodości, stanęła przed tobą...

„Odkąd zniknęła, jak sen jaki złoty...“

Wszedł młody kolega filozof.
— Dzień bajecznie piękny, wiosna gospodaruje, aż miło. Na Skałce mrowie ludu! Ach, ten nasz lud! co za barwny, co za życie, jaka swoboda. Śmieje się, że aż niebo drży, a bawi się i tańczy, że ziemia jęczy. Robi wrażenie, że z ostatnim wykrzyknikiem duszę z siebie wyrzuci. A to fracha, wykrzykników jeszcze idzie potem sto!
— Wracasz ze Skałki? — pochwycił Wacek.
— Cały młody świat artystyczny jest tam, bawi się. Ale jak się bawi!...
— A tu noga... — szepnął Wacek, wściekły na los.
— Noga trzyma w łóżku. Dziękuj Bogu, że ją masz całą, mogli uciąć. Pyszniebyś wyglądał ze swoim temperamentem i impresjonizmem.
— A jeżeli mi każą całe życie leżeć?
— Blagujesz, bo wiesz od doktora, że za cztery dni wstaniesz.
— Cztery dni, to dla mnie cztery wieki, rozumiesz?
— Co nie mam rozumieć, ale i te dni cztery, jak wieki cztery, miną mgnieniem oka... Obłóż nogą lodem.
— Okład zmień, lodu kłaść nie wolno. Opowiadaj, kogoś widział?
Miał nadzieją, że mu coś wspomni o dziewczęciu, lecz młody kolega nie był wtajemniczony, nie odgadywał niecierpliwości chorego. Raptownie rozweseliło się na ulicy, młode głosy, śmiechy i szczebiotania dziewcząt wpadły przez otwarte okno...
— Zobacz — szepnął niespokojnie Wacek.
Kolega wyjrzał.
— Nasi i lud idą tu...
Poskoczył do drzwi, otworzył, wypadł do sieni. Chwilą słychać było szepty zawstydzenia, nareszcie cała gromada z ostatniego wesela, strojne dziewczęta i artyści razem wpadli do pokoju...
Wacek pokraśniał ze wzruszenia.
Na przodzie stała Jaguś, z podkrążonemi oczyma, uśmiechnięta, nerwowa i zarumieniona, podeszła. Wacek, milczący, podał jej rękę. Zrozumiał, że go chce przepraszać, rękę wysunął gwałtownie.
Dziewczę zbladło... Wesołość i ochota zasypały tę krótką, jak błyskawica, niemą scenę. Koledzy obstąpili chorego, dziewczęta zgromadziły się u jego nóg.
Pogwara, pełna zapytań i opowieści, szła raźnie i wesoło ...
Otworzyły się drzwi, u progu stanęła wspaniała, siwiejąca postać ojca Wacka. Szczerość i humor szlachecki biły z całej postaci. Jaguś zadygotała ze strachu.
— Proszę łaskawych gości mojego syna do mego pokoju na wino. Tu za ciasno. Dziewczęta niezawodnie modelki?... Moi panowie, nie wielka wasza zasługa, że coraz głośniejszymi stajecie się artystami, mając takie wzory... Panie Dyzma, prowadź pan panienki! chodźcie! Chory tymczasem odpocznie.
Wacek został sam, pewny, że Jaguś przyszła go przepraszać za Walka. Zgrzytał zębami ze złości, a w duchu powtarzał:
— Idjoto, czego ty chcesz?... Odpowiedz mi raz, czego ty chcesz?...
Idjota, siedzący w mózgu, sercu i nerwach Wacka, był wściekle zły, lecz nie umiał odpowiedzieć i to Wacka do wściekłości doprowadzało.
— A może ty chcesz, aby dla ciebie z miłości więdła, jak kwiat, spalony posuchą i słońcem?... Ty, podły romantyku, podły egoisto!...
Cicho się drzwi otworzyły, weszła Jaguś i również cicho je zamknęła, zbliżyła się na palcach do łóżka, wyjęła z poza chustki wielkie serce z piernika — i cała różowa, drżąca ze wzruszenia, oddała je Wackowi.
— To moje serce — szeptała cicho, zasłaniając oczy rzęsami — oddaję ci na wieczność, weź je albo rzuć do Wisły — to pójdę za niem.
Obejrzała się, ujęła głowę Wacka rękami i usta swoje wpiła w jego usta...
— Jedyny! a tyś myślał, że ja zrękowiona z Wałkiem. Zaraz to odgadłam, gdy mi się wasza gębusia w oknie mignęła... Przecie niema nijakiej dziewczyny w Bronowicach, żeby sama szła na odpust, to i ja wzięłam Walka. Ale co mi Walek! choćby miał sto morgów, kiej ty jesteś mojem słonkiem, moją jasnością, weselem!... Co mi po całym świecie, po odpustach, po weselach, po wiośnie majowej bez ciebie?!... Wlubiło się biedne serce moje — i już! Jakiem ci cnęła bez mego panicza, to niech Matka Boska obrania!...
Położyła głową na jego piersiach i płakała cicho, serdecznie. Oniemiały ze wzruszenia Wacek gładził ręką jej włosy krucze i tulił ją do siebie.
— Wlubiło się we mnie twoje serce? — zapytał cicho.
— Oj, wlubiło, wlubiło, że niema już na to nijakiego ratunku, tylko czekać na twoje zmiłowanie albo na zmiłowanie wody na dnie. Przelatywałam tędy po dwa razy na tydzień. Okno otwarte, ale nikogusieńko w oknie. Krwawiło mi się serce, a smutkiem zachodziły myśli. Dopiero dziś, gdym z Walkiem szła, mignęła mi się twoja gębusia.
— Jaguś, idziemy! — zawołała, wpadając do pokoju Marysia. Za nią wbiegła cała rozbawiona gromadka.
— Niech panicz tylko rychło wstanie — zaczęła poważnie Jaguś. — Zielone Świątki za pasem, wielka uciecha na Bielanach.
— Dzieci — mówił Dyzma — doktor mi powiedział, że za sześć dni się dźwignie, cieszcie się.
— Akurat na tydzień przed Zielonemi!
Jaguś spojrzała tak rozkosznie na Wacka, że aż zbladł.
— Dowidzenia! dowidzenia! — wołały dziewczęta. Marysia pochwyciła Jagusię i wyprowadziła, młodzież wyszła za dziewczętami.
Wacek został sam, oszołomiony wzruszeniami i nową, niespodziewaną zmianą.
— Skąd tyle uczucia, tyle szczerości, tyle prawdy w tem wiejskiem dziewczęciu! Jakże niemi bierze! Zdradzić tę wielką wiarę i ten uśmiech szczęścia, to przecie popełnić podłość.. Czy ty ją kochasz?! — zawołał. Wyjął schowane pod poduszką serce z piernika, patrzył na nie długo. — Czy ty ją kochasz? — powtórzył cicho. — Któż nie kocha wiosny, młodości, jej uśmiechu i życia?...
Głowa mu opadła na poduszki.
— Jakaż w kolorze — szeptał. — Jakaż bajecznie kolorowa! Głowinę przytuliła do moich piersi, rzęsy zasłoniły jej oczy, na podpaloną wiatrem wiosennym twarz padały różowe blaski zachodzącego słońca, tonąc w białym kolorze chusteczki. Wiśniowe usta i włosy czarno-granatowe, skronie z kości słoniowej w niebieskie żyłki. Jakaż w kolorze, jakaż rozkoszna i

„Będzie świeciła między siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi,
W księżyca świetle — blada lub wieczorom,
Od Alp na śniegu różowym — różowo...
I tak raz pierwszy spotkałem ją samą
Pod jasnę tęczy różnofarbną bramą,
Powiew miłości owiał mnie uroczy
Stanąłem przad nią i spuściłem oczy.“

Nazajutrz rano służąca otworzyła okno, świeże powietrze wypełniło pokój, na ulicy cicho i pusto, słońce oświeciło do potowy okna drugiego piętra, a rozmarzony Wacek patrzył zbudzonemi oczyma na świat rozkosznie. Powoli, z poza okna, na brzozowej żerdce dźwigał się koszyczek, uwity ze świeżego wikła. Stanął nad oknem i czekał, aby się nad nim zlitowano i zdjęto go z żerdki.
Ulitował się Wacek i koszyk zdjął.
— Dzieńdobry! — rozległ się srebrzysty głos Jagusi z poza okna.
Wybiegła na środek ulicy, aby ją mógł zobaczyć.
— Przez moją kurkę zniesionych parę jajek i ociupinką majowego masła — szczebiotała. — Pierwsze masełko ze świeżej paszy dla panicza, pachnie majem! Niechże paniczowi smakuje, na zdrowie.
— Dziękuje ci, a wstąpże do mnie.
— Nie wolno, Marysia zakazała, niewolno!...
— Bój się Boga — chodź!...
— Boje się Marysi. Niech się panicz krzepi, będzie wesoły, śmiejący się, a czasem niech se pomyśli o Jagusi, co za nim cnie i radaby mu dusze swą oddać.
Skłoniła się ręką i pobiegła, była boso, leciała więc cicho i szybko.
W koszyku ze świeżej wikliny leżała na wierzchu osełka masła, a na spodzie sześć jaj, zniesionych przez kureczkę Jagusi.
— I cóż z tem zrobić? — spytał się siebie.
— Śniadanie — odpowiedziała Helenka, która się zjawiła w pokoju, podczas szczebiotania na ulicy Jagusi. Zabrała koszyk do kuchni i za chwilę wniosła herbatę ze świeżem masłem i ugotowane jajka.
— Dzisiejsze śniadanie, to prezent tej dziewczyny. Ach! jakaż ładna — sama wiosna! Widział pan jej zęby, jakby wykrojone z sera, nogi jak u dziecka, boso była! Taka młodziutka, a już ugania się za chłopcami. Koniec świata!...
Wacek nie słyszał, zatopiony we własnych myślach.
...Oszczędności, cały zarobek oddała mi z tą serdeczną radością. Pozbawiła się wstążek, strojów i kwiatów, aby mnie zobaczyć i oddać mi... Cóż za dobre dziecko! Jaguś! — zawołał głośno.
— Rychło wczas, dziewczyna oddawna na rynku, a pan dopiero sobie przypomniał.
Wacek patrzył na służącą, na jej szeroką twarz, śmiałe spojrzenie i zamilkł. Denerwowała go swoją obecnością, czekał, milcząc, aż wyjdzie.
...Muszę się Jagusi odwzajemnić — myślał — zakupią całe pudła wstążek i kwiatów robionych — kolorowa, niech się kąpie w złocie i kolorach. U czarnych warkoczy miała płonące czerwienią wstążki... Codzień będzie mieć świeże! Wiosna ma wszystkie barwy, jakie wymarzyć można do swej ozdoby. Jagusia musi mieć takie, na jakie nas stać. Dziewczątko, czemże ja jestem wobec niej ze swoją cywilizacją, ze swoim artyzmem, ze swoją etykietą, ze swoim rozumem. Czem? uciekinierem od praw natury i niczem — niczem... Trzeba do niej wracać, chcąc siebie i społeczeństwo ratować... Wracać, wracać — powtarzał wesoło, rad, że znalazł tak łatwe argumenty na sentyment swego serca.
Po drugiej stronie ulicy biegła młoda panienka w czarnej sukience, w pasie mocno ściśnięta.
— Przecięta w pasie, jak osa, zasznurowana, jak w kleszczach, wąska w piersiach, blada, anemiczna, chwieje się na nogach, w biodrach obcięta. I to ma być model matek naszych dzieci... O, tak! naszych dychawicznych dzieci. — Jaguś boso! Moja Jaguś boso, nie boi się rosy, zimna i upału. Moja Jaguś w jednej koszulinie od lat dwunastu biegała w mróz i gorąco, moja Jaguś nie zna gorsetów, bawetów, sznurówek, biodra ma silne i na biodrach wsparta i osiadła. Moja Jaguś nie chodzi do dentysty, zęby ma, jak marmur białe i twarde, i na bladaczkę nie cierpi, kąpana w słońcu i wiatrach, myta deszczem, elektryzowana piorunami.
Rad, że tyle przymiotów społecznej natury znalazł u Jagusi, zagłuszał niemi instynkty rozsądku, z których się śmiał serdecznie, nazywając je idjotyzmami, przesądami, przesiąkniętemi małomiasteczkowem filisterstwem.
— Albo jestem mieszczanin — alias łyk, alias kołtun z krwi i kości albo jestem człowiek bez narowów, jeszcze nie zgnieciony górą głupoty ludzkiej. Góra ta, chociaż ciąży na mnie, zarówno jak na wszystkich mieszkańcach tego kraju, nie zmiażdżyła dotąd mego mózgu, nie przyćmiła mi wzroku. Żyję, patrzę, słyszę i wiem, czego się mam spodziewać, co sądzić o przystosowaniu się do warunków filistersko-mieszczańskich. Niech żyje swoboda, natura, pejzaż, barwy, światło! Tkwić w tej naturze, otoczony barwami i słońcem, chłonąć je w siebie — to rozkosz...
Jaguś stanęła przed nim uśmiechnięta, dobrze oparta na biodrach, z oczyma, do połowy przysłoniętemi rzęsami. Obejmowały ją blaski niebieskiego przezrocza, purpura słońca i niosły na kopiec. Leciała słoneczna

„ . . . rzucając niedbale
Perły, jaśminy i maki, korale!“

Zasnął...


VII

Imieniny prezesa Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych młodzież obchodziła uroczyście, jako zacnego i kochanego człowieka. Książę Witold mieszkał w rozkosznej okolicy, tuż za Krakowem. Po skończonem przyjęciu, młodzież rozbiegła się po parku i przyległych lasach.
Na urwisku spadłej skały siedział Wacek z wyciągniętą nogą, obok niego stał oparty Edzio, młodziutki profesor historji sztuki. Palili papierosy.
— A więc kochasz?
— Alboż ja wiem? Tęsknię za nią, jak za uciekającą wiosną, potrzebuję jej widoku, jak ptak powietrza, jej uśmiechu, jej szczebiotu, jej szeroko patrzących zdziwionych, jak u sarny, czarnych oczu — i nic więcej.
— A dalej?
— Jakto — dalej?...
— Bałamucisz dziewczynę.
— Blaga!
— Jużeś ją zbałamucił, kocha cię.
— To więc cóż?
— Ożenisz się?
— Nie pomyślałem dotąd o tem.
— Naprawdę?
— Przysięgam ci. Rozmaite mi kombinacje przy chodziły do głowy, lecz nie ta.
— Zaczyna być bardzo zabawne, gdyż cała wieś mówi o weselu Jagusi z tobą.
— Skąd wiesz?
— Nie ulega wątpliwości...
— Ależ, mój drogi, jestem biedny, nie stać mnie na kupno choćby jednego morga. Trzeba mieć własną chatę, jakąś budę na pracownię, gospodarstwo, krowę. Ja wprawdzie mam — ale długi.
— A więc się żenisz, mówiąc o gospodarstwie, własnej chacie i budzie na pracownię.
— A jeżelibym się i ożenił — cóż ty na to?
— Nic, mój drogi, lubię lud, lecz wtedy patrzę na niego z okien mego mieszkania, a mieszkam na rynku. Kocham lud na waszych obrazach, a przyznam ci się, że perfumy znoszę, ale tylko od Atkinsona; muzykę, ale szopenowską; taniec — na scenie, śpiew — na koncercie lub operze. Lubię kobiety na balu z utoczonemi białemi ramionami, szeleszczące jedwabiem.
— Nie odczuwasz natury?
— Przepadam za dobrym pejzażem, a najwięcej ze Stanisławowskiego.
— Któż ty jesteś, człowieku bez natury, kto ty jesteś?
— Ucywilizowanym. Może mnie cywilizacja przeperfumowała, nie przeczę, lecz przepadam za subtelnością cywilizacji...
— A zatem?
— Nie wyżyłbym z Jagusią, w tydzień djabliby mnie wzięli! Przyznaje — nie mam ani twej naiwności, ani twego zapału, ani twej prostoty, ani twojego serca. Może ja jestem przerafinowany, może jestem grekiem z czasów Peryklesa, może włochem z czasów odrodzenia, lecz ludowcem w waszem pojęciu nie jestem!
— Ty jesteś artystą epikurejczykiem.
— Niezawodnie, dobrze określiłeś. Wolę pałac, aniżeli chatę, marmur, aniżeli drzewo, piękny obraz, aniżeli nawet piękną naturę... Wolę Aspazję w marmurowym portyku, o alabastrowej piersi, spokojną, o palącem namiętnością oku...
— Nie widziałeś oczu Jagusi — przerwał Wacek — gdybyś je zobaczył...
— Wolałbym kulturalny wzrok i kulturalną piękność Aspazji.
— Wolałbyś... być może, lecz pragną, abyś Jagusią moją poznał — chodźmy! Niema stąd pół mili.
— Hola! — czy chcesz się znowu jutro położyć?
— Tak pragną ją widzieć!... Edziu, ulituj się nade mną, najmij wózek, pojedziemy.
— Poproszę księcia, da ci z rozkoszą powóz. Będzie nam wygodniej i milej.
— Gdybyś to zrobił, mój drogi! Tak mi się cnie za dziewczęciem, chociaż nie stoi w marmurowym portyku z alabastrową piersią.
— Wacek, dokąd ty idziesz?
— Płynę z wodą, nie wiem gdzie i dokąd. Czynię to, co tysiące ludzi, co wszyscy ludzie. Dlaczego mam być lepszym lub gorszym od innych?
— Ach, ty poczciwy narwańcze!
— Idziesz po konie? Lepiej najmij wózek.
— Zobaczymy.
Edzio, deklamując Słowackiego, poszedł.
Wacek drżał z niecierpliwości.
...Drzewa rozwinięte, wiosna w całej pełni, ciepło i rozkosznie, jakże ona w tym pejzażu, pełnym zielonego kolorytu i nieba bez chmurki, wyglądać musi. Niebo jasne, czyste a głębokie, zakończone niebieską smugą lasu; na przodzie drzewa, para ciemnych świerków i stara lipa, osypana liśćmi, w głębi białe ściany chat, ona wśród tego, jako jasna plama... chwytająca za serce. Edzio — to starej daty smakosz i starej daty artysta, on tylko może kochać kobietę, otoczoną marmurem, pachnącą Jockey-klubem, upudrowaną, owiniętą w jedwabie, wystrojoną, sentymentalną — kobietę, co całą naszą twórczość, artyzm, natchnienie, pracę, siłę używa jako róż, stroi się nim na chwilę, bo jej się artysta podobał, bo jej się podobała jego sława, jego wzięcie, uznanie. Szmery uwielbienia dla niego drażniły jej próżność. Artysta przestał jej się podobać, rzuca, jak znoszone rękawiczki, artyzm przestaje ją obchodzić; sztuka nie egzystuje dla niej, jak dla dzikiego, bo wtedy, dajmy na to, podobał się jej chirurg, dlatego, że ma ładne wąsy, prosty nos i szerokie, bardzo szerokie ramiona, uważający wypolerowane swe narzędzia za najwyższy wykwit sztuki... Niech piorun trzaśnie tego rodzaju pijawki, które, gdy się przypną do człowieka, wyssą z niego krew, a z nią soki twórczości, talentu i pójdą sobie spokojnie, uśmiechnięte, głupkowate ssać krew, tę samą krew, chirurgom!... Dziękuję za takie kobietyl Niech Edzio deklamuje im ustępy Słowackiego, niech się przed niemi zachwyca „Złotą czaszką“, a one wtedy będą mu się przypatrywać, jak jest zbudowany, liczyć włosy na jego brodzie i zaglądać w głębie jego namiętności i energji. A jeżeli jej nie mogą użytkować dla siebie, to się bawią przypuszczeniem, jaką sprawiałyby rozkosz, gdyby mogły. Porównajmyż bez uprzedzeń dekadentyzmu zdenerwowaną wartość przerafinowanych kobiet z mojem dziewczęciem, z wiosną szesnastu lat, z jej miłością, z kwiatem młodych, świeżych uczuć, z jej szczerością i prostotą, z jej otoczeniem, pejzażem, naturą, z zapachem kwiatów na łące i zapachem jej młodości, z jej kolorytem opalonej twarzy i czarnemi głębiami w oczach. Czy ja się ożenię, a co mnie to obchodzi? Patrzę na nią, tkwiącą w pejzażu, patrzą na nią wśród jasnego słońca na niebieskiem niebie i słucham szczebiotu rajskich ptaków — i basta!..
Konie stanęły na drodze, Edzio wyskoczył i przybiegł do Wacka.
— Księżna zachwycona twoją miłością, Antek opowiedział szczegóły bardzo zabawnie.
— Kawały — przerwał Wacek.
— Niech bądą „kawały“ — są wyborne. Mówią koledzy, że śliczna. Księżna pragnie ją zobaczyć.
— To i ty pewno będziesz się Jagusią zachwycał.
— Niezawodnie.
Podał mu rękę, poszli wolno razem. Wacek jeszcze chromał. Uprząż wspaniała, wykładana pozłoconym bronzem, na koźle woźnica i lokaj w liberji, konie piękne, powozik wykwintny. Wacek się zdziwił i był rad. Wsiedli.
— Czy nie robi na tobie w tej chwili wrażenia, że Kirkor jedzie szukać żony, mostek się łamie, zajeżdża do wody.
— Jagusia — Aliną — rzekł Edzio.
— A ty?
— Jabym poszedł w noc księżycową szukać Goplany...
— A możebyś wkońcu został i kochankiem Balladyny, lecz nie pierwej, aż Balladyna zostałaby hrabiną Kirkorową, królującą na zamku. Na córką wdowy nie spojrzałbyś.
— A mianowicie wtedy, gdy była kochanką Grabca.
— Znam was, rozdelikaceni epikurejczycy, nazywający się dekadentami. Ja zostaję wierny Alinie!
Patrzył przed siebie daleko i cicho mówił:

„Widisz[10], mój Boże, ja mam serce czyste,
A przysięgając, nie złamię przysięgi.
Boże! ptaszęta u twojej potęgi
Mogą uprosić o wisienkę czarną.
Jaskółkom w dzióbek dajesz muszkę marną.
Jeśli Ty zechcesz, mój Boże jedyny,
Gdzie stąpię, wszędzie czerwone maliny,
Wszędzie maliny! maliny! maliny!...“

— Wacek, powiedz mi, jak ty ze swoją poezją i z namiętnością do Słowackiego możesz bratać się z ludem?...
Artysta się roześmiał:
— A dlaczego ty się zachwycasz Słowackim, a nie bratasz się z ludem? Powiem ci, dlatego, że ty jesteś poetą na papierze, ciebie bierze piękna, artystyczna forma, a ja czuję poezje w naturze i życiu. Dla mnie piękność natury jest niedościgłym wzorem, piękność Jagusi — niezruwnaną. Odczuwam naturę i kocham ją, rozumiem prawdę i w niej widzę poezję i dlatego na wsi, pośród ludu, wszystko mnie bierze. Prostota jest dla mnie szczerością, szczerość i prostota pięknością. Bez szczerości niema prawdy, niema piękna — jest szych, blaga, robota, konwenans, komunał, szablon, kłamstwo! Twoje greczynki z odchyloną piersią, stojące w marmurowych portykach, to znane szablony Siemiradzkiego i Alma Tademy. Pięknie wymalowane ciała i ułożone podług oklepanych prawideł. Ładne to, ale nieszczere, bo nieprawdziwe. Idę do ludu, bo tam znajduje szczerość, a szczerość w sztuce jest jej poezją, jest wszystkiem! Cóż ty na to?

Edzio podniósł wgórę głowę, patrzył w niebo i cicho deklamował:

„...Pójdę aż za ciasnych skał krawędzie.
Spojrzę w lecące po niebie łabędzie,
I tam polecę, gdzie one polecą.
Bo i tu, i tam — za morzem i wszędzie,
Gdzie tylko poślę przed sobą myśl biedną,
Zawsze mi smutno i zawsze mi jedno.“

— Widzisz, mój drogi, nie mogę zrozumieć w waszej ludowej szczerości i prostocie piękna i poezji. Muszę dalej rozkoszować się perfumami Atkinsona i chodzić w rękawiczkach, w salonach patrzeć na odkryte, białe, delikatne, marmurowe ramiona. Te tylko kobiety znam, te rozumiem, te jestem zdolny ocenić, u nich tylko mogę podsłuchiwać bicia serc i przędzę myśli... I dlatego mi smutno, że między mną i moim światem a sztuką, zaczyna się rozdwojenie.
— Dosyć już kłamstw dławiło sztukę. Biedaczka, paliła fajkę i milczała... Może uda się nam rozweselić ją.
— Podobno raz tylko w świecie nowożytnym przestała palić fajkę, gdy jej dali znać o przyjściu na świat Michała Anioła.
— I powiedziała: — „Nareszcie!“. — Bo też to potentat, król królów, on nie szedł szablonem i komunałem. Ściana w kaplicy Sykstyńskiej — piorunami gada.
Wjechali na wieś, domki, porozrzucane na wzgórzach, malowane na bladoniebiesko, przykryte strzechą, ocienione drzewami śliw. W ogródkach, przy drodze, kwitnęły bzy, malwy i złote tulipany wychylały ciekawe głowy. Wietrzyk je poruszał.
— Dziwują się — szepnął Wacek, pokazując tulipany.

„ ..w pyłu chmurze
Błyska złota kareta, jedzie Kirkor...“

— Dziecko — rzekł Edzio wesoło.
— A dlatego, że jestem dzieckiem natury, serce mi drży z radości i strachu.
Ludzie przy studni postawili konewki, inni powychodzili z chat, chłopcy popędzili naprzód do chaty Tomasza opowiedzieć, że królewicz w złotej karecie jedzie. Na wsi zrobił się ruch, za karetą szła pogwara wrzawy i podziwu.
— Tu! — zawołał Wacek, wzruszony; konie stanęły.
Wyskoczył Edzio, sprowadzając wolno przyjaciela.
Biała spódniczka w czerwone kwiaty zniknęła im z przed oczu, kryjąc się za węgłem domu.
— To Jaguś — szepnął Wacek.
Przed chatą czekał Tomasz w płótniance, podał Wackowi rękę i skłonił się Edziowi. Wyszła również matka. Wacek pocałował ją w rękę, a ona go w czoło i gładząc mu włosy, mówiła:
— O, mój królewiczu, trapiliśmy się, że aż nam serce schło, a w głowie jasnej myśli nie można było złapać. Dziewczęta moje mało się nie zgubiły. A ty, Marysiu, przynieś z izby stołki.
Wyszła Marysia, za nią Jaś ze stołkami. Dziewczyna lśniła urodą, pięknością rysów i przepysznemi, jak karbunkuły, czarnemi oczyma. Rozśmiała się na przywitanie, pokazując perły z za korali ust. Spojrzała na Edzia spokojnie, lecz tym spokojem oddech mu w piersiach zapierała.
— Jakże, moje dziecko, nożyna twoja? — zaczęła Tomaszowa.
— Krzepię się, matusiu, gdym was ujrzał zapomniałem o nodze.
— No, no, to mi się podoba, to po naszemu, siadajcież, królewiątka.
Wacek spojrzał na onieśmielonego Edzia, jakgdyby się chciał go zapytać: czy to nie mowa wdowy z Balladyny?
— A gdzież Jagusia? — prawiła dalej wesoło matka, — Ot, zawstydziła się i uciekła. A tak wyglądała, tak wyglądała, myślałem, że oczki wypatrzy na Kraków. Młode to i ciekawe, a nieśmiałe...
Wacek poszedł w stronę, w której mignęła mu się spódniczka Jagusi. Edzio, który nie umiał rozmawiać z ludem, czuł sie spadłym z księżyca, a silił sie być swobodnym i to go bardzo męczyło.
Po długiej chwili wrócił Wacek, prowadząc za reke Jagusię.
— A oto i dzieci! jakże im razem śpiluje — zawołała matka, klaszcząc w dłonie.
Edzio się zerwał, chciał przywitać komplementem Jagusię, lecz zabrakło mu słów. Jaguś wyciągnęła do niego rękę, mówiąc:
— Pan nie jesteś malarzem?!...
— Po czem to pani poznała? — zapytał.
— Ja nie żadna pani, a poznałam, bo nie byłeś z nami na weselu w Nowej Wsi.
— Wszyscy nasi byli — dokończył Wacek.
Edzio stał, zapatrzony. Długie rzęsy, w czarnych oczach głębia, smagława twarzyczka madonny, nozdrza lekko odchylone i uśmiech wiosny... Spojrzał na Wacka, objął ich razem wzrokiem i odezwał sie po francusku:
— Pojmuję cie i rozgrzeszam.
— Bo i ty jesteś artystą! — zawołał Wacek — i tak samo upajasz się bezwzglednem pięknem, jak i my — dodał po polsku.
Jagusia, domyślając się, że o niej mowa, rozśmiała się serdecznie. Za nią poszła matka, siostra Marysia i Tomasz, ojciec. Śmiano sie wesoło, co ośmieliło i Edzio nastrajał sie do ogólnej wesołości i swobody.
Zbliżyli sie ludzie ze wsi, przypatrując się ciekawie pięknym koniom, złocistej uprzęży, służbie, powozowi.
— Książątko zajechało po naszą Jagusię... i już! — mówiły kobiety, lud im przyświadczał. Gdy się ukazał na pagórku Wacek z Jagusią, przywitano ich radosnym szmerem.
— Jestem pod złudzeniem — szepnął Wacek do Edzia — że Alina wróciła z pełnym dzbankiem malin. Czuje zapach malin...
Edzio się ironicznie uśmiechnął:
— Mój drogi, złudzenie to szczęście!... Gdybyśmy nie patrzyli oczyma złudzenia na nasze życie i jego otoczenie, czemby ono było i czem mybyśmy w niem byli?...
— A jednak tylko się łudzić, wiecznie łudzić!...
— Świat cały złudzenie, innego świata niema. Żyć — to łudzić się. Ci, co żyją, łudzą się... Często przychodzi mi na myśl, że świat ten jest walką kolorów i cieni.
Zbliżała się do nich Jagusia, w czarne warkocze miała wplecione dwa żółte podróżniki, patrzyła jakoś potulnie, a zarazem ciepło i wyniośle, jak niewolnica i królowa.
— Idzie do ciebie, jak do swej własności.
— Wzięła mnie, jak swoją własność. Kobiety zawsze tak biorą.
Jaguś wsunęła rękę za ramię Wacka, głowę pochyliła na jego piersiach i wpatrywała się w Edzia głębiami swych oczu, które mówiły: — „Myślisz, że mi go wydrzesz, ty, co z pańskości swej nie umiesz nawet z ludźmi gadać? Myślisz, że mi go wydrzesz?...“ Ściągnęła brwi, krasa na jej czole zarysowała się, Edzio odgadł jej myśli.
— Nie wydrę go — odpowiedział. — A gdybym nawet chciał, toby mi się nie udało. Prawda, panno Agnieszko?
— Prawda — szepnęła z mocą, wierząc w swoją siłę.
— A dlaczego? — spytał Edzio, zaciekawiony.
— Bo mój — powiedziała spokojnie — i nie dam tego, co moje, jeśli nie chcą.
Ta siła i pewność w młodziutkiej dziewczynie wzięły miękkiego panicza. Słuchał, nie wierząc uszom.
— Nie dasz? — zapytał.
— Padnę, a nie dam. Przeznaczony mi od Pana Boga, to ludziom od nas wara!
— A jeśli on ma ojca?
— Każdy ma ojca, więc cóż?...
— Ojciec ma prawo do swego dziecka.
— Ale nie w tem.
— W czem?
— W kochaniu — szepnęła cała ponsowa.
— Ojciec ma prawo we wszystkiem do swego dziecka.
Jaguś długo wpatrywała się czarnemi ślepiami w panicza, aż od patrzenia tego wyszły pełne łzy z jej oczu i stoczyły się po twarzy.
— Ale nie ma prawa mnie zabijać, bo ja nie jego dziecko, a przeciebym nie przeżyła, gdyby mi go odebrano. — Wyprostowała się, odwróciła i odeszła wolno.
— Krakowskie dziecko naszego ludu — szepnął Wacek i popędził za dziewczyną.
...Ojciec Wacka nie ma prawa jej zabijać — mówił do siebie Edzio. — Dotąd nie pomyślałem o tem, a przecie to tak proste. Mając prawo do swego syna, nie ma przez to prawa zabijać drugich, ani im nawet krzywdą robić... Jakże się to wszystko dziwnie plącze i łączy. Czy nie najrozumniej zostawić wszystko Temu, który stworzył prawa i pchnął je w niezmiennym, z tą straszną konsekwencją, kierunku. Nie ma prawa — powtarzał — dobór musi się odbywać podług praw, które egzystowały przy początku świata. Komuby się to udało odwrócić, zniszczyłby cały porządek rzeczy i świat zaprzepaścił.
...Dziewczyna dała mi naukę wiecznego porządku, nie wolno mu stawać wpoprzek. Powiedziała słowo tak proste i szczere, jak jest sama, a tak wielkie, jak potężną jest przyroda, spokojna, niecofnięta. Nikomu nie wolno zabijać tego dziecka natury i jej szczerości... Należało mieć wzgląd i na nią, to wielka racja. Ona się nie prosiła, aby do niej Wacek przychodził, lecz jeżeli przyszedł, jej jest.
Wesoła wrzawa podniosła się i coraz więcej ludzi wbiegało do obejścia Tomaszów, kobiety otoczyły matkę, dziewczęta i parobcy siostrę Marysię. Dziwów było dużo, lecz radości jeszcze więcej. Edzio cofnął się pod cień starej lipy, nie zajmowano się nim.
Z pewnego oddalenia objął całość obrazu i starał się uporządkować wrażenia. W ogródku Wacek z Jagusią stali, oparci o jabłoń, osypaną kwiatem białym, pod promieniami zachodzącego słońca — różowym. Jaguś położyła mu ręce na ramiona, patrzyła mu w twarz, milczeli... Gdy się odwróciła — Edzio zobaczył staczające się łzy po jej twarzy — porwany pięknością dziewczyny, a pewno i dlatego, że nie umiał rozwiązać zagadnień, tworzących się pod jego czaszką, dla zgłuszenia myśli deklamował półgłośem, wsłuchując się z rozkoszą w muzykę pieśni Słowackiego:

„Są łzy, co mówić na zawsze zabronią,
A kiedy mówię, wpadłem w zamyślenie
I widzę jasne, błękitne spojrzenie,
Co się zaczyna nade mną litować,
I widzę usta, mnie chcą całować,
I drżę — i znów mnie ogarną płomienie.
I nie wiem gdzie iść? i gdzie oczy schował?
I gdzie łzy ukryć? i gdzie być samotnym.“

Jaguś uniosła się na palcach i przytuliła usta swe do ust Wacka, Edziowi serce zabiło, dziewczę całowało tak jakoś serdecznie, tak ciepło, z naiwnością rozradowanej wiosny, — Patrzył, szepcąc:

„I drżę — i znów mnie ogarną płomienie
I nie wiem, gdzie iść? I gdzie oczy schować?“

— Litości! — zawołał głośno.
Jaguś, spłoszona, uciekła.
— Dosyć — powtórzył do Wacka — tu można oszaleć lub spalić się na popiół. Jedziemy. Książę prosił na wieczerzę — nie każesz mu czekać.
Wacek spojrzał za dziewczęciem — była daleko. Popędził przez dworek, pocałował matkę w rękę, ona go w czoło, mówiąc:
— Dziecko, a kiedyż znów moje oczy cię ujrzą?
— Ino, ino, matusiu — zawołał, i powoli, prowadzony przez Edzia, zszedł z pagórka i siadł do powozu. Chłopcy wiejscy zabiegli, odprowadzając gości do ostatniej chaty.
— Oświadczyłeś się — rzekł Edzio.
— Ależ broń Boże! Z matką pierwszy raz rozmawiałem, z ojcem byliśmy na słodkiej wódce w karczmie.
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— Znaczy, że samo idzie. Raz potrącone płynie, jak fale rzeki lub wiosna-królowa.
— Nadzwyczaj oryginalne.
— Ale i nadzwyczaj naturalne i nie mogło być inaczej. Gdym nogę zwichnął, Jaguś rozpaczała głośno, przyjechałem — witają mnie, jak swego. Lud nie ma czasu na romanse. Wiosna prędko się skończy, żniwa za pasem. Tak samo i w życiu...
— Jagusia również czasu nie traci.
— Moja Jaga powiedziała mi, że mnie kocha... i co ją cały świat obchodzi! Ona kocha, pragnie, żąda. Cóż płynącą wiosnę obchodzą ludzie i ich przesądy!? Co to wszystko moją Jagusię obchodzić może?... Kocha, pragnie, żąda... Przyjechał do niej królewicz, wyciąga do niego ramiona — bo kocha!

„Boże! ptaszęta u Twojej potęgi
Mogą uprosić o wisienkę czarną;
Jaskółkom w dzióbek dajesz muszkę marną,
Jeśli Ty zechcesz, Boże mój jedyny...“

— Wiesz, że mnie zawsze weźmiesz Słowackim, lecz co dalej, powiedz, co dalej? — mówił Edzio, patrząc w poczciwe, śmiejące się oczy Wacka.
— Co dalej, jakto nie wiesz? Wiosna powoli przejdzie w lato. Jaguś, jako kobieta, będzie również ładna. Oczy palące, jak słońce południa, i uśmiech ust, jako rozwiniętego kwiatu, i ten ciepły oddech, płynący przez sznur pereł białych jej zębów...
— A w jesieni?
— Ogień na kominku. Dzieci będą pracować i pomagać matce. Samo wszystko przyjdzie, wiosna się skończy niedługo. Czyż to my jesteśmy panami naszego losu?... Czyż, będąc w Paryżu, myślałem, że Jagusia zakocha się we mnie i nie będzie nijakiego wyjścia.
— Jest wyjście! — jedź do Monachjum, pożyczę ci paręset papierków.
— I poco? Edziu, powiedz, poco i naco? Czy tylko dlatego, aby zdradzić dziewczynę? Czy tylko dlatego?... Przyszedłem do niej sam, dziewczę pokochało — a więc ją rzucić, uciec, potem wyśmiać, dlatego, że chłopka, że nie nauczona w księgach, że szczera, że piękna, serdeczna?... Edziu, gdzie twoja etyka, którą wyhodowałeś w sobie na poetach świata?...
— Do pasji mnie doprowadzasz swoją logiką i bezgraniczną prostotą. Ty mężem chłopki, siedzącym w Bronowicach wśród nieokrzesanego ludu, ty, artysta od włosów do paznogci, to nie do pojęcia?!...
— A do pojęcia — ja, artysta od czuba do pięt, mieszkający w trzech pokojach na drugiem piętrze, latający z wypasioną moją magnifiką po fiksach, z wyglansowaną grzywą, w redengocie, roznoszący plotki, jak zarazę po mieście, patrzący z okien kamienicy na drugą kamienicę i obelgujący się, że patrzę na naturę; idjotyzujący się z głupiemi gęśmi, a obelgujący głośno ludzi, że psychologję uprawiam! Mój drogi, chcąc być rzetelnym artystą, trzeba w pejzażu tkwić od rana do nocy, mieć go zawsze przed oczyma, bo nie wiesz, jaką niespodziankę zrobi światło i nowe czary ci odkryje. Młodzi pejzażyści holenderscy siedzą na wsi i jakież bajeczne rzucają dziwy. Rzetelny malarz musi w pejzażu tkwić, być otoczony naturą i słuchać, bo wtedy tylko ona do niego mówi.
— Żona — dzieci...
— Żona zajmie się gospodarstwem, cóżby robiła? Flirtować nie będzie, dzieci wychowa natura. Jeżeli córki — na żony artystów; synowie będą artystami, jak i ojciec.
— Więc to już nieodwołalne?
— Cóż mam odwoływać? — nie wołałem!...

„To nie ja winien, to lilja winna...“

Edzio pochwycił:

„A pod tym progiem, fala tak się toczy
I tak swawolna i tak ruchoma,
Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy
I przybliżyła, łącząc je rękoma...“

— Nikt nie jest winien — dodał Wacek — tem bardziej my. Wina nawet nie powstała mi w myśli i sercu. Winien jest chyba Pan Bóg, że stworzył wiosnę i nas wiosnianych w niej!...
— A więc wszystko skończone?
— Nic się nie zaczynało. Płyniemy na falach ciepłego powietrza!... Ach, jak to rozkosznie, serce drży, pulsa biją, oddech gorący, a w sercu jakoś lekko, swobodnie. A tyś chciał, abym spadł na ziemię i uciekł po niej do Monachjum, do Bawarek o wielkich stopach i szerokich sercach.
Edzio się patrzył na niego, jak na szczęśliwe dziecko.
— Ja już nic nie chcę od ciebie — powiedział. — Cóż ja mogę chcieć? Ty nie masz wyobrażenia o życiu.
— Bój się Boga, nie chcę waszego wyobrażenia o życiu i gardzę waszą walką. Co po niej, jeśli mi jest tak dobrze.
— I nie chcesz skosztować zakazanego owocu?
— Ani mi w myśli, nie chcę. Dobrze mi bez świadomości.
— Leciałeś po świadomość pleneru do Paryża.
— Rwałem się do słońca i w nagrodę Bóg zesłał mi te odrobinę rozkoszy. Plener, to słońce, światło, wiosna, Jaguś i ja!...
Księżna, otoczona młodzieżą, wyszła w stronę Bronowic, naprzeciw powracających. Ciekawa była Jagusi, liczyła dużo na sprawozdanie Edzia. Konie stanęły, młodzież zniosła Wacka, Edzio znalazł się przy księżnej.
— Mów pan o swych osobistych wrażeniach — prosiła, wysuwając się naprzód z Edziem.
— Wszystko, jak w bajce.
— Tak czarowne?...
— Nie to, lecz działającym osobom zdaje się, że są ludźmi bajki. Wacek wierzy, że jest Kirkorem, a matka Jagusi, że Kirkor po jedną z córek zajechał. Nazywa go, jak wdowa w „Balladynie“, „królewiczem“...
— A Grabców widziałeś?
— Pełna wieś!... Zlecieli się oglądać konie i powóz księżnej.
— Jagusia ładna?...
— Lud pewno sobie nie wyobraża piękniejszej wiosny.
— A pan Wacław?...
— Oczarowany przez „Skierkę“... Są jak w „Balladynie“ dwie siostry — obie równie piękne.
— Jagusia do której podobna?
— Oczy ma Balladyny, lecz warkocz Aliny, choć ciemny, a sama różana.
— Kirkor piękności ich prześlicznie określa, pamiętasz pan?
Edzio zaczął:

„Jaki wybór trudny,
Starsza jak śniegi — u tej warkocz cudny,
Niby listkami brzozy przyodziana.
Ta z alabastrów — a ta zaś różana.
— Ta ma pod rzęsą węgle — ta fiolki.“

— Prześliczne! Wy macie poetów i dlatego jedynie czuję się szczęśliwą, że Polką zostałam.
— Księżna mnie wzrusza, lecz istotnie być rodaczką Słowackiego jest pewnego rodzaju satysfakcją.
— Lecz trzeba go odczuć i zrozumieć, jak my go odczuwamy. Jakże mało u was ludzi, którzy go pojmują... Etyka piękna w waszem społeczeństwie jest jeszcze bardzo mało rozwinięta.
— To tylko w sferach, w których się księżna obracać musisz. Obejrz się pani, cała ta młodzież, z Wackiem na czele, która za tobą idzie, deklamuje przy pracy Słowackiego, Wacek kocha dziewczynę jak Kirkor, jak Słowacki w „Szwajcarji“, jak student w „Złotej czaszce“. Sam nie wie, czy ją kocha dla niej, czy dla Słowackiego i pleneru. A pewno Słowacki, plener i dziewczyna w kolorze, łączą się w jedną całość i wytważają w jego sercu kult wiosny.
— Wielki to ciężar — szepnęła księżna — przyjść na świat w mej sferze i przez nią być skazaną całe życie męczyć się w atmosferze nudnej i szarej... Przeżywamy w niej czyściec na ziemi, a wydobyć się niepodobna, jest się związaną. Gdybym te nici przecięła, zostałabym sama. Do waszego świata wejśćbym nie mogła i trzebaby wrócić zawstydzoną i upokorzoną do swego.
— Zawsze, księżno, jest to świat, który panuje i zostań w nim, jako królowa. Gdybyś zeszła, to jak Dante do piekła, bo zobaczyłabyś piekło małostek i nędzy ludzkiej: uczonych naszych, którzy z rozkoszą i dla rozkoszy zostają waszymi lokajami; mieszczaństwo małe, ciasne, tępe, zazdrosne, zanurzone w drobniutkich plotkach i intrygach swego otoczenia.
— Kto wie, czy nasz artysta nie zrobił najlepszego wyboru? — przerwała księżna.
Edzio spojrzał, zdziwiony.
— Gdyby wziął mieszczankę, któraby mu do domu przyniosła tysiące wymagań bez możności ich zaspokojenia, a wzamian nie dała mu nic, nic, nic!... Nie dałaby mu serca, bo go nie ma, nie dałaby mu uroków poezji, zapału do sztuki, odczucia artyzmu, bo ich nie posiada. Nie dałaby mu praktyczności, bo jej tego życie nie nauczyło. Nie dałaby mu rozumu i wykształcenia, bo o tem nie ma pojęcia, A za to wszystko, czego nie ma, dostałby parę wyuczonych jak kanarek „kawałków“ na fortepianie i parę gramatyk obcych języków, bez zastosowania. Powiedz, drogi pan, czy Jagusia ze swoją szczerością, prostotą, miłością, zdrowiem, pracowitością, a prawie bez potrzeb, nie jest stokroć lepszą dla artysty żoną?...
Księżna mówiła z enerją, oróżowiona zapałem i wymową. Czuć było w tem, co mówi, wielką szczerość, z której szła prawda.
Edzio wpatrywał się w nią, ujął jej rękę, wzruszony, i przycisnął do ust.
— Myślałem o innej dla niego kobiecie — rzekł.
— Pewno o Aspazji — zaśmiała się — Lecz Aspazja musiała mieć Peryklesa, a żyć tylko mogła w Atenach, w uroczej wiośnie ludzkości, w miłości sztuki i rodzącej się filozofji. Dziś Aspazja, zapięta pod szyję, z bufiastemi rękawami, w sznurówce, żona zacnego chłopca, plenerzysty, pełnego artystycznej naiwności?!... Kobieta musi mieć swoje otoczenie, swój koloryt!... Aspazja — Ateny, morze, portyki korynckie; Jagusia — nasz wiejski zielony pejzaż, słońce i ciemne smugi, kończące horyzont naszych lasów. Postaw mnie pan na miejscu Jagusi.
— Byłabyś księżna uroczą krakowianką.
— Krakowianką — powtórzyła — lecz z operetki lub baletu, a gdybym się siliła być prawdziwą Jagusią, stałabym się postacią komiczną...
— To być może — szepnął.
— Mnie się zdaje, że dzisiejszy artyzm, pełen światła, prawdy, natury, krajobrazu i impresjonizmu, dobrze harmonizuje i łączy się z naszą wioską i jej otoczeniem. Przeczuwam, że to będzie dobrze dobrana para.
— Księżna wierzysz, że to już skończone?...
— Słysząc, co pan opowiadasz, jestem pewną. Jagusia w złocistym wieńcu panny młodej będzie wyglądać, jak madonna Holbajnowska. Przekonasz się.
Odwróciła się, czekając na Wacka.
— Dokuczał panu pan Edward? — zagadnęła go.
— Więcej niż kiedykolwiek deklamował Słowackiego — odparł wesoło Wacek.
— Słowackim zawsze się ratuje — i we wszystkich sprawach, w których czuje, że przegra — chowa się za Słowackiego. A znowu Słowacki jest tak uroczy, że nim rozbraja...
— To też Edzio, gdy mówił prozą — bredził, gdy deklamował — pobijał to, co mówił prozą.
— Co do mnie, trzymam pańską stronę i prozą i poezją — rzekła księżna. — Rozumiem pana zupełnie. Szukacie nowych form, którym, aby były świeże, aby ciągnęły i zwyciężały, trzeba dać skarby swego ducha — duszę... Znalazłeś ją pan w młodziutkiej dziewczynie i serce jej oddałeś.
Wacek, zamyślony, milczał.
— Te nowe wasze odkrycia i sposoby o tyle będą miały wartość, o ile zbliżycie się niemi do natury i o ile im siłę ducha waszego, waszą indywidualną duszę dacie, bo wtedy tylko to będzie nasze, odrębne, polskie. Jagusia wyborną będzie pośredniczką między wiejskim krajobrazem, jasnością dnia, złotem słońca. Przez miłość do Jagusi dasz krajobrazowi naszemu ciepło i tę odrębność naszą: wesołość lub smutek, które mówić będą do patrzących, że w tym obrazie tkwi dusza krajobrazu polskiego! Tym tylko sposobem w krajobrazie naszym tworzy się malarstwo polskie. Bez duszy, a jeśli pan chcesz indywidualności pańskiej, niema malarstwa...
— Oleodruki wylizane — dokończył Wacek.
— A przynajmniej czyniące takie wrażenie — pochwyciła księżna. — Mnie się zdaje, że zbratanie się z ludem wyjdzie tylko na pociechę sztuki polskiej. Dotąd bawiliście się z nim, tańczyli, dziś zaczynacie z nim żyć,
— A żyjąc, będziemy tkwić nieustannie w pejzażu polskim i wtedy go będziemy odczuwać. Odczuć pejzaż, to znaczy odnaleźć jego duszę.
Księżna podała mu rękę.
— Rozumiemy się! Kocham nasz krajobraz, nasz lud, nasze malarstwo i radabym, aby w nim była prawda, szczerość i dusza, ta nasza dusza zbiorowa i indywidualna każdego artysty... W tem rzecz, aby umieć kochać lud prawdziwy ze wszystkiemi wadami, bo na ich tle rozwijają się i wielkie jego przymioty... Jagusia kocha pana i pewnie oddałaby za niego życie, lecz cię kocha również i dla przyszłego gospodarstwa, dla paru pięknych krów, które mieć będzie, dla ładnego dworku, który, sdodziewa[11] się, że postawisz. I to są jej marzenia. Nie miej jej pan tego za złe, bo to właśnie dowód, że będzie dobrą gospodynią, będzie dbać o to wszystko, co posiądzie... Wielki przymiot, wierzaj mi.
— Ależ nie zajmuję się temi subtelnościami...
— To najlepiej... I ja nie umiem łączyć subtelności z uczuciem. Pojmuje subtelność w filozofji, w czynach i w działaniu. Jeśli kochać, to już całem sercem. Miłość, analizowana subtelnościami, staje się analizą subtelności, lecz nie miłością, tem szczerem uczuciem, pochłaniającem nasze jestestwo, bez żadnych protestów, krytyk i dociekań.
— Przyznam się księżnej — pochwycił Wacek — że czyto skutkiem mej naiwności, czy rodzaju artyzmu, a pewno głupoty...
— Powiedzmy krótko, indywidualności pańskiej — przerwała księżna.
— Nie egzystuje dla mnie subtelności dociekania. Dziewczę mnie wzięło urokami szczerości, wdzięku, prostoty, uosobieniem wiosny, w prześlicznej polskiej wiośnie naszej... Jest dla mnie kolorową plamą wśród wesołego sentymentu natury naszej, za którą się stęskniłem.
— I wypadki same pana ciągną.
— Idę tam, gdzie muszę — prowadzi mnie życie. Nie iść, to znaczy, nie chcieć żyć szczerze. A uciec, jak radzi Edzio...
— Byłoby okropne! Lud cierpi krótko, lecz gwałtownie, boje się wybuchu uczucia Jagusi. I czyż to lud, w zetknięciu z nami, ma być zdradzany i oszukiwany?!... Czyż zawsze u nas, powtarzając za Hamletem: — „...zamiar czy myśl poćwiartowana zawiera tylko jedną cześć mądrości, a trzy czwarte tchórzostwa?...“
— Księżno, na Boga! nie jestem Hamletem i nie ucieknę od życia.

„Niechaj ci pierwsza jaskółka pokaże
Pod jaką belką gniazdko ulepiła,
Gdzie okienkamy błysną dziewic twarze,
A dach słomiany — tam jest twoja miła.“

— Wacek deklamuje! — zawołała młodzież, przysuwając się.
— „Prowadź, jaskółko!“ — dokończyła księżna. — Zdaje się, że pana do Jagusi zaprowadzili wiosna i Słowacki, zmieniony w jaskółkę.
— Niezawodnie — potwierdził Antek — na wszystkie bóle i radości życia Wacek ma Słowackiego. Słowacki jest jego myślą, jego filozofją, refleksją i upojeniem. Gdyby nie było Słowackiego, nie byłoby i Wacka. Byłby szlachcic, panicz, paryżanin, portrecista z wielkim szykiem elegancji, ale nie byłoby naszego Wacka.
— I Jagusi — dodała księżna.
— Niezawodnie, bo tylko Wacek Słowackiego mógł się podobać Jagusi, bo znowu jemu podobają się wszystkie ładne dziewczęta...
Wacek, wobec księżnej, zarumienił się, jak wiśnia, zły na Antka. Księżna, widząc rumieńce, zwróciła się do Edzia...
Z okien pałacyku biło światło, na werandzie czekał książę z domownikami, towarzystwo zmieszało się, wytworzyła się ogólna rozmowa, jak każdy ogół — banalna.
Wacek cofnął się nieznacznie w głąb parku, doszedł do bramy niespostrzeżony, najął na wsi wózek i odjechał do Krakowa.
Noc, rozjaśniona gwiazdami i szeroką, białą łuną na zachodzie, pachniała świeżością rosy, lecącej z nieba.

„..Dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą,
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie

Gwiazdę ognistą.
Choć mi tak niebo Ty złocisz i morze
Smutno mi, Boże!
..............
Dla obcych ludzi mam twarz jednakową,

Ciszę błękitu,
Ale przed Tobą głąb serca otworzę,
Smutno mi, Boże.“

Wjechali na wielkie błonia krakowskie, wilgotna murawa tłumiła odgłos wózka...
Na jasnej łunie Krakowa rysowały się ciemne wieże i od zachodu kopiec, stojący na straży...
Wielki hymn smutku leciał wprost do nieba.


VIII

Wacek urządził pracownie u siebie w domu. Okno zasłonił do połowy, sprowadził sztalugi i zasiadł do pracy nad obrazem, którego szkic miał na papierze i w duszy, taniec w lewo krakowiaka, w karczmie, na Nowej Wsi.
Pracował bez wytchnienia, czuł, że pokona trudności, że mu się uda. Kładł w obraz całą dusze swoją, całą energję i miłość do ludu. Malując, przyśpiewywał krakowiaki i myślał o Jagusi. W tłumie obrazu zrobił siebie w śpiczastym kapeluszu, nasuniętym na ucho, i Jagusię w profilu, jej wielki warkocz, rzęsy, przysłaniające oczy, i delikatny uśmiech.
Ile razy zwrócił się z pędzlem do dziewczęcia na obrazie...
— Dosyć, dosyć — szeptał do siebie — bo ją przemalujesz, wyskoczy z całości, z wiru, z ruchu... i obraz zepsujesz!...
— Dosyć! — wołał, a nie mógł wytrzymać i co kilka chwil dotykał pędzlem warkoczy Jagusi, jej twarzy i wiśniowego gorsetu.
Wszedł ojciec, Wacek się zerwał, pocałował go w ramie, wskazał mu stołek naprzeciw obrazu.
— Niech ojczulek siądzie, patrzy, krytykuje, bo, chociaż nie jesteś malarzem, masz oko, odrazu łapiesz błędy.
— Nie znam się na waszych modnych sposobach, a raczej tytułach i nazwach. Zdaje mi się, że przedewszystkiem o tytuły, o nazwy wam idzie, bo malarstwo starym porządkiem polega na dobrym rysunku, ekspresji i kolorycie.
— Prawda, niech ojciec pokaże mi wady rysunku, o to najpierw proszą.
— Nie widzę ich! jest wielki ruch i djabelna zamaszystość. Obrazem tym staniesz... Ta tylko dziewczyna, z którą tańczysz, poznałem cię odrazu, nadto wyskakuje, należy ją cofnąć. Któż ona jest? — Spojrzał na syna swym przenikliwym wzrokiem, od którego Wacek pokraśniał i powiedział cicho:
— Modelka.
— A to co innego!... — Wstał, chodził po pokoju, niespokojny. Raptem stanął przed synem.
— Rozumiem — mówił poważnie — żeście poszli do ludu: po prawdę, naturę, pejzaż, kolory! pojmuje wasze zabawy, przebierania się za parobków, tańce po karczmach z dziewczętami — od tego jesteście młodzi, artyści, narwańcy. Z tych waszych wyskoków wyrastają świetne obrazy, tryskające życiem, jak oto ten — wskazał ręką. — Lecz gdy wyskoki wesołości zmieniają się w warjacje, wtedy zaczyna się niebezpieczeństwo.
Słuchaj — wpatrywał się w syna uważnie mówią w mieście, że się chcesz żenić z wiejską dziewczyną z Bronowic Małych. Sądzę, że to żarty, bo nie zasłużyłem na to, abyś mi taką krzywdą wyrządzał. Cóż cię czeka?... Zchłopiejesz. Ty, szlachcic polski od paruset lat, zchłopiejesz, a co najważniejsza — zgłupiejesz. Nieszczęścia przyszły na mnie, nie mogę ci dać majątku, abyś dziewczę, które zaślubisz, przeniósł do murowanego dworu, a więc ty musisz iść do niej, do chaty. W chacie nędza, za nędzą ogłupienie. Za parę lat będziesz chodził w sukmanie, siedział w karczmie, pił śmierdzącą wódkę i palił bakun. Oto twoja przyszłość! Inaczej o twym losie marzyłem!... Miałeś narzeczoną, dziewczę młode, zakochane w tobie, dobre, bogate. Nie chciałeś gospodarować na wsi, mogłeś z żoną mieszkać we Włoszech, w Monachjum, Paryżu. Odesłałeś pierścionek i napisałeś list, pełen dziwacznych niedorzeczności, a tobie się pewno zdawało, że to był wielki szyk, heroizm. I w rezultacie co?... Zwracasz się do chłopki, modelki, dziewczyny, której możesz być właścicielem za jedną krowę.
Wacek zbladł, wargi mu drżały, oczy świeciły.
— Ojcze, przestań — szepnął.
— Bo co?
— Bo spotwarzasz dziewczynę, która...
— Dokończ śmiało.
— Która może być twoją synową — powiedział cicho, lecz w tej cichości czuć było siłę.
Milcząc, patrzyli na siebie. Nareszcie ojciec zawołał:
— Głupiec! — wyszedł i trzasnął drzwiami.
Wacek stał na środku. Stał długo, ciężko oddychał, lecz czuł, że mu kamień spadł z serca. Żal mu było ojca, kochał go serdecznie, rozumiał, że siedzi w nim stary szlachcic z ośmnastego wieku.
— Walka będzie zażarta, gdy dziś pragnę tylko kochać i żyć kochaniem...
Ach, jak mi smutno, że serce na kawały pęka...

„Dzisiaj na wielkiem morzu zabłąkany,
Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem,
Widziałem lotne w powietrzu bociany
Długim szeregiem.
Żem je znał kiedyś na polskim ugorze,
Smutno mi, Boże!“

Siadł, oparł głowę na ręku.
...„Ojciec nie ma prawa mnie zabijać, nie jego jestem dziecko, a nie przeżyłabym, gdyby mnie go odebrano...“
Zerwał się.
...I ja nie mam prawa dla miłości ojca zabijać dziewczęcia, które kocham, do stu piorunów! Tak, kocham ją, nie dam jej sobie wydrzeć — nigdy! To praca moich myśli, wykwit mego uczucia, siła mojej fantazji. Bo ja wiem, zresztą, co?... To moje ja, a nikt nie ma prawa zabijać go we mnie. Kocham ojca, lecz on dla przesądów szlacheckich również nie ma prawa stawać wpoprzek potrzebom mojej duszy. Nie mamy obaj prawa zabijać dziewczyny i dobrze mówi księżna — demoralizować lud. Nigdy, za nic! Korona szlachecka nie spadnie mi z głowy! i co mi po niej? Czem ona jest dziś dla mnie — człowieka pracy? — Marnością nad marnościami...
Wpadł Dyzma.
— No, cóż? — zapytał.
— Ojciec mnie zwymyślał i gdyby miał z czego, wydziedziczyłby...
— Co się stało?...
— Wszystko o Jagusię...
— To ty naprawdę myślisz się żenić?
— Czy można się, idjoto, żenić nie naprawdę?
— Naprawdę? A więc naprawdę? A ja myślałem, że ty takie przepaściste kawały urządzasz! i c5ż ty z nią będziesz robił?
— Co będę robił? Pytanie, które przechodzi już granicę naiwności.
— I staje się głupotą, a to dlatego, że nie chcesz mnie rozumieć. Co ty będziesz z nią robił, jak zostanie panią twego domu?
— Nie chcę pani mego domu, chce żony, gospodyni, matki, wszystkiego, ale nie pani. Co to „pani“ znaczy? Coby jakaś pani robiła w moim domu, w mem otoczeniu, ze mną. Pani? Co to znaczy pani? To znaczy u ciebie, łyku, żeby się wystroiła, siadła na kanapie w bawialnym pokoju, przyjmowała gości i prowadziła z auskultantami namiestnictwa, z konceptowymi praktykantami sądu i kandydatami na oficjałów pocztowych, flirt. To u ciebie znaczy pani — co? Dziękują ci za taką panią, mieszczaninie z ducha i krwi.
Dyzma obraził się i wpadł w gniew.
— Pani, idjoto! — krzyknął — to znaczy, żebyś mógł i miał z nią o czem mówić. Żebyś mógł przy niej, jako przy swej żonie, głośno myśleć, rozumiesz mnie?
— Dobrzebym wyszedł, myśląc głośno wobec mieszczki. Wyrzuciłaby mnie z domu, gdybym inaczej myślał, jak ona, a jej myśli byłyby pospolite, jak myśli wszystkich mieszczek, poziome, podobne do dymów, tłukących się po ziemi przed deszczem.
— A jakie myśli są twojej Jagusi?
— Serdeczne, ciepłe, szczere! To wszystko znaczy...
— O krowach, mleku, drobiu i prosiętach.
— A mieszczki o strojach, plotkach i jedzeniu.
— Będzie taką, jaką będziesz chciał, jaką ją sobie prowadzeniem swoim zrobisz.
— Jagusia będzie taką, jaką będę chciał. A mieszczka mi powie, jeżelibym nie chciał z nią mówić o strojach, że jestem głupi, bo ona nie myśli ubierać się, jak szyfon, a chcąc się dobrze ubrać, trzeba nad tem długo myśleć... Rozumiesz te różnice?
— Zchłopiejesz!
— Wole zchłopieć, jak złyczeć.
— Czy do mnie pijesz?...
— Do ciebie, coś przed paru tygodniami mówił mi o odrodzeniu się w ludzie.
— Sztuki naszej!
— Łyk, odradzający sztukę w ludzie? Czemu jej nie odradzasz w łykostwie?
— Nie warto z tobą rozmawiać uczciwie.
— Bo cie zabijam logiką.
— Djabelna logika!
— A jednak cię dławi.
— Ciebie twoje chłopstwo zdławi.
— A ciebie twoje mieszczaństwo na wyżyny dźwignie.
— Bądź zdrów, chłopie!
— Łyku, żegnam cie!...
Dyzma, wychodząc, trzasnął drzwiami.
...Musi się kochać w córce powroźnika lub majstra murarskiego, poluje na kamieniczkę i dlatego taki wściekły na mnie. Znam ja was, mieszczańskie dusze. Dobrze wam na świecie, bo jesteście tak dzielnie dopasowani do świata i tak szczelnie do niego przystajecie. Ja nię chce być dopasowany i nie chcę — mam obrzydzenie do tego, aby mi w ten sposób miło było!... Pójdę innemi drogami.
Rad z siebie, spojrzał na płótno:
...Ojciec ma racje, Jagusia zbyt silnie się wydobywa, muszę ją cofnąć. Żal mi cię, takaś ciekawa i frapująca, a dla całości trzeba się schować za niebieskawą mgłę.
Zaczął malować.
...Jeśli wszystkie nasze rzetelne uczucia, myśli oryginalne, pragnienia lepsze musimy chować za niebieskawą mgłą powszedniości przed głupotą ludzką, to już lepiej być samemu powszednim, Jak chleb, który jemy.
Co to jest oryginalność?... Nie ulega wątpliwości, że jest odrębnością. Oryginał, wychodzący poza ogólny szablon form i upodobań, jest co najmniej dla ogółu głupcem. Czy warto szarpać się całe życie, żeby głupcem zostać?...
Drzwi się cicho rozwarły, na progu stanął Edzio z poczciwą, szczerą swoją twarzą.
— Chodź i patrz, oto pierwszy rezultat zbratania się mego z ludem.
Edzio podszedł do obrazu.
— Co za szalony pęd. Do Berlina z tym obrazem! Masz jeszcze czasu cały tydzień! Wszystko ci ułatwię, pokażemy Niemcom!
— Czy istotnie pokażemy? Czy się nie łudzisz?
— Nie wątpisz, że znam dzisiejsze malarstwo.
— A któż go zna lepiej od ciebie, siedzisz ciągle w Europie.
— Zdaje mi się, że słyszę szum wykrochmalonych spódnic, unoszących się wgórę, odgłos podkówek i piskliwe jęki skrzypiec. Zaczynasz odczuwać lud!
— Bom poszedł do niego i oddałem mu całą swoją duszę. Dusza ta powinna wyglądać z obrazu, jeśli nie jestem partaczem.
— Widziałem się z twoim ojcem.
— Przysłał cię tu pewno.
— Prosił mnie... Wacek! ojciec twój cierpi i boi się, abyś jego klejnotu szlacheckiego nie sprofanował.
— Więc dla tej dziecinnej obawy mam zabić dziewczę i wiosnę mego życia? Któż dziś się zajmuje profanacją klejnotów szlacheckich?... To przesąd i dla marnego przesądu mam zostać durniem w oczach ludu, a ostatnim głupcem w oczach własnych?
— Ojciec cię wydziedziczy! Za cóż się ożenisz, urządzisz dom?...
— Ha, ha — zaśmiał się Wacek — będę kupował portjery, fortepian, meble do salonu, meble do buduaru, srebrną cukiernicę, co?.. Jagusia ma tę wyższość nad waszemi paniami, że jej do urządzenia wystarczą dwie krowy. Z dwóch krów będzie więcej radości, jak z dziesięciu fortepianów u waszych miejskich lub wyklejnotowanych bogiń.
— Ależ ty z nią nie wyżyjesz roku?!
— Mój Edziu, każdy z nas przechodzi ospę światowości. Im w młodszym wieku, tem lepiej i zdrowiej, bo nie zostawia żadnych za sobą złych skutków. I mnie się zdawało, gdym miał lat dwadzieścia, że kobiety, chodzące w jedwabiach, patrzące na świat z okien karet, to bóstwa. Rwałem się do nich, jak do bóstw i czciłem, jak bóstwa. Ci nóg jednej z nich — żyć lub umrzeć — deklamowałem. Dzięki memu klejnotowi, dobrej francuszczyźnie i gładkiej gębie, wlazłem tam, tkwiąc całe pół roku! No, ale, jakem ci drapnął, nie oparłem się aż w Monachjum. Ty, mój piękny profesorze, masz lat trzydzieści, siedzisz tam już parę lat i zobaczysz, że ospa ta tak cię znęka, że albo kompletnie zgłupiejesz, wyjdziesz na filistra, wiążącego artystycznie krawaty, czytającego uczniom lekcje ze skryptu, od lat dziesięciu napisanego, albo wpadniesz w wściekłość za zmarnowany czas, za idjotyzm, którego tam nabędziesz i mścić się będziesz. Ja się nie mszczę, ospa nie zostawiła żadnych śladów w organizmie moim. U ciebie już są ślady chroniczne!... Edziu, strzeż się, bo wielki twój talent mogą zeżreć jedwabie, a koła gumowe karet ochlapać go. Późniejsza zemsta nie wynagrodzi ci straconego czasu. F\ zresztą naginać talent do zemsty 1 w zemście go nurzać — czy warto?...
Edward stał długo, zamyślony. Piękne jego oczy zaszły melancholją, usta wykroiły sie do smutnego uśmiechu. Co myśłał — niewiadomo, lecz coś postanowił, bo wkońcu wyciągnął rąke do Wacka, uściskał go serdecznie i milcząc, wyszedł.
...Ustąpi! przed prawdą — pomyślał Wacek — zwyciężyłem! Zdaje sie. że coś postanowił, A może pisze teraz list do dziewczęcia, które go tak serdecz* nie od paru lat kocha?!... Co to dobry przykład?... Nie! to logika faktów, która ludziom przyskakuje do oczu i mówi im prawdę, przed którą uczciwość ich cofnąć się nie może!... Jagusiu, zwyciężasz! Idea twoja zwycięża i bądź błogosławiona!...
Trzeba się teraz zabrać do obrazu, od wschodu do zachodu słońca. Tydzień czasu, siedm dni — rety! rety!...
...Edzio niezawodnie pojedzie do Berlina na wystawę, umieści w dobrem świetle moją karczmę i pomoże sprzedać. Jakąż świetną myśl rzucił! Będzie mamona, a krucho ze mną było... Poczciwy ojciec, gdy się przekona, że ani jego klejnot szlachecki nie dozna skazy, ani karmazyn, na tle którego błyszczy, nie spłowieje — przebaczy! Od czegóż ojcowie, jeżeli nie od przebaczania szaleństw swym dzieciom. Znam ja mojego, wyburzy się, jak wino, ustoi i wyklaruje, a wtedy przyciśnie mnie do serca. Spłaczemy się obydwa i będzie zgoda!
...Do pracy! Byle wykończyć obraz. W obrazie tym tkwi przyszłość moja!
Pracował bez wytchnienia, wierząc, że w obrazie tkwi przyszłość jego życia.
W tydzień obraz, zapakowany, poszedł do Berlina, do osobnego działu malarstwa polskiego. Prawie jednocześnie z nim wyjechał Edzio.
W wilję dnia Zielonych świątek, wieczorem, Wacek znalazł w swem mieszkaniu list:

— „Mój kochany, złocisty paniczu, mój jedyny z tysiąca wybrany, miluśki, niczyj, tylo mój!
Jutro Zielone Świątki. Zarasiczko po południu jedziemy na Bielany, a ujkowie mają jechać do mego panicza, wszystko dokumentnie rozkalkulować, obejrzeć i dopiero wtedy dać swoje zezwoleństwo... Matka tak chciała! Niech panicz będą doma, a potem z ujkami na Bielany przyjadą.
Utoczyłabym ci krwi z serca, gdybyś ino chciał.
Twoja Jaga.“

...A zatem ujkowie mają dać swoje zezwoleństwo, tak matula chcą! Niech się stanie zadość powadze ujków i całej rodziny. Lecimy do portu rozwiniętemi żaglami!...
Cóż to za list tego serdecznego dziewczęcia. Dałaby mi krwi z serca, gdybym ino chciał?! Niechże się na taki list zdobędzie przeciętna panna z salonu!?... Przeciętna a wysoko wyedukowana wypisywałaby mi budżetowe preludja:
— „Ciebie, mój luby, kocham sercem, lecz pana Filipa, tego głupiego Filipa o szerokich ramionach i wąsach, podfryzowanych wgórę, kocham ciałem!.. Jest to choroba mej duszy, splątana ze straszną chorobą nerwów... Nie masz pojęcia, ile cierpię, ile gardzę sobą, lecz gdy tylko ujrzę Filipa, gotowam paść w jego objęcia!... Przyjeżdżaj i lecz mnie z tej ciężkiej niemocy mych nerwów i zmysłów i wylecz gorącemi uściskami i płomiennemi pocałowaniami! A może to tylko rozstrojona tęsknota, wylecz więc i tęsknotę! Wszystko tym jednym sposobem wyleczyć można, gdy się tylko dzielnie do dzieła weźmiesz...
Ratuj twoją ukochaną Bibisię!..“
Rozśmiał się całem sercem.
I Bibisia w trzy miesiące po ślubie zdradzałaby z Filipem i nie byłaby temu winna. Winne byłyby jaj nerwy, jej zmysły i Pan Bóg, że ją taką stworzył!... Mógł ją przecie stworzyć inną?!... Po Filipie przyszedłby Bonifacy, po Bonifacym — Kasper... Mógł ją przecie Pan Bóg inną stworzyć, taką, żeby nie zdradzała?!...
Zato moją Jagusię Pan Bóg stworzył tak, że nie będzie zdradzała. Stworzył ją, upojoną szczęściem, radością i zezwoleniem ujków. Trzeba się przygotować na ich przyjęcie.
Wybiegł na miasto.
Nazajutrz w oznaczonym czasie zajechał kuty wóz, zaprzężony parą dzielnych mierzynów. Na przodzie siedział wyrostek w czerwonym, jak ciepła krew, kaftanie; za nim, na przykrytem derką siedzisku, dwóch pleczastych ujków. Jeden w czerwonej krakusce, drugi w śpiczastym kapeluszu, a obaj w białych płótniankach o granatowych kołnierzach.
Wacek, uśmiechnięty, obserwował ich z okna — wybiegł naprzeciw.
— Tutaj, tutaj, kochani gospodarze! wołał w bramie.
W pokoju gospodarze przywitali go słowami: — „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“ — Wacek każdego z nich przy podaniu ręki pocałował w ramię, oni go — w twarz. Aktem tym odrazu zdobył ujków.
Siedli za stołem, przed nimi postawił stolik, z szafki wyjął kieliszki i wino, szynkę i jaja na twardo, chleb, masło i zaczął się poczęstunek przy wesołej pogwarze. Rozprawiano o zapowiadających się urodzajach, o gospodarstwie i o wyborach.
Wacek słuchał z rodzajem szacunku, wypytywał się ciekawie, potakiwał zręcznie, często wesołym konceptem dopomógł ujkom, przepijając do nich. Przy końcu uczty ujkom i kawalerowi sympatja wzajemna tryskała z oczu, a serdeczność malowała się na twarzach. I tak, radzi z siebie, wszyscy trzej wyjechali na Bielany. Wackowi pod chorą nogę podłożono wiązkę siana i wzięto go między siebie. Jechano siarczyście, nie dając się wyprzedzić pierwszemu lepszemu ciurze z miasta.
Z wyniosłości góry bielańskiej dolatywała do ich uszu wesoła gwara bawiącego się tłumu. Serce Wackowi zaczęło mocno bić, rad był zobaczyć Jagusię i nacieszyć się nią. Ujrzała go zdaleka i zbiegła całym pędem nadół. Chciała wpaść w objęcia chłopca, lecz się bała ujków. Ukradkiem tylko pocałowała go w rękę.
— Jakżem rada — szeptała — jakżem rada i kontenta, że cię widzę, mój kwiateczku, mój chłopczyku, mój Jasiu w piosneczce! Cóż, ujkowie zezwolili?
— Jeszcze nie — odpowiedział Wacek.
— Zezwolą, co nie mają zezwolić? Jeszcze czego?... Dlaczegoby nie mieli zezwolić dla takiego królewicza? Całe Bronowice, cały świat się dziwuje i zazdrości mi.
Pod górę ujkowie poszli naprzód, Jagusia prowadziła Wacka wolno, z obawy o nogę.
— Na prawo — mówiła — tam są nasi, matusia, tatuś, Maryna i malarze z Krakowa, nikogo nie brak!
Wrzawa szalona, dziesięć kapel w niedalekiej odległości jęczało, jednocześnie wygrywały katarynki, brzęczały janczary i rozdzierały powietrze. Wielki bęben, jak oddalone działo, bił, łącząc się z głosami ludzkiemi, krzykami i śmiechem wesołości... Wszędzie mrowie ludzi, na karuzelach i djabelskich młynach, budy naładowane, boiska zapchane.
Jagusia patrzyła rozwartemi źrenicami. Upajało ją wielkie zbiegowisko, a bała się dzikiej uciechy tłumów.
— Podoba ci się? — spytał Wacek.
Spojrzała na niego, nie śmiała powiedzieć, że się jej nie podoba, lecz po chwili wzięła na odwagę.
— W Bronowicach, w swojej zagrodzie milej. Tutaj strach zbiera, od tego tumultu, od tej wrzawy i harmideru. Boje się, bo niechby ten tłum się zerwał, jak burza na niebie, toby nas zgniótł i ciebie mógłby stratować.
— A może chcesz się przejechać na djabelskim młynie?
— Za nic, ale radabym na koniku w karuzeli strącić choć ze dwa pierścionki dla mego panicza — szepnęła, rumieniąc się.
Zwrócili się do karuzeli. Wacek posadził Jagusię na koniku po damsku, wsadził jej nogę w strzemię, podał sztylet, katarynka zagrała, parobcy wzięli się do korby, drewniane koniki ruszyły z miejsca, wiatr zaszumiał nad uszami. Jagusia, blada ze wzruszenia, pomknęła i odrazu schwyciła z wystawki na sztylet jeden pierścień!
I korba coraz prędzej się obracała, koniki coraz szybciej leciały, ludzie migali się przed oczami, pierścienie ledwo dojrzeć można było, Jagusia wytężyła wzrok...
Partja skończona, rumaki zatrzymano, Jaguś woła na Wacka!
— Trzy! trzy! szczęście! Jeśli zerwę trzy, pomyślałam se — będzie szczęście! Zsunęła się w objęciach Wacka na ziemią.
— A jakie, jakie? — nalegał Wacek, lecz nie chciała powiedzieć, wstydziła się.
— Jaguś, nie ruszę się, dopóki nie powiesz. Pochylił się i nadstawił ucho.
Jaguś przyłożyła usta i szeptała:
— Że... że... przed kopaniem ziemniaków będziesz mój! — i uciekła.
— Dziewczyno — wołał za nią — a stójże!
Nie obejrzała się.
Poszedł sam, wybiegł naprzeciw niego Antek.
— Bosko się bawimy — mówił, zdyszany. — Lud krakowski w zabawie do kochania! Jesteśmy wszyscy, prócz Dyzmy. Ten, wystrojony w cylindrze, śmieje się, jak pies do kija, do bladej, anemicznej kołtunki.
— Pewno córka majstra murarskiego. Pachnie mu łaskawy chleb.
— W postaci kamieniczki dwupiętrowej na Dajworze albo na Powiślu Zwierzynieckiem. A tak wykrzykiwał za ludem! Wacek, ty ludu nie zdradzisz?
— Nie zdradzam nikogo!
— I ożenisz się z dziewczyną?
— Na kopanie ziemniaków.
— Świetnie! Zaimponujesz całemu światu! Co za rumor zrobi się w mieście, w szkole, w Monachjum. Co za szyk, co za bajeczny kolor!
— W jakiem oświetleniu? — spytał Wacek.
— Böcklinowskiem!
— Trzeba naprzód, żeby mój obraz w Berlinie zrobił wielki rumor, żeby poszedł i żeby była za niego mamona na wesele.
— Zrobi samą oryginalnością i tym wściekłym pędem. Wiesz, dziewczę cię kocha nazabój, a jaka ładna!!...
— Nie tyle ładna, ile w kolorze — odparł Wacek poważnie.
Zagrała bronowicka muzyka własna — harmonijka, flecik i skrzypki — dziewczę przybiegło do nich.
— Jaguś, ze mną! — zawołał Antek.
— Czy ino mój panicz pozwolą? — spytała, robiąc skromną minkę.
— Dobrze, dobrze, tańczcie razem! Jaguś, facet ten — dobry chłopak, szczery twój przyjaciel.
— Przecie to malarz, a nie żaden facet — odrzekła, stając w obronie Antka.
— Dalej, ostro! Antek, pokaż, co umiesz.
Marysia przypadła do Wacka, prowadząc go do małego ogniska.
— Bez ogniska niema obozowiska — rzekła wesoło.
— Siadaj, syneczku, tutaj i nożynę sobie wyciągnij — mówiła matka. Mamy i herbatkę i gotowane jajka i piwko w dzbanie, bo jakże się nie poweselić w takie wielgie święto i na Bielanach?!...
Obsiedli Wacka, ojciec, matka, ujkowie, Maryś gospodarowała przy ognisku, obstawionem garnkami, a młodzież na boisku hulała.
Pogwara szła, muzyka radowała serca. Najwięcej świdrował serce flecik. Wacek pił mocno ocukrzoną herbatą z arakiem i rozprawiał. Okrutnie lubiał mówić z ludem i umiał mówić, słuchali go ujkowie z pewną rozkoszą, a Tomasz z dumą. Radby zawołać: „Ludzie, patrzcie ino, jakiego mam zięcia!“
Po trzeciej szklance skraśniały twarze, a oczy błyszczały wesoło. Ujkowie się pochylili, starszy, używający na wielkim szacunku, szepnął do Wacka:
— Zezwalamy!
Pocałowali go w twarz najprzód pierwszy, potem drugi ujek. Tak się odbyła ceremonja zezwoleństwa w rodzinie.
Przed wieczorem przesunął się ojciec i rzekł:
— Wszystko to dobrze, ale jakże będzie z waszym dziedzicem? Pono okrutnie szlachcic puszysty.
— Niedługo wyjedzie na wieś, a wtedy!...
— A jak wróci?
— Będzie po wszystkiemu.
— Tak to, hale! i poco mamy po próżnicy się markocić, kiej na świecie wesoło!...
W tej chwili lecik skoczny zaświdrował w serca i umilkł raptownie. Jaguś przypadła do Wacka.
— Pocałujcie się — rzekł Tomasz wesoło — po zezwoleństwie wolno. Dziewczę, zarumienione szczęściem i wstydem, uciekło.


IX

Telegram.Berlin, 28 maja.
„Bierzesz sto pięćdziesiąt marek za prawo reprodukcji twego obrazu?...Edward.“
Odpowiedź brzmiała:
„Biorę — pisz, bestjo!Wacław.“
Cała szkoła tego samego dnia dowiedziała się, że Niemcy kupują prawo reprodukcji obrazu Wacka i słono mu płacą. Zazdrościli mu mamelucy starej szkoły, ludowcy winszowali. Dyzma śmiał się za plecami Wacka, opowiadając, że to ostatni obraz przed schałupieniem, i że już żadnego więcej nie namaluje, albowiem chłop musi być chłopem, a nie artystą. Artyzm potrzebuje duszy.
— Złyczonej! — zawołał Antek — dobrej do malowania słodkich, wylizanych, anemicznych portretów. Chociaż zostaniesz wesołym panem w grzywce i cylindrze, a biedaków, co ci nie będą mogli zapłacić komornego, wyrzucisz na ulicę, nigdy schłopionemu Wackowi nie dorównasz. Ty o tem wiesz dobrze — i to cię wścieka i dlatego sprawiłeś sobie cylinder.
Koledzy w śmiech, Antek wyleciał, trzaskając drzwiami, a Dyzma wargi gryzł z gniewu. On tu był pierwszy, zanim paryżanin, schłopiony, przyjechał. I poprzysiągł zemstę paryskiemu chłopu.
Trzeciego dnia przyszedł list z Berlina od Edzia:
„Prawie, że bijemy Niemców naszą oryginalnością, energją i młodością. Niemcy, patrząc na nasze obrazy, szepczą: — „Jungkräftig!“ Przed twoim stoi zawsze gromadka zapatrzonych, twarze im się rozjaśniają, uśmiechają się, jakgdyby wypili odrazu cały kufel piwa, a mieli przed sobą gorące kiełbaski. Obraz twój, w dobrem ustawiony świetle, bije odrazu w oczy. Fałat, urządzając naszą wystawę, pokazał co umie.
Wczoraj zwiedzał wystawę dwór. W naszej sali bawił blisko godzinę. Cesarz zatrzymał się przed twym obrazem, pytał o szczegóły Fałata i roześmiał się wesoło. Za nim wszystkie uniformy dworu śmiały się i chwaliły na wyścigi.
W dwie godziny później Niemiec za reprodukcję twego obrazu ofiarował sto pięćdziesiąt marek.
Fałat sprzedaje ci obraz, postawił cenę sześćset, dają pięćset, wytrzymał... Pewno się za te pieniądze ożenisz!... Szkoda cię! Jeszcze raz powtarzam: szkoda! szkoda! szkoda! W normalnych stosunkach inaczej byś się rozwijał.
Twój Edek.“
Wacek drżał ze wzruszenia i radości.
— Zgadłeś! — zawołał — mam właśnie tyle, ile potrzeba na ożenienie, krowę i gospodarstwo.
Szkoda, szkoda, szkoda — kogo, co, gdzie — jak?... Pokażę ja ci w rok po ślubie, co to pejzaż znaczy!!...
Radość rozsadza mi serce, a on woła: — „Szkoda!“ Czego wy chcecie? Twarde, oplątane szablonem i konwenansem, łby, czego wy ode mnie chcecie? Ja czuję!

„Widzę, że nie jest On tylko robaków
Bogiem i tego stworzenia, co pełza.
On lubi huczny lot olbrzymich ptaków,
A rozhukanych koni On nie kiełza...


„On piórem z ognia jest dumnych szyszaków.
Wielki czyn często Go ubłaga, nie łza,
Próżno stracona przed kościoła progiem:
Przed nim upadam na twarz — On jest Bogiem!“

Wyrzucił z siebie odrazu wielką oktawę, zmęczony oddychał ciężko. On nie jest Bogiem konwenansu, szablonu, nie — nie!... Każda świeża myśl rodzi się naprzód w Nim i promieniami światła zapładnia mózgi ludzkie. Światło zapłodniło we mnie tę wiosenną myśl mego życia — i nie dam sobie jej wydrzeć nikomu.



— Paniczu — usłyszał cicho wymówione, rzucił się do okna. Na chodniku stała Jagusia rozpromieniona radością i szczęściem.
— Pono panicza honorują kajsik w wielgiem mieście. Taką pogwarę przyniosła wczoraj ze szkoły Marysia,
— Chodź! — szepnął Wacek.
— Może ojcowie?...
— Wyjechali.
Jaguś zwróciła się ku bramie, otworzył drzwi, wybiegł do sieni i prawie przyniósł dziewczynę do pokoju. Wyjął ze stolika grubą paczkę pięcioguldenówek, tylko co otrzymanych z poczty, i podał jej.
Dziewczę spłonęło, radość wstrzymała oddech w jej piersiach.
— Tak dużo - szepnęła.
— Cała stówka!
— Boże! Boże! tyle pieniędzy.
— Na ożenienie nasze.
— Zbytki! — zawołała i zalała się łzami, padając w objęcia Wacka. Nie mogła się utrzymać na nogach.
Posadził ją na kolana...
— Niech wiedzą, że to Jagusi wesele.
— Z królewiczem — dodała pocichu.
— Ze śwarnym i uczciwym chłopakiem. Ja żaden królewicz, jam biedny!
— I dlatego jeszcze więcej wlubiło się serce moje w ciebie. Ojcowie pono nie chcą słyszeć? To i cóż? Sami sobie damy radą. Jeśli ty odrazu stówki zarabiasz, ho, ho, to z nas będzie wielgie państwo A przecie i królewicze w bajce bywają biedniutcy, a nie przestają być królewiczami... Jabym ciebie nie oddała za wszystkie skarby świata. Jesteś biedniuśki, ale mój na zawsze, na całe życie, na amen!
Przytuliła się do niego, zamrużyła oczy, ustami szukała ust jego i gdy znalazła — całowała, całowała jak wiosna, kiedy wita lato i rozpływa się w niem.
Ocknęła się.
— I takbym cię całowała cały dzień i całą nockę, a jeszczeby mi za mało było.
— Wacek, różowy, o świecących oczach, oddychał wolno i głęboko, jak zmęczony i spragniony.
— A tu czas iść. Moje słonko majowe, a powiedźże mi, gdzie my osiądziemy? W mieścisku bardzo się boję, nie wyżyłabym bez ludzi i bez swoich.
— Zamieszkamy w Bronowicach.
Jaguś klasnęła w ręce.
— U ojców! Za połowę pieniędzy, co dałeś, komorę przemienią na galantą izbę, postawię piec i szerokie okno, aby ci było widno malować. Będziemy razem gospodarzyć z ojcami i będzie nam, jak w raju!...
— „Chałupeczka niska“ — zaśpiewał Wacek.
— „Ojciec matkę ściska“ — zaśmiała się Jagusia. — Okrutnie cię lubię bez to, że jesteś wesolutki i jakiś taki nasz, swojski, jakby w Bronowicach wychowany. Ty w Bronowicach, ja przy tobie!... Przez cały Boży dzień będę się mogła patrzeć na ciebie i być razem z matusią, ojcem, Marysią, Jaśkiem i całą wsią!...
— I z łaciatą — dokończył Wacek.
— I jak jeszcze! A przecie i my kupimy sobie jaką krowinę, miejsca w stajni dosyć. Mieć swoje bydlątko i kurki swoje! Mam je dwie. Boże! Boże! radość serce mi rozrywa — tyle pieniędzy!.. cała stówka!.. zostajemy w Bronowicach!.. wesele za pasem!.. Wacuś, ściśnijże mi głowę, bo się rozleci, a ściskajże i serce, bo się rozpadnie, a trzymajże mnie całą, bo oszaleję!... Na pacierze idziemy jutro do Panny Marji, do mojej parafji. Okrutnie się boję, przepowiem sobie wszystko z Marysią, ale się zawdy okrutnie boje. Wacuś, będziesz podpowiadał?... A co kościół, pełen ludu, powie, gdy usłyszy z ambony, że taki pan i szlachcic bierze Jagusie Czepcównę — zapowiedź pierwsza!... Rozwarta ramiona i zawiesiła mu na szyi. — Tatuś powiedział, że można! Całujże mnie gorąco i długo, bo już jutro, po pacierzach, jakbym twoją była, a za trzy tygodnie — cała, na wieki, do skończenia świata!
— Na wieki — powtórzył, upojony szczerością dziewczyny, Wacek.
Jagusia ujęła twarz jego w dłonie, patrzyła mu chwilę w oczy i znowu całowała usta, odsuwając z warg palcami niewielkie wąsy.
— Tyś panicz, królewicz, ale mój, jedyny! I gdyby ogień spadł z nieba, to nie dam cię! Niech i mnie z tobą pali, a nie dam cię! Gdym cię ujrzała pierwszy raz w szkole na schodach i swoje wielkie ślepia wraziłeś we mnie, dygotałam ze strachu, ale mi się serce ściskało, a dusza już szła za tobą!... I szła, i szła, a ja cnęłam i cnełam za duszyczką moją i za tobą, coś mi ją zabrał. I myślałam se, czy cię jeszcze kiedy obaczę i czy mi duszyczkę moją oddasz?
I przyszedł mój królewicz, duszyczkę zabrał, ale siebie wzamian oddał na wieki.
I znowu go całowała, odgarniając palcami z ust niewielkie wąsiki, A gdy się zmęczyła, odsunęła twarz i w upojeniu ekstazy wyrzucała rozkoszne myśli, które się gromadziły pod czaszką, a wstyd i bojaźń trzymały je na uwięzi.
Wacek się oddawał tym rozkosznym wybuchom wiośnianej miłości. Zapomniał o kolorze dziewczęcia, powtarzając w duchu jeden wyraz: — Bajeczna!.. bajeczna!..
— Zapomniałam ci na amen, gdzie podzieję tyle pieniędzy, jak je schować. A ratujże mnie, mój Wacusiu...
Wacek obwinął w różową bibułkę pieniądze, odsunął haftowaną koszulkę na gorsie, białe ciałko błysnęło, dziewczę, zarumienione, zasłoniło je ręką — paczkę wsunął za gorset.
— Niedługo będzie więcej pieniędzy — powiedział.
— Więcej?...
— Dużo więcej.
— Będzie i krowa?...
— Musi być krowa, może dwie.
— Na wiosnę, na zieloną paszę bydło bardzo drogie — rzekła Jagusia.
— Stówka wystarczy za jedną?!...
— Wacuś ty stówkami rzucasz, jak ulęgałkami...
— Abom to nie królewicz?...
— Prawda, tyś królewicz, ja biedna dziewczyna, dla której stówka wielgie bogactwo, że go i zliczyć nie może. A czekajże mnie jutro na rogatce, trza nam iść razem przecie na pacierze. Przez drogę będziemy sobie przepowiadać, bo z zalęknięcia łatwo wszystko zabaczyć i gotów ksiądz ślubu nie dać.
— I cóż będzie?
— La mnie śmierć, a ty se potem pojmiesz inną, może księżniczkę!...
Wacek porwał ją w objęcia.
— Nie pojmę żadnej, tylko moją jedyną, ukochaną, moją wiosnę życia, moją poezję i świetlane barwy moich marzeń...
Na przyszły tydzień przypadł wielki jarmark na Podgórzu. Tymczasem Wackowi Fałat sprzedał obraz za sześćset marek, pieniądze odesłał. Jagusia dostała trzysta papierków na wyprawę. Było za co krowę kupić...
O godzinie ósmej rano przeciągnął przez most podgórski Wacek w towarzystwie „księcia bułgarskiego“ i monachijskiego Antka. Czekał na nich Jaś i prowadził, wśród tumultu i wielkiego zbiegowiska ludzi, do miejsca, gdzie bydło przy barjerach stało. Naprzeciwko nich wybiegła uroczysta, zafrasowana Jagusia, przywitała Wacka i mówiła mu:
— Jest wielga, jak haman, młoda, zażywna, wymiona, jak skopki, po pierwszem cielęciu, jakaś dobra, rwieci sie do mnie i łasi, ale okrutnie! — westchnęła.
— Ile? — spytał Wacek.
— Cenią dziewięćdziesiąt — słychane to?
— Dziewięćdziesiąt — powtórzył Wacek — to dawać dziewięćdziesiąt.
— Cicho — szepnęła, ciągnąc go za rękaw — bo jeszcze przeliwacze usłyszą. Może weźmie ośm dziesiątek.
„Książe bułgarski“ — znawca bydła i Antek z rodzicami Jagusi oglądali krowę. Właściciel opowiadał:
— Ale, bo nie wiecie z jakiego to bydła... Bydlęciu na trzeci rok, a wiele zjadła przez zimę?
— A wiele wzięli za mleko od niej?...
— A prawda! i nigdybym się nie pozbywał bydlątka, gdyby...
— No, ojcze — przerwał Wacek — wy chcecie dziewięć dziesiątek, kobiety dają wam ośm, przecinam na połowę — ośmdziesiąt pięć... i koniec targu!
— Rety, za drogo! — zawołała, kraśniejąc z przerażenia i radości Jagusia.
— Za drogo? O, la Boga!...
Chłop chciał protestować, kłócić się, lecz „książe“ chwycił go za rękę, otworzył mu dłoń, z wielkim zamachem uderzył w nią swoją ręką i obrócił chłopa wkoło. Kupno więc było przybite i związane. Tomasz ze skrytki, umieszczonej za rzemiennym pasem, wyjął pieniądze i liczył wolno: dziesiątka po dziesiątce i piątka po piątce. Wzdychał i cicho lamentował.
— Nie lamentujcie, nie — mówił sprzedający — bo bydlątko stokroć wam te pieniądze odrobi, ino delikatnie, bo to pańska krowa, łagodna, dobra, ale jucha, harna...
Jaguś tymczasem poleciała kupić postronek. Wróciła zdyszana.
— Jaguś, bierz krowę! — zawołał ojciec — to twoja!
Dziewczę, zarumienione ze szczęścia, patrzyło to na krowę, to na Wacka, tak jej serce biło, że ruszyć się z miejsca nie mogła...
— A bierzże! — zawołała Maryś.
— Niech Jaś prowadzi, ja będę popędzać.
Podeszła do Wacka, objęła go za szyje, pocałowała w usta.
— Dziękuję — szepnęła, schwyciła witkę, leżącą na ziemi i pobiegła za krową.
— Jaguś, czekaj, pójdziemy przecie na litkup! — wolał za nią „książę bułgarski“.
— Kiedy indziej — odpowiedziała, niknąc w tłumie wraz z krową i Jasiem.
— Krowa ją wzięła — rzekł „książę“.
— I nie dziwota — odparła matka — pierwsze bydlątko, jakie dostała, a drugiego takiego w Bronowicach niema!... A jak panicz pierwszy wymalował obraz nie był rad z niego? co?... Tak i dziewczyna, bo przecie to bydlątko — cały jej dobytek, wszelakie bogactwo, cały świat. Któż ich będzie żywił, jeśli nie ono? Dziedzic pono nie chcą wywianować syna. A zresztą, jak chłop do konia, tak baba do krowy lgnie — i już!
— Prawda — dodał Wacek — czuje, że z Jagusi będzie dobra gospodyni i jeszcze ją więcej za to kocham.
— No, to chwała Bogu — powiedziała matka.
— Chodźcie na litkup!
— Idźcie panowie do Sziesingera, my za wami ściągniemy. Trzeba jeszcze dla Jagusi kupić dwa prosiaczki, a la krowy otrąb, bo to wielga pani.
Jagusia, Jaś i krowa przeciskali się przez tłum. Jagusia położyła rękę na krzyżach krowy — na własności swej. Dygotała, żeby dyszel od wozu nie uderzył bydlątka, koń jej nie kopnął, ludzie nie przewrócili. Żeby się nie zestrachała i nie uciekła.
— Jaś, trzymaj mocno powrozek, bo się urwie i poleci.
— Ściskam go w garści — odpowiedział chłopak.
Pędzono stado wotów — wrzaski wypełniły rynek, wystraszone bydlęta, rycząc, szły ściśnięte, z łbami, pochylonemi nadół. Krowa Jagusi ryknęła i rwała się do bydła. Niebezpieczeństwo było wielkie, zdawało się, że Jaś nie utrzyma powrózka. Wystraszona Jaguś zasłoniła jej oczy fartuszkiem, krowa się cofała na wielką kupę jaj. Żydówka wrzeszczała, bijąc ją powrósłem. Krowa rzuciła się, rogami rozdarła fartuch Jagusi, lecz woły już przeszły. Fala, jak morze, rozlała się po rynku. Poszli dalej.
— Byle się przebić przez ten tumult — szeptała Jagusia. — Najświętsza Panienko, byle się przebić.
I przebili się! Przed mostem podgórskim skręcili na lewo, idąc brzegiem Wisły na zwierzyniecki most. Jaguś, po wyjściu z niebezpieczeństwa, rozradowana, śmiała się wesoło.
— Jasiek, patrz, rozdarła mi fartuch, nie szelma to?! A jakież jej dać miano?
— Na Podgórzu kupiona, niechże się nazywa Podgórska.
— Jak jaka szlachcianka?
— Pono ze szlacheckiego dworu pochodzi.
— Jaś, tyś głupi ze swoją Podgórską, ludzieby mnie wyśmiali.
Krowa stanęła i spojrzała na Jagusię, dziewczę zobaczyło biały płatek na środku jej łba.
— Łysula! — zawołała.
Krowa zwróciła się ku niej.
— Łysula — powtórzyła uszczęśliwiona Jaguś i dalejże ją głaskać i pieścić. — Moje kochane krowisko, moje...
— Chodź, chodź, bo nie zajdziemy na odwieczerz.
— A to się ona prawdziwie nazywa Łysula...
Dobili do zwierzynieckiego mostu, przeszli po nim na błonia. Krowa rzuciła się do trawy, dziewczę, ocierając fartuchem twarz, odpoczywało.
— Chcesz wrócić do Wacka — rzekł Jaś — to wracaj. Popasę krowę i prosto przez błonia i Wolę Justowską pognam do Bronowic.
Dziewczę zerwało się, chciało biec, lecz spojrzawszy na Łysulę, zostało.
— Nie miałabym chwilki spokoju, myśląc, czy się czasem nie urwała i Panie Boże broń... Wolę już ostać i pilnować jej.
— Wiem ci ja dlaczego — rzekł Jaś. — Chcesz, żeby cie widziały całe Bronowice, jak będziesz środkiem wsi pędziła najpiękniejszą we wsi własną krową.
— Mój Jasiu — odparła Jaguś, robiąc smutną minkę — krowina ta, to całe moje bogactwo. Mój królewicz nie ma ani pola, ani skrawka łąki. Tyle jego, co namaluje, a ludzie kupią. Ojciec-dziedzic, nie chce słyszeć o naszem pobraniu, jedna Łysula bądzie nas mlekiem ratować, a ty chcesz, żebym od niej odbieżała?!...
— No, no, Jaga, ty wiesz swoje, a ja swoje. Chciałabyś, żeby ci cała wieś zazdrościła. Chodźwa!...
— Zaczekaj odrobinę, trawka gęsta, skubie galanto, niechże się krzepi.
— Tobyś chciała, żeby przy ludziach dała odrazu pełen skopek mleka...
A możebym i chciała, to przecie nie grzech.
— A czemże ty bądziesz maścić takiej „pani“, żeby skopcami mleka dawała?
— Nie wiesz, że tatuś kupią trzy wory otrąb? Będzie miała dosyć.
Jaś, który sam chciał wprowadzić do Bronowic krowę, odezwał się po chwili:
— Wacek wygląda, czeka, cnie mu się bez ciebie okrutnie.
— To niech wygląda i niech mu się pocni odrobinę, nie rozchoruje się. A mleko od Łysuli nie będzie mu smakowało, gdy rankiem się zerwie?! — zaśmiała się wesoło i dalejże głaskać Łysulę i tulić się do niej!...


X

Trzy wozy zaprzężone były po cztery konie o zaplecionych wstęgami grzywach. Na wozach, jak kwiaty w ogrodzie, lśniły się barwy szkarłatnych chustek, gorsetów, czepców i robionych kwiatów. Parobcy w czerwonych kaftanach powozili z konia! Drużbowie, koledzy Wacka, pod dowództwem Antka i księcia, w kierezjach i czerwonych krakuskach z pawiemi piórkami, harcowali obok wozów na wynajętych od Sokoła koniach.
Jechali Nową Wsią na Łobzowską, gromadki ludzi przypatrywały się, znajomi i nieznajomi witali nowożeńców głośnemi życzeniami. Na środku pierwszego wozu stał pan młody, w białej jak śnieg płótniance, pod nią żupan granatowy z czerwonemi wyszyciami, koszula wstążką związana, pawie piórka u krakuski lśniły. Dorodny, uśmiechnięty, z ogniami w oczach. Na drugim wozie, we wieńcu panny młodej, Jagusia, wyglądająca, jak madonna Holbeinowska, otoczona krasnemi wstęgami...
„I tak — świeciła między siostry swemi, Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi.“
Przez plac Szczepański, rynek wkoło objechali, a że był targ, mrowia ludzi stało przed kościołem Panny Marji, tłok był w kościele.
Wacek z miną wielkiego pana, Jaguś, drżąca ze wzruszenia, przysięgli.
Wracane ochoczo, drużbowie galopowali na przodzie, za nimi wozy czterokonne. Na pierwszym stojący Wacek trzymał wpół Jagusię i wołał: — „Ostro!“ — Staro ściny i drużki śpiewały, muzyka rżnęła wesołego.
— Co koń!... — dał rozkaz.
Ziemia zajęczała, kto żyw — uciekał z drogi, policjanci grozili, wozy wpadły na plac Szczepański — i środkiem! Przekupki, wystraszone, uderzyły w wielki wrzask, odpowiadano im z wozów burzą szalonej wesołości i śmiechu!
Przelecieli, jak huragan, niknąc za Krakowskim hotelem. Kraków, wystraszony, odetchnął, wracając do swej ciszy i snu ciężkiego — burza młodości poleciała przez Nową Wieś do Bronowic.


DOPISEK

Miodowe miesiące mknęły, jak wiosna w raju, a z niemi i ostatnie grosiwo... Biedę ratowała młoda gosposia mlekiem Łysuli i żydzi, kupujący szkice po dziesięć papierków za sztukę... Prosiaki szły w wzrost i słoniną, pewny na nich grosz, lecz czekać trzeba.
Jagusia, cicha, spokojna, zakochana w swoim królewiczu, rada była, że go ma biednego, bo i w bajce królewicze biedniuścy, dlatego okrutnie ich kochają. Kto wie coby było, gdyby Wacek był bogaty, a tak serce z biedą razem trzymają go przy niej i raźniej jest jakoś...
W tym czasie Antek pojechał do Monachjum, „książę“ — do Bułgarji, Edzio — do Paryża, inni przyjaciele zwyczajnie, jak cyganie, rozlecieli się po świecie, a zawistna reakcja wychyliła kudłaty łeb.
Wacek posłał obraz, w plenerze malowany szeroko i szybko, na wystawę do kupna na rozlosowanie. Kudłaty łeb reakcji, nieprzyjaciel pleneru, dźwignął się, zatrząsł kudłami i oświadczył, że ten, który się schłopił, chce widocznie schłopić malarstwo, co dowodzi przysłany obraz.
Oparł się temu energicznie prezes towarzystwa, bronił dzielnie plenera, zmógł kołtunową opozycję, obraz kupiono...
Nazautrz[12] rano książę-prezes zajechał przed chatę Tomaszów Czepców w Bronowicach, wszedł do izdebki Wacka, przedstawił się Jagusi, poprosił o szklankę mleka i pierwszy udzielił Wackowi wiadomości o zakupnie jego obrazu.
— Jedźmy do Krakowa! — Bem natychmiast panu wypłaci naznaczoną cenę.
Zdumiony Wacek ubrał się — ruszyli.
Jaguś się dziwowała:
— Książę do mego królewicza, to jak brat do brata — mówiła. Lecz zato cała wieś wyprawiała dziwy okrutne.
Książę z królewiczem przelecieli ulicą Karmelicką, Szewską i całą połać rynku. Kłaniali się ludziom, witali znajomych, bawili się wesoło, jak gdyby dwaj rodzeni bracia. Wysiedli przed cukiernią Mauryzla na linji A—B napić się wódki. Łyki się garnęli do księcia pana, lecz książę zajęty był szczególnie Wackiem, z nim tylko rozmawiał, z nim się bawił i przez to Wacek okrutnie zyskiwał na łyczym szacunku i uważaniu. Książę, rad, uśmiechał się.
W Sukiennicach, w Towarzystwie Sztuk Pięknych, sekretarz Bem, z wytwornością, na jaką go było tylko stać, wypłacił Wackowi dwieście pięćdziesiąt guldenów.
Z Sukiennic pojechali książę i Wacek przez ulice Grodzką do pałacu kardynała, prosić go w imieniu księżnej na obiad. Od kardynała książę rzucił karetą pod Baranami i już piechotą, trzymając się pod ręce, poszli do pałacu Lubomirskich na ulice św. Jana. Pod Sukiennicami zobaczył ich Dyzma i zgłupiał. Jakieś łycze uczucie pokory i nieokreślonego uwielbienia dla Wacka zaczęło mimowolnie wytwarzać się w jego organizmie.
— Wymęczyłem cię, kochany panie Wacławie — mówił książę na pożegnanie. — Nie gniewaj się na mnie, potrzebowałem towarzystwa szlachetnej natury i dzielnego charakteru, dla którego niema niepodobieństw.
— Domyślam się, książę, całej gry — odparł wzruszony Wacek. — Pokazywałeś mnie łykom krakowskim razem z sobą, aby im powiedzieć, że jeżeli ty trzymasz towarzystwo z człowiekiem, który się ożenił z chłopką, dobrze się z nim bawisz i jesteś jego przyjacielem, to cóż łyki?!..
— Ależ nie — książę się śmiał, Wacek ciągnął dalej:
— To łyki powinni nie posiadać się z radości, jeśli ja rękę do nich wyciągnę! Dziękuje ci, książę, uratowałeś mnie!...
Uścisnęli się serdecznie, Wacek pobiegł w stronę Klaparza dowiedzieć się czy niema koni z Bronowic. Znalazł... wrócił do miasta zakupić wszelakich potrzeb do kuchni i gospodarstwa. Mieszczanie na rynku biegli do niego, aby czem prędzej uściskać rękę, która przed chwilą dotykała się ręki księcia.
...Zna on świat — pomyślał o księciu Wacek — i zna swoich ludzi. Latby potrzeba, zanimby łyki uwierzyli, żem nie schłopiał, że jestem artystą, jakim byłem przed ożenieniem.
Przypadł do niego Dyzma, całując go w oba policzki.
— Wacek, przebacz mi moje głupstwa. Wybieramy się do ciebie — w odwiedziny.
Wieczorem Jaguś, uszczęśliwiona, wydobywała z wozu wszelakie zapasy, a w izbie Wacek położył przed nią dwieście papierków.
— Moc — szeptała — wielka moc grosiwa, weźmiemy za nie trzy morgi gruntu w dzierżawę i bieda się skończył...
Uściskała swego królewicza — radość była wielka.



Dziś w Bronowicach Małych, wśród rozrzuconych chat, odbija od innych schludny dworek artysty z ganeczkiem. Obok wznosi się obszerna o wielkiem oknie pracownia na zimę, bo w lecie pracuje się na dworze i w słońcu.

We dworku, w którym artyści znajdują zawsze gościnę, a Słowacki stale mieszka — panuje i włada Jagusia — pani dwóch pięknych krów, wydzierżawionych pięciu morgów i dwóch córek, chowanych na przyszłe żony dla artystów.[13]


KONIEC





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – artystycznym.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dusza.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nich.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – białości.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Krakowa.
  6. Władysław Orkan.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wąskich.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żądam.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ze.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Widzisz.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – spodziewa.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Nazajutrz.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Zobacz na Commons obrazy związane z Włodzimierzem Tetmajerem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Maciejowski.